Zamach na prawdę - ebook
Zamach na prawdę - ebook
Książka odsłania nieznane kulisy największej w historii Polski katastrofy lotniczej oraz śledztwa w tej sprawie. Małgorzata Wassermann, córka posła, który zginął w katastrofie, ujawnia m.in. szczegóły przesłuchania w Moskwie, w czasie którego doszło do próby zwerbowania jej przez agentkę rosyjskich służb i przedstawia najbardziej prawdopodobny przebieg dramatu.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7595-895-9 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ojciec nigdy na nas nie krzyczał, nawet jeśli był z czegoś niezadowolony. Wolałabym, żeby zrobił awanturę i trzasnął drzwiami, ale on milczał. I właśnie w ten sposób usiłowałam sobie wytłumaczyć jego pośmiertne milczenie. Miałam wyrzuty sumienia, że umierał samotnie. Do dzisiaj się zastanawiam, co wtedy czuł.
I czy zdawał sobie sprawę z nadciągającego końca?
Myślę, że uświadomił sobie, co go czeka, na kilka, może kilkanaście sekund przed śmiercią.
W pierwszych tygodniach po katastrofie, gdy nie mogłam zasnąć, wyobrażałam sobie, że jesteśmy w tym samolocie razem i siedzimy obok siebie. Nagle z maszyną zaczyna się dziać coś dziwnego, a tata już wie, że musi umrzeć.
Jaka mogła być jego ostatnia myśl?
Przypuszczam, że myślał o mamie i o nas. Zastanawiał się, jak sobie bez niego poradzimy. Kiedy mama się czymś martwiła, bardzo starał się poprawić jej nastrój. Byle tylko nie było jej przykro.
Pogodziła się pani z jego śmiercią?
Wierzę, że on jest cały czas obecny i czuwa nad nami. Żyje, tylko w innym wymiarze.
Wielokrotnie czuliśmy, że jest tuż obok. Śnił się wielu osobom. Kilka tygodni po 10 kwietnia przyśnił się pewnemu nauczycielowi, znajomemu siostry.
Dlaczego właśnie jemu?
Nie mam pojęcia. Może dlatego, że ten człowiek szanował tatę za życia i bardzo przeżył jego śmierć. Dużo się za niego modlił. Nauczycielowi śniło się, że odwiedza biuro poselskie ojca. Była tam kobieta, która rozmawiała z tatą. „Panie pośle, czy zdaje pan sobie sprawę, że pan nie żyje?” — pytała. „Tak”. „Ale jak to możliwe, że pan nie żyje, a cały czas nam pomaga?” — chciała wiedzieć. „Kiedy będziecie tam, gdzie teraz jestem, zrozumiecie. Mogę wam pomagać bardziej niż za życia. Ja funkcjonuję, tylko w innym wymiarze”.
Zwrotu „funkcjonuję w innym wymiarze” używał bardzo często. Nauczyciel powtórzył go nawet z akcentem ojca. „Pamięta pan, że była straszna katastrofa?” — ciągnęła kobieta. „Tak, pamiętam”. „Ale przecież wszyscy zginęli!” „Tak, wiem”. „Pan się nie bał?” „Bałem się. Bardzo. Ale tylko minutkę”.
To było kolejne jego ulubione wyrażenie. „Tylko minutkę”.
Nauczyciel rozmawiał z ojcem za życia?
Nigdy się z sobą nie spotkali.„Na trzy miesiące przed katastrofą lęk wyparował”
Nie miałam pojęcia, co to alkohol i awantury. Ojciec nie przeklinał. W chwilach największego wzburzenia używał słowa „pajac”. Jeśli pozwoliłam sobie na przekleństwo, zawsze zwracał mi uwagę.
Bardzo się kochaliście.
Nie umieliśmy bez siebie żyć. Rodzice stworzyli nam tak idealny dom, że nie chcieliśmy go opuszczać. Kiedy się wyprowadziłam, i tak prawie każdy weekend spędzałam z mamą i tatą.
Byliśmy szczęśliwi jak na pięknym zdjęciu. Zwierzaliśmy się sobie i podtrzymywaliśmy się na duchu, kiedy pojawiały się problemy. Cała trójka — siostra, brat i ja — potwornie baliśmy się o rodziców. Zmuszałam ich do regularnych badań kontrolnych, przynajmniej raz w roku. Złościli się, że to marnowanie czasu, bo nic im nie jest.
Nie mogłam oglądać czarno-białych filmów, ogarniał mnie wtedy straszny lęk. „Boże — myślałam — jacy ci bohaterowie są piękni, ale przecież już nie żyją. Rodzice też mogą umrzeć. Jesteśmy tacy szczęśliwi, a przecież to kiedyś może się skończyć”.
Kiedy to się zaczęło?
Przeczucie, że może stać się coś złego, zaczęło mi towarzyszyć od 1989 roku. Miałam dwanaście lat. Ojciec zaczął chudnąć w straszliwym tempie. W ciągu zaledwie kilku tygodni stracił 30 kilogramów. Lekarz podejrzewał wrzody i skierował go do szpitala na rutynowy zabieg. W jego trakcie okazało się, że to nowotwór w bardzo zaawansowanym stadium. Profesor Herman, który operował tatę, wyszedł z sali, by zadzwonić do mojej mamy. Za chwilę wrócił z informacją, że dostał zgodę na inwazyjną operację ratującą życie. To był blef, nie dodzwonił się do mamy. Liczyła się każda minuta. Kolejnej operacji ojciec mógł nie dożyć. Profesor wziął całe ryzyko na siebie. Tata został uratowany.
Po operacji ojciec powiedział, że dostał od Pana Boga drugie życie i musi je lepiej wykorzystać.
Zmienił się?
Przestał palić. Codziennie był na mszy świętej. Zaczął jeszcze więcej ćwiczyć. Rano był w kościele, po południu na siłowni. Mając sześćdziesiąt lat wyciskał tyle co dwudziestolatek. Zawsze dużo pracował, ale po operacji zaczął harować jak wół.
Zbigniew Wassermann z wnuczką Asią (fot. archiwum rodzinne)
Mama, która jest informatykiem, pisała programy i często pracowała po nocach, więc dość późno wstawała. Ojciec szedł rano po bułki, robił kanapki i wyprawiał całą naszą trójkę do szkoły. Któregoś ranka mama się zdziwiła, kiedy zobaczyła na stole trzy zapakowane kanapki. Sądziła, że to my nie wzięliśmy prowiantu, ale to było śniadanie ojca, którego zapomniał zabrać do pracy. Jego metabolizm bardzo się zmienił. Tata miał ogromny apetyt i często był głodny. Kiedy wracał na weekend do domu, uwielbiał gotować. Świetnie przyrządzał fasolkę po bretońsku, grochówkę lub pieczoną kaczkę.
Lęk o rodziców z czasem minął.
To było trzy miesiące przed katastrofą. Dziwne, prawda?
Ojciec zrobił badania, wyniki były kiepskie. Na szczęście to był fałszywy alarm. Za podwyższone markery odpowiadały odżywki z siłowni. Gdy je odstawił, wszystko wróciło do normy. Byłam wściekła, że ja włosy sobie z głowy wyrywam, a on wszystko lekceważy. Pomyślałam, że mój strach jest irracjonalny. Skoro rodzice mają się dobrze, dlaczego mam się dalej zadręczać? I nagle te lęki wyparowały.„Jak samolot ma spaść, to i tak spadnie”
Imieniny ojca wypadały w tym roku akurat w Wielką Sobotę, dlatego urządziliśmy przyjęcie tydzień wcześniej. Odwiedził nas senator Cichoń z małżonką; prosili ojca, by pomógł im dostać się na samolot do Katynia. Tata obiecał, że zapyta o wolne miejsca. Szanse były nikłe, ponieważ na liście rezerwowej było kilkaset osób.
Sam o podróży do Rosji nie myślał?
Nie. Z powodu pracy w komisji hazardowej nie zdążyłby tam dojechać pociągiem, a o samolocie nawet nie marzył.
Ostatni raz widzieliście się w święta.
W lany poniedziałek po południu. Zbierałam się już do swojego mieszkania; akurat wychodziłam z domowej siłowni, gdy ojciec przyszedł poćwiczyć.
O czym rozmawialiście?
Wymieniliśmy parę zdań o wyjeździe do ośrodka w Lucieniu, gdzie planowaliśmy spędzić majowy weekend. Bardzo lubiliśmy to miejsce. Mama, tata, siostra, siostrzenica i ja.
W tym gronie czuliśmy się najlepiej. Z boku mogło to wyglądać na jakąś patologię — w końcu dorosłe dzieci spędzały każdą wolną chwilę z rodzicami. Tata pytał żartem, czy kiedyś będą mogli z mamą pojechać gdzieś bez nas, żeby zaznać odrobiny spokoju.
To była wyjątkowa Wielkanoc, bo zniknęły wszystkie moje lęki.
Ojciec wyjechał do Warszawy zaraz po świętach.
We wtorek rano. Był bardzo smutny. Mama mówi, że wyglądał, jakby jechał na ścięcie. Sądziła, że to z powodu komisji śledczej i warunków pracy, jakie stwarzał przewodniczący Sekuła.
Kiedy dowiedzieliście się, że leci do Rosji?
W środę. Tata zadzwonił do kancelarii. Odebrał Mateusz Bochacik, dyrektor biura ojca i mój ówczesny aplikant. Ojciec mówił, że jest mu pilnie potrzebny paszport dyplomatyczny, który zostawił w domu. Musieliśmy go wysłać kurierem.
Trzy razy dzwonił i pytał, czy nie zapomnieliśmy. Nigdy wcześniej tak się nie zachowywał. Każdą jego prośbę spełniałam na czas.
Ojciec powiedział mamie, że to Jarosław Kaczyński oddał mu swoje miejsce w samolocie. Musiał się zaopiekować chorą matką, która przebywała w szpitalu.
Ucieszył się, że będzie w Katyniu?
Bardzo.
W czasie przerwy w obradach komisji podszedł do niego asystent Krzysztof Łapiński i przekazał paszport. Powiedział, że dobrze, iż leci „tutką”, a nie jakiem, bo to bezpieczniejszy samolot. Ojciec odpowiedział: „Panie Krzysztofie, jak samolot ma spaść, to i tak spadnie, nawet jeśli jest najnowocześniejszy”.
Czegoś się obawiał?
Latał samolotami na trasie Kraków-Warszawa dwa razy w tygodniu. Przez ostatnie dziesięć lat podróżował nimi równie często jak ja samochodem. I nagle mówi: „jak ma spaść to spadnie”? Nie jest to do końca normalne. Ale Krzysztof nie wyczuł w głosie ojca niepokoju.
Mama często z nim rozmawiała?
Dzwonili do siebie codziennie.
Dwa dni przed katastrofą dał jej do zrozumienia, że wyjazd do Smoleńska nie będzie zwykłą podróżą. „Wiesz, Halina, to może być bardzo niebezpieczny lot” — powiedział. Kiedy zapytała: „Ale o co chodzi?”, swoim zwyczajem zmienił temat: „A ugotowałaś dzisiaj coś dobrego?”.
Ani słowa więcej?
To była krótka rozmowa. Nigdy nas nie straszył. Nie ujawniał żadnych tajnych informacji. W świetle tego, że zajmował się służbami, to zdanie nabiera innego sensu. Może wiedział coś o grożącym im niebezpieczeństwie? Nie wiem.
Wiele razy powtarzałyśmy mu z mamą, że boimy się o niego i powinien na siebie bardziej uważać.
Jak reagował?
Mówił, że histeryzujemy. Powtarzał, że jeśli ktoś się boi, to powinien otworzyć sklep i sprzedawać warzywa. A prawdopodobieństwo, że coś mu się stanie, jest równie nikłe jak to, że spadnie mu cegła na głowę. To był czas, gdy zajmował się rozpracowywaniem tak zwanej mafii krakowskiej. Kiedy zaczął publicznie o niej mówić, wyśmiewano go, że Polska to nie Włochy i mafii nie ma. Potem okazało się, że miał rację.
Ostatni raz rodzice rozmawiali w piątek 9 kwietnia.
Mama odniosła wrażenie, że ojciec jest przygnębiony. „Zbysiu, czuję, że jesteś strasznie smutny” — powiedziała. Tata zaprzeczył. Powiedział, że jest tylko zmęczony.
Siostra widziała go tego dnia w telewizji, podczas transmisji obrad komisji hazardowej. Ojciec przesłuchiwał Marka Przybyłowicza, byłego prezesa spółki Służewiec — Tory Wyścigów Konnych w Warszawie. Agata była zaniepokojona, bo bardzo źle wyglądał. Mówiła, że był taki czarno-biały.
Koniec wersji demonstracyjnej.