Zamek Gardłorzeziec - ebook
Zamek Gardłorzeziec - ebook
Wielki najazd Tatarów pustoszy ziemie Rzeczpospolitej
Płoną wsie i miasteczka, a najeźdźcy biorą obfity jasyr. Jedni w panice kryją się w lasach i za murami zamków, inni tracą wolność i życie. Kiedy ranna matka umiera, jej ośmioletni syn zna tylko własne imię.
Dorastający Zbyszko zakochuje się w córce swoich opiekunów. Okrutny los postanawia rozdzielić kochanków. Załamany chłopak przystaje do oddziału, który rusza do boju z Tatarami nieustannie nękającymi mieszkańców korony.
Pogoń za ukochaną zawiedzie go aż do Stambułu, gdzie będzie zmuszony stawić czoło wezyrowi Ibrahimowi.
Czy jasyr oznacza wyrok dla pojmanych?
Czy da się uciec z lochów zamku Gardłorzeziec?
Czy młody polski rycerz może uratować zakon Kawalerów Rodyjskich?
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68135-43-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czarny szlak
Była to jesień roku Pańskiego 1502, a więc dobiegał końca pierwszy rok panowania króla Aleksandra Jagiellończyka. Rok ten krwawo zapisał się w dziejach naszych straszliwym najazdem Tatarów. Pod wodzą Mengli-Giraja, chana Krymu, Budziaku i Perekopu, i wiernego sprzymierzeńca wielkiego kniazia Moskwy Iwana, zalali oni południową połać Rzeczypospolitej, sięgając zagonami swymi z jednej strony aż poza Wisłę, po Łagów i Opatów, z drugiej opierając się dopiero o Lublin, Słuck, Kleck i Nowogródek. W perzynę zostały obrócone Rzeszów, Jarosław, Bełz, Radymno i wiele innych większych i mniejszych miast i miasteczek. Płonęły wsie i osady, a w nich całoroczne zbiory. Gdzie tylko dotarły lotne zagony dziczy, wzbijał się pod niebo krzyk rozpaczy i snuły się czarne dymy pożarów. Drogę, którą dzicz ciągnęła, nazywano „czarnym szlakiem”. Ludność, która nie zdążyła schronić się poza mury obronnych miast i zamków lub zbiec w niedostępne błota i lasy, szła w jasyr, czyli zagarnięta bywała w niewolę wraz z całym dobytkiem. A taką moc ludności w owym roku uprowadzili pohańcy ze sobą, że samych panien i młodzieńców, oprócz dzieci i ludzi w starszym wieku, obliczano na pięćdziesiąt tysięcy.
W końcu września „czarnym szlakiem”, który ciągnął się z głębi Wołynia przez bezbrzeżne wówczas stepy do Krymu, podążał wielki, nieobjęty okiem tabor tatarski, prowadząc ze sobą niezmierzoną liczbę wozów, naładowanych kosztownościami z polskich kościołów i dworów. Gnali przed sobą dzicy najeźdźcy gromady bydła i jeńców, z którymi nie lepiej postępowali niż z bydłem, smagając słabnących w pochodzie harapami.
Noc była ciemna jak kir, a pod jej osłoną poprzez bezludny, porosły bujną, zwiędłą już trawą step ciągnęła powoli długa, długa, szlochająca gromada ludzi. Skrzypiały ciężko naładowane wozy, beczały owce, porykiwało smutno bydło, zganiane wraz z ludźmi przez zbrojnych jeźdźców do kupy. A w kupie tej stłoczonej rozlegał się od czasu do czasu zbiorowy jęk rozpaczy lub wybuchał pojedynczy oderwany krzyk i płacz, ażeby znów po chwili zamienić się w jeden ogólny szloch. W takich chwilach ogólnego narzekania na nieszczęsną dolę niewolniczą kilku najbliższych jeźdźców wpadało z końmi w ciżbę ludzką i wtenczas z jękami katowanych mieszał się świst batogów i wrzaski dziczy, naglącej do porządku i pośpiechu.
Nieraz ktoś z niecierpliwszych i gorętszych, przedkładając śmierć nad niewolę, zrywał więzy i rzucał się z gołymi rękoma na ciemięzców. Wtenczas błyskały krzywe szable i na drodze zrytej kopytami koni pozostawało kilka ciał rzucających się w przedśmiertnych drgawkach, a pochód ruszał dalej.
Po jednym z takich zamieszań z gromady leżących na drodze ciał podniosła się ostrożnie postać ludzka i zaczęła nasłuchiwać, rozglądając się wkoło. Natychmiast jednak przypadła do ziemi i złączyła się z poległymi, gdyż w tej samej chwili rozległ się tętent kopyt końskich. Była to tylna straż tatarska. Niewielka ta gromadka jezdnych w wywróconych wełną do góry kożuchach na widok leżących ciał zatrzymała się na chwilę i niektórzy zaczęli dźgać spisami leżące ciała, sprawdzając, czy między umarłymi nie skrył się ktoś żywy. Zamieniwszy potem pomiędzy sobą parę słów, Tatarzy poczłapali dalej po rozmiękłym gruncie. I znów, gdy tylko ucichł tętent kopyt, ponad ciałami ukazała się głowa wciąż żyjącego.
Wokół było pusto i cicho, szemrały tylko pod podmuchem wiatru źdźbła zeschłej trawy. Spośród trupów podniosły się ostrożnie dwie postacie: kobieta i ośmio- czy dziewięcioletni chłopiec.
Kobieta, wziąwszy za rękę chłopca, chyłkiem przebiegła drogę i po chwili oboje skryli się w wysokiej trawie. A kiedy tylko jej dopadli, zaczęli biec, trzymając się za ręce, w bok od szlaku, którym ciągnęli Tatarzy. Wielkie, mokre od rosy trawy biły ich po twarzach, omotywały ręce, plątały nogi. Rosa zalewała oczy, wielkie burzany szarpały ubranie i smagały nielitościwie, a oni ciągle biegli i biegli pośród lasu traw, bez kierunku, zdając się na wolę Bożą, aby tylko jak najdalej od swoich ciemięzców. Chwilami zdawało się, że kobieta tuż-tuż padnie w gąszczu splątanych burzanów i już się nie podniesie. Dyszała ciężko, a chwilami mimowolnie wyrywał się jej z piersi jęk chrapliwy. I już zdawało się, że padnie, że uginające się nogi nie zrobią ani kroku naprzód, a zachodzące mgłą oczy nie dojrzą nawet tego, którego wiodła za rękę. Ale widocznie myśl o chłopcu dodawała jej sił, gdyż zaciskała silniej dłoń na jego ręce i szła dalej, cisnąc drugą dłoń kurczowo do prawego boku. Wtem, kiedy przeciskali się przez zbity gąszcz burzanów, chłopak stanął, wołając:
— Mamusiu, stój! Moja dzida!
— Twoja dzida? — zapytała na wpół przytomnie kobieta.
— Tak, zabrałem ją stamtąd. A teraz wpadła mi tu w trawę. Stój! Muszę ją odnaleźć.
— Chodź! Chodź! To daremny ciężar.
— Ach, ona wcale nie ciężka, a ma tak ostry grot! Czym cię będę bronił, jeżeli nas spotka Tatar na stepie? O, jest! — wykrzyknął radośnie, potrząsając krótką, trzyłokciową dzidą tatarską. — Zobaczysz — dodał — niech no tylko nawinie mi się jaki pohaniec, a już ja mu trafię do skóry i przez kożuch.
— Idźmy, synu! — rzekła, biorąc go z powrotem za rękę.
— Mamo!
— Co?
— Gdyby to wówczas nie była noc, kiedy oni napadli na nasz dwór, a ja gdybym miał łuk, który mi tatuś podarował, bylibyśmy się obronili. Tatuś nie byłby zabity i ciebie by, matuś, nie katowano.
— Bóg jeden to wie, moje dziecko — wyszeptała.
— Byleśmy się mogli ocalić, a już ja się pomszczę za ciebie, matuchno. Zostanę żołnierzem i będę bił się z bisurmanami. Obym prędko mógł urosnąć!… Ha! Dopiero to Hassan, nasz pan, wykrzywi swą psią mordę, kiedy nas o świcie nie ujrzy!
Chwilę szli w milczeniu. Po stepie powiał wiatr, trawy zaczęły szeleścić i szemrać cicho, żałośnie.
— Mamo!
— Co, dziecko?
— Siądźmy tu. Już iść nie mogę. Te trawy mnie pokłuły. Oczy mnie bolą i cały mokry jestem!
— Jeszcze chwilę, kochanie! O tam, do tego drzewa, co czerni się przed nami. A potem, potem…
— Co potem, matusiu? — pytał trwożnie, tuląc się do niej.
— Nie wiem, synu, Bóg jest nad wszystkim.
Przed nimi zamajaczył potężny, olbrzymi dąb stepowy, stojący na wyniosłym pagórku. Z pagórka roztaczał się rozległy widok. Kobieta chwilę rozglądała się badawczo po okolicy, a widząc, że na szarym tle stepowej nocy nigdzie nie rusza się żaden podejrzany cień i tylko jak daleko oko sięga chwieją się szuwary i burzany, padła z oznakami ostatecznego wycieńczenia na kobierzec traw pod drzewem.
Dąb szumiał poważnie, rozpościerając konary nad wzgórzem stępowym. A czasem, gdy wiatr powiał silniej, z drogi, którą podążali Tatarzy, dobiegał stłumiony skrzyp tysięcy wozów. Kobieta przeżegnała się pobożnie i chwilę modliła żarliwie. Głos jej, z początku spokojny, przechodził w jęk rozpaczy, wreszcie z piersi nieszczęsnej tułaczki wyrwał się krzyk chrapliwy i głowa zwisła bezwładnie. Straciła przytomność.
Chłopiec przytulił się do niej lękliwie, szlochając cicho. Wtem ręka jego natrafiła na coś lepkiego, a kiedy podniósł dłoń ku oczom, ujrzał, że cała jest umazana we krwi. Wtedy zrozumiał dopiero, że matka jest ciężko raniona. W boku jej była okrutna rana, a na ubraniu krew zakrzepła.
Na stepie wstawał świt. Pogodne, ciemnogranatowe niebo, usiane miliardami migotliwych gwiazdek, hen daleko zaczęło przybierać popielatą barwę, a potem z lekka się rumienić, wkrótce zaś cały szmat nieba na wschodzie stał się ognistoróżowy, aż przemienił się w szkarłat, że zdawało się, iż tam, hen w oddali, płonie wszystko: ziemia, step, lasy i niebo. Nagle szkarłat ten zbladł, niebo przybrało kolor czystego złota, a spoza widnokręgu wytrysły pierwsze promienie słońca. Step zafalował jak morze, chwiały się na pół zeschłe trawy i oczerety, zaszemrały obciążone jeszcze szkarłatnym kwieciem bodziaki, a pod podmuchem wiatru uniosły się z nich miliardy białych, drobnych piórek i płynęły spokojnie ponad trawą gdzieś w pustą, zalaną słońcem przestrzeń. W trawie odezwały się dziwne piski i głosy ptasie; w pobliżu chodziło stado dropi, na wzgórek obok dębu, pod którym odpoczywali jeńcy, wybiegło kilkanaście zwierzątek i zaczęło po nim harcować bez troski.
W powietrzu zaś, wysoko w błękitach, coś szumiało potężnie, charkocząc przeraźliwie, jakby tam pomimo pogodnego nieba ciągnęła groźna, naładowana gromami burza. Coś tam szło, coś ciągnęło, czego na razie oko nie mogło dostrzec, i dopiero po upływie kilku chwil cała północna część nieba okryła się ciemną chmurą, szybko pędzącą na południe. Była to niezliczona moc kruków, wron i kawek, które wraz z pierwszymi promieniami słońca ciągnęły powietrznym szlakiem za Tatarami. Co pewien czas od owej zgrai drapieżców odłączała się jakaś gromadka i jak czarna chmura z wrzaskiem i szumem skrzydeł spadała na szlak, którym przeszli Tatarzy, ujrzawszy tam żer dla siebie. Dołem, zrytym kopytami szlakiem i myszkując poprzez trawy, pomykały inne czworonożne, krwiożercze istoty, zgraja płowych wilków dążących za łatwym żerem. Miejscami, gdzie leżały pojedyncze lub gromadne trupy, zgraja zatrzymywała się na chwilę, odganiała wcześniej przybyłe kruki i rozpoczynała się uczta. Rozlegało się straszliwe kłapanie zębów, zgrzyt i trzask łamanych kości, rozgrywały się walki o żer, słabszy ustępował silniejszemu i pochód drapieżnych grabarzy ruszał dalej, a na szlaku pozostawały tylko grubsze, bielejące kości.
W pewnej chwili od gromady takiej, walczącej z sobą o żer, odłączyło się potężne wilczysko. Chwilę zaczęło węszyć niepewnie w powietrzu, a potem powlokło się w step, myszkując pomiędzy trawami, wprost ku dębowi, pod którym schronili się zbiegowie.
Promienie słońca zbudziły do życia nie tylko step i zwierzęta na nim, lecz i zemdloną z upływu krwi kobietę, leżącą pod dębem. Zaledwie złoty promyk padł na jej twarz, powieki zaczęły drgać i po chwili otworzyła oczy, którymi natychmiast poczęła szukać chłopca.
Oczy te były cudne, choć zamglone bezbrzeżnym smutkiem, tak jak i młoda jeszcze, o kształtnych rysach twarz. Śmierć już wyryła na niej swoje piętno, jednak piękna była i w grozie śmierci. Szaty na niej i na chłopcu wskazywały, że należeli do ludzi zamożnych. Widać było, że chwile tej kobiety są policzone. Wskazywały to wielka rana na boku, o brzegach sinych, obrzękłych, słabość oddechu i trupia bladość rozlana na twarzy.
Cichym, ledwie dosłyszalnym głosem szepnęła:
— Zbyszku!
— Co, mamusiu?
— Przysuń się bliżej, kochanie. O tak, bo nie mogę głośniej mówić.
— Mamo! mamo! Czemuś tak długo nie mówiła? Dlaczego jesteś taka blada i czy boli cię ta straszna rana? Powiedz mi, mateńko najdroższa! — łkał rwącym się głosem chłopiec.
Ona na razie nic nie odrzekła, tylko dłonią gładziła jego ciemne jedwabiste włosy. Tęskny wzrok pobiegł w step i jakby ciche westchnienie wzniosło jej pierś, potem zaczęła się cicho modlić.
— Mamo! Dlaczego mi nie odpowiadasz? — wołał natarczywie chłopak.
— Cóż ci powiem, dziecię kochane? Co? — szepnęła bezmiernie smutnym głosem. — Opowiadać ci będę o tym stepie dzikim czy też o śmierci ojca twojego? Tyś patrzył na nią, na oczach twoich i moich go zabito. Opowiadać ci będę to, że już nie ma dla nas nadziei? Bo choć Bóg pozwolił nam wyrwać się ze szponów pohańców i uniknąć hańbiącej niewoli, umrzeć nam przyjdzie na tym bezludnym stepie. Dziecię moje biedne! Będziesz patrzył i na śmierć matki, która cię pragnęła ocalić i wrócić ziemi ojczystej. Żal mi teraz tego, że cię bezwiednie na łup śmierci wydałam. Bóg nie udzielił mi tyle sił, żebym mogła dożyć tej szczęśliwej chwili, w której wraz z tobą stanęłabym na zgliszczach naszego spalonego dworu… Jestem przytomna, lecz w oczach mi ciemno, brak mi sił i czuję, że umieram. A tam ciało męża leży niepogrzebane!… O Boże! Boże! O Matko Najświętsza!
Chłopak łkał głucho, gryzł z bólu palce. Ona zaś po chwilowym milczeniu ciągnęła dalej:
— Umierałabym szczęśliwa, gdybym widziała, że tobie nic złego nie grozi. O, smutna dolo najnieszczęśliwszej z matek! Step, step bezkresny… Smutno tu i głucho jak w grobie… Górą jeno kruki kraczą, a w trawach wilki grasują. Nigdzie człowieka! Nigdzie przyjaznej duszy, której bym cię mogła powierzyć. Na szlaku czyha jeno wróg! Synu, kiedy ja umrę, nie trać ani chwili, tylko dąż na północ całymi dniami, a noce spędzaj na drzewach. Może Bóg się zmiłuje nad tobą i pozwoli ci dotrzeć do ziemi wołyńskiej, gdzie zgłosisz się do kniazia na Ostrogu. Sławny to wojownik i druh twojego ojca. On ciebie przyjmie i osłoni. Zbyszku! Weź ten pierścień i szanuj go jak relikwię, jak źrenicę oka swojego. On ci będzie puklerzem i znakiem, który ci będzie ułatwiał drogę przez życie. Szanuj go, bo to twój klejnot, cała spuścizna, jaką dostałeś po ojcu. Gdziekolwiek zawiodą cię ścieżki życiowe, pamiętaj, synu, że jesteś prastarym dzieckiem tej ziemi, że pochodzisz ze starego rodu Szreniawitów. Jeżeli Bóg cię ocali, nie czyń nigdy nikomu nic złego. Pamiętaj, żeś Szreniawa. Ziemia twa i nazwisko jest…
Wtem krzyknęła przeraźliwie i wskazując ręką poza plecy chłopca, zawołała przerażonym głosem:
— Tam! tam!… Zbyszku, patrz!
Strwożony okrzykiem matki Zbyszko odwrócił się raptownie i ujrzał o kilka kroków wychodzące z trawy dziwne, wielkie zwierzę. Podobne było do psa o sierści płowej z odcieniem brunatnym i o wielkiej paszczy, uzbrojonej w dwa rzędy potężnych kłów. Ale małe, sterczące uszy i świecące się ślepia mówiły, że to nie pies, lecz groźny drapieżca.
— Wilk! wilk! — szeptała zbielałymi ustami umierająca kobieta. — Boże, zmiłuj się nad nami!
— Aha! to wilk — przemknęło w myśli chłopca, ale bynajmniej się nie zmieszał. Zamiast bladego strachu wystąpił mu na twarz rumieniec, w ciemnych oczach zapaliły się płomyki i chęć walki z napastnikiem, który tak przestraszył jego chorą mateczkę. Ruchem szybkim jak myśl pochwycił opartą o pień dębu dzidę i stanął w postawie obronnej w chwili, gdy wilk gotował się do skoku. Ale wilk zwinął się w połowie skoku i usiadłszy w pewnej odległości, zaczął wpatrywać się w chłopca rozgorzałymi ślepiami i wył cicho. Co jakiś czas niecierpliwie przechodził, siadał i znów przechodził, kłapiąc paszczą, uzbrojoną zębami ostrymi jak noże.
Płynęły minuty i godziny, a oni ciągle stali naprzeciw siebie — z jednej strony wątłe dziecko, z drugiej stary, wytrawny rozbójnik stepowy. Wilk nie nacierał, czekając, aż ofiara, wycieńczona ustawicznym napięciem, sama mu się wsunie pod paszczę. Zbyszko też nie napadał; lękał się odsłonić plecy, przezornie przywarł nimi do pnia dębu. Słyszał początkowo słowa i jęk matki, który stopniowo przechodził w ledwie dosłyszalny szept, aż ucichł zupełnie. Rozumiał, że słońce wzbiło się już wysoko; dzień był piękny i ciepły. Nie mógł jednak spojrzeć dokoła, nie mógł nawet zwrócić oczu na matkę; ustawicznie skupiał całą uwagę na swym przebiegłym przeciwniku, baczny na każdy jego ruch.
Nagle drapieżca wstał i wpatrując się ciągle w oczy chłopca, zaczął powoli iść. I zdawało się, że Zbyszko pod tym zabójczym wzrokiem ulegnie, gdyż wilk był coraz bliżej. Zdawało się, że jeszcze chwila, a zęby szykującego się do skoku rabusia zatopią się w jego ciele. Wtem, już w ostatniej chwili, ledwie uchwytny ruch, pchnięcie nagłe jak błyskawica — i zwierz odskoczył, skowycząc z bólu, bo dzida, pchnięta silną ręką Zbyszka, zagłębiła się w jego piersi.
Teraz dopiero rozpoczęła się prawdziwa walka pomiędzy przeciwnikami, walka na śmierć i życie. Wilk, rozwścieczony bólem, rzucał się, nacierał to z boku, to znów z przodu, lecz z którejkolwiek tylko strony uderzył, włócznia, kierowana ręką dzielnego chłopca, jak żądło zjadliwego szerszenia godziła zawsze wprost w jego paszczę. W tym szamotaniu i przestępowaniu z miejsca na miejsce przyszła Zbyszkowi całkiem niespodziewana pomoc i osłona w walce. W pewnej chwili, kiedy przywarty plecami do pnia dębu przestępował z miejsca na miejsce według poruszeń napastnika, plecy jego trafiły na próżnię tak, że o mało nie upadł, straciwszy równowagę. Zdążył się jednak w czas powstrzymać i sam nie wiedząc kiedy, znalazł się we wnętrzu dębu. Ucieszył się ogromnie i odetchnął z ulgą, gdyż czuł, że siły go opuszczały, teraz zaś, mając tył i boki zabezpieczone, miał ogromnie ułatwioną obronę. Wilk, widząc, że jego ofiara znika w dziupli, że mu się wymyka z pazurów, rzucił się gwałtownie za nim, lecz czujny na jego ruchy Zbyszko, pchnął go wprost w paszczę dzidą i zwierz z wyciem, bryznąwszy posoką, odskoczył i zaniechał na razie napaści. Usiadł i zaczął czekać cierpliwie, rozumiejąc widocznie w swym starym łbie rozbójniczym, że zdobycz sama wpadnie mu w paszczę.
Stepem płynęły leniwie białe piórka bodziaków. Słońce obiegło połowę swej codziennej drogi. Zbyszko poczuł głód skręcający mu wnętrzności i ogarniające go zmęczenie, a tu wciąż trzeba było wytężać uwagę, gdyż wróg czyhał ciągle. Wołał matkę, prosił najczulszymi słowami, żeby się chociaż odezwała. Daremnie! Głos jego ginął bez odpowiedzi wśród pustki stepowej. Chciał przyciągnąć matkę do siebie, lecz ile razy próbował to uczynić, wilk rzucał się z wściekłością naprzód. Wtem coś przestraszyło wilka. Drgnął i nastawiwszy uszy, zaczął nasłuchiwać. Skorzystał z tego chłopak i zanim wilk się odwrócił, zatopił mu ostrze włóczni w boku.
Wilk skoczył, skurczył się jak przebity szpilką robak, kłapnął zębami, pochwycił w paszczę drzewce włóczni, strzaskał je na drzazgi, zawył krótko, chrapliwie i rzygnąwszy posoką, legł nieruchomo w trawie. W pierwszej chwili oszołomiony tym Zbyszko wprost oczom swym nie wierzył. Stał zdumiony i bezradny, trzymając w zaciśniętej dłoni ułamek drzewca, wreszcie przeżegnał się, otarł zroszone potem czoło, pchnął drzewcem leżącego zwierza, a widząc, że się nie rusza, kopnął go nogą w zęby i przypadł do matki, wołając na nią najczulszymi słowami.
Daremne to było wołanie! Największa miłość i najczulsza pieszczota nie wskrzeszą zmarłych do życia. Od ciała wiał lodowaty chłód, a otwarte oczy, w których zastygło przerażenie, nieruchomo wpatrywały się gdzieś w zawieszone w błękicie słońce. I zrozumiał Zbyszko, że daremnie woła, że nie ma już matki, która od niego odeszła gdzieś w nieznane, tajemnicze zaświaty. Oparł się o pień dębu. Cała radość z odniesionego zwycięstwa prysła i zaczął szlochać żałośnie, wodząc beznadziejnie smutnym, sierocym wzrokiem po stepie.
W pewnej chwili ujrzał w oddali jeźdźców. Usłyszał głosy, dźwięk broni, wędzideł i parskanie koni. Ale nie drgnął nawet. Było mu to obojętne, czy jedzie wróg, czy przyjaciel. Teraz, kiedy matka umarła, mogli przychodzić i Tatarzy, gdyż naprawdę nie wiedział, co ma z sobą począć.
Tymczasem jeźdźcy otoczyli go wieńcem dokoła. Słyszał pytania w języku ojczystym, lecz nie rozumiał. Nie zrozumiał, czego ci zbrojni mężowie od niego chcą i o co pytają. Ktoś mu prysnął w twarz wodą, inny wlał czegoś gorzkiego do ust, aż zaczął się krztusić.
Postawiono go przed zbrojnym rycerzem, którego nazywano panem rotmistrzem. Ten, położywszy mu rękę na ramieniu, zapytał łagodnym głosem:
— Coś za jeden, chłopcze, i kim jest ta martwa kobieta? Skąd wzięliście się na tym bezludziu?
— Tatarzy w jasyr nas zagarnęli! Nocą uciekliśmy z mateczką. Tu chcieliśmy odpocząć, bo mama iść nie mogła. Napadł nas wilk i mama umarła.
— Kto zabił tego wilka? — pytał rotmistrz, rozkazawszy coś półgłosem.
— Ja!
— Nie może być! — rozległy się zdziwione okrzyki.
— Broniłem mamusi.
— Jak ty się nazywasz, zuchu? Jak się zwie twój ojciec?
— Tatuś zabity! A ja nazywam się Zbyszko…
— Zabity! Toś ty całkiem sierota, mój chłopcze! Jak się zwał twój ojciec?
— Ludzie zwali go panem rotmistrzem.
— Nie o to pytam, zuchu! — mówił wojak, głaszcząc go pieszczotliwie po głowie. — Rotmistrz niejeden jest w Rzeczypospolitej. Chodzi mi o to, gdzieś się urodził, jak się zwał dwór i wioska, w której się chowałeś, i jakie było nazwisko twojego ojca.
Chłopak milczał przez chwilę, widać wytężał umysł, żeby sobie coś przypomnieć, wreszcie zakłopotanie odmalowało się na jego bladej twarzyczce i spuściwszy głowę, szepnął:
— Nie wiem!
— Ba! To najgorsze, mój chłopcze. W taki sposób nigdy nie trafisz do rodziny.
— Mamusia dała mi ten pierścień, mówiąc, że jestem Szreniawa, i kazała iść do kniazia na Ostrogu.
— Szreniawa!… Hej, alboż to nas mało braci, co mają godło rodowe Szreniawa! Z dzikich pól do Ostroga droga daleka, nie na twoje nogi, chłopcze! — mówił wojak, oglądając pierścień.
W tej chwili Zbyszko ujrzał, że ludzie wzięli jego matkę i niosą ku dołowi, świeżo wykopanemu pod dębem. Rzucił się ku nim, wołając, żeby jej nie zabierano. Prosił i błagał, rzuciwszy się na ciało, ale nikt go nie słuchał, gdyż rotmistrz naglił do pośpiechu. Gwałtem więc odciągnięto go od matki i przytrzymano. A kiedy już ciało znikło w dole i urosła nad nim wysoka mogiła, usypana rękoma żołnierzy, rzucił się na nią i objąwszy, nie dał się oderwać. Daremnie mu tłumaczył rotmistrz, daremnie tłumaczyli żołnierze; wołał, że swej mamusi nie opuści.
— Okręćcie go w derę i wsadźcie na konia! — rozkazał rotmistrz. — Musi to być szczenię z wilczego rodu, kiedy taką drapieżną bestię jak ta, co tu leży, potrafiło zagryźć na śmierć.
Zbyszka okręcono w derę i wsadzono przemocą na konia. W świetle zachodzącego słońca chorągiew ruszyła rysią na południe, wzdłuż „czarnego szlaku”. A pod starym dębem na stepie pozostał trup wilka i świeżo usypana mogiła, która kryła w sobie zwłoki kobiety nieznanego nazwiska.
Pogardliwe określenie Tatarów (przyp. red.).
Oczeret — roślina porastająca brzegi rzek i jezior. (przyp. red.).
Osty (przyp. red.).Rozdział II
Wygnaniecki dwór
Pod koniec piętnastego i na początku szesnastego wieku żyzna i bujna ziemia Podola i Ukrainy podobna raczej była do wielkiej, dzikiej pustyni niż do krainy zamieszkanej. Wielkie równiny stepowe, wzgórza, rozpadliny i jary poprzez rozległe „dzikie pola” od Krymu aż po Lwów usiane były mogiłami polskimi. Zwierzchnią władzę nad tą ziemią sprawował król polski poprzez swych starostów i wojewodów, osadzonych w grodach i zamkach królewskich, stepy jednak były bezpańskie, niczyje. Włóczyły się tam szczątki plemion mongolskich i tureckich oraz wszelkiego rodzaju wywołańcy z Polski, Litwy i Rusi, którzy im dalej od prawa, od osiedli ludzkich, tym większą swobodę mieli w życiu.
Za wywołańcami, nęcona bujną glebą, szła spokojna ludność rolnicza z Polski i Litwy. Jechał zubożały przez działy rodzinne szlachcic, biegł i „chłop” tam, gdzie był sam sobie panem. Kto tylko pragnął i miał sposobność, biegł na „dzikie pola”, wybierał sobie kawałek ziemi, jaki mógł obrobić, i się osiedlał. A choć w Ukrainie owej, gdzie zawsze tętniły kopyta tatarskich koni i powietrzem targały okrzyki: „hałła, hałła!”, osiedlenie nie zapewniało bezpieczeństwa, jednak ochotników nigdy nie brakowało. Ciągnęła ludzi bujność czarnoziemu.
Szli pojedynczy ludzie, aby zakładać tam gniazda rodzinne, ciągnęły i całe rody. Budowano zagrody, wznoszono dwory, stawiano zamki i strażnice wojskowe. Szli tam i dzielni młodzieńcy, żeby walczyć nocami i dniami w obronie kraju własnego i Europy. Wielki kniaź państwa moskiewskiego sprzymierzał się z Tatarami, z którymi wspólnie wpadał w granice Polski. A po stanicach wojskowych na dzikich polach bohaterscy rotmistrze polscy na czele nielicznych załóg znosili ciągle pomniejsze czambuły tatarskie, zasłaniając piersiami Polskę i Ruś zdradziecką.
Był piękny, słoneczny dzień zimowy. Na południowy zachód od Baru, który w owych czasach zwał się Rów, wzdłuż koryta rzeki Ladawy, kopiąc się przez głębokie, puszyste śniegi, posuwał się niewielki oddział jezdnych. Konie prychały wesoło, dzwoniąc wędzidłami.
Na czele jeźdźców, otulony długą, włochatą burką, jechał ten sam wojak, któregośmy widzieli pod dębem na stepie, gdy Zbyszko pokonał wilka. Przy nim, siedząc dosyć niezgrabnie na koniu, człapał młody jeszcze ksiądz; za nimi harcował na ognistym podjezdku Zbyszko, a w niewielkiej odległości posuwał się cały oddział.
Drogę przecinały im nieraz głębokie, strome jary lub też bystre, niezamarznięte strugi, wpadające do Ladawy. Objeżdżali te przeszkody z daleka, aby znów tuż przy stromym brzegu rzeki posuwać się dalej. Czasami z jaru wymykał się spłoszony wilk, a żołnierze z krzykiem szczuli go chartami. Zbyszko wtedy puszczał swego ognistego podjezdka i nie zważając na krzyki starego wachmistrza, sadził za zwierzem, potrząsając groźnie pistoletem. Właśnie z zarośli wychynęło spłoszone szczekaniem psów wilczysko. Zbyszko puścił za nim konia. Nagle psy i wilk znikły z równej powierzchni śniegu, jakby się zapadły w ziemię. Zdumiony chłopiec ściągnął konia i ujrzał, że stoi nad brzegiem głębokiego, dosyć szerokiego jaru, w który gdyby wpadł, spotkałaby go śmierć niechybna. Zaczął nagle cofać konia, zdziwiony i przestraszony tak nagłym urwiskiem i tym, że w dole, tuż pod nogami konia, ujrzał obronny, obszerny dwór.
— Ha, smyku! Toś mi strachu napędził! — zawołał wąsaty wachmistrz, osadzając konia obok niego. — Wisielcze zwariowany! Kark byś skręcił, jak dwa razy dwa cztery. A ty, stary, skacz za nim po stepie, kop się po śniegu i odpowiadaj przed panem rotmistrzem za wszystkie wybryki tego bisurmanina!
— Nie gniewajcie się na mnie, mój kochany panie wachmistrzu! Nic mi się nie stało, a wiecie, jak nie cierpię wilków. Ot, powiedziecie mi lepiej, czyj to dwór.
— A czyjże ma być, jeżeli nie pana starościca Lityńskiego? Nareszcie, utrapiona mucho, przestanę być odpowiedzialny za twoje psoty, bo tu pan rotmistrz wsadzi cię do ula.
— Jak to? Nie rozumiem was, wachmistrzu…
— Cóż ty myślałeś, dzieciaku, że pan Tworowski, rotmistrz nasz, do Gwoźdca cię z sobą zabierze lub też będzie cię włóczył po stepach jak dotąd? O nie, smyku! Za młody jesteś, byś został żołnierzem, musisz tu zimę przetrzymać. Zresztą stamtąd, gdzie my jedziemy, za daleko byłoby ci jechać do twego kniazia na Ostrogu.
— O, mój kochany wachmistrzu! Prawdę to mówisz?
— Jak najszczerszą!
— Nie! Ja tego nie chcę! Ja chcę zostać żołnierzem tak jak wy! — wykrzyknął Zbyszko.
— Nic z tego! — odrzekł z przekorą wachmistrz. — Wiem ja od dawna, że tu cię pan rotmistrz umyślił zostawić.
— I dlaczego? — szepnął prawie przez łzy chłopiec. — Czyż nie jestem dość silny?
— Ha! Ha! To mi żołnierz, co mleko ma pod nosem! Do pieluch, do książki, basałyku, a nie o wojaczce myśleć!
Chłopak chciał coś odpowiedzieć, lecz w tej chwili stanęli przy nim pan Tworowski i ksiądz. Zaczął więc szybko mrugać oczyma, gdyż łzy zakręciły mu się pod powiekami. Aby je ukryć przed nadjeżdżającymi, odwrócił się i zaczął patrzeć na dwór, w którym według słów wachmistrza miał siedzieć jak w ulu.
Budowla to była mocna i obszerna, i zaraz od pierwszego rzutu oka można było poznać, że dworzyszcze owo zostało pobudowane nie przez jedno pokolenie. Dwór, zbudowany z drzewa, otoczony był drewnianą palisadą i głębokim, szerokim rowem, napełnionym wodą. Wjazd był tylko jeden, a broniła go wysoka „bójnica”, opatrzona wąskimi strzelnicami. Kiedyś, może za czasów pierwszego, który tu przyszedł, budowla ta wyglądała jak zwykła wieśniacza chata na stepie, ale pokolenia dobudowywały więcej w miarę potrzeby, stawiając przystawki i przybudówki, opatrując całość sutym okapem. Całe to dworzyszcze rozłożone w szerokiej kotlinie, otoczone wokoło wodą, było jeżeli nie forteczką, to miejscem, gdzie można było jakiś czas bronić się przed licznymi gromadami rozbójników i pomniejszymi czambułami Tatarów.
Rotmistrz kazał zadąć w róg i oddział w świetle zachodzącego słońca zaczął się spuszczać po stromym zboczu jaru, a chociaż patrzącym z góry zdawało się, że dwór leży prawie u ich stóp, zanim zeszli z urwiska i odnaleźli wśród zwalisk właściwą drogę, o zmroku dopiero stanęli przed zwodzonym mostem. Tu widocznie poznano ich już z daleka, gdyż zaledwie się zatrzymali, zgrzytnęły łańcuchy i spadł most, a na spotkanie oddziałku wybiegł z rozwartymi rękoma mąż statecznej postawy i nie pierwszej już młodości.
— Witajże mi, witaj, druhu najmilszy! — zawołał, chwytając Tworowskiego w ramiona. — Kopę lat cię nie widziałem! Ani pokazałeś się nam na oczy. Myśleliśmy, że cię gdzieś bisurmanie usiekli.
— Ha, cóż robić! Wojna nie matka. Nie rozumie ona, co to żona, kochanka i przyjaciel — odrzekł pan Tworowski. — Nieraz pomykałem ja w pobliżu twojej kryjówki, goniąc zagony tatarskie, lecz wstąpić czasu nie starczyło, co mi waćpan musisz wybaczyć. Rada by dusza do raju, ale grzechy nie puszczają. Na ten raz skusiło mnie zajrzeć do ciebie i oto jestem. Po drodze przywiodłem ci księdza, krewniaka twojego, i jeszcze kogoś, ale nie wiem, czy będziesz z niego rad, lecz o tym potem.
— Proszę, proszę! Gość w dom, Bóg w dom. A że i ksiądz do mnie, tym lepiej, bo jest tu i dla niego nieco roboty.
— Ba, kiedy ksiądz jest tylko w przelocie.
— Tak? A to szkoda! Ale proszę do środka, nie stójmy tu na mrozie. Całym sercem rad wam jestem.
Już pacholikowie rzucili się odbierać od przybyłych konie i wieść je do stajni, gdzie czekały na nie pełne żłoby, znak, że gościnny gospodarz szczerze witał i przyjmował gości.
Wnętrze domu nie przedstawiało nic osobliwego. W świetlicy, do której weszli, czekał ich suty ogień, proste drewniane ławy i stoły, tak jak i w każdym szlacheckim dworze. Ściany tylko obite były bogatą turecką tkaniną, na której porozwieszana była broń, zbroje, tarcze i hełmy niepośledniej roboty. Przywitała ich tu pani domu, kobieta niemłoda już, lecz ze śladami piękności na twarzy. Była ona daleką krewną Tworowskiego, a że nie widziała go bardzo dawno, przywitanie było serdeczne. Za nią stała młodziutka, może dziesięcioletnia panienka, której twarzyczka tak była śliczna, a czarne oczy tak promienne, że Zbyszkowi wydało się, iż za plecami pani Lityńskiej ujrzał nie ziemską istotę, lecz anioła.
— Ha, czas nie stoi! — rzekł pan Tworowski, wpatrując się w panią domu. — Postarzałaś się nieco, Halszko, choć zawsze jesteś piękna.
— Tak! tak! Młodość i czas uciekają. I ja cię pamiętam nie takim, bez tych bruzd głębokich na czole, które ci trudy wojny wyryły. Mój Boże! Tyle czasu ubiegło! Gościu ty mój miły! Naprawdę, nie wiem, czym cię mam przyjąć.
— Też zmartwienie! Bodaj nigdy gorszego nie było! Żołnierskie podniebienie nie jest wybredne i na niewielkich rzeczach potrafi poprzestawać.
— Każdy dar Boży jest na to, żeby nam służył na pożytek — dorzucił ksiądz.
— O, to doskonale, kochani goście! Żywo więc, moja pani, bo oni zdrożeni i głodni — wykrzyknął pan Lityński.
I usadowiwszy ich, zaczął wypytywać o wojnę, o Tatarów, o wieści ze stolicy. Tworowski więc zaczął mu szeroko opowiadać o wszystkim, co wiedział. A tak ci byli tym opowiadaniem zaprzątnięci — i sam opowiadający, i słuchacze — że ani się spostrzegli, jak służba wniosła dymiące półmiski, a na stole znalazły się grubo omszone gąsiorki wina węgierskiego. Gospodyni zaczęła zapraszać, wzięto się więc raźnie do posiłku.
Tymczasem Zbyszko, nasłuchawszy się tego, co mówili starzy, zmęczony całodzienną jazdą przez śniegi, oparł się o brzeg stołu i zasnął. Zobaczywszy to, rotmistrz zwrócił się do Lityńskiego i rzekł:
— Przywiozłem ci znajdka, tylko nie wiem, czy go rad przyjmiesz?
I zaczął szczegółowo opowiadać o znalezieniu Zbyszka na stepie, przy trupie wilka i matki.
— Dziw, dziw! Nigdy bym nie dał wiary, gdyby mi to ktoś inny opowiadał, a nie ty. Toć to dzieciak jeszcze!
— Prawda! Lecz siła w kościach ogromna, kłócąca się z wiekiem i postawą. Dawaliśmy mu najdziksze konie; szelma każdemu da radę i po godzinie hasania na stepie każdy koń idzie pod nim spokojnie. Chłopak jest zacny do broni i wojny. Ślepia mu się świecą jak młodemu wilczkowi. Pieczętuje się Szreniawą, lecz nazwiska ojca nie wie. Mówi tylko, że kniaź na Ostrogu był przyjacielem jego ojca. Bóg to raczy wiedzieć. Wilcze to jakieś szczenię i czupurne jak licho. Szkoda, żeby gdzieś zmarniało. Ja, widzisz, jadę teraz niby to do Gwoźdca, do siebie, lecz nie wiem, gdzie mi jeszcze przyjdzie po drodze wstąpić. Całe życie moje to pasmo niespodzianek. Dziś tu, jutro tam, zwykły los rotmistrza kresowego. Po cóż mam go włóczyć z sobą? Zima w tym roku ciężka i śniegi głębokie. Za wielki to trud na jego lata. W twoim jarze bezpiecznie, jak u Pana Boga za piecem. Tatarzy cię nie znajdą, zbóje boją się napaść, gdyż widzę, że masz załogę złożoną z dobrze wyglądających wąsali. Otóż umyśliłem zostawić go u ciebie. Wiosną zapewne wypadnie nam wszystkim ruszyć na wojnę moskiewską; wstąpię wówczas i wezmę go po drodze do Ostroga. Cóż, zgoda?
— Z największą chęcią! Tylko wprost mi się w głowie nie może pomieścić, żeby ten dzieciuch mógł dzidą zakłuć wilka.
— Bóg sługi swoje zawsze ma w opiece — wtrącił ksiądz. — Dobra krew nie potrzebuje czekać wieku męskiego, lecz i w dzieciństwie pokaże, że nie jest mazią, niezdolną do czynów bohaterskich. Ale myślę, że już czas spać, gdyż po raz drugi kury pieją.
— Pewno! Pewno! A szczególniej my dwaj, księżulku, powinniśmy wypocząć przed jutrzejszą podróżą.
— Jak to? To już jutro jedziecie?
— Wraz ze świtem!
— O Boże! I czemuż tak prędko? — wykrzyknęła przerażonym głosem pani Lityńska. — Matko Najświętsza! Że ja się też tobą nigdy nacieszyć nie mogę.
— Ha, cóż robić, Halszko! Służba nie drużba! Nie czas na wywczasy, kiedy ojczyzna w potrzebie.
Ksiądz zaczął mówić wieczorne pacierze. Za jego przykładem poszli wszyscy i długi czas w świetlicy słychać było tylko zgodny chór głosów, powtarzających modlitwę. Potem zaczęto się żegnać i rozchodzić na spoczynek. Poszedł i Zbyszko legnąć, według zwyczaju, obok rotmistrza. A kiedy na drugi dzień słońce zajrzało mu w oczy i przebudziło, już rotmistrza Tworowskiego przy nim nie było, a nawet miejsce, gdzie leżał, już wystygło.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Wygnańcy, banici (przyp. red.).