- W empik go
Zamiana i inne historie - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Zamiana i inne historie - ebook
„Zamiana i inne historie” to zbiór opowiadań, pastiszów, parodii i tekstów satyrycznych na tematy zwyczajne i niezwykłe, czasem śmiertelnie poważne, niekiedy zabójczo śmieszne. Książka jest przeznaczona dla osób pełnoletnich, inteligentnych, o wyrobionej kulturze literackiej.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-344-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wieczna komedia
Konigsberg to zbyt poważne nazwisko dla komika, ale czego można się spodziewać, jeśli człowiek się rodzi w Brooklynie, gdzie wszyscy są tak nieszczęśliwi, że nikt nie myśli o samobójstwie? Takie nazwiska jak Lupowitz, Rosenzweig czy Weinstein, że już nie wspomnę o starym Fleischmanie, który chorował na raka prostaty, nie brzmią za grosz śmieszniej, jeśli nosisz aparat słuchowy.
Dlatego zacząłem opowiadać dowcipy w kafejkach Greenwich Village. Lepsze to niż chodzenie do szkoły dla opóźnionych umysłowo nauczycieli i tylko trochę mniej zabawne niż granie na klarnecie. Moim koronnym numerem był kawał o pani Sarze Rosenkrantz, którą jej mąż, pan Daniel Rosenkrantz, obwoźny sprzedawca srebrnych wykałaczek, zastaje w łóżku z panem Schneiderem, tym, co ma sklep żelazny zaraz za piekarnią, co to go za bezcen kupił od pana Salomona Hirscha, na co pani Resenkrantz woła w najwyższym zdumieniu: Danny! To ty? W takim razie z kim ja leżę w łóżku? A jeżeli nawet wtedy goście się nie śmiali, to po prostu mówiłem, że kiedyś będę światowej sławy reżyserem i dostanę Oscara.
Dowcip, nie dowcip, słowo się rzekło. Poszedłem na uniwersytet, skąd mnie po pierwszym roku wywalili, bo nie zaliczyłem przedmiotu o nazwie film. Nawet nie pamiętam czyj. Teraz oblewają studentów z moich filmów. No, ale wtedy nie miałem wyjścia i zacząłem pracować dla telewizji jak wszyscy, którzy się do niczego nie nadają. Nadawcy mnie cenili, ponieważ miałem duży nos, byłem mały, chudy i nosiłem okulary.
Opowiadałem kawały w wieczornym show. Oczywiście musiałem zmienić repertuar i dostosować go do mniej wyrobionego odbiorcy. Powiedziano mi, że przeciętny telewidz to piętnastoletni Afro-Amerykanin z Bronksu, który z powodu dysleksji nie ukończył podstawówki. Poznałem go osobiście. Nazywał się Jason Walker i chciał zostać koszykarzem, tak jak ja, ale był za wysoki. Zginął, kiedy mu ktoś przyłożył nóż do szyi, a on dostał czkawki.
Mój najlepszy numer leciał teraz w ten sposób: pan Daniel Rosenkrantz zastaje swoją żonę, panią Sarę Rosenkrantz, w łóżku z panem Schneiderem i krzyczy: Sara! Na co ja patrzę? Na co pani Rosenkrantz odpowiada: Ty się nie patrz. Ty się ucz. W tym momencie reżyser programu dawał znak, podnoszono tablice z napisem „funny, ha, ha”, publiczność zgromadzona w studiu rechotała jak najęta, a ludzie w domach robili to samo, bo śmiech jest zaraźliwy jak AIDS, którego jeszcze wtedy na szczęście nie znano. Poza tym śmiech to zdrowie. Ludzie umierali ze śmiechu, jak to mówiłem.
Dzięki występom na estradzie stałem się rozpoznawalny i nie musiałem już płacić za drinki w Michael’s Pub, pod warunkiem że nie grałem na klarnecie. Jednak sława ma swoje ujemne strony, bo ludzie, którzy mnie rozpoznawali na ulicy, najczęściej brali mnie za kogo innego, na przykład Elvisa Presleya, Boba Dylana czy prezydenta Kennedy’ego, i mieli taką zawiedzioną minę, kiedy widzieli mój autograf, że na wszelki wypadek zdejmowałem okulary. Wtedy oni kręcili głowami i odchodzili. To jeszcze pół biedy, ale kiedy mnie ktoś pomylił z Marilyn Monroe, to pomyślałem, że już dosyć tej komedii i postanowiłem, że zostanę reżyserem filmowym. Ale nie byle jakim, tylko takim, do którego filmów trzeba dopłacać.
Mój pierwszy film miał tytuł „Bierz forsę i w nogi!” i opowiadał o tym, jak trudno jest biegać z dużą ilością gotówki i że o wiele wygodniej jest biec z czekiem. A jak masz ciężką walizkę z pieniędzmi, to potrzebujesz limuzyny z szoferem. Potem zastrzegałem to sobie w każdym kontrakcie. Ale wtedy, po premierze mojego pierwszego filmu, poszedłem na drinka, a na drugi dzień nakręciłem następny film. I tak co roku.
Niektórzy twierdzą, że zrobiłem „Manhattan”, bo mi zabrakło kilku dolców na pięciokondygnacyjną rezydencję na Upper East Side. Po pierwsze, przeprowadziłem się na Manhattan jeszcze przed „Annie Hall”, za którą dostałem Oscara, o ile sobie dobrze przypominam, bo nie poszedłem na galę. Miałem tyle nominacji, że straciłem rachubę. Po drugie, na chałupę przy Piątej Alei było mnie stać przed „Manhattanem”. Co więc mną kierowało? — spyta ktoś cynicznie. Miłość — odpowiem równie szczerze. Kocham Nowy Jork i muzykę jazzową. Niestety, bez wzajemności. Po tym, jak mój psychoanalityk wstąpił do zakonu, robienie filmów stało się dla mnie terapią, co niekompetentnych krytyków doprowadzało do obłędu. Na szczęście przeciętny widz za mało wie, żeby być niekompetentnym.
Bohaterem „Manhattanu” jest znerwicowany reżyser, który nie potrafi się zdecydować, z którą kobietą się związać. To nie jest mój autoportret, zapytajcie mojego psychoterapeuty. Jeżeli o mnie chodzi, zawsze wiedziałem, czego chcę i nie miałem kłopotów z wyborem.
Moją pierwszą żonę Harlene wybrałem, bo była aktorką. Po mojej drugiej żonie Louise, która była aktorką, wybrałem Diane Keaton, bo była aktorką. Po Diane wybrałem Mię Farrow, bo była aktorką. Ale i z nią się rozwiodłem. Wolałem jej adoptowaną córkę, która nie była aktorką.
Niektórzy mówią, że jestem już skończony. No i co z tego. Wszechświat też jest skończony, a wciąż się rozszerza.
Chciałbym zrobić niemy film o gangsterach, którzy postanawiają nakręcić burleskę pod tytułem „Gagi Nowego Jorku”. Film będzie miał niesamowite tempo. Błyskotliwe dialogi będą się pojawiać w ramkach tak szybko, że nikt nie zdąży ich przeczytać.
Zgoda, jestem stary i wiem, że moje filmy nie zapewnią mi nieśmiertelności. Dlatego nie chcę umierać. Nie chodzi o to, że się boję. Po prostu nie chcę przy tym być. Tak jak mój ojciec, który też nie chciał być przy swojej śmierci, dzięki czemu dożył setki. Umieranie byłoby całkiem beznadziejne, gdyby nie to, że można to zrobić na leżąco.
Właściwie miałem udane życie. Wszystko potoczyło się tak, jak sobie wymarzyłem. Z jednym wyjątkiem — zawsze chciałem być kimś innym. Ale do tego trzeba mieć talent. W ogóle życie to cierpienie. Jednak najgorsze jest to, że trwa tak krótko.
Czy jest Bóg? Nie tylko nie ma Boga, ale spróbuj znaleźć wolny stolik w restauracji Elaine’s w piątkowy wieczór. Tak, jestem ateistą. Ale jeśli jest Bóg, to na pewno nie będzie mnie karał za to, że w niego nie wierzyłem. Bóg nie może być zły. Jestem dobrym człowiekiem i wybitnym artystą, więc po śmierci w nagrodę pójdę do Paryża. A Spielberg będzie się smażył w Hollywood.Błędne połączenie
Kiedy zadzwonił leżący na biurku telefon, podniosłem go i spojrzałem na nieznany numer. Po krótkim wahaniu nacisnąłem „Odbierz”, przyłożyłem aparat do ucha i powiedziałem: „Halo”. Usłyszałem głosy dwojga osób, mężczyzny i kobiety. Powtórzyłem głośniej: „Halo!”, ale oni najwidoczniej w ogóle mnie nie słyszeli, ponieważ kontynuowali rozmowę, nie zwracając na mnie uwagi. Zgodnie z przepisami savoir-vivre powinienem był przerwać błędne połączenie i przestać podsłuchiwać, ale zaintrygowany niezwykłością sytuacji od strony technicznej oraz powodowany naturalną ludzką ciekawością słuchałem dalej.
— Będziesz musiała się zdecydować. Tak dalej żyć nie można — mówił męski głos.
— Wiem. Tak mi ciężko. Bardzo do ciebie tęsknię — odpowiedziała kobieta.
— Mnie też nie jest lekko i chciałbym mieć cię przy sobie. Ale słuchaj, czy to na pewno przez nią nie możemy być razem? Czy ona jest jedyną przeszkodą?
— Uwierz mi, to jedyny powód. Bardzo cię kocham, ale opieka nad nią jest moim obowiązkiem. Do samego końca. Zrozum, ja muszę.
— No to weź urlop i przyjedź do mnie chociaż na parę dni. Zabierz staruszkę ze sobą.
— Ona nie może nigdzie jechać. Jest teraz na to zbyt chora.
— Najmij kogoś do opieki na tych kilka dni.
— Nie mogę. Nie w tej chwili. Ona by tego nie przeżyła. I tej jej oczy.
— Tak. Stara suka umie wzruszać.
— Nie mów tak o niej.
— Przepraszam. A może jej się jeszcze poprawi? Wtedy moglibyście się do mnie przeprowadzić na stałe.
— Bardzo bym chciała, przecież wiesz, że nie marzę o niczym innym. Pragnę tylko tego, byśmy mogli być razem. Cały czas. Tylko że ona jest w takim wieku, kiedy już się nie poprawia. Może się tylko pogorszyć. Poza tym starych drzew się nie przesadza, nawet jak są zdrowe.
— Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że ja się do ciebie nie przeprowadzę. To jest wykluczone ze względu na moją pracę.
— Wiem i cieszę się, że nareszcie robisz to, co lubisz. Tutaj byś takiego zajęcia nie znalazł.
— No właśnie. A ty z twoim zawodem możesz pracować wszędzie.
— Pracować mogę wszędzie, ale dopóki ona żyje, muszę mieszkać tutaj.
— Czy nie można by jej gdzieś oddać? Są takie miejsca, gdzie miałaby opiekę. Zapłacę, ile trzeba.
— Nie w tym problem. Po prostu nie miałabym serca jej w takim momencie zostawić. Strasznie by cierpiała. To by przyspieszyło jej śmierć.
— Ale sama mówiłaś, że to i tak długo nie potrwa.
— Tego nikt nie wie. Zresztą, nawet nie o to chodzi. Wiem, że musi umrzeć, i czasami chciałabym, żeby to nastąpiło jak najszybciej. Ona tak się męczy.
— A czy nie… Czy nie pomyślałaś o tym, żeby skrócić jej męki? Z litości. Ze współczucia. I tak dalej. Tak się teraz robi.
Po tym zdaniu nastąpiła pauza. Kobieta zamilkła, najpewniej wstrząśnięta potworną sugestią. „Do czego ty ją namawiasz, łotrze?” — pomyślałem z bijącym sercem. „Eutanazja jest u nas zabroniona. Nawet umierającej staruszki nie wolno zabić. Kobieto, nie daj się wrobić!”
— Halo! — powiedziałem na głos. — Czy państwo mnie słyszą? Tak nie wolno! Halo!
Nie słyszeli. Ja słyszałem ich, a oni mnie nie. Pod względem technicznym była to wyjątkowo niezręczna sytuacja. Czułem się nienaturalnie. Po chwili kobieta znowu zaczęła mówić.
— Czasem myślę, że to byłoby najlepsze wyjście. Zasnęłaby bez bólu, bez cierpienia, i nigdy się nie obudziła.
„A więc to tak! Kobieto, ty nie wiesz, co wygadujesz. Tak szybko cię przekabacił? W takim razie będę musiał zawiadomić kogo trzeba. W pamięci telefonu na pewno zachował się ten przeklęty numer. Już oni tam dojdą po nitce do kłębka. O ile mi uwierzą. Mogą być kłopoty”.
— A więc po prostu zrób to. Tak będzie dla wszystkich najlepiej.
— Ale ja nie mogłabym tego zrobić sama. Te jej oczy. Zawsze takie załzawione.
— A kto mówi, że masz jej ten środek wstrzyknąć własnoręcznie? Zamówię uśpienie z dojazdem do klienta.
„Uśpienie? Zaraz, zaraz… No tak, przecież oni rozmawiają o uśpieniu starego psa. To znaczy suki”.
Z ulgą przerwałem połączenie.Gwiazda popu
Kiedy rodzi się Dorota Rabkowska, jej rodzice są zachwyceni.
— Będzie sławna — mówi Jan Rabkowski, ojciec Doroty, który na co dzień zajmuje się przetwórstwem ryb. Nosi wąsy, roztaczając wokół siebie zapach śledzia w occie i wędzonych dorszy. Po pracy jak zwykle idzie się załatwić, potem myje ręce. Mimo to wyciera dłoń w spodnie przed przywitaniem się. Może nie znalazł ręcznika. Albo to tylko taki odruch spowodowany długoletnią pracą przy rybach, które są oślizłe.
— Nasza pociecha — mówi matka Doroty Halina Rabkowska, pracownica sklepu obuwniczego, obecnie na urlopie macierzyńskim. Podkrążone oczy i spocone czoło świadczą o przebytym porodzie. Źle ułożone włosy. Porannik pachnie szpitalem.
— Może zostanie pisarką? — Halina Rabkowska snuje plany co do przyszłości dziewczynki. Uśmiecha się zmęczonymi wargami, patrząc jak córka ssie nabrzmiały cycek.
— Nie. Gwiazdą popu — decyduje ojciec, gładząc wąsa. — Inni będą o niej pisać.
Matka śpiewa Dorotce kołysanki. Nieświadomie wdraża ją do przyszłego zawodu. Po karmieniu Dorotka zasypia. Od początku wyróżnia się muzykalnością.
Halina Rabkowska nosi Dorotkę na rękach tak długo, aż jej się odbije. Dorotka niekiedy ulewa. Jej śliniak trąci serwatką.
Matka zmienia Dorotce zasikane pieluchy i posypuje pudrem czerwone pachwiny. Zastanawia się, czy z takiej drobiny może wyrosnąć pisarka albo gwiazda popu.
Po urlopie macierzyńskim Halina Rabkowska wraca do pracy w sklepie obuwniczym. Kierowniczka jest wredna. Każe jej nosić pudła z magazynu. Dorotkę rodzice oddają do żłobka.
— Tylko niech pani na nią uważa — Halina Rabkowska zwraca się do opiekunki.
— Będzie gwiazdą popu — wyjaśnia ojciec.
— Albo pisarką — dodaje matka.
Jan Rabkowski kręci głową.
— Gwiazdą popu — upiera się.
— No chodź, ty nasza pisarko, gwiazdo popu — śmieje się opiekunka, biorąc przyszłą sławę na ręce.
Po wyjściu rodziców kładzie dziecko do łóżeczka i kończy kawę. Nie lubi wystygniętej.
Opiekujące się dziećmi kobiety słuchają popularnych piosenek z radia. W kącie stoi telewizor. Kiedy dzieci śpią, opiekunki oglądają serial „Brzydula” oraz programy „Kawa czy herbata” i „Jaka to melodia”.
Dorotka słyszy muzykę i śpiewne głosy. Poruszając w takt nóżkami, rozkopuje się. Przemawiają do niej dźwięki potocznego języka. Uczula się na rytm i melodię mowy dobywającej się z głośników i ust kobiet, które ją karmią. Płacze, kiedy zapada cisza. Boi się, że wszyscy ją opuścili.
Dorotka rośnie, wychodzi ze żłobka i idzie do przedszkola. W przedszkolu lubi rytmikę i oglądanie książeczek z obrazkami. Kartki wykonano z gładkiej i grubej tektury.
— Ma dryg — oświadcza ojciec.
— Rozpoznaje literki — mówi matka.
Na zakończenie przedszkola dzieci tańczą poloneza. Dorotka jest w pierwszej parze. Czyta na głos tekst pożegnania. Jest śmiała i jako jedyna biegle składa litery. Dostaje brawa. Mama całuje ją w policzek, tata głaszcze po główce.
Rodzice zapisują Dorotkę na zajęcia w młodzieżowym domu kultury, na które uczęszcza po lekcjach dwa razy w tygodniu. Śpiew i taniec są jej żywiołem.
— Duże wyczucie rytmu — informuje instruktor tańca Paweł Staliński. Ociera pot z czoła T-shirtem, bierze łyk zimnej wody z plastykowej butelki. Zachrypł od przekrzykiwania podkładu muzycznego. — Mocny głos — rzuca na odchodnym.
Dorotka tańczy w pierwszym szeregu i śpiewa solo. Jan Rabkowski chodzi na wszystkie imprezy, na których występuje córka, i bije brawo. Ma dużo czasu, bo przetwórnię ryb zamknięto i Jan Rabkowski jest na zasiłku. Siwieje na skroniach, rzadziej się goli.
Halina Rabkowska nadal pracuje w sklepie z butami, gdzie atmosfera jest zła. Cieszą ją postępy Dorotki w nauce. Pani w szkole szczególnie chwali ją za pisanie.
— Rzeczywiście. Robi zadziwiająco mało błędów jak na swój wiek — potwierdza nauczycielka nauczania początkowego Luiza Mularczyk, lat 33, bezdzietna, niezamężna. — Brzuszki przy dużym „B” są ładnie zaokrąglone. Prawidłowo łączy litery.
Dorotka przekształca się w nastolatkę. Rośnie jej biust, zaokrąglają się biodra. Perlisty śmiech przyciąga uwagę chłopców. Wodzą za nią wzrokiem. Dorota odwzajemnia zainteresowanie zalotnymi spojrzeniami. Pociągają ją chłopcy ze starszych klas. Są wysocy i grają w piłkę.
— Super laska! — mówi pierwsza sympatia Doroty Tadek Radwański, czołowy napastnik młodzieżówki Legionu. — Spoko się pieprzy — dodaje.
Tadek Radwański jest pierwszym chłopakiem Doroty, ale nie ostatnim. Dorota cieszy się wzięciem. Koleżanki z klasy mówią, że częściej zmienia partnerów niż bieliznę, co nie jest prawdą. Zazdroszczą jej talentu i powodzenia.
Będąc w klasie maturalnej, Dorota w cuglach wygrywa nową edycję „Idola”. Przewodniczący jury Kuba Wierutny oblizuje się, patrząc na jej częściowo obnażone w zmysłowym tańcu pośladki.
— Ona ma to coś — uzasadnia werdykt.
Stąd tylko krok do zostania gwiazdą popu. Szkoda, że Jan Rabkowski nie doczekał. Ojciec Doroty żyje, lecz z powodu nadużywania alkoholu rozwinęła się u niego demencja. Wiadomość o sukcesie córki do jego świadomości nie dociera. Dorota roni z tej okazji łzę. Halina Rabkowska gratuluje córce wygrania „Idola”, ale nalega, żeby mimo wszystko zdawała maturę. Dorota się waha. Po co jej to? Przecież i tak nie pójdzie na studia. Nagra płytę i ruszy w trasę koncertową.
Jednak daje się matce przekonać.
Jest późna wiosna. Kwitną kasztany. Przed egzaminem z języka obcego Dorota siedzi w parku i uczy się słówek. Słyszy rozmowę młodych ludzi z tego samego osiedla, którzy siedzą dwie ławki dalej. To jej rówieśnicy, ale tamci chodzą do zawodówki. Nie będą zdawać matury. Piją piwo i klną. Dziewczyny zostaną sklepowymi lub fryzjerkami, chłopcy znajdą zatrudnienie na budowie i w warsztatach samochodowych.
Dorota wraca do domu i pisze swój pierwszy w życiu dłuższy tekst. Oczywiście na komputerze. Pismo odręczne bardzo jej się zepsuło od czasów szkoły podstawowej. Ma kłopoty z łączeniem liter, brzuszki przy dużym „B” są płaskie, a „u” i „n” wyglądają tak samo. Nie zawraca sobie głowy ortografią. Nauczycielka nauczania początkowego Luiza Mularczyk nie przepuściłaby jej do następnej klasy.
W liceum takie rzeczy uchodzą. Tutaj właściwie nic się nie pisze. Równie mało się czyta. Najważniejsze, by umieć bronić swojego zdania i w kreatywny sposób zaprezentować to, co się sądzi. Raz na semestr należy skopiować referat z internetu i zrobić wydruk.
Dorota zdaje maturę. Matematyka nie jest jeszcze obowiązkowa. Wysyła swój tekst do wydawnictwa, następnie nagrywa płytę. Po wakacjach wydawnictwo wydaje jej debiutancką powieść, która staje się bestsellerem. Krytycy i czytelnicy są pod wrażeniem. Jeszcze nikt tak nie pisał.
— Rewolucyjna proza — tłumaczy znany krytyk Henryk Bareja. — Rabkowska pisze z jednej strony tak, jak ludzie mówią, a z drugiej strony tak, jak nie mówią. Narodziła się nowa gwiazda na naszym skądinąd rozgwieżdżonym firmamencie literackim.
Również jej pierwsza płyta jest hitem jesieni. Sypią się propozycje nagrań i koncertów. Dorota Rabkowska chce iść za ciosem, lecz staje w rozkroku. Którą karierę wybrać?
Postanawia wybrać jedno i drugie. Od dziecka chciała zjeść ciasteczko i nadal je mieć.
Celna decyzja, dzięki której popularność Doroty Rabkowskiej wzrasta. Na jej koncert przychodzą ci, co czytają książki, a jej książkę kupują ci, co słuchają piosenek. Zazwyczaj te dwa zbiory nie mają części wspólnej. Gdyby Dorota była lepsza z matematyki, wiedziałaby, że takie zbiory nazywa się rozłącznymi.
Tymczasem sukces goni sukces. Powieść zostaje przetłumaczona na inne języki. Piosenki okupują czołowe miejsca na listach przebojów. Dorota Rabkowska udziela wywiadów, pozuje do sesji zdjęciowych. Staje się najbardziej znaczącą postacią literatury i show-biznesu.
U szczytu popularności wychodzi za mąż za kierowcę rajdowego Roberta Hołka.
— Dużo nas łączy — mówi Robert Hołek. — Oboje chcemy jak najszybciej osiągnąć cel.
Kiedy mąż Doroty Rabkowskiej ginie w wypadku, fani zalewają się łzami i zasypują ją wyrazami współczucia. Widzi, jaka jest ważna. Rozumie, jak wielką wagę ma to, co robi. Ale rola, jaką odgrywa, zaczyna jej ciążyć. Nie pomaga specjalna dieta i ćwiczenia relaksacyjne.
Udaje się w podróże, które kształcą.
— Uwielbiam Amerykę i Nowy Jork. To moje ulubione miejsce na świecie. Pisarek i piosenkarek takich jak ja siedzi tu po dwanaście w każdej kawiarni. Mogę trochę odetchnąć od swojej osoby i poczuć się strasznie nieważna — zwierza się reporterowi wysokonakładowej gazety.
Na wieść o śmierci ojca z przepicia Dorota Rabkowska wraca do kraju. Przestaje śpiewać popularne piosenki, rezygnuje z pomysłu napisania drugiej bestsellerowej powieści.
Otwiera ekskluzywny sklep z butami. Matka zostaje kierowniczką.Obrączki
Kościół był pełen gości. Nie byłem jednym z nich, ale kto by się tego domyślił? Ubrany równie odświętnie jak rodzina, przyjaciele i znajomi młodej pary, niczym się nie wyróżniałem. To było także moje święto. Przede wszystkim moje.
Pan młody i panna młoda w gruncie rzeczy mało mnie obchodzili, chociaż śledziłem ich życie od czasu, gdy byli dziećmi. Dorastali na moich oczach. Byłem w wieku ich rodziców. Jednak rodziców dwojga szczęśliwych osób, zawierających dzisiaj związek małżeński, również nie znałem osobiście, jakkolwiek w wyniku rozmaitych dochodzeń wiedziałem o nich sporo. Ojcowie i matki nowożeńców, tak samo jak ich babcie i dziadkowie, byli tylko pośrednikami, byli tymi, którzy łączyli tych dwoje młodych ludzi z ich pradziadkami, którzy umarli, zanim oni się urodzili.
Za chwilę koło miało się zamknąć, a właściwie dwa koła, dwa małe kółka jak dwie obrączki.
I mnie nie było na świecie, kiedy mój pradziadek po odbyciu terminu u mistrza w swoim rodzinnym mieście uzyskał stopień rzemieślniczy, sprowadził się do Warszawy i otworzył zakład zegarmistrzowski. Po jego śmierci interes przejął dziadek i poszerzył zakres usług o złotnictwo. Wybuchła wojna, pod koniec wojny wybuchło powstanie. Dziadek zginął, tak jak zginęły tysiące innych ludzi, miasto zostało zrujnowane. Babcia z moją matką, która była wtedy małą dziewczynką, uciekły na wieś.
Kiedy tylko wojna się skończyła, babcia wróciła do Warszawy, ale nie znalazła domu, w którym przedtem mieszkała, zostały tylko zgliszcza. Zakład dziadka się uchował, ale był zdewastowany. Jego grobu nigdzie nie było. Babcia poszła na cmentarz, na którym pochowany był mój pradziadek. Tam się przekonała, że hieny cmentarne zdążyły zrobić swoje. Mogiły były rozkopane, trumny rozszabrowane. W czaszce pradziadka brakowało złotych zębów.
Kolega mojego dziadka, złotnik i jubiler, który z zawieruchy wojennej ocalał wraz z częścią dobytku, zaopiekował się wdową i jej córką. Odbudował zniszczony zakład, zatrudnił pracownika i kontynuował działalność. Ożenił się z babcią i moja matka miała odtąd ojczyma, który dobrze ją traktował. A gdy później wyszła za mąż i mnie urodziła, ja miałem żywego, chociaż nieprawdziwego dziadka, którego kochałem i nie przestałem kochać, kiedy dowiedziałem się, że mój prawdziwy dziadek od dawna jest martwy i nie ma nawet grobu.
Ojciec był urzędnikiem, teraz na emeryturze, tak jak matka, która pracowała w szkole. Moi rodzice nie byli wtajemniczeni. Nie wiedzieli o szkatułce. Dziadek tylko mnie ją pokazał.
Było to dwadzieścia lat temu, krótko potem dziadek umarł na raka żołądka. Babcia zmarła dziesięć lat po nim, ze starości, powiedział lekarz. Tak jak rodzice, babcia o niczym nie miała pojęcia. W szkatułce znajdowały się złote zęby. Schowałem ją w bezpiecznym miejscu.
Nie były to zęby mojego pradziadka. To znaczy, teoretycznie mogły być, ale w praktyce to było niemożliwe. Musiałby zaistnieć jakiś nieprawdopodobny zbieg okoliczności, aby tak się stało. Oprócz złotych zębów w środku była pożółkła kartka, na której wyblakłym atramentem zapisane zostały ręką dziadka dwa nazwiska. Przy nazwiskach widniały informacje, które udało się dziadkowi o tych osobach zdobyć.
Czy dziadek mógł nie przyjąć złotych zębów oferowanych mu przez podejrzanych typów zaraz po wojnie? Przecież łatwo dało się zgadnąć, skąd pochodzą. Oczywiście, że mógł odmówić. Obaj mężczyźni, zarówno pierwszy, nieogolony, w brudnoszarym, rozciągniętym swetrze z grubej wełny, który zadowolił się dwiema butelkami wódki, jak i drugi, porządniejszy, w kaszkiecie i kurtce ściśniętej skórzanym paskiem, który żądał uczciwej zapłaty, poszliby gdzie indziej. Zęby zostałyby przetopione, zniknęłyby raz na zawsze.
Dziadek tego nie chciał. Dziadek nie chciał, aby ślad po złotych zębach, a zwłaszcza po ludziach, którzy je przynieśli, zaginął. Dlatego udał się w ślad za mężczyznami, najpierw za jednym, potem za drugim, ponieważ nie przyszli tego samego dnia, aby się czegoś o nich dowiedzieć. Poszedł, popatrzył, rozpytał się tu i tam, a to, czego się wywiedział, zapisał na kartce, którą umieścił w szkatułce razem z zębami.
Czy zrobił coś jeszcze? A co miał zrobić. Po najstraszliwszej w dziejach wojnie, po zagładzie milionów istnień ludzkich, ruinie miast i państw, wyrywanie złotych zębów umarłym nie wydawało się rzeczą szczególnie karygodną. To nie był czas zawracania sobie głowy chuligaństwem. Musiały minąć dziesięciolecia, trzeba było, aby wojenne rany się zabliźniły. Zło wyrządzane trupom bulwersuje ludzi jedynie w okresach długotrwałego pokoju.
Nastał nowy ustrój, zapanował strach. Lata przeszły, moja matka zaczęła pracę w zawodzie nauczycielskim, który podlegał nadzorowi ideologicznemu. Potem wyszła za mąż. Mój ojciec był urzędnikiem, mimowolnym pracownikiem aparatu państwowego.
Kiedy zmienił się porządek społeczny, dziadek był już stary i chory. Nie nacieszył się zmianą. Przed śmiercią przekazał mi szkatułkę. Nie wiem, co z tym zrobić, powiedział.
Zacząłem od sprawdzenia informacji zawartych na kartce. Jeździłem i dzwoniłem w różne miejsca. Dowiadywałem się wśród ludzi i instytucji. Zaczęły wchodzić w powszechny obieg komputery, było łatwiej. Nie szczędząc trudu i doznawszy wielu niepowodzeń, udało mi się w końcu zidentyfikować mężczyzn, którzy krótko po wojnie, gdy miasto leżało w gruzach, przynieśli dziadkowi złote zęby. Ludzie ci nie żyli od lat, pomarło im się jeszcze przed dziadkiem. Nie doczekali zmiany ustroju.
Ale mieli rodziny. Żyli potomkowie. Żyły ich dzieci i żyły dzieci ich dzieci. Zebrałem jak najwięcej wiadomości. Narysowałem dwa drzewa genealogiczne. Obie rodziny mieszkały w Warszawie, daleko od siebie, w różnych dzielnicach, i zapewne nie miały ze sobą kontaktu.
Patrzyłem i myślałem, w jaki sposób dałoby się te rodziny powiązać. Wytypowałem dwie małe gałązki, za pomocą których można by obydwa drzewa połączyć. Byli to chłopiec i dziewczynka.
Chłopiec był prawnukiem nieogolonego mężczyzny w brudnym wełnianym swetrze, który sprzedał mojemu dziadkowi wybite czaszce złote zęby za dwie butelki wódki.
Dziewczynka była prawnuczką mężczyzny w kurtce ściśniętej paskiem, w kaszkiecie na głowie, który żądał przyzwoitego wynagrodzenia za złote zęby, które wyrwał obcęgami ze szczęki trupa.
Należało poczekać, aż dorosną. Byli sobie pisani.
Nie interesowałem się chłopcem i dziewczynką przez te lata zbyt intensywnie. Nie było takiej potrzeby. Żyłem własnym życiem. Niekiedy sprawdzałem, czy wszystko w porządku.
Sprawy szły zwyczajnym trybem. Tamte dzieci rosły, chodziły do szkoły, dojrzewały. Chłopak był dwa lata starszy od dziewczyny. Skończył technikum i poszedł na politechnikę. Kiedy był na drugim roku, dziewczyna zdała maturę i dostała się na psychologię na uniwersytecie. Oboje mieli już wtedy sympatie. Ona pierwszego chłopaka, on drugą dziewczynę. Cóż to znaczy w tym wieku? Pierwsze koty za płoty, grób i żona od Boga przeznaczona, jak mówiły minione generacje, które rozsypały się w proch.
Pomogłem przeznaczeniu, korzystając z rozwoju techniki, która zrodziła nowe środki komunikacji. Internet z pocztą elektroniczną i portalami społecznościowymi, komunikatory, telefonia komórkowa. Odpowiadała mi łatwość bycia anonimowym i dowolność w kreowaniu tożsamości.
„Jasnowłosa dziewczyno w czerwonej sukience, którą widziałem w galerii Złote Tarasy, odezwij się, bo nie mogę o tobie zapomnieć”, błagałem w wiadomości wysłanej do niej. „Dołącz nieśmiałą dziewczynę do grona znajomych”, apelowałem, potwierdzając kliknięciem myszy, że lubię obiekt, który był profilem chłopaka.
Robiłem te i jeszcze inne tragikomiczne rzeczy, aby wprowadzić w ich życie posmak ekscytującej tajemnicy, uwodzicielski łyk romantycznej odmiany, na którą mało który młody człowiek jest odporny. Spotkali się i zakochali w sobie od pierwszego wejrzenia, porzucając dotychczasowych partnerów.
Musieli być dla siebie stworzeni, bo ich miłość trwała do ukończenia przez niego studiów i podjęcia pracy. Postanowili się pobrać, mimo że ona dopiero zaczęła pisać pracę magisterską. Była w ciąży.
Kiedy dziadek umarł, jego zakład został przez moich rodziców sprzedany. Przejął go jeden z dwóch pracowników, który wziął na ten cel kredyt. Wiedziałem, że nie odmówi mi drobnej przysługi.
Stopiłem w domu złote zęby ze szkatułki dziadka. To łatwe, dziadek mnie nauczył. Kupiłem węgiel drzewny w dobrym gatunku i w większych kawałkach. Wybrałem wegielek bez pęknięć, o należycie wyrównanej powierzchni. Na jednej trzeciej powierzchni wydrążyłem małe wgłębienie o kształcie miseczkowatym, przeznaczone na metal. Blisko wgłębienia umieściłem część wlewaka, składającą się z trzech ścianek i dna. Czwartą ściankę stanowił sam węgiel. Wlewak przymocowałem do węgla drutem. Od wgłębienia do otworu wlewaka wydrążyłem rynienkę, przez którą po stopieniu metal przelałem do wlewnika, przechylając stopniowo płytę węglową w jego kierunku.
Poprosiłem o wykonanie z dostarczonego złota czterech obrączek. Następnie zrobiłem ulotkę reklamową i dostarczyłem ją w odpowiednie miejsce.
Przyszli do sklepu oboje. Stałem z boku i przyglądałem się zegarkom marki Rolex i Omega. Tak jak się umówiliśmy, właściciel najpierw pokazał im drogie obrączki, a zaraz potem dwa świeżo wykonane promocyjne komplety. Aby rzecz wyglądała naturalnie, nie były takie same. Jedne obrączki były tańsze, drugie droższe, choć oczywiście oba komplety były w atrakcyjnej cenie. On wybrał te nieco droższe. Powiedział, że bardziej mu się podobają. Ona była szczęśliwa.
Przymierzyli. Jedną obrączkę trzeba było trochę rozciągnąć, bo była za ciasna, drugą nieco ścisnąć, gdyż wydawała się za luźna. Pracownik zrobił to na poczekaniu. Teraz pasowały idealnie. On zapłacił, ona się uśmiechała.
I oto w tej chwili ksiądz podał im obrączki zrobione ze złotych zębów wyrwanych nieboszczykom przez ich pradziadków, mówiąc: „Na znak zawartego małżeństwa nałóżcie sobie obrączki”. Więc on włożył złotą obrączkę na serdeczny palec żony i powiedział: „Przyjmij tę obrączkę jako znak mojej miłości i wierności”. Także ona nałożyła na serdeczny palec męża obrączkę przeznaczoną dla niego, mówiąc: „Przyjmij tę obrączkę jako znak mojej miłości i wierności”.
Wyszedłem na zewnątrz i odetchnąłem jesiennym powietrzem. Złociły się liście klonów i platanów rosnących przy kościele.
Dwie pozostałe obrączki nadal znajdują się w szkatułce. Złote kółka, których niewypełniony środek symbolizuje brak, nieobecność, pustkę. Niezaspokojony głód.Egzorcysta
Egzorcyzmy, o których jest ostatnio głośno, to katastrofalnie nieudane próby podejmowane przez kompletnych amatorów. Próbują przepędzić ducha racjonalizmu, dusząc, topiąc lub bijąc ludzi na śmierć. W tym kontekście szkolenie w egzorcyzmowaniu może być postrzegane jako sprawa bezpieczeństwa publicznego.
Październikowe spotkanie egzorcystów w Jachrance pod Warszawą odbywało się za zamkniętymi drzwiami. Jak wyznał jeden z uczestników, na spotkaniu omawiano szczegóły obrzędu egzorcyzmów i analizowano coraz częstsze przejawy racjonalizmu w społeczeństwie.
Choć teoretycznie wszyscy, którzy nie są racjonalistami, mogą sprawować egzorcyzmy, bardzo niewielu ma do tego odpowiednie przygotowanie. Konferencję mającą zaradzić deficytowi specjalistów zorganizował Tomasz Paprocki.
— Myślę, że poszło dobrze — ocenia.
Brakuje szczegółowych danych o wykonywanych w Polsce egzorcyzmach, ale zdaniem Tomasza Paprockiego rośnie na nie popyt.
— Niektórzy egzorcyści nie mają specjalistycznej wiedzy, a mimo to dostają wezwania z całego kraju. Widać, że jest zapotrzebowanie na osoby potrafiące wykonywać egzorcyzmy — podkreśla. — Popyt kreują przypadki postaw racjonalistycznych, których liczba podwoiła się w ostatnich latach. Dlatego dobrze by było, aby każda miejscowość miała fachowo przeszkolonego egzorcystę. Tymczasem większość nie ma — stwierdza posępnie Tomasz Paprocki.
Obrzęd egzorcyzmów zaczyna się od ustalenia, czy dana osoba jest racjonalna, czy po prostu myśli, że jest.
— Nie robimy tego na żądanie — mówi Paprocki. — Osoba racjonalna może nawet nie zdawać sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie stanowi racjonalizm. Częściej ktoś ją przyprowadza — ujawnia Tomasz Paprocki. — Egzorcyzmuję najwyżej pięć na sto osób — przyznaje.
Jak mówi, egzorcysta to skrajny sceptyk.
— Nigdy nie zakładam, że komuś, kto na pierwszy rzut oka potrzebuje egzorcyzmów, tak naprawdę są one niezbędne. Niektórzy ludzie tylko z pozoru wydają się racjonalni, a nawet jeśli rzeczywiście są, to czasami z własnej woli wyrzekają się rozumu. Cała sztuka polega na tym, aby umieć do nich dotrzeć — odkrywa tajemnicę swojej profesji. — Natomiast należy być ostrożnym, gdy o potrzebie egzorcyzmów zawiadamia sąsiad, szef, a zwłaszcza rywal rzekomego racjonalisty. Nie zawsze tego typu informacja się sprawdza — ostrzega.
Jak mówi Paprocki, racjonalizm to stan relacji między człowiekiem a rozumem. Jego zdaniem czasami ta relacja jest bardzo silna.
— Trzeba przerwać więź, jaka panuje między rozumem a człowiekiem — tłumaczy.
Paprocki nie chciał mówić, czy czerpie satysfakcję z pomyślnie wykonanego zadania. Wspomniał tylko, że walka trwa długo i nie zawsze odnosi się zwycięstwo. To żmudna praca.
Mimo pogarszającej się sytuacji Paprocki uspokaja w kwestii zagrożenia racjonalizmem w naszym kraju.
— Racjonalizm nie jest niezależny od woli, chociaż bywa zaraźliwy. Zwykle człowiek sam musi otworzyć swój umysł, aby wpuścić tam racjonalne myślenie — mówi Paprocki.
Ludzie przychodzą do niego i pytają: „Jak się chronić, by nie zamieszkał we mnie rozum?” Na to Paprocki odpowiada, że nie mają się czego obawiać.
— Aby zostać racjonalistą, musisz sam zacząć myśleć. Racjonalizm zawsze szuka osób, które mają skłonności do racjonalnego, zgodnego z logiką myślenia. Dam przykład. 80% ludzi, którzy potrzebują egzorcyzmów, miało bardzo dobre oceny w szkole, szczególnie z przedmiotów matematyczno-przyrodniczych, i już od dzieciństwa czytało dużo książek — informuje Tomasz Paprocki. — Wiedza i nawyk logicznego myślenia często prowadzą do racjonalizmu. To nie znaczy, że każda posiadająca wiedzę i myśląca osoba zostanie racjonalistą. Oznacza to tylko, że jest zagrożona — pociesza.Wydawczyni
Heteroseksualni mężczyźni nie czytają. Biseksualni czytają rzadko, jeszcze mniej niż homoseksualni. Poziom czytelnictwa panów reprezentujących takie orientacje jak pedofilia, zoofilia czy nekrofilia pozostaje niewiadomą, ale zważywszy na szczupłość tej kategorii czytelników, nie ma to dla nas większego znaczenia. Natomiast zdecydowanie czytają kobiety, i to bez względu na preferowaną opcję. Panie są w tej dziedzinie bezkonkurencyjne.
Co działa na nasze czytelniczki? Czasem magia nazwiska, czasem magia tytułu, czasem magiczna treść. Jest to fenomen, który przestaliśmy zgłębiać. Radzimy się wróżki poleconej nam przez firmę doradczą.
Co do określenia wielkości nakładu, to zazwyczaj korzystamy z usług jasnowidza, współpracującego z nami na umowę-zlecenie. Zdarza się, że po prostu zakładamy się o to, ile egzemplarzy danego tytułu się sprzeda, po czym wyciągamy z tego średnią. Stosujemy też takie metody jak rzucanie kości i wykładanie kart tarota. Kiedyś dokonywaliśmy analizy fusów z kawy, ale teraz wszyscy pijemy rozpuszczalną, nawet sprzątaczka. Problem polega na tym, że wszystkie sposoby bywają w tej branży zawodne. Poruszamy się trochę po omacku.
Przyjmując bądź odrzucając maszynopis, przede wszystkim zwracamy uwagę na przekaz książki. Musi być krótki i zrozumiały, tak żeby dało się go streścić w jednym zdaniu. Wzorem niech będą przysłowia. Oczywiście myśl przewodnią trzeba umieć interesująco rozpisać na kilkaset stron. To trudne, ale dla chcącego nic trudnego. Wiara góry przenosi. Trzeba tylko uwierzyć w siebie.
Przechodząc do negatywnych przykładów. Kiedy Thor Heyerdahl zgłosił się do nas z książką o wyprawie tratwą przez Pacyfik, zapytaliśmy: A czy ktoś utonął? Czy wywiązało się uczucie między członkami załogi? W takim razie się nie sprzeda.
Bez namysłu odrzuciliśmy opowiadanie pod tytułem „Carrie” autorstwa pana Kinga, bo było o menstruacji i telekinezie. Nasze czytelniczki takie tematy odpychają, szczególnie telekineza.
Jeszcze gorszy był „Proces” pana Kafki. Koszmarnie skonstruowana powieść, trudna w odbiorze, właściwie bez akcji, napisana brzydkim stylem. Z tego, co się orientuję, żadne szanujące się wydawnictwo nie wyraziło zainteresowania tym utworem.
Podobnie musieliśmy postąpić z propozycją wydawniczą Jamesa Joyce’a. Wylądowała w koszu. Dzieło pretensjonalne, chaotyczne, źle napisane. To już nie te czasy, żeby nowatorstwo czy intelektualne gry mogły zachwycić czytelnika. Raczej go odrzucą.
Jeśli chodzi o „Czarodziejską górę” pana Manna, to owszem, tytuł dobry, magiczny, nazwisko też doskonałe, takie męskie, ale rozczarowuje treść. Rzecz jest praktycznie o niczym, brak wartkiej akcji, za to w nadmiarze występują dłużyzny w postaci dysput filozoficznych. Co z tego, że powieść została napisana kunsztownym językiem? To już dzisiaj nie wystarcza.
Marcel Proust pisze sprawnie, ale zbyt rozwlekle. Na trzydziestu stronach potrafi rozpisywać się o tym, jak wierci się w łóżku przed zaśnięciem. Czytelniczki nie mają tyle czasu. Muszą ugotować obiad i zrobić zakupy. Innym typowym dla debiutantów mankamentem jego prozy jest to, że poza wspominaniem niewiele się tam dzieje. Może jakaś mała oficyna zdecyduje się na publikację, my nie możemy sobie na to pozwolić.
Nic dziwnego, że musimy odrzucać dziewięćdziesiąt dziewięć procent maszynopisów, skoro autorzy wolą opisywać swoje stany psychiczne i snuć refleksje, zamiast zdać żywą relację z konkretnych sytuacji, których faktycznie doświadczyli.
Powiedzmy, że hodujesz chomiki. I bardzo dobrze! Opisz to. Na pewno masz sporo fascynujących przeżyć z tym związanych. Może chomik ugryzł cię w palec albo samczyk zdechł z tęsknoty za samiczką, która zdechła pierwsza? Brzmi znajomo, ale jeśli zasugerujesz, że to przez ciebie, bo zapomniałeś podać karmę i napełnić poidełko, to wyjdzie z tego coś godnego uwagi.
A może masz jakieś niezwykłe hobby? Na przykład zbierasz stare bagnety. Nie wierzę, że nic interesującego cię nie spotkało. Może się takim zardzewiałym bagnetem skaleczyłeś, a nie byłeś szczepiony przeciwko tężcowi, gdyż z pewnych głęboko ukrytych powodów od małego boisz się zastrzyków. Zygmunt Freud się kłania.
Albo, dajmy na to, posiadasz żonę i dzieci. To świetnie. Córka wagaruje, syn uzależnił się od gier komputerowych. Żeby było jeszcze atrakcyjniej, twoja żona popada w bulimię, ponieważ jej kochanek zdradził ją z przystojnym gejem.
Bez wątpienia wzięcie mają rzeczy niesamowite, paranormalne. Wszyscy mamy potrzebę czytania o takich sprawach. Chcemy uciec, trochę eskapizmu nie zawadzi. Dlaczego nikt spośród rodzimych autorów nie potrafi uwieść czytelnika miejscem magicznym, ale zarazem dobrze znanym, w którym ludzie mieszkają od lat i nawet się nie domyślają, że w spowitych mgiełką tajemniczości zakamarkach, tuż za bramą, czają się stwory bez nazwy? W prozie naszych pisarzy bramy służą do załatwiania przyziemnych potrzeb i wszyscy potrafią nazwać stwory, które się tym zajmują.
Dobra książka musi być gruba, żeby czytelnik wiedział, że ubił dobry interes. Czytelnikowi, który przyszedł do księgarni prosto z warzywniaka, a tym bardziej czytelniczce, nikt nie wmówi, że wielkość nie ma znaczenia przy podobnej cenie.
Śmierć autora znakomicie podnosi wyniki sprzedaży. Wiemy to z autopsji. Nie każdy autor decyduje się umrzeć w odpowiednim momencie, ale czas działa na naszą korzyść. Ars longa, vita brevis, chciałoby się powiedzieć, z tym że w utworach należy unikać wyszukanych słów, bo to obciach.
Nie wspomniałam do tej pory o bohaterze, a to jest sprawa kluczowa. Ciekawego bohatera na darmo by szukać w większości propozycji nadsyłanych do naszego wydawnictwa. Silnego, przystojnego, który by miał w sobie to coś. Jakąś niesamowitą pasję, tajemnicę, duszę. Nieprzyzwoicie bogatego. Człowieka, za którym kobieta na kraj świata by poszła. Jak hrabia Monte Christo.
Gdybym w swoim życiu takiego mężczyznę spotkała, nie zajmowałabym się teraz wydawaniem książek.Pozwolenie na broń
Wszyscy moi znajomi zdobyli prawo jazdy, tylko ja zamiast tego postanowiłem uzyskać pozwolenie na broń.
Oczywiście, podobnie jak tamci musiałem złożyć odpowiedni wniosek zawierający imię i nazwisko wnioskodawcy, adres stałego zamieszkania, numer dowodu osobistego, nazwę organu wydającego, PESEL oraz zdjęcie. Wprawdzie zaświadczenie lekarskie o zdolności do kierowania autem jest czystą formalnością, do której nikt nie przywiązuje wagi, ale przecież i mnie przedłożenie stosownego orzeczenia lekarskiego i psychologicznego, potwierdzającego brak przeciwwskazań do dysponowania bronią, nie sprawiło trudności.
Różnica na moją korzyść pojawiła się już na etapie szkolenia. Podczas gdy moich kolegów nauka jazdy samochodem kosztowała miesiące mitręgi, mój kurs trwał zaledwie parę godzin, dosłownie trzy popołudnia mile spędzone na strzelnicy, naprawdę przyjemne i w umiarkowanej cenie. Owszem, egzamin z teoretycznej znajomości przepisów dotyczących posiadania i używania broni oraz praktycznej umiejętności posługiwania się nią był droższy niż egzamin na prawo jazdy, ale bez problemów zdałem go za pierwszym razem. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że taki egzamin można oblać, ani członkom komisji, ani tym bardziej zdającym. Tymczasem większość wspomnianych wyżej osób, które uparły się na prawo jazdy, podchodziła do egzaminu wielokrotnie, przez co w sumie stracili tyle samo pieniędzy co ja, a niektórzy jeszcze więcej. O przeżytym stresie nie wspomnę.
A teraz do rzeczy. Przewaga broni palnej nad samochodem jest ogromna. Nawet nie ma co porównywać. Pistoletem o wiele łatwiej jest człowieka zabić niż autem. Wystarczy do danej osoby podejść na kilkanaście, w najgorszym razie kilka metrów, skierować w jej stronę broń, pociągnąć za spust i sprawa załatwiona. W razie potrzeby, gdyby ofiara wykazywała jakieś oznaki życia, można ją dobić z bliska, przystawiając lufę do potylicy, co jest bardzo skuteczne. Natomiast po przejechaniu człowieka autem stuprocentowej pewności pozbawienia go życia nie ma. Można próbować przejechać ofiarę jeszcze raz, dopóki jest nieprzytomna, chociaż jest to kłopotliwe. Przy dużym ruchu trzeba polegać na innych pojazdach. Ewentualnie, gdyby szczęśliwym trafem ofiara zaczepiła się o podwozie, można starać się ją ciągnąć jeszcze przez kilkaset metrów, co też bywa zawodne. Były przypadki ujścia z życiem mimo ciężkich obrażeń.
Generalnie skuteczność samochodu jest znacznie mniejsza już choćby z tego powodu, że nie sposób człowieka przejechać na odległość. Należy w pieszego mocno uderzyć, jadąc z odpowiednią prędkością, co w normalnych miejskich warunkach da się zrobić tylko na pasach, no chyba że ktoś ma szczęście i trafi na osobę, która przechodzi w niedozwolonym miejscu albo przez nieuwagę wtargnie na jezdnię. Ale tego ostatniego można się spodziewać jedynie po dzieciach i osobach w podeszłym wieku, sprawni dorośli zachowują daleko idącą ostrożność. Ściganie pieszych po chodnikach jest zazwyczaj utrudnione ze względu na lampy, słupki, kioski, barierki i tym podobne. Co innego poza terenem zabudowanym, gdzie nie ma chodników i ludzie chodzą poboczem. Śmiertelne potrącenie jest wtedy bez wątpienia prostsze, ale nie aż tak dziecinnie łatwe jak strzał z broni palnej.
Zgoda, pistolet jest bronią obosieczną. To znaczy, kiedy do kogoś strzelasz, to tamten może odpowiedzieć ogniem i równie dobrze zabić ciebie. Mimo że z takim wynikiem trzeba się liczyć, jest to w istocie zarzut chybiony, jeśli ty trafisz pierwszy. A mało kto się spodziewa, że nagle bez powodu zaczną do niego strzelać. Najbardziej doświadczeni policjanci i żołnierze bywają w takiej sytuacji zaskoczeni. Co innego kolizja z samochodem, na nią każdy jest przygotowany, zwłaszcza piesi, którzy potrafią dość skutecznie strzec się wszelkich pojazdów. To raz, a dwa to pytanie, czy kierowca, który próbuje ukatrupić innego kierowcę, doprowadzając do czołowego zderzenia, ma większe szanse przeżycia niż uczestnik strzelaniny lub pojedynku? Śmiem wątpić. Zazwyczaj giną obaj kierujący, a przecież nie o to chodzi.
Idąc dalej. Każdy człowiek ma takie chwile, kiedy odechciewa mu się żyć. Nie ma się czego wstydzić. Popełnienie samobójstwa strzałem w skroń albo w usta jest o niebo łatwiejsze niż rozwalenie się na drzewie albo betonowym filarze przy dużej prędkości. Żeby to fachowo zrobić, trzeba być rajdowcem, podczas gdy strzelenie sobie w łeb nie wymaga umiejętności snajperskich.
A co z najbliższymi? — można zapytać. Zabijając siebie albo obcą osobę z pistoletu, nie zabierasz do grobu własnej żony, która siedzi obok, i dziecka śpiącego na tylnym siedzeniu, co jakże często zdarza się kierowcom. Broń jest rozwiązaniem lepszym niż auto dla tych, którzy mają rodziny.
Osoby, które miewają psychologiczne trudności z pozbawianiem życia innych ludzi albo też odbieraniem życia samemu sobie, powinny dla kurażu walnąć kielicha. Śmiało można też zażyć amfetaminę albo inną podobnie działającą substancję. Także tutaj ujawnia się wyższość pistoletu nad jakimkolwiek dwuśladowym pojazdem silnikowym. Kiedy idziesz ulicą pod wpływem alkoholu czy narkotyków, z gnatem pod marynarką, w każdej chwili gotów do jego użycia, żaden policjant cię nie zatrzyma i nie każe dmuchać w balonik. A jest to niebezpieczeństwo, które prześladuje kierowców.
Na koniec, gdyby powyższe merytoryczne względy kogoś nie przekonały, podam argument natury ekonomicznej. Broń jest tańsza od samochodu zarówno w zakupie, jak i eksploatacji. Eksperci przewidują, że ceny paliwa będą rosły, zaś amunicji spadały.Gra w straceńca
Pan Ergo Sum jest człowiekiem zasad, chociaż miewa swoje kwasy. Za rzecz bezdyskusyjną uważa, że o pewnych sprawach się nie dyskutuje.
Jeśli chodzi o samobójstwo i eutanazję: nie wolno traktować życia jako imprezy, z której można wyjść z chwilą, gdy przestaje być zabawnie. Barbarzyństwo życia zawsze należy przedkładać nad cywilizację śmierci.
Pan Ergo Sum jest sługą swoich wolnych wyborów. Nazywa to konsekwencją, lojalnością, wiernością. Wolność tak, tylko bez równości i braterstwa. Pozwól ludziom robić to, co chcą, a będą robić to, co inni. Wolność rozumie jako swobodę wyboru rodzaju niewoli i lepszego pana.
Pan Ergo Sum mówi, że wierzy w Boga, bo przecież człowiek musi coś mówić. Ale nie traktuje przykazań poważnie, bo nie jest fanatykiem, tylko normalnym człowiekiem. Jest przeciwny obrażaniu uczuć religijnych i w związku z tym szanuje kult cargo.
Pan Ergo Sum radzi biednym, aby robili to, co zamożni, bo tylko w ten sposób mogą zdobyć ich majątek.
Pan Ergo Sum nienawidzi większości bliźnich. Rzecz jasna, nikogo by nie skrzywdził. Jest to nienawiść platoniczna.
Pan Ergo Sum jest w pewien przewidywalny sposób nieprzewidywalny. Człowiek zawsze może się po nim spodziewać jakiejś niespodzianki. I człowiek zawsze jest zaskoczony, kiedy sprawdza się to, co było do przewidzenia.
Pan Ergo Sum nie myśli o przyszłych pokoleniach ani o minionych, lecz skupia się na swoich aktualnych perspektywach. Co do nieszczęść spadających na innych ludzi — pan Ergo Sum demonstruje stoicyzm. Jego dewizą jest zachować dystans do spraw, które nie dotykają go bezpośrednio.
Pan Ergo Sum unika walki. Nie czyni tego z tchórzostwa, ale w przeświadczeniu, że ten, kto walczy, ponosi uszczerbek bez względu na wynik potyczki. Do zasad jego moralnej higieny należy zasada częstego umywania rąk.
To, co naprawdę chciałby robić w życiu, pan Ergo Sum odkłada do czasu, kiedy będzie za późno. Na razie musi robić to, co konieczne.
Czy jest fatalistą? A nawet gdyby był, to cóż mógłby na to poradzić?
Słabo rozwinięte poczucie humoru pomaga mu w karierze. Kto inny na jego miejscu propozycję objęcia odpowiedzialnego stanowiska potraktowałby jak kawał. Ale nie pan Ergo Sum. On się nie zna na żartach.
Pan Ergo Sum jest w zasadzie prawdomówny. Nie skłamie, jeśli przynajmniej częściowo nie przekona sam siebie, że mówi prawdę. A prawda jest taka, że kłamstwo się opłaca. Jest też uczciwy, a jeśli decyduje się na nieuczciwość, to tylko wtedy, kiedy to przynosi korzyść.
W celach turystycznych pan Ergo Sum najchętniej jeździ do Grecji, Włoch, Hiszpanii. Ale nie podoba mu się, że jest tam tak wielu turystów.
Pan Ergo Sum jest tolerancyjny. Jest tak tolerancyjny, że toleruje nawet nietolerancję. Ma również zdolność dostrzegania innych punktów widzenia. Zwłaszcza z góry lub z boku.
Pan Ergo Sum zgadza się, że świat zmierza ku przepaści i dąży tam coraz szybciej. Globalne ocieplenie i tak dalej. Nie jest naiwny i zdaje sobie sprawę z tego, że sam się do tego stanu rzeczy przyczynia. Ponieważ jest optymistą, liczy na to, że inni poniosą koszty zmiany kierunku i zapobiegną ewentualnej katastrofie. Ale inni są chytrzy i kalkulują podobnie.
Pan Ergo Sum studiował teorię gier. Trzeba pokazać, że jest się gotowym dojść do krawędzi, a nawet trochę dalej. Tylko tym sposobem można wygrać grę w straceńca.
Konigsberg to zbyt poważne nazwisko dla komika, ale czego można się spodziewać, jeśli człowiek się rodzi w Brooklynie, gdzie wszyscy są tak nieszczęśliwi, że nikt nie myśli o samobójstwie? Takie nazwiska jak Lupowitz, Rosenzweig czy Weinstein, że już nie wspomnę o starym Fleischmanie, który chorował na raka prostaty, nie brzmią za grosz śmieszniej, jeśli nosisz aparat słuchowy.
Dlatego zacząłem opowiadać dowcipy w kafejkach Greenwich Village. Lepsze to niż chodzenie do szkoły dla opóźnionych umysłowo nauczycieli i tylko trochę mniej zabawne niż granie na klarnecie. Moim koronnym numerem był kawał o pani Sarze Rosenkrantz, którą jej mąż, pan Daniel Rosenkrantz, obwoźny sprzedawca srebrnych wykałaczek, zastaje w łóżku z panem Schneiderem, tym, co ma sklep żelazny zaraz za piekarnią, co to go za bezcen kupił od pana Salomona Hirscha, na co pani Resenkrantz woła w najwyższym zdumieniu: Danny! To ty? W takim razie z kim ja leżę w łóżku? A jeżeli nawet wtedy goście się nie śmiali, to po prostu mówiłem, że kiedyś będę światowej sławy reżyserem i dostanę Oscara.
Dowcip, nie dowcip, słowo się rzekło. Poszedłem na uniwersytet, skąd mnie po pierwszym roku wywalili, bo nie zaliczyłem przedmiotu o nazwie film. Nawet nie pamiętam czyj. Teraz oblewają studentów z moich filmów. No, ale wtedy nie miałem wyjścia i zacząłem pracować dla telewizji jak wszyscy, którzy się do niczego nie nadają. Nadawcy mnie cenili, ponieważ miałem duży nos, byłem mały, chudy i nosiłem okulary.
Opowiadałem kawały w wieczornym show. Oczywiście musiałem zmienić repertuar i dostosować go do mniej wyrobionego odbiorcy. Powiedziano mi, że przeciętny telewidz to piętnastoletni Afro-Amerykanin z Bronksu, który z powodu dysleksji nie ukończył podstawówki. Poznałem go osobiście. Nazywał się Jason Walker i chciał zostać koszykarzem, tak jak ja, ale był za wysoki. Zginął, kiedy mu ktoś przyłożył nóż do szyi, a on dostał czkawki.
Mój najlepszy numer leciał teraz w ten sposób: pan Daniel Rosenkrantz zastaje swoją żonę, panią Sarę Rosenkrantz, w łóżku z panem Schneiderem i krzyczy: Sara! Na co ja patrzę? Na co pani Rosenkrantz odpowiada: Ty się nie patrz. Ty się ucz. W tym momencie reżyser programu dawał znak, podnoszono tablice z napisem „funny, ha, ha”, publiczność zgromadzona w studiu rechotała jak najęta, a ludzie w domach robili to samo, bo śmiech jest zaraźliwy jak AIDS, którego jeszcze wtedy na szczęście nie znano. Poza tym śmiech to zdrowie. Ludzie umierali ze śmiechu, jak to mówiłem.
Dzięki występom na estradzie stałem się rozpoznawalny i nie musiałem już płacić za drinki w Michael’s Pub, pod warunkiem że nie grałem na klarnecie. Jednak sława ma swoje ujemne strony, bo ludzie, którzy mnie rozpoznawali na ulicy, najczęściej brali mnie za kogo innego, na przykład Elvisa Presleya, Boba Dylana czy prezydenta Kennedy’ego, i mieli taką zawiedzioną minę, kiedy widzieli mój autograf, że na wszelki wypadek zdejmowałem okulary. Wtedy oni kręcili głowami i odchodzili. To jeszcze pół biedy, ale kiedy mnie ktoś pomylił z Marilyn Monroe, to pomyślałem, że już dosyć tej komedii i postanowiłem, że zostanę reżyserem filmowym. Ale nie byle jakim, tylko takim, do którego filmów trzeba dopłacać.
Mój pierwszy film miał tytuł „Bierz forsę i w nogi!” i opowiadał o tym, jak trudno jest biegać z dużą ilością gotówki i że o wiele wygodniej jest biec z czekiem. A jak masz ciężką walizkę z pieniędzmi, to potrzebujesz limuzyny z szoferem. Potem zastrzegałem to sobie w każdym kontrakcie. Ale wtedy, po premierze mojego pierwszego filmu, poszedłem na drinka, a na drugi dzień nakręciłem następny film. I tak co roku.
Niektórzy twierdzą, że zrobiłem „Manhattan”, bo mi zabrakło kilku dolców na pięciokondygnacyjną rezydencję na Upper East Side. Po pierwsze, przeprowadziłem się na Manhattan jeszcze przed „Annie Hall”, za którą dostałem Oscara, o ile sobie dobrze przypominam, bo nie poszedłem na galę. Miałem tyle nominacji, że straciłem rachubę. Po drugie, na chałupę przy Piątej Alei było mnie stać przed „Manhattanem”. Co więc mną kierowało? — spyta ktoś cynicznie. Miłość — odpowiem równie szczerze. Kocham Nowy Jork i muzykę jazzową. Niestety, bez wzajemności. Po tym, jak mój psychoanalityk wstąpił do zakonu, robienie filmów stało się dla mnie terapią, co niekompetentnych krytyków doprowadzało do obłędu. Na szczęście przeciętny widz za mało wie, żeby być niekompetentnym.
Bohaterem „Manhattanu” jest znerwicowany reżyser, który nie potrafi się zdecydować, z którą kobietą się związać. To nie jest mój autoportret, zapytajcie mojego psychoterapeuty. Jeżeli o mnie chodzi, zawsze wiedziałem, czego chcę i nie miałem kłopotów z wyborem.
Moją pierwszą żonę Harlene wybrałem, bo była aktorką. Po mojej drugiej żonie Louise, która była aktorką, wybrałem Diane Keaton, bo była aktorką. Po Diane wybrałem Mię Farrow, bo była aktorką. Ale i z nią się rozwiodłem. Wolałem jej adoptowaną córkę, która nie była aktorką.
Niektórzy mówią, że jestem już skończony. No i co z tego. Wszechświat też jest skończony, a wciąż się rozszerza.
Chciałbym zrobić niemy film o gangsterach, którzy postanawiają nakręcić burleskę pod tytułem „Gagi Nowego Jorku”. Film będzie miał niesamowite tempo. Błyskotliwe dialogi będą się pojawiać w ramkach tak szybko, że nikt nie zdąży ich przeczytać.
Zgoda, jestem stary i wiem, że moje filmy nie zapewnią mi nieśmiertelności. Dlatego nie chcę umierać. Nie chodzi o to, że się boję. Po prostu nie chcę przy tym być. Tak jak mój ojciec, który też nie chciał być przy swojej śmierci, dzięki czemu dożył setki. Umieranie byłoby całkiem beznadziejne, gdyby nie to, że można to zrobić na leżąco.
Właściwie miałem udane życie. Wszystko potoczyło się tak, jak sobie wymarzyłem. Z jednym wyjątkiem — zawsze chciałem być kimś innym. Ale do tego trzeba mieć talent. W ogóle życie to cierpienie. Jednak najgorsze jest to, że trwa tak krótko.
Czy jest Bóg? Nie tylko nie ma Boga, ale spróbuj znaleźć wolny stolik w restauracji Elaine’s w piątkowy wieczór. Tak, jestem ateistą. Ale jeśli jest Bóg, to na pewno nie będzie mnie karał za to, że w niego nie wierzyłem. Bóg nie może być zły. Jestem dobrym człowiekiem i wybitnym artystą, więc po śmierci w nagrodę pójdę do Paryża. A Spielberg będzie się smażył w Hollywood.Błędne połączenie
Kiedy zadzwonił leżący na biurku telefon, podniosłem go i spojrzałem na nieznany numer. Po krótkim wahaniu nacisnąłem „Odbierz”, przyłożyłem aparat do ucha i powiedziałem: „Halo”. Usłyszałem głosy dwojga osób, mężczyzny i kobiety. Powtórzyłem głośniej: „Halo!”, ale oni najwidoczniej w ogóle mnie nie słyszeli, ponieważ kontynuowali rozmowę, nie zwracając na mnie uwagi. Zgodnie z przepisami savoir-vivre powinienem był przerwać błędne połączenie i przestać podsłuchiwać, ale zaintrygowany niezwykłością sytuacji od strony technicznej oraz powodowany naturalną ludzką ciekawością słuchałem dalej.
— Będziesz musiała się zdecydować. Tak dalej żyć nie można — mówił męski głos.
— Wiem. Tak mi ciężko. Bardzo do ciebie tęsknię — odpowiedziała kobieta.
— Mnie też nie jest lekko i chciałbym mieć cię przy sobie. Ale słuchaj, czy to na pewno przez nią nie możemy być razem? Czy ona jest jedyną przeszkodą?
— Uwierz mi, to jedyny powód. Bardzo cię kocham, ale opieka nad nią jest moim obowiązkiem. Do samego końca. Zrozum, ja muszę.
— No to weź urlop i przyjedź do mnie chociaż na parę dni. Zabierz staruszkę ze sobą.
— Ona nie może nigdzie jechać. Jest teraz na to zbyt chora.
— Najmij kogoś do opieki na tych kilka dni.
— Nie mogę. Nie w tej chwili. Ona by tego nie przeżyła. I tej jej oczy.
— Tak. Stara suka umie wzruszać.
— Nie mów tak o niej.
— Przepraszam. A może jej się jeszcze poprawi? Wtedy moglibyście się do mnie przeprowadzić na stałe.
— Bardzo bym chciała, przecież wiesz, że nie marzę o niczym innym. Pragnę tylko tego, byśmy mogli być razem. Cały czas. Tylko że ona jest w takim wieku, kiedy już się nie poprawia. Może się tylko pogorszyć. Poza tym starych drzew się nie przesadza, nawet jak są zdrowe.
— Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że ja się do ciebie nie przeprowadzę. To jest wykluczone ze względu na moją pracę.
— Wiem i cieszę się, że nareszcie robisz to, co lubisz. Tutaj byś takiego zajęcia nie znalazł.
— No właśnie. A ty z twoim zawodem możesz pracować wszędzie.
— Pracować mogę wszędzie, ale dopóki ona żyje, muszę mieszkać tutaj.
— Czy nie można by jej gdzieś oddać? Są takie miejsca, gdzie miałaby opiekę. Zapłacę, ile trzeba.
— Nie w tym problem. Po prostu nie miałabym serca jej w takim momencie zostawić. Strasznie by cierpiała. To by przyspieszyło jej śmierć.
— Ale sama mówiłaś, że to i tak długo nie potrwa.
— Tego nikt nie wie. Zresztą, nawet nie o to chodzi. Wiem, że musi umrzeć, i czasami chciałabym, żeby to nastąpiło jak najszybciej. Ona tak się męczy.
— A czy nie… Czy nie pomyślałaś o tym, żeby skrócić jej męki? Z litości. Ze współczucia. I tak dalej. Tak się teraz robi.
Po tym zdaniu nastąpiła pauza. Kobieta zamilkła, najpewniej wstrząśnięta potworną sugestią. „Do czego ty ją namawiasz, łotrze?” — pomyślałem z bijącym sercem. „Eutanazja jest u nas zabroniona. Nawet umierającej staruszki nie wolno zabić. Kobieto, nie daj się wrobić!”
— Halo! — powiedziałem na głos. — Czy państwo mnie słyszą? Tak nie wolno! Halo!
Nie słyszeli. Ja słyszałem ich, a oni mnie nie. Pod względem technicznym była to wyjątkowo niezręczna sytuacja. Czułem się nienaturalnie. Po chwili kobieta znowu zaczęła mówić.
— Czasem myślę, że to byłoby najlepsze wyjście. Zasnęłaby bez bólu, bez cierpienia, i nigdy się nie obudziła.
„A więc to tak! Kobieto, ty nie wiesz, co wygadujesz. Tak szybko cię przekabacił? W takim razie będę musiał zawiadomić kogo trzeba. W pamięci telefonu na pewno zachował się ten przeklęty numer. Już oni tam dojdą po nitce do kłębka. O ile mi uwierzą. Mogą być kłopoty”.
— A więc po prostu zrób to. Tak będzie dla wszystkich najlepiej.
— Ale ja nie mogłabym tego zrobić sama. Te jej oczy. Zawsze takie załzawione.
— A kto mówi, że masz jej ten środek wstrzyknąć własnoręcznie? Zamówię uśpienie z dojazdem do klienta.
„Uśpienie? Zaraz, zaraz… No tak, przecież oni rozmawiają o uśpieniu starego psa. To znaczy suki”.
Z ulgą przerwałem połączenie.Gwiazda popu
Kiedy rodzi się Dorota Rabkowska, jej rodzice są zachwyceni.
— Będzie sławna — mówi Jan Rabkowski, ojciec Doroty, który na co dzień zajmuje się przetwórstwem ryb. Nosi wąsy, roztaczając wokół siebie zapach śledzia w occie i wędzonych dorszy. Po pracy jak zwykle idzie się załatwić, potem myje ręce. Mimo to wyciera dłoń w spodnie przed przywitaniem się. Może nie znalazł ręcznika. Albo to tylko taki odruch spowodowany długoletnią pracą przy rybach, które są oślizłe.
— Nasza pociecha — mówi matka Doroty Halina Rabkowska, pracownica sklepu obuwniczego, obecnie na urlopie macierzyńskim. Podkrążone oczy i spocone czoło świadczą o przebytym porodzie. Źle ułożone włosy. Porannik pachnie szpitalem.
— Może zostanie pisarką? — Halina Rabkowska snuje plany co do przyszłości dziewczynki. Uśmiecha się zmęczonymi wargami, patrząc jak córka ssie nabrzmiały cycek.
— Nie. Gwiazdą popu — decyduje ojciec, gładząc wąsa. — Inni będą o niej pisać.
Matka śpiewa Dorotce kołysanki. Nieświadomie wdraża ją do przyszłego zawodu. Po karmieniu Dorotka zasypia. Od początku wyróżnia się muzykalnością.
Halina Rabkowska nosi Dorotkę na rękach tak długo, aż jej się odbije. Dorotka niekiedy ulewa. Jej śliniak trąci serwatką.
Matka zmienia Dorotce zasikane pieluchy i posypuje pudrem czerwone pachwiny. Zastanawia się, czy z takiej drobiny może wyrosnąć pisarka albo gwiazda popu.
Po urlopie macierzyńskim Halina Rabkowska wraca do pracy w sklepie obuwniczym. Kierowniczka jest wredna. Każe jej nosić pudła z magazynu. Dorotkę rodzice oddają do żłobka.
— Tylko niech pani na nią uważa — Halina Rabkowska zwraca się do opiekunki.
— Będzie gwiazdą popu — wyjaśnia ojciec.
— Albo pisarką — dodaje matka.
Jan Rabkowski kręci głową.
— Gwiazdą popu — upiera się.
— No chodź, ty nasza pisarko, gwiazdo popu — śmieje się opiekunka, biorąc przyszłą sławę na ręce.
Po wyjściu rodziców kładzie dziecko do łóżeczka i kończy kawę. Nie lubi wystygniętej.
Opiekujące się dziećmi kobiety słuchają popularnych piosenek z radia. W kącie stoi telewizor. Kiedy dzieci śpią, opiekunki oglądają serial „Brzydula” oraz programy „Kawa czy herbata” i „Jaka to melodia”.
Dorotka słyszy muzykę i śpiewne głosy. Poruszając w takt nóżkami, rozkopuje się. Przemawiają do niej dźwięki potocznego języka. Uczula się na rytm i melodię mowy dobywającej się z głośników i ust kobiet, które ją karmią. Płacze, kiedy zapada cisza. Boi się, że wszyscy ją opuścili.
Dorotka rośnie, wychodzi ze żłobka i idzie do przedszkola. W przedszkolu lubi rytmikę i oglądanie książeczek z obrazkami. Kartki wykonano z gładkiej i grubej tektury.
— Ma dryg — oświadcza ojciec.
— Rozpoznaje literki — mówi matka.
Na zakończenie przedszkola dzieci tańczą poloneza. Dorotka jest w pierwszej parze. Czyta na głos tekst pożegnania. Jest śmiała i jako jedyna biegle składa litery. Dostaje brawa. Mama całuje ją w policzek, tata głaszcze po główce.
Rodzice zapisują Dorotkę na zajęcia w młodzieżowym domu kultury, na które uczęszcza po lekcjach dwa razy w tygodniu. Śpiew i taniec są jej żywiołem.
— Duże wyczucie rytmu — informuje instruktor tańca Paweł Staliński. Ociera pot z czoła T-shirtem, bierze łyk zimnej wody z plastykowej butelki. Zachrypł od przekrzykiwania podkładu muzycznego. — Mocny głos — rzuca na odchodnym.
Dorotka tańczy w pierwszym szeregu i śpiewa solo. Jan Rabkowski chodzi na wszystkie imprezy, na których występuje córka, i bije brawo. Ma dużo czasu, bo przetwórnię ryb zamknięto i Jan Rabkowski jest na zasiłku. Siwieje na skroniach, rzadziej się goli.
Halina Rabkowska nadal pracuje w sklepie z butami, gdzie atmosfera jest zła. Cieszą ją postępy Dorotki w nauce. Pani w szkole szczególnie chwali ją za pisanie.
— Rzeczywiście. Robi zadziwiająco mało błędów jak na swój wiek — potwierdza nauczycielka nauczania początkowego Luiza Mularczyk, lat 33, bezdzietna, niezamężna. — Brzuszki przy dużym „B” są ładnie zaokrąglone. Prawidłowo łączy litery.
Dorotka przekształca się w nastolatkę. Rośnie jej biust, zaokrąglają się biodra. Perlisty śmiech przyciąga uwagę chłopców. Wodzą za nią wzrokiem. Dorota odwzajemnia zainteresowanie zalotnymi spojrzeniami. Pociągają ją chłopcy ze starszych klas. Są wysocy i grają w piłkę.
— Super laska! — mówi pierwsza sympatia Doroty Tadek Radwański, czołowy napastnik młodzieżówki Legionu. — Spoko się pieprzy — dodaje.
Tadek Radwański jest pierwszym chłopakiem Doroty, ale nie ostatnim. Dorota cieszy się wzięciem. Koleżanki z klasy mówią, że częściej zmienia partnerów niż bieliznę, co nie jest prawdą. Zazdroszczą jej talentu i powodzenia.
Będąc w klasie maturalnej, Dorota w cuglach wygrywa nową edycję „Idola”. Przewodniczący jury Kuba Wierutny oblizuje się, patrząc na jej częściowo obnażone w zmysłowym tańcu pośladki.
— Ona ma to coś — uzasadnia werdykt.
Stąd tylko krok do zostania gwiazdą popu. Szkoda, że Jan Rabkowski nie doczekał. Ojciec Doroty żyje, lecz z powodu nadużywania alkoholu rozwinęła się u niego demencja. Wiadomość o sukcesie córki do jego świadomości nie dociera. Dorota roni z tej okazji łzę. Halina Rabkowska gratuluje córce wygrania „Idola”, ale nalega, żeby mimo wszystko zdawała maturę. Dorota się waha. Po co jej to? Przecież i tak nie pójdzie na studia. Nagra płytę i ruszy w trasę koncertową.
Jednak daje się matce przekonać.
Jest późna wiosna. Kwitną kasztany. Przed egzaminem z języka obcego Dorota siedzi w parku i uczy się słówek. Słyszy rozmowę młodych ludzi z tego samego osiedla, którzy siedzą dwie ławki dalej. To jej rówieśnicy, ale tamci chodzą do zawodówki. Nie będą zdawać matury. Piją piwo i klną. Dziewczyny zostaną sklepowymi lub fryzjerkami, chłopcy znajdą zatrudnienie na budowie i w warsztatach samochodowych.
Dorota wraca do domu i pisze swój pierwszy w życiu dłuższy tekst. Oczywiście na komputerze. Pismo odręczne bardzo jej się zepsuło od czasów szkoły podstawowej. Ma kłopoty z łączeniem liter, brzuszki przy dużym „B” są płaskie, a „u” i „n” wyglądają tak samo. Nie zawraca sobie głowy ortografią. Nauczycielka nauczania początkowego Luiza Mularczyk nie przepuściłaby jej do następnej klasy.
W liceum takie rzeczy uchodzą. Tutaj właściwie nic się nie pisze. Równie mało się czyta. Najważniejsze, by umieć bronić swojego zdania i w kreatywny sposób zaprezentować to, co się sądzi. Raz na semestr należy skopiować referat z internetu i zrobić wydruk.
Dorota zdaje maturę. Matematyka nie jest jeszcze obowiązkowa. Wysyła swój tekst do wydawnictwa, następnie nagrywa płytę. Po wakacjach wydawnictwo wydaje jej debiutancką powieść, która staje się bestsellerem. Krytycy i czytelnicy są pod wrażeniem. Jeszcze nikt tak nie pisał.
— Rewolucyjna proza — tłumaczy znany krytyk Henryk Bareja. — Rabkowska pisze z jednej strony tak, jak ludzie mówią, a z drugiej strony tak, jak nie mówią. Narodziła się nowa gwiazda na naszym skądinąd rozgwieżdżonym firmamencie literackim.
Również jej pierwsza płyta jest hitem jesieni. Sypią się propozycje nagrań i koncertów. Dorota Rabkowska chce iść za ciosem, lecz staje w rozkroku. Którą karierę wybrać?
Postanawia wybrać jedno i drugie. Od dziecka chciała zjeść ciasteczko i nadal je mieć.
Celna decyzja, dzięki której popularność Doroty Rabkowskiej wzrasta. Na jej koncert przychodzą ci, co czytają książki, a jej książkę kupują ci, co słuchają piosenek. Zazwyczaj te dwa zbiory nie mają części wspólnej. Gdyby Dorota była lepsza z matematyki, wiedziałaby, że takie zbiory nazywa się rozłącznymi.
Tymczasem sukces goni sukces. Powieść zostaje przetłumaczona na inne języki. Piosenki okupują czołowe miejsca na listach przebojów. Dorota Rabkowska udziela wywiadów, pozuje do sesji zdjęciowych. Staje się najbardziej znaczącą postacią literatury i show-biznesu.
U szczytu popularności wychodzi za mąż za kierowcę rajdowego Roberta Hołka.
— Dużo nas łączy — mówi Robert Hołek. — Oboje chcemy jak najszybciej osiągnąć cel.
Kiedy mąż Doroty Rabkowskiej ginie w wypadku, fani zalewają się łzami i zasypują ją wyrazami współczucia. Widzi, jaka jest ważna. Rozumie, jak wielką wagę ma to, co robi. Ale rola, jaką odgrywa, zaczyna jej ciążyć. Nie pomaga specjalna dieta i ćwiczenia relaksacyjne.
Udaje się w podróże, które kształcą.
— Uwielbiam Amerykę i Nowy Jork. To moje ulubione miejsce na świecie. Pisarek i piosenkarek takich jak ja siedzi tu po dwanaście w każdej kawiarni. Mogę trochę odetchnąć od swojej osoby i poczuć się strasznie nieważna — zwierza się reporterowi wysokonakładowej gazety.
Na wieść o śmierci ojca z przepicia Dorota Rabkowska wraca do kraju. Przestaje śpiewać popularne piosenki, rezygnuje z pomysłu napisania drugiej bestsellerowej powieści.
Otwiera ekskluzywny sklep z butami. Matka zostaje kierowniczką.Obrączki
Kościół był pełen gości. Nie byłem jednym z nich, ale kto by się tego domyślił? Ubrany równie odświętnie jak rodzina, przyjaciele i znajomi młodej pary, niczym się nie wyróżniałem. To było także moje święto. Przede wszystkim moje.
Pan młody i panna młoda w gruncie rzeczy mało mnie obchodzili, chociaż śledziłem ich życie od czasu, gdy byli dziećmi. Dorastali na moich oczach. Byłem w wieku ich rodziców. Jednak rodziców dwojga szczęśliwych osób, zawierających dzisiaj związek małżeński, również nie znałem osobiście, jakkolwiek w wyniku rozmaitych dochodzeń wiedziałem o nich sporo. Ojcowie i matki nowożeńców, tak samo jak ich babcie i dziadkowie, byli tylko pośrednikami, byli tymi, którzy łączyli tych dwoje młodych ludzi z ich pradziadkami, którzy umarli, zanim oni się urodzili.
Za chwilę koło miało się zamknąć, a właściwie dwa koła, dwa małe kółka jak dwie obrączki.
I mnie nie było na świecie, kiedy mój pradziadek po odbyciu terminu u mistrza w swoim rodzinnym mieście uzyskał stopień rzemieślniczy, sprowadził się do Warszawy i otworzył zakład zegarmistrzowski. Po jego śmierci interes przejął dziadek i poszerzył zakres usług o złotnictwo. Wybuchła wojna, pod koniec wojny wybuchło powstanie. Dziadek zginął, tak jak zginęły tysiące innych ludzi, miasto zostało zrujnowane. Babcia z moją matką, która była wtedy małą dziewczynką, uciekły na wieś.
Kiedy tylko wojna się skończyła, babcia wróciła do Warszawy, ale nie znalazła domu, w którym przedtem mieszkała, zostały tylko zgliszcza. Zakład dziadka się uchował, ale był zdewastowany. Jego grobu nigdzie nie było. Babcia poszła na cmentarz, na którym pochowany był mój pradziadek. Tam się przekonała, że hieny cmentarne zdążyły zrobić swoje. Mogiły były rozkopane, trumny rozszabrowane. W czaszce pradziadka brakowało złotych zębów.
Kolega mojego dziadka, złotnik i jubiler, który z zawieruchy wojennej ocalał wraz z częścią dobytku, zaopiekował się wdową i jej córką. Odbudował zniszczony zakład, zatrudnił pracownika i kontynuował działalność. Ożenił się z babcią i moja matka miała odtąd ojczyma, który dobrze ją traktował. A gdy później wyszła za mąż i mnie urodziła, ja miałem żywego, chociaż nieprawdziwego dziadka, którego kochałem i nie przestałem kochać, kiedy dowiedziałem się, że mój prawdziwy dziadek od dawna jest martwy i nie ma nawet grobu.
Ojciec był urzędnikiem, teraz na emeryturze, tak jak matka, która pracowała w szkole. Moi rodzice nie byli wtajemniczeni. Nie wiedzieli o szkatułce. Dziadek tylko mnie ją pokazał.
Było to dwadzieścia lat temu, krótko potem dziadek umarł na raka żołądka. Babcia zmarła dziesięć lat po nim, ze starości, powiedział lekarz. Tak jak rodzice, babcia o niczym nie miała pojęcia. W szkatułce znajdowały się złote zęby. Schowałem ją w bezpiecznym miejscu.
Nie były to zęby mojego pradziadka. To znaczy, teoretycznie mogły być, ale w praktyce to było niemożliwe. Musiałby zaistnieć jakiś nieprawdopodobny zbieg okoliczności, aby tak się stało. Oprócz złotych zębów w środku była pożółkła kartka, na której wyblakłym atramentem zapisane zostały ręką dziadka dwa nazwiska. Przy nazwiskach widniały informacje, które udało się dziadkowi o tych osobach zdobyć.
Czy dziadek mógł nie przyjąć złotych zębów oferowanych mu przez podejrzanych typów zaraz po wojnie? Przecież łatwo dało się zgadnąć, skąd pochodzą. Oczywiście, że mógł odmówić. Obaj mężczyźni, zarówno pierwszy, nieogolony, w brudnoszarym, rozciągniętym swetrze z grubej wełny, który zadowolił się dwiema butelkami wódki, jak i drugi, porządniejszy, w kaszkiecie i kurtce ściśniętej skórzanym paskiem, który żądał uczciwej zapłaty, poszliby gdzie indziej. Zęby zostałyby przetopione, zniknęłyby raz na zawsze.
Dziadek tego nie chciał. Dziadek nie chciał, aby ślad po złotych zębach, a zwłaszcza po ludziach, którzy je przynieśli, zaginął. Dlatego udał się w ślad za mężczyznami, najpierw za jednym, potem za drugim, ponieważ nie przyszli tego samego dnia, aby się czegoś o nich dowiedzieć. Poszedł, popatrzył, rozpytał się tu i tam, a to, czego się wywiedział, zapisał na kartce, którą umieścił w szkatułce razem z zębami.
Czy zrobił coś jeszcze? A co miał zrobić. Po najstraszliwszej w dziejach wojnie, po zagładzie milionów istnień ludzkich, ruinie miast i państw, wyrywanie złotych zębów umarłym nie wydawało się rzeczą szczególnie karygodną. To nie był czas zawracania sobie głowy chuligaństwem. Musiały minąć dziesięciolecia, trzeba było, aby wojenne rany się zabliźniły. Zło wyrządzane trupom bulwersuje ludzi jedynie w okresach długotrwałego pokoju.
Nastał nowy ustrój, zapanował strach. Lata przeszły, moja matka zaczęła pracę w zawodzie nauczycielskim, który podlegał nadzorowi ideologicznemu. Potem wyszła za mąż. Mój ojciec był urzędnikiem, mimowolnym pracownikiem aparatu państwowego.
Kiedy zmienił się porządek społeczny, dziadek był już stary i chory. Nie nacieszył się zmianą. Przed śmiercią przekazał mi szkatułkę. Nie wiem, co z tym zrobić, powiedział.
Zacząłem od sprawdzenia informacji zawartych na kartce. Jeździłem i dzwoniłem w różne miejsca. Dowiadywałem się wśród ludzi i instytucji. Zaczęły wchodzić w powszechny obieg komputery, było łatwiej. Nie szczędząc trudu i doznawszy wielu niepowodzeń, udało mi się w końcu zidentyfikować mężczyzn, którzy krótko po wojnie, gdy miasto leżało w gruzach, przynieśli dziadkowi złote zęby. Ludzie ci nie żyli od lat, pomarło im się jeszcze przed dziadkiem. Nie doczekali zmiany ustroju.
Ale mieli rodziny. Żyli potomkowie. Żyły ich dzieci i żyły dzieci ich dzieci. Zebrałem jak najwięcej wiadomości. Narysowałem dwa drzewa genealogiczne. Obie rodziny mieszkały w Warszawie, daleko od siebie, w różnych dzielnicach, i zapewne nie miały ze sobą kontaktu.
Patrzyłem i myślałem, w jaki sposób dałoby się te rodziny powiązać. Wytypowałem dwie małe gałązki, za pomocą których można by obydwa drzewa połączyć. Byli to chłopiec i dziewczynka.
Chłopiec był prawnukiem nieogolonego mężczyzny w brudnym wełnianym swetrze, który sprzedał mojemu dziadkowi wybite czaszce złote zęby za dwie butelki wódki.
Dziewczynka była prawnuczką mężczyzny w kurtce ściśniętej paskiem, w kaszkiecie na głowie, który żądał przyzwoitego wynagrodzenia za złote zęby, które wyrwał obcęgami ze szczęki trupa.
Należało poczekać, aż dorosną. Byli sobie pisani.
Nie interesowałem się chłopcem i dziewczynką przez te lata zbyt intensywnie. Nie było takiej potrzeby. Żyłem własnym życiem. Niekiedy sprawdzałem, czy wszystko w porządku.
Sprawy szły zwyczajnym trybem. Tamte dzieci rosły, chodziły do szkoły, dojrzewały. Chłopak był dwa lata starszy od dziewczyny. Skończył technikum i poszedł na politechnikę. Kiedy był na drugim roku, dziewczyna zdała maturę i dostała się na psychologię na uniwersytecie. Oboje mieli już wtedy sympatie. Ona pierwszego chłopaka, on drugą dziewczynę. Cóż to znaczy w tym wieku? Pierwsze koty za płoty, grób i żona od Boga przeznaczona, jak mówiły minione generacje, które rozsypały się w proch.
Pomogłem przeznaczeniu, korzystając z rozwoju techniki, która zrodziła nowe środki komunikacji. Internet z pocztą elektroniczną i portalami społecznościowymi, komunikatory, telefonia komórkowa. Odpowiadała mi łatwość bycia anonimowym i dowolność w kreowaniu tożsamości.
„Jasnowłosa dziewczyno w czerwonej sukience, którą widziałem w galerii Złote Tarasy, odezwij się, bo nie mogę o tobie zapomnieć”, błagałem w wiadomości wysłanej do niej. „Dołącz nieśmiałą dziewczynę do grona znajomych”, apelowałem, potwierdzając kliknięciem myszy, że lubię obiekt, który był profilem chłopaka.
Robiłem te i jeszcze inne tragikomiczne rzeczy, aby wprowadzić w ich życie posmak ekscytującej tajemnicy, uwodzicielski łyk romantycznej odmiany, na którą mało który młody człowiek jest odporny. Spotkali się i zakochali w sobie od pierwszego wejrzenia, porzucając dotychczasowych partnerów.
Musieli być dla siebie stworzeni, bo ich miłość trwała do ukończenia przez niego studiów i podjęcia pracy. Postanowili się pobrać, mimo że ona dopiero zaczęła pisać pracę magisterską. Była w ciąży.
Kiedy dziadek umarł, jego zakład został przez moich rodziców sprzedany. Przejął go jeden z dwóch pracowników, który wziął na ten cel kredyt. Wiedziałem, że nie odmówi mi drobnej przysługi.
Stopiłem w domu złote zęby ze szkatułki dziadka. To łatwe, dziadek mnie nauczył. Kupiłem węgiel drzewny w dobrym gatunku i w większych kawałkach. Wybrałem wegielek bez pęknięć, o należycie wyrównanej powierzchni. Na jednej trzeciej powierzchni wydrążyłem małe wgłębienie o kształcie miseczkowatym, przeznaczone na metal. Blisko wgłębienia umieściłem część wlewaka, składającą się z trzech ścianek i dna. Czwartą ściankę stanowił sam węgiel. Wlewak przymocowałem do węgla drutem. Od wgłębienia do otworu wlewaka wydrążyłem rynienkę, przez którą po stopieniu metal przelałem do wlewnika, przechylając stopniowo płytę węglową w jego kierunku.
Poprosiłem o wykonanie z dostarczonego złota czterech obrączek. Następnie zrobiłem ulotkę reklamową i dostarczyłem ją w odpowiednie miejsce.
Przyszli do sklepu oboje. Stałem z boku i przyglądałem się zegarkom marki Rolex i Omega. Tak jak się umówiliśmy, właściciel najpierw pokazał im drogie obrączki, a zaraz potem dwa świeżo wykonane promocyjne komplety. Aby rzecz wyglądała naturalnie, nie były takie same. Jedne obrączki były tańsze, drugie droższe, choć oczywiście oba komplety były w atrakcyjnej cenie. On wybrał te nieco droższe. Powiedział, że bardziej mu się podobają. Ona była szczęśliwa.
Przymierzyli. Jedną obrączkę trzeba było trochę rozciągnąć, bo była za ciasna, drugą nieco ścisnąć, gdyż wydawała się za luźna. Pracownik zrobił to na poczekaniu. Teraz pasowały idealnie. On zapłacił, ona się uśmiechała.
I oto w tej chwili ksiądz podał im obrączki zrobione ze złotych zębów wyrwanych nieboszczykom przez ich pradziadków, mówiąc: „Na znak zawartego małżeństwa nałóżcie sobie obrączki”. Więc on włożył złotą obrączkę na serdeczny palec żony i powiedział: „Przyjmij tę obrączkę jako znak mojej miłości i wierności”. Także ona nałożyła na serdeczny palec męża obrączkę przeznaczoną dla niego, mówiąc: „Przyjmij tę obrączkę jako znak mojej miłości i wierności”.
Wyszedłem na zewnątrz i odetchnąłem jesiennym powietrzem. Złociły się liście klonów i platanów rosnących przy kościele.
Dwie pozostałe obrączki nadal znajdują się w szkatułce. Złote kółka, których niewypełniony środek symbolizuje brak, nieobecność, pustkę. Niezaspokojony głód.Egzorcysta
Egzorcyzmy, o których jest ostatnio głośno, to katastrofalnie nieudane próby podejmowane przez kompletnych amatorów. Próbują przepędzić ducha racjonalizmu, dusząc, topiąc lub bijąc ludzi na śmierć. W tym kontekście szkolenie w egzorcyzmowaniu może być postrzegane jako sprawa bezpieczeństwa publicznego.
Październikowe spotkanie egzorcystów w Jachrance pod Warszawą odbywało się za zamkniętymi drzwiami. Jak wyznał jeden z uczestników, na spotkaniu omawiano szczegóły obrzędu egzorcyzmów i analizowano coraz częstsze przejawy racjonalizmu w społeczeństwie.
Choć teoretycznie wszyscy, którzy nie są racjonalistami, mogą sprawować egzorcyzmy, bardzo niewielu ma do tego odpowiednie przygotowanie. Konferencję mającą zaradzić deficytowi specjalistów zorganizował Tomasz Paprocki.
— Myślę, że poszło dobrze — ocenia.
Brakuje szczegółowych danych o wykonywanych w Polsce egzorcyzmach, ale zdaniem Tomasza Paprockiego rośnie na nie popyt.
— Niektórzy egzorcyści nie mają specjalistycznej wiedzy, a mimo to dostają wezwania z całego kraju. Widać, że jest zapotrzebowanie na osoby potrafiące wykonywać egzorcyzmy — podkreśla. — Popyt kreują przypadki postaw racjonalistycznych, których liczba podwoiła się w ostatnich latach. Dlatego dobrze by było, aby każda miejscowość miała fachowo przeszkolonego egzorcystę. Tymczasem większość nie ma — stwierdza posępnie Tomasz Paprocki.
Obrzęd egzorcyzmów zaczyna się od ustalenia, czy dana osoba jest racjonalna, czy po prostu myśli, że jest.
— Nie robimy tego na żądanie — mówi Paprocki. — Osoba racjonalna może nawet nie zdawać sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie stanowi racjonalizm. Częściej ktoś ją przyprowadza — ujawnia Tomasz Paprocki. — Egzorcyzmuję najwyżej pięć na sto osób — przyznaje.
Jak mówi, egzorcysta to skrajny sceptyk.
— Nigdy nie zakładam, że komuś, kto na pierwszy rzut oka potrzebuje egzorcyzmów, tak naprawdę są one niezbędne. Niektórzy ludzie tylko z pozoru wydają się racjonalni, a nawet jeśli rzeczywiście są, to czasami z własnej woli wyrzekają się rozumu. Cała sztuka polega na tym, aby umieć do nich dotrzeć — odkrywa tajemnicę swojej profesji. — Natomiast należy być ostrożnym, gdy o potrzebie egzorcyzmów zawiadamia sąsiad, szef, a zwłaszcza rywal rzekomego racjonalisty. Nie zawsze tego typu informacja się sprawdza — ostrzega.
Jak mówi Paprocki, racjonalizm to stan relacji między człowiekiem a rozumem. Jego zdaniem czasami ta relacja jest bardzo silna.
— Trzeba przerwać więź, jaka panuje między rozumem a człowiekiem — tłumaczy.
Paprocki nie chciał mówić, czy czerpie satysfakcję z pomyślnie wykonanego zadania. Wspomniał tylko, że walka trwa długo i nie zawsze odnosi się zwycięstwo. To żmudna praca.
Mimo pogarszającej się sytuacji Paprocki uspokaja w kwestii zagrożenia racjonalizmem w naszym kraju.
— Racjonalizm nie jest niezależny od woli, chociaż bywa zaraźliwy. Zwykle człowiek sam musi otworzyć swój umysł, aby wpuścić tam racjonalne myślenie — mówi Paprocki.
Ludzie przychodzą do niego i pytają: „Jak się chronić, by nie zamieszkał we mnie rozum?” Na to Paprocki odpowiada, że nie mają się czego obawiać.
— Aby zostać racjonalistą, musisz sam zacząć myśleć. Racjonalizm zawsze szuka osób, które mają skłonności do racjonalnego, zgodnego z logiką myślenia. Dam przykład. 80% ludzi, którzy potrzebują egzorcyzmów, miało bardzo dobre oceny w szkole, szczególnie z przedmiotów matematyczno-przyrodniczych, i już od dzieciństwa czytało dużo książek — informuje Tomasz Paprocki. — Wiedza i nawyk logicznego myślenia często prowadzą do racjonalizmu. To nie znaczy, że każda posiadająca wiedzę i myśląca osoba zostanie racjonalistą. Oznacza to tylko, że jest zagrożona — pociesza.Wydawczyni
Heteroseksualni mężczyźni nie czytają. Biseksualni czytają rzadko, jeszcze mniej niż homoseksualni. Poziom czytelnictwa panów reprezentujących takie orientacje jak pedofilia, zoofilia czy nekrofilia pozostaje niewiadomą, ale zważywszy na szczupłość tej kategorii czytelników, nie ma to dla nas większego znaczenia. Natomiast zdecydowanie czytają kobiety, i to bez względu na preferowaną opcję. Panie są w tej dziedzinie bezkonkurencyjne.
Co działa na nasze czytelniczki? Czasem magia nazwiska, czasem magia tytułu, czasem magiczna treść. Jest to fenomen, który przestaliśmy zgłębiać. Radzimy się wróżki poleconej nam przez firmę doradczą.
Co do określenia wielkości nakładu, to zazwyczaj korzystamy z usług jasnowidza, współpracującego z nami na umowę-zlecenie. Zdarza się, że po prostu zakładamy się o to, ile egzemplarzy danego tytułu się sprzeda, po czym wyciągamy z tego średnią. Stosujemy też takie metody jak rzucanie kości i wykładanie kart tarota. Kiedyś dokonywaliśmy analizy fusów z kawy, ale teraz wszyscy pijemy rozpuszczalną, nawet sprzątaczka. Problem polega na tym, że wszystkie sposoby bywają w tej branży zawodne. Poruszamy się trochę po omacku.
Przyjmując bądź odrzucając maszynopis, przede wszystkim zwracamy uwagę na przekaz książki. Musi być krótki i zrozumiały, tak żeby dało się go streścić w jednym zdaniu. Wzorem niech będą przysłowia. Oczywiście myśl przewodnią trzeba umieć interesująco rozpisać na kilkaset stron. To trudne, ale dla chcącego nic trudnego. Wiara góry przenosi. Trzeba tylko uwierzyć w siebie.
Przechodząc do negatywnych przykładów. Kiedy Thor Heyerdahl zgłosił się do nas z książką o wyprawie tratwą przez Pacyfik, zapytaliśmy: A czy ktoś utonął? Czy wywiązało się uczucie między członkami załogi? W takim razie się nie sprzeda.
Bez namysłu odrzuciliśmy opowiadanie pod tytułem „Carrie” autorstwa pana Kinga, bo było o menstruacji i telekinezie. Nasze czytelniczki takie tematy odpychają, szczególnie telekineza.
Jeszcze gorszy był „Proces” pana Kafki. Koszmarnie skonstruowana powieść, trudna w odbiorze, właściwie bez akcji, napisana brzydkim stylem. Z tego, co się orientuję, żadne szanujące się wydawnictwo nie wyraziło zainteresowania tym utworem.
Podobnie musieliśmy postąpić z propozycją wydawniczą Jamesa Joyce’a. Wylądowała w koszu. Dzieło pretensjonalne, chaotyczne, źle napisane. To już nie te czasy, żeby nowatorstwo czy intelektualne gry mogły zachwycić czytelnika. Raczej go odrzucą.
Jeśli chodzi o „Czarodziejską górę” pana Manna, to owszem, tytuł dobry, magiczny, nazwisko też doskonałe, takie męskie, ale rozczarowuje treść. Rzecz jest praktycznie o niczym, brak wartkiej akcji, za to w nadmiarze występują dłużyzny w postaci dysput filozoficznych. Co z tego, że powieść została napisana kunsztownym językiem? To już dzisiaj nie wystarcza.
Marcel Proust pisze sprawnie, ale zbyt rozwlekle. Na trzydziestu stronach potrafi rozpisywać się o tym, jak wierci się w łóżku przed zaśnięciem. Czytelniczki nie mają tyle czasu. Muszą ugotować obiad i zrobić zakupy. Innym typowym dla debiutantów mankamentem jego prozy jest to, że poza wspominaniem niewiele się tam dzieje. Może jakaś mała oficyna zdecyduje się na publikację, my nie możemy sobie na to pozwolić.
Nic dziwnego, że musimy odrzucać dziewięćdziesiąt dziewięć procent maszynopisów, skoro autorzy wolą opisywać swoje stany psychiczne i snuć refleksje, zamiast zdać żywą relację z konkretnych sytuacji, których faktycznie doświadczyli.
Powiedzmy, że hodujesz chomiki. I bardzo dobrze! Opisz to. Na pewno masz sporo fascynujących przeżyć z tym związanych. Może chomik ugryzł cię w palec albo samczyk zdechł z tęsknoty za samiczką, która zdechła pierwsza? Brzmi znajomo, ale jeśli zasugerujesz, że to przez ciebie, bo zapomniałeś podać karmę i napełnić poidełko, to wyjdzie z tego coś godnego uwagi.
A może masz jakieś niezwykłe hobby? Na przykład zbierasz stare bagnety. Nie wierzę, że nic interesującego cię nie spotkało. Może się takim zardzewiałym bagnetem skaleczyłeś, a nie byłeś szczepiony przeciwko tężcowi, gdyż z pewnych głęboko ukrytych powodów od małego boisz się zastrzyków. Zygmunt Freud się kłania.
Albo, dajmy na to, posiadasz żonę i dzieci. To świetnie. Córka wagaruje, syn uzależnił się od gier komputerowych. Żeby było jeszcze atrakcyjniej, twoja żona popada w bulimię, ponieważ jej kochanek zdradził ją z przystojnym gejem.
Bez wątpienia wzięcie mają rzeczy niesamowite, paranormalne. Wszyscy mamy potrzebę czytania o takich sprawach. Chcemy uciec, trochę eskapizmu nie zawadzi. Dlaczego nikt spośród rodzimych autorów nie potrafi uwieść czytelnika miejscem magicznym, ale zarazem dobrze znanym, w którym ludzie mieszkają od lat i nawet się nie domyślają, że w spowitych mgiełką tajemniczości zakamarkach, tuż za bramą, czają się stwory bez nazwy? W prozie naszych pisarzy bramy służą do załatwiania przyziemnych potrzeb i wszyscy potrafią nazwać stwory, które się tym zajmują.
Dobra książka musi być gruba, żeby czytelnik wiedział, że ubił dobry interes. Czytelnikowi, który przyszedł do księgarni prosto z warzywniaka, a tym bardziej czytelniczce, nikt nie wmówi, że wielkość nie ma znaczenia przy podobnej cenie.
Śmierć autora znakomicie podnosi wyniki sprzedaży. Wiemy to z autopsji. Nie każdy autor decyduje się umrzeć w odpowiednim momencie, ale czas działa na naszą korzyść. Ars longa, vita brevis, chciałoby się powiedzieć, z tym że w utworach należy unikać wyszukanych słów, bo to obciach.
Nie wspomniałam do tej pory o bohaterze, a to jest sprawa kluczowa. Ciekawego bohatera na darmo by szukać w większości propozycji nadsyłanych do naszego wydawnictwa. Silnego, przystojnego, który by miał w sobie to coś. Jakąś niesamowitą pasję, tajemnicę, duszę. Nieprzyzwoicie bogatego. Człowieka, za którym kobieta na kraj świata by poszła. Jak hrabia Monte Christo.
Gdybym w swoim życiu takiego mężczyznę spotkała, nie zajmowałabym się teraz wydawaniem książek.Pozwolenie na broń
Wszyscy moi znajomi zdobyli prawo jazdy, tylko ja zamiast tego postanowiłem uzyskać pozwolenie na broń.
Oczywiście, podobnie jak tamci musiałem złożyć odpowiedni wniosek zawierający imię i nazwisko wnioskodawcy, adres stałego zamieszkania, numer dowodu osobistego, nazwę organu wydającego, PESEL oraz zdjęcie. Wprawdzie zaświadczenie lekarskie o zdolności do kierowania autem jest czystą formalnością, do której nikt nie przywiązuje wagi, ale przecież i mnie przedłożenie stosownego orzeczenia lekarskiego i psychologicznego, potwierdzającego brak przeciwwskazań do dysponowania bronią, nie sprawiło trudności.
Różnica na moją korzyść pojawiła się już na etapie szkolenia. Podczas gdy moich kolegów nauka jazdy samochodem kosztowała miesiące mitręgi, mój kurs trwał zaledwie parę godzin, dosłownie trzy popołudnia mile spędzone na strzelnicy, naprawdę przyjemne i w umiarkowanej cenie. Owszem, egzamin z teoretycznej znajomości przepisów dotyczących posiadania i używania broni oraz praktycznej umiejętności posługiwania się nią był droższy niż egzamin na prawo jazdy, ale bez problemów zdałem go za pierwszym razem. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że taki egzamin można oblać, ani członkom komisji, ani tym bardziej zdającym. Tymczasem większość wspomnianych wyżej osób, które uparły się na prawo jazdy, podchodziła do egzaminu wielokrotnie, przez co w sumie stracili tyle samo pieniędzy co ja, a niektórzy jeszcze więcej. O przeżytym stresie nie wspomnę.
A teraz do rzeczy. Przewaga broni palnej nad samochodem jest ogromna. Nawet nie ma co porównywać. Pistoletem o wiele łatwiej jest człowieka zabić niż autem. Wystarczy do danej osoby podejść na kilkanaście, w najgorszym razie kilka metrów, skierować w jej stronę broń, pociągnąć za spust i sprawa załatwiona. W razie potrzeby, gdyby ofiara wykazywała jakieś oznaki życia, można ją dobić z bliska, przystawiając lufę do potylicy, co jest bardzo skuteczne. Natomiast po przejechaniu człowieka autem stuprocentowej pewności pozbawienia go życia nie ma. Można próbować przejechać ofiarę jeszcze raz, dopóki jest nieprzytomna, chociaż jest to kłopotliwe. Przy dużym ruchu trzeba polegać na innych pojazdach. Ewentualnie, gdyby szczęśliwym trafem ofiara zaczepiła się o podwozie, można starać się ją ciągnąć jeszcze przez kilkaset metrów, co też bywa zawodne. Były przypadki ujścia z życiem mimo ciężkich obrażeń.
Generalnie skuteczność samochodu jest znacznie mniejsza już choćby z tego powodu, że nie sposób człowieka przejechać na odległość. Należy w pieszego mocno uderzyć, jadąc z odpowiednią prędkością, co w normalnych miejskich warunkach da się zrobić tylko na pasach, no chyba że ktoś ma szczęście i trafi na osobę, która przechodzi w niedozwolonym miejscu albo przez nieuwagę wtargnie na jezdnię. Ale tego ostatniego można się spodziewać jedynie po dzieciach i osobach w podeszłym wieku, sprawni dorośli zachowują daleko idącą ostrożność. Ściganie pieszych po chodnikach jest zazwyczaj utrudnione ze względu na lampy, słupki, kioski, barierki i tym podobne. Co innego poza terenem zabudowanym, gdzie nie ma chodników i ludzie chodzą poboczem. Śmiertelne potrącenie jest wtedy bez wątpienia prostsze, ale nie aż tak dziecinnie łatwe jak strzał z broni palnej.
Zgoda, pistolet jest bronią obosieczną. To znaczy, kiedy do kogoś strzelasz, to tamten może odpowiedzieć ogniem i równie dobrze zabić ciebie. Mimo że z takim wynikiem trzeba się liczyć, jest to w istocie zarzut chybiony, jeśli ty trafisz pierwszy. A mało kto się spodziewa, że nagle bez powodu zaczną do niego strzelać. Najbardziej doświadczeni policjanci i żołnierze bywają w takiej sytuacji zaskoczeni. Co innego kolizja z samochodem, na nią każdy jest przygotowany, zwłaszcza piesi, którzy potrafią dość skutecznie strzec się wszelkich pojazdów. To raz, a dwa to pytanie, czy kierowca, który próbuje ukatrupić innego kierowcę, doprowadzając do czołowego zderzenia, ma większe szanse przeżycia niż uczestnik strzelaniny lub pojedynku? Śmiem wątpić. Zazwyczaj giną obaj kierujący, a przecież nie o to chodzi.
Idąc dalej. Każdy człowiek ma takie chwile, kiedy odechciewa mu się żyć. Nie ma się czego wstydzić. Popełnienie samobójstwa strzałem w skroń albo w usta jest o niebo łatwiejsze niż rozwalenie się na drzewie albo betonowym filarze przy dużej prędkości. Żeby to fachowo zrobić, trzeba być rajdowcem, podczas gdy strzelenie sobie w łeb nie wymaga umiejętności snajperskich.
A co z najbliższymi? — można zapytać. Zabijając siebie albo obcą osobę z pistoletu, nie zabierasz do grobu własnej żony, która siedzi obok, i dziecka śpiącego na tylnym siedzeniu, co jakże często zdarza się kierowcom. Broń jest rozwiązaniem lepszym niż auto dla tych, którzy mają rodziny.
Osoby, które miewają psychologiczne trudności z pozbawianiem życia innych ludzi albo też odbieraniem życia samemu sobie, powinny dla kurażu walnąć kielicha. Śmiało można też zażyć amfetaminę albo inną podobnie działającą substancję. Także tutaj ujawnia się wyższość pistoletu nad jakimkolwiek dwuśladowym pojazdem silnikowym. Kiedy idziesz ulicą pod wpływem alkoholu czy narkotyków, z gnatem pod marynarką, w każdej chwili gotów do jego użycia, żaden policjant cię nie zatrzyma i nie każe dmuchać w balonik. A jest to niebezpieczeństwo, które prześladuje kierowców.
Na koniec, gdyby powyższe merytoryczne względy kogoś nie przekonały, podam argument natury ekonomicznej. Broń jest tańsza od samochodu zarówno w zakupie, jak i eksploatacji. Eksperci przewidują, że ceny paliwa będą rosły, zaś amunicji spadały.Gra w straceńca
Pan Ergo Sum jest człowiekiem zasad, chociaż miewa swoje kwasy. Za rzecz bezdyskusyjną uważa, że o pewnych sprawach się nie dyskutuje.
Jeśli chodzi o samobójstwo i eutanazję: nie wolno traktować życia jako imprezy, z której można wyjść z chwilą, gdy przestaje być zabawnie. Barbarzyństwo życia zawsze należy przedkładać nad cywilizację śmierci.
Pan Ergo Sum jest sługą swoich wolnych wyborów. Nazywa to konsekwencją, lojalnością, wiernością. Wolność tak, tylko bez równości i braterstwa. Pozwól ludziom robić to, co chcą, a będą robić to, co inni. Wolność rozumie jako swobodę wyboru rodzaju niewoli i lepszego pana.
Pan Ergo Sum mówi, że wierzy w Boga, bo przecież człowiek musi coś mówić. Ale nie traktuje przykazań poważnie, bo nie jest fanatykiem, tylko normalnym człowiekiem. Jest przeciwny obrażaniu uczuć religijnych i w związku z tym szanuje kult cargo.
Pan Ergo Sum radzi biednym, aby robili to, co zamożni, bo tylko w ten sposób mogą zdobyć ich majątek.
Pan Ergo Sum nienawidzi większości bliźnich. Rzecz jasna, nikogo by nie skrzywdził. Jest to nienawiść platoniczna.
Pan Ergo Sum jest w pewien przewidywalny sposób nieprzewidywalny. Człowiek zawsze może się po nim spodziewać jakiejś niespodzianki. I człowiek zawsze jest zaskoczony, kiedy sprawdza się to, co było do przewidzenia.
Pan Ergo Sum nie myśli o przyszłych pokoleniach ani o minionych, lecz skupia się na swoich aktualnych perspektywach. Co do nieszczęść spadających na innych ludzi — pan Ergo Sum demonstruje stoicyzm. Jego dewizą jest zachować dystans do spraw, które nie dotykają go bezpośrednio.
Pan Ergo Sum unika walki. Nie czyni tego z tchórzostwa, ale w przeświadczeniu, że ten, kto walczy, ponosi uszczerbek bez względu na wynik potyczki. Do zasad jego moralnej higieny należy zasada częstego umywania rąk.
To, co naprawdę chciałby robić w życiu, pan Ergo Sum odkłada do czasu, kiedy będzie za późno. Na razie musi robić to, co konieczne.
Czy jest fatalistą? A nawet gdyby był, to cóż mógłby na to poradzić?
Słabo rozwinięte poczucie humoru pomaga mu w karierze. Kto inny na jego miejscu propozycję objęcia odpowiedzialnego stanowiska potraktowałby jak kawał. Ale nie pan Ergo Sum. On się nie zna na żartach.
Pan Ergo Sum jest w zasadzie prawdomówny. Nie skłamie, jeśli przynajmniej częściowo nie przekona sam siebie, że mówi prawdę. A prawda jest taka, że kłamstwo się opłaca. Jest też uczciwy, a jeśli decyduje się na nieuczciwość, to tylko wtedy, kiedy to przynosi korzyść.
W celach turystycznych pan Ergo Sum najchętniej jeździ do Grecji, Włoch, Hiszpanii. Ale nie podoba mu się, że jest tam tak wielu turystów.
Pan Ergo Sum jest tolerancyjny. Jest tak tolerancyjny, że toleruje nawet nietolerancję. Ma również zdolność dostrzegania innych punktów widzenia. Zwłaszcza z góry lub z boku.
Pan Ergo Sum zgadza się, że świat zmierza ku przepaści i dąży tam coraz szybciej. Globalne ocieplenie i tak dalej. Nie jest naiwny i zdaje sobie sprawę z tego, że sam się do tego stanu rzeczy przyczynia. Ponieważ jest optymistą, liczy na to, że inni poniosą koszty zmiany kierunku i zapobiegną ewentualnej katastrofie. Ale inni są chytrzy i kalkulują podobnie.
Pan Ergo Sum studiował teorię gier. Trzeba pokazać, że jest się gotowym dojść do krawędzi, a nawet trochę dalej. Tylko tym sposobem można wygrać grę w straceńca.
więcej..