Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zamki z piasku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zamki z piasku - ebook

Znajdujący się na skraju załamania nerwowego, 38-letni nieudacznik i pechowiec postanawia popełnić samobójstwo. Zanim jednak zabierze się za rozkręcanie kurków z gazem, wyrusza w zuchwałą i brawurową podróż po świecie. Czy przeżyte przygody i napotkani ludzie odmienią jego życie? Zamki z piasku to pełna przekory i dystansu wobec problemów dzisiejszego świata, opowieść o współczesnym, szarym człowieku, jego kondycji psychicznej oraz wyjątkowej roli, którą zdaje się ma do odegrania każdy z nas.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8384-197-7
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Życie ludzkie przypomina budowane na plażach, zamki z piasku. Tak jak one, jest efemeryczne i kruche. Tak jak one, zaczyna się od czyjegoś kaprysu i tak jak one, kończy się prędzej czy później na niczym, pozostawiając po sobie co najwyżej nędzne podwaliny pod coś nowego.

Życie ludzkie, tak jak zamki z piasku, bywa czasem okazałe i piękne, budząc u przechodzących obok gapiów podziw albo zachwyt. Czasem, tak jak zamki z piasku, bywa jednak słabej konstrukcji i godnej pożałowania urody. Niekiedy powstaje z solidnego budulca, dzięki któremu trwa przed długi czas, zaskakując wszystkich wokół swoją siłą i odpornością. Innym razem, zostaje sklecone naprędce, w byle jaki sposób i z byle czego, co od samego początku wróży rychłą i nieuniknioną katastrofę.

Niezależnie od tego, czy nasze życie przypomina precyzyjną budowlę, czy też dygoczącą na wietrze ruinę, ostatecznie zawsze rozpada się w drobny pył.

Niekiedy koniec przychodzi naturalnie, jako zwykła kolej rzeczy. Życie ludzkie gaśnie wtedy tak samo powoli jak zapadający się stopniowo, wystawiony na działanie warunków atmosferycznych, zamek. Czasem, tak samo jak zmyta przez wzburzone fale, budowla z piasku, życie niknie w nagłym zamęcie nieoczekiwanych wypadków albo wali się w wyniku kilku kopniaków, wymierzonych przez bezmyślnych ludzi.

Wszyscy, niczym uparte dzieciaki, z zacięciem i bez specjalnie przyświecającego nam celu, poświęcamy się budowaniu własnych miraży. Zbierając mozolnie, ziarnko do ziarnka i odciskając z foremek kolejne kopie tych samych kształtów; łudzimy się, że nasze zamki okażą się wyjątkowe i niepokonane; że przetrwają wszystkie sztormy, fale oraz wichury. Wakacje jednak, choćby najpiękniejsze i najdłuższe, kiedyś dobiegają końca. Mali budowniczowie opuszczają swoje grajdołki, pozostawiając swe zamki na pastwę losu. I my, tak jak oni, prędzej czy później pozostawiamy nasze złudzenia, przyglądając się już tylko z bezradnością niszczycielskiej sile natury.

Niektórzy ponoć i w tym odwiecznym przemijaniu odnajdują jakiś sens. Nie czas jednak i nie miejsce na polemikę, metafory i górnolotne afirmacje. Kilkaset kolejnych stron, które mam nadzieję, zechcesz przeczytać to opowieść o Pawle i jego świecie; o ludziach, których spotkał na swej drodze oraz niezwykłych przygodach, które przytrafiły mu się akurat wtedy, kiedy pozbawiony nadziei, postanowił ze sobą skończyć.1

Życie Pawła właściwie od zawsze było byle jakie. Towarzyszące mu od urodzenia problemy, bieda, samotność i upokorzenia, wypełniając szczelnie każdą minutę jego egzystencji, składały się na niekończącą się, smutną i szarą mozaikę dni, wśród których próżno było szukać elementów chociażby chwilowego, czy też przypadkowego szczęścia.

Mimo wielu napotykanych przeciwności, Paweł przez długi czas trzymał się jednak w ryzach. Nie był ani wiecznie narzekającym melancholikiem, ani tym bardziej typem samobójcy, który przy pierwszym silniejszym podmuchu wiatru myśli już o śmierci. Walcząc z przeszkodami, które stawiało przed nim życie i brnąc przez wyboiste drogi własnego losu, dożył wszak 38 roku życia.

Wtedy jednak wydarzyło się coś, co zatrzymało go nagle w miejscu i zmusiło do zrobienia życiowego bilansu. Ten zaś, jak by nie patrzeć, prezentował się po prostu nędznie.

Pewnego wrześniowego dnia, tuż przed południem, Paweł Smargol stracił pracę. Dwie godziny później został zatrzymany przez policję, a następnie oskarżony o fałszerstwa podatkowe, których tak naprawdę dopuszczał się jego szef. Mając to szczęście, że areszty w mieście Pawła były akurat przepełnione; zajmujący się przestępstwami finansowymi, prokurator Klonowicz na czas dochodzenia i procesu, zezwolił nowemu podejrzanemu odpowiadać z wolnej stopy. Tamtą i kilka kolejnych bezsennych nocy, Paweł mógł zatem zamiast na więziennej pryczy, spędzić jeszcze we własnym łóżku. Spotkawszy się jednak następnego dnia z łysiejącym adwokaciną i wysłuchawszy w założeniu optymistycznie brzmiącej prognozy o czekającej go najprawdopodobniej 5-letniej odsiadce w więzieniu, zdębiał z przerażenia.

— To maksymalny wyrok? — spytał mecenasa, Paweł.

Ten jednak obrzuciwszy klienta nieco pobłażliwym spojrzeniem, odpowiedział:

— Minimalny, proszę pana. Maksymalnie mogą pana skazać na jakieś… 15 lat.

— Na ile?! — Paweł chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle, a drżące ze strachu, sine wargi zacisnęły się w nierówną wąską kreskę, przez którą wydobył się jedynie godny pożałowania, pisk.

Adwokat, słysząc skowyt rozpaczy i widząc przerażenie w szarych oczach klienta, szybko pospieszył z uspokajającym wyjaśnieniem.

— Proszę się nie martwić. Mam na koncie mnóstwo takich spraw — zapewnił. — Gwarantuję, że nie dostanie pan więcej niż jakieś 3—5 lat. Przy dobrym sprawowaniu, wyjdzie pan być może nawet po 2 — dodał z uśmiechem.

— Ale ja jestem niewinny! Nic nie zrobiłem — Paweł zaoponował słabym głosem, z trudem łapiąc powietrze w płuca.

Mecenas, słysząc jego płytki oddech, pokiwał głową, po czym uśmiechnąwszy się nieco szyderczo, odkręcił się na swym czarnym fotelu w stronę okna i dodał filozoficznym tonem:

— Cóż… Zakłady karne ponoć pełne są niewinnych.

Z okna jego gabinetu rozpościerała się zapierająca dech w piersi, panorama skąpanego jeszcze w ostatnich letnich promieniach słońca, Snobtown. Zamglone oczy Pawła nie dostrzegały jednak w tamtej chwili piękna wielkomiejskiego krajobrazu.

— Jestem w czarnej dupie — pomyślał kilka minut później, kiedy wstając z krzesła, zaczął kierować się mechanicznym krokiem w stronę drzwi.

Wzrok, z jakim żegnał go mecenas, zdawał się tylko to potwierdzać.

Po wyjściu z kancelarii, Paweł na trzęsących się nogach, nie widząc mijanych ludzi, samochodów ani budynków, korzystając z metra i autobusu, dotarł na obrzeża stolicy, gdzie w obskurnym bloku z szarej płyty, na drugim jego piętrze znajdowała się klaustrofobicznie mała kawalerka.

— Chyba niedługo będziesz musiał zadowolić się jeszcze mniejszym metrażem — mruknął złowieszczo współlokator Pawła, kiedy ten zrelacjonował mu rozmowę z adwokatem.

Choć chorujący na schizofrenię, Karol podczas ataków szaleństwa dostrzegał często kompletnie wyimaginowane niebezpieczeństwa, takie jak czarownice i potwory; tym razem wykazał wyjątkową jasność umysłu i niestety miał całkowitą rację.

Z prawnego punktu widzenia, sprawa Pawła wyglądała naprawdę beznadziejnie. Mimo że lewe interesy, o które został posądzony, kręcił jego szef; na papierze to nie on, a tylko i wyłącznie Paweł był winny wszystkich przekrętów.2

Kiedy siedem lat wcześniej, zdesperowany przedłużającym się bezrobociem, Paweł trafił na propozycję pracy u Leszka Kozłowskiego, nie zastanawiał się ani minuty. Nie przeszkadzało mu nawet to, że zamiast umowy o pracę, jego przyszły chlebodawca wymusił na nim założenie własnej działalności gospodarczej.

— To będzie tylko tak na niby, panie Pawle — tłumaczył, uśmiechając się jowialnie i szczerze, Kozłowski. — Moja firma będzie podmiotem nadrzędnym, a pana firma będzie jakby podwykonawcą — mówił. — Mamy trudne czasy. Sam pan rozumie, kryzys — stwierdził, rozkładając bezradnie ręce. — Nie stać mnie na te wszystkie świadczenia, więc proponuję to, co mogę. Ale obiecuję, że całą papierkową robotę wezmę na siebie — zaznaczył. — Moja księgowa zajmie się wszystkimi formalnościami. Pan musi tylko złożyć odpowiednie papiery, dać kilka podpisów i możemy zabierać się do pracy.

W tej swojej błękitnej koszuli z podwiniętymi pod łokcie rękawami, dużym srebrnym zegarkiem na nadgarstku i dobrotliwym uśmiechem na pełnych ustach wyglądał tak uczciwie i wiarygodnie, że kiedy zachęcającym tonem, zapytał Pawła, czy zgadza się na współpracę, ten odparł niemal natychmiast, że tak.

Na horyzoncie nie było żadnych innych propozycji, portfel świecił pustkami, a głód zaczynał pukać do drzwi Pawła coraz głośniej. Nie widząc innego wyjścia, założył więc tę nieszczęsną działalność, a potem pracując jak na zwykłym etacie jako magazynier i dostawca w jednym, po prostu wykonywał polecenia Kozłowskiego.

Nie bardzo orientując się w kwestiach prawnych, sprawy urzędowe pozostawił szefowi oraz jego księgowej, Beacie. Ufając bezgranicznie obojgu, nigdy nawet nie pomyślał, że któreś z nich mogłoby zachować się wobec niego nieuczciwie. W końcu przez kilka lat wspólnych interesów, współpraca z Leszkiem i Beatą zdawała się układać naprawdę bezproblemowo.

Niestety tylko zdawała.

Pod przykrywką dobrych relacji, para wykorzystała firmę Pawła do prania brudnych pieniędzy oraz prowadzenia ryzykownych operacji finansowych. Kiedy zaś tymi zainteresował się wreszcie fiskus, oboje umyli ręce, odwracając się od oszukanego wspólnika plecami.

— Jestem w czarnej dupie — powtórzył szeptem Paweł, siedząc na twardym drewnianym stołku w ślepej kuchni.

W tamtej chwili całe jego życie przewinęło mu się przed oczami niczym parszywie ironiczna satyra. Jak na rozkaz, zaczęły przypominać mu się wszystkie smutne i upokarzające epizody z jego dzieciństwa, nastoletnie traumy oraz ciąg bezbarwnych i pozbawionych uśmiechu, dni dorosłości.

Miał 38 lat, parę siwych włosów na skroniach i nic poza tym.

— Ani dupy, ani chałupy — mruknął, krzywiąc swoje i tak lekko asymetryczne usta w grymasie rozgoryczenia.

Czego mógł zresztą oczekiwać, skoro harując od 20 lat na różnych stanowiskach u różnych pracodawców, zarabiał ciągle najniższą krajową? Niezależnie od tego, czy był zatrudniony w sieci barów szybkiej obsługi, na kasie w supermarkecie, na budowie, czy u Kozłowskiego; jego wynagrodzenie zawsze było wyznaczoną przez ustawę, kwotą minimalną. Kwotą, która przemyślanie wyliczona przez zmieniające się cyklicznie w jego kraju dyktatury złodziejów w garniturach, łaskawie pozwalała mu na skromne przeżycie, a zarazem bezdusznie pozbawiała go jakichkolwiek marzeń.

Zresztą, kiedy idąc śladem kilku milionów bezrobotnych rodaków, Paweł postanowił w pewnym momencie wyjechać za pracą do sąsiedniego Uberlandu, po czterech miesiącach tyrania za darmo, okazało się, że nawet i to nie jest w jego życiu zagwarantowane.

Zatrudniony na czarno przez cwanego pośrednika, przepracował wówczas bez wynagrodzenia 110 dniówek na ogromnej plantacji szparagów. Taplając się w błocie po pas albo przypalając w upalnym słońcu swe blade czoło na czerwony kolor; zwodzony przez oszusta obietnicami nadchodzącej wypłaty, przez całe lato zagranicą, dorobił się jedynie zastrzałów na palcach i bólu kręgosłupa. Nie zarobiwszy nawet grosza, a na dodatek zadłużywszy się na bilet powrotny do ojczyzny, ostatecznie wsiadł na pokład zapełnionego rodakami autokaru, po czym z pustymi kieszeniami i uczuciem okrutnego zawodu, wylądował ponownie w rodzimym pośredniaku. Niestety ani świeżo nabyta znajomość języka zachodnich sąsiadów ani też doświadczenie w pracy w zachodnim gospodarstwie nie pomogło mu w poszukiwaniu zatrudnienia. Odbijając się od ściany do ściany, z każdym upływającym dniem coraz bardziej tracił nadzieję na pozytywny finał zmagań z nieprzychylnym rynkiem pracy.

Aż tu nagle, któregoś szarego listopadowego dnia, na drodze Pawła pojawił się on.

Leszek Kozłowski — jak się wówczas wydawało, jego wybawca i ostatnia deska ratunku.

— Niech cię szlag, Leszek! — mruknął przez zęby Paweł, po czym podniósłszy się z twardego stołka, podszedł do jedynego w całym mieszkaniu, okna i opierając swe czoło o nagrzaną od wrześniowego słońca szybę, utkwił wzrok w maleńkim skwerku pod blokiem.

Po alejkach wyłożonych różową kostką brukową, na rowerach jechało sobie dwóch chłopców z plecakami na plecach. Na ławeczce tuż przy wejściu do klatki, siedziała zaś trójka szepczących między sobą, staruszków. Tematem ich rozmowy był zapewne Oskar Bąbel — znany z telewizji picuś-glancuś, który parkując swoje lśniące nowością Porsche tuż za ogrodzeniem strzeżonego miniosiedla dla bogaczów; nawet z odległości kilkunastu metrów rzucał się w oczy nabytą na wakacjach, brązową jak skwarka, opalenizną oraz mocno kontrastującą z nią, ufarbowaną na platynowy blond, czupryną.

Zaczynający swoją karierę od udziału w muzycznym talent-show, a potem występujący w serialach, filmach, programach tanecznych oraz kulinarnych, Oskar dochrapał się w końcu stałej i ciepłej posadki w jednej z największych stacji telewizyjnych w kraju. Pracując od dwóch lat jako juror w jednym z tych idiotycznych programów rozrywkowych; w których zarówno uczestnicy, oceniający, jak i prowadzący mają ewidentny problem z poprawnym stosowaniem liczebników zbiorowych, typu: obaj, obie i oboje; pan Bąbel ocenę popisów dwóch mężczyzn, kwitował zawsze stwierdzeniem: _Oboje zaśpiewaliście świetnie._ Kiedy na scenie swoje umiejętności prezentowały dwie kobiety, używał liczebnika _obaj_. Gdy zaś występował duet mieszany, dla jurora oczywistym było zastosowanie formy _obie_. Pomimo wyraźnych niedostatków w zakresie znajomości gramatyki języka ojczystego, Oskar był wyjątkowo wysoko ceniony przez swoich pracodawców i uwielbiany przez widzów; co umiejętnie wykorzystywał, działając prężnie w mediach społecznościowych. Przeglądając aktualizowaną codziennie w internecie, obszerną relację na jego temat, Paweł tamtego dnia wiedział już, że celebryta urlop spędził właśnie na egzotycznej Wyspie Rumu w towarzystwie seksownej, dwudziestokilkuletniej pogodynki — Oliwii Pucci.

Paweł prawdopodobnie nie zwróciłby najmniejszej uwagi na mieszkającego za strzeżonym ogrodzeniem, celebrytę; gdyby ten pewnego ranka, stojąc w kolejce do pobliskiej piekarni, nie dość, że bezceremonialnie wepchnął się przed niego, to na dodatek, kiedy został delikatnie upomniany, ofuknął Pawła z wyraźną pretensją.

— Koleś, czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, komu zagradzasz drogę? — zdziwiony usłyszaną uwagą, ubrany w welurową piżamę, Oskar Bąbel mruknął z niesmakiem, po czym patrząc na Pawła z wyniosłą miną, zapytał: — Nie oglądasz tv? Nie masz neta? Nie czujesz tego?

— Owszem, wiem kim jesteś — odparł wówczas Paweł. — Jesteś mocno przepłacanym błaznem z telewizji. Nie czujesz tego? — rzucił z ironią, po czym obsztorcowany przez stojącą w tej samej kolejce, fankę Bąbla; nie czekając już na swoją kolej, zdenerwowany wyszedł z piekarni z pustymi rękoma.

Od tamtej pory, Paweł regularnie śledził posty na pizdogramowym profilu Oskara, nie szczędząc sobie pod jego zdjęciami niewybrednych komentarzy.

— Wyspa Rumu, kurwa! — mruknął Paweł, patrząc z zazdrością na telewizyjnego gwiazdorka, który pogwizdując cichutko, otwierał właśnie bagażnik swojego auta. — Taki to sobie pożyje… Ech… Żebym miał chociaż 10 procent tego, co on… — westchnął i zniechęcony przymknął na chwilę oczy.

Dokonując powierzchownej analizy swojego dotychczasowego życia, Pawła uderzyła nagle mocno przygnębiająca myśl. Mianowicie nigdy nie spotkało go nic naprawdę miłego, a jedynym pozytywem od lat, wnoszącym do jego szarej egzystencji jakąkolwiek nadzieję był fakt, że owo życie kiedyś się skończy.

Choć cherlawy i niepozorny, Paweł był jednak zdrowy jak rydz i na nieoczekiwaną śmierć nie miał co liczyć. Mimo to, od wielu już lat, każdego wieczora kładł się do łóżka z nadzieją, że być może robi to już ostatni raz; że w wyniku jakiegoś cudownego zbiegu okoliczności padnie na śnie trupem i już więcej się nie zbudzi. Każda noc jednak mijała, a on każdego kolejnego ranka budził się z tym samym zawodem i myślą, że oto nadal żyje i musi dalej zmagać się ze swoją uciemiężającą rzeczywistością.

Codziennie o 5.15 dzwonił jego budzik, który terkocząc swoim metalicznym dźwiękiem, oznajmiał mu, że jego zasrane życie trwa w najlepsze. Wstając bez większych refleksji na równe nogi, przeciągał się więc i drapał po głowie, a następnie napotykając dziki wzrok swojego współlokatora, próbował odgadnąć w jakim humorze może on akurat być. Po nocnych zmianach w telefonicznym centrum obsługi, 40-letni schizofrenik był na ogół albo zirytowany brakiem snu, albo podrażniony nieprzyjemnymi rozmowami, które w swojej pracy regularnie przeprowadzał. Czasem w napadzie schizofrenicznego wariactwa, uprzedzał nawet budzik i stając nad Pawłem z nożem w ręce, budził go pytaniem:

— To ty? To ty dzwoniłeś dzisiaj o 2.37?

— Nie! Skądże! Spałem jak zabity — wyrwany ze snu, Paweł tłumaczył się wówczas, przekonując podejrzliwego współlokatora, by ten łaskawie odłożył naostrzony nóż na kuchenny blat.

Kiedy udobruchany Karol w końcu to robił, Paweł odczuwał jednak mieszaninę ulgi i kolejnego zawodu.

Bo może, gdyby mnie któregoś razu zadźgał, wcale nie byłoby najgorzej? — myślał potem; żałując po cichu, że Karol nie zdecydował się poderżnąć mu szyi.

Paweł nie lubił swojego życia i był nim przecież zmęczony. Mimo to, nigdy dotąd nie rozmyślał o samobójstwie. Tak, jakby ta forma śmierci dla niego nie istniała. Jego życie miało trwać tyle, na ile zaprogramowany był jego organizm. Samounicestwienie nie wchodziło w grę.

Do czasu, kiedy okazało się, że zwieńczeniem tej ponurej egzystencji miał stać się kilkuletni pobyt w pierdlu.

Jestem skończony — pomyślał, widząc oczami wyobraźni samego siebie za kratkami. Odziany w jednokolorowy komplecik z drelichu, niepozorny i przerażony, z lichym 1,72 m wzrostu, zapadniętą klatką, sinobladą delikatną skórą oraz szarobłękitnymi, naiwnymi w wyrazie jak u dziewicy oczami; zapewne już od pierwszego dnia stałby się dla tych wszystkich wygolonych osiłków o grubych karkach, idealnym kozłem ofiarnym.

Paweł nigdy nie umiał się bić ani bronić. Nawet w szkole zawsze dostawał od wszystkich wycisk.

A co dopiero stanąć oko w oko z grupą niebezpiecznych bandytów? — myślał przerażony, wiedząc doskonale, że większość z osadzonych w zakładach karnych załatwiłoby go jednym klapnięciem dłoni.

Kurwa! Ja tam nie wytrzymam nawet doby! — Paweł przełknąwszy głośno ślinę, zaczął panikować.

Nawet gdybym jakimś cudem przeżył ten wyrok, to jakie życie będzie mnie czekać po odbyciu kary? — pytania i wątpliwości namnażały się z każdą sekundą, rozsadzając czaszkę Pawła od środka.

Z emocji piekła go twarz, na jego szyi zaś pod wpływem stresu wykwitały kolejne swędzące czerwone plamy. Serce biło mu jak oszalałe, a ciśnienie tętnicze najwyraźniej zamierzało pobić rekord w swojej wysokości.

Ja już więcej nie wytrzymam! — pomyślał zrozpaczony, po czym uderzywszy kilka razy głową o szybę, otworzył oczy. Kiedy spojrzał w dół, na parkingu ponownie dostrzegł uśmiechniętego Bąbla, który bez pośpiechu dalej zajmował się wykładaniem swoich podróżnych maneli.

W tym samym momencie, Paweł doznał nagle cudownego olśnienia. Zrozumiał bowiem, że dla takiego nieszczęśnika jak on, jest jednak jeszcze pewne wyjście.

Jedno, jedyne i skuteczne rozwiązanie na wszystkie bolączki tego świata.

Samobójstwo! — pomyślał z błyskiem w oku.

Cudownie proste i wyzwalające rozwiązanie.

Bo co on niby takiego zrobił, żeby aż tak się męczyć? Nie zasługiwał na takie życie. I nie musiał się na nie godzić. Kiedy sobie to uzmysłowił, poczuł się wreszcie wolny. Wolny jak nigdy dotąd.

Koniec z tym wstrętnym życiem, z tym ciągłym liczeniem każdego grosza, zamartwianiem się zapchanym kiblem i dokuczliwą, zwłaszcza w nocy, samotnością.

— Koniec z tym! — Paweł ryknął głośno jak nigdy przedtem.

Oskar, który zamknął właśnie bagażnik auta i z trzema walizkami w rękach, kierował się w stronę swego apartamentowca; podniósł na chwilę wzrok i zdawać by się mogło, spojrzał w okno Pawła.

— Taki to ma życie — prychnął znów w kierunku celebryty, Paweł; po czym patrząc jak ten wystukuje kod do obwarowanych drzwi apartamentowca, warknął z gniewem: — I niech sobie żyje nawet wiecznie!

Kiedy tylko odziane w obcisłe granatowe spodnie, pośladki Oskara Bąbla znikły w wyłożonej marmurem, klatce schodowej luksusowego apartamentowca; Paweł przeniósł się na stary, wyliniały fotel, na którym Karol pod jego nieobecność oddawał się zawsze przyjemnościom masturbacji.

Choć zaschnięte plamy spermy na jasnozielonym obiciu starego fotela zawsze wzbudzały w Pawle wstręt, tym razem jednak nie zwrócił na nie nawet uwagi. Zatopiwszy swe wątłe ciało w poplamionej i przedartej tapicerce, włączył stojący naprzeciwko telewizor i natrafiwszy na najnowszy odcinek show pt. „Cwaniarki i nędzarki”, z otępiałą miną zaczął śledzić losy głównych bohaterek.

Widoczna na ekranie, jakby odlana z plastikowej foremki, idiotka z wielgachnym tyłkiem oraz napompowanym biustem, chwaląc się przed kamerą swoim designersko urządzonym mieszkaniem w centrum Snobtown, butami za 8 tysięcy oraz majtkami z wyszytym logo słynnego projektanta; zamieniała się na kilka dni swoim mieszkaniem z bezzębną i zaniedbaną dziewuszyną z jakiejś zapadłej wsi na wschodnich rubieżach. Porażony sztucznością tej pierwszej, jak i brzydotą tej drugiej, Paweł na moment zapomniał nawet o swoich problemach i niczym zahipnotyzowany zastygł w oczekiwaniu. Bo oto, miejska pindzia jechała sobie na wozie drabiniastym w stronę rozpadającej się rudery; a wiejska dziewuszyna z nabożeństwem oglądała właśnie zastawione markowymi kosmetykami, półki w łazience tej pierwszej. Kiedy jednak 15-centymetrowe szpile mieszkanki Snobtown ugrzęzły w półmetrowej kupie parującego gnoju, a z oklejonych kępkami sztucznych rzęs, oczu popłynęły najprawdziwsze łzy, poziom absurdu tego widowiska zmusił Pawła do zmiany kanału.

Po kliknięciu palcem w przycisk pilota, na ekranie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiła się jakaś durna para, głupkowato uśmiechających się dziennikarzy, którzy w towarzystwie brzuchatego kuchcika, uczyli widzów jak przygotować jajecznicę.

— Tacy to sobie pożyją — pomyślał znów Paweł, patrząc jak roześmiana od ucha do ucha babka o końskiej twarzy, partnerujący jej krzywonogi amant w obcisłych rajtuzkach i nadęty jak balon kucharz stoją nad patelnią słabo ścinających się jaj.

Manewrując drewnianą łychą to w tę, to w tamtą stronę; pogwarzyli i pośmiali się między sobą, by ostatecznie po zdjęciu z kuchennej płyty problematycznej patelni, przejść szybko do innego tematu.

— Nie potrafią zrobić jajecznicy i jeszcze im za to płacą! — mruknął na głos Paweł. — Tacy to sobie mogą pożyć — powtórzył, po czym ogarnięty znów nagłą złością, wykrzyknął: — I niech żyją nawet wiecznie!

Niech żyje sobie ten zadufany Oskar Bąbel. Niech żyje ta puszczalska zdzira, Oliwia Pucci. Niech żyje ta idiotka paradująca w szpilach po gnoju. Ta dziennikara z końską gębą. Ten amancik w leginsach. I wszyscy inni.

— Niech żyją sobie wiecznie! — mruknął.

On nie musiał.

Nie musiał i przede wszystkim już nie chciał.

I nigdy przedtem nie był tak pewien swego, jak wtedy.

Poczuwszy z tego powodu nagłą satysfakcję, aż uśmiechnął się do swojego mizernego odbicia, które w zbitych do połowy szklanych drzwiczkach starego regału z dykty, tylko upewniło go o zasadności swojej świeżo podjętej decyzji.

Paweł wyglądał jak nikt, żył jak nikt, zachowywał się jak nikt i dla wszystkich wokół był nikim.

Ale to już koniec! — pomyślał, wstając powoli z fotela i kierując się z powrotem w stronę okna.

Chwilę później, wsparłszy swe czoło o starą obdrapaną framugę, zaczął zastanawiać się, który z najpopularniejszych sposobów na samobójstwo byłby dla niego najlepszy.

Śmierć przez powieszenie, chyba najczęściej wybierana przez mężczyzn, wydawała mu się zbyt drastyczna. W dzieciństwie widział wisielca i nie był to nader elegancki widok. Wywieszony do połowy klatki piersiowej, język zmarłego sąsiada śnił mu się potem po nocach przez wiele miesięcy i skutecznie zapisał w pamięci, odstręczając od czynienia podobnego kroku.

Podcięcie żył kojarzyło się Pawłowi z tymi wszystkimi rozegzaltowanymi małolatami, które w przypływie smutku z powodu zbyt małej liczby polubień w mediach społecznościowych, szukają ukojenia w nacinaniu własnych nadgarstków.

Może więc rzucić się pod koła nadjeżdżającego pociągu? Skończyłbym jak Anna Karenina. Nie ma co, romantyczny klasyk — pomyślał Paweł.

Ale gdzie gwarancja, że na ratunek nie skoczyłby mu jakiś kolejarz, jak miało to miejsce w „Lalce” z tym szaleńcem Wokulskim.

Najgorzej, gdyby ziściły się zaś słowa piosenki „Czarna dziura” Jaromira Nohavicy:

_„(…) Pociąg to ci synku nic nie utnie_

_Wydmuchnie cię z torów i z tych gaci_

_A za postój mandat każą płacić (…)”_

Pociągi niech jadą więc dalej — zadecydował Paweł, szukając w głowie lepszej alternatywy niż śmierć na torach.

Może więc rzucić się z mostu? — pomyślał, zastanawiając się jednocześnie nad odpowiednią scenerią do realizacji tego planu.

Po głębszych przemyśleniach, wstępny wybór padł na Most Króla Stasia.

Nowoczesna, wysoka budowla, z kładką dla pieszych i dosyć niskimi barierkami po bokach wydała mu się najbardziej odpowiednia. Wizja rozpaczliwego skoku do płynącej pod mostem rzeki Oślicy, wydała się Pawłowi jednak znowu ryzykownie niepewna. Co prawda, pływać umiał bardzo słabo, ale poziom wody z powodu przedłużającej się po lecie suszy, oscylował w tamtym czasie wokół lichych 30—50 cm.

Czy to wystarczy, żeby się utopić? A jeśli tylko połamię sobie gnaty i ktoś mnie odratuje? — pytania kłębiły się w jego głowie, potęgując poczucie niepewności.

A Paweł potrzebował stuprocentowej pewności, że zginie.

Zresztą, rzucanie się z mostu, podobnie jak i to pod koła pociągu, wydawało mu się zbyt melodramatyczne i jakieś takie kobiece.

Musiał szukać dalej.

Emitowana właśnie w TV, reklama leków na sen szybko podsunęła kolejny pomysł.

Może by tak łyknąć wszystkie prochy, jakie mam pod ręką? — zaświtało mu w głowie. Ale co, jeśli leki nie zadziałają tak, jak tego oczekuję? — zawahał się. Co jeśli to moje samobójstwo skończy się na wymiotach i biegunce? — zastygł w bezruchu.

Kiedy jego wzrok padł w końcu na stojącą nieopodal kuchenkę gazową, Paweł poczuł nagłe olśnienie.

W tamtej chwili wiedział już, co zrobi. Znalazł bowiem sposób na śmierć idealną.3

Zanim Paweł zabrał się za rozkręcanie kurków z gazem, ostatnie chwile życia postanowił spędzić na drobnych przyjemnościach. Nie szczędząc sobie, chyba po raz pierwszy w życiu, pieniędzy na jedzenie, udał się więc na pożegnalną kolację do jednej z najdroższych knajp w mieście. Wbity w swoją najlepszą białą koszulę i nienowe już, ale niewypchane jeszcze na kolanach, spodnie; wszedł zamaszystym krokiem do błyszczącego od złotych zdobień wnętrza, w którego holu, już na wstępie powitał go wyniosły wzrok, wyglądającego jak lokaj, recepcjonisty.

— Bonjour monsieur — rzekł recepcjonista, po czym obrzucając Pawła pełnym nieskrywanej kpiny spojrzeniem, spytał: — Nazwisko pana?

Stropiony tą galanterią starszego mężczyzny, Paweł odrzekł automatycznie:

— Smargol.

Widząc potem jak wypolerowany paznokieć recepcjonisty posuwa się sprawnym ruchem na sam dół zadrukowanego dokumentu w barwie écru, Paweł dopiero poniewczasie uświadomił sobie bezcelowość tego zajęcia.

Ja nie zarezerwowałem stolika — miał już pospieszyć z wyjaśnieniem, ale recepcjonista jadąc swym paznokciem z powrotem w górę listy, mimochodem zaczął mruczeć pod nosem:

— Smargul… Smargul… Smargul… Nie ma… Nie ma tu takiego nazwiska.

Zirytowany faktem, że oto ktoś znowu przekręca jego nazwisko, Paweł postanowił zaprotestować.

— Oczywiście, że nie ma! — wtrącił, po czym dodał objaśniająco: — Nazywam się Smargol, nie Smargul.

— Przepraszam? Że jak, monsieur? — spytał, jakby nagle wyrwany ze snu, recepcjonista.

— Nie Smargul, tylko Smargol — Paweł powtórzył z naciskiem ostatnią sylabę swojego nazwiska, ale starszy pan pokiwawszy tylko swą siwą czupryną, ponownie utkwił wzrok w kremowej stroniczce, oprawionego w skórę brulionu.

Rzecz jasna, nie znalazłszy tam nazwiska Pawła, swoją uwagę po chwili skierował na stojący za bordową kotarą, komputer. Wystukawszy na klawiaturze kilka liter, uśmiechnął się nieco kpiąco i rzekł:

— Przykro mi, monsieur. Nie mamy rezerwacji na nazwisko Smargul. Czy jest pan pewien, że zamawiał pan stolik na dzisiaj?

Rozsierdzony tą wyraźnie naumyślną kpiną, Paweł wrzasnął:

— Smargol! Gol! Gol! Gol! Rozumiesz pan?

Zdziwiony skalą głosu gościa, recepcjonista zmieszał się na chwilę i z wypisanym na swej pociągłej twarzy niezrozumieniem, szepnął:

— Gol? Jaki znowu gol? O czym pan teraz mówi, monsieur?

— O swoim nazwiskuuuuu! — rozzłoszczony Paweł, wysyczał przez zęby; dostrzegając jednocześnie, że konsternacja na twarzy recepcjonisty ustępuje powoli tłumionemu rozbawieniu.

— Chce pan teraz powiedzieć, że nazywa się… Gol? — starszy pan zachichotał pod nosem niczym pensjonarka, po czym nie zważając na kamienny wyraz twarzy Pawła, dodał: — Piłkarskie nazwisko, nie ma co.

Tego było już za wiele. Urażony zachowaniem recepcjonisty, Paweł kopnął nogą w drewniany kontuar, po czym wycofał się w stronę wyjścia. Kiedy złorzecząc pod nosem, z marsową miną zbliżał się już do drzwi, w progach restauracji ukazała się nagle odziana w pstrokate poncho, pulchna blondynka. Znana z popularnych programów telewizyjnych, krytyczka kulinarna; przekroczywszy próg restauracji, obrzuciła Pawła badawczym spojrzeniem i już otwierała swe pełne usta, by spytać o powód jego niezadowolenia, gdy przeszkodził jej w tym recepcjonista.

Starszy pan bojąc się, że widok rozdrażnionego gościa może wpłynąć na negatywną ocenę restauracji, szybkim ruchem wyśliznął się zza swego kontuaru i w okamgnieniu znalazł się tuż przy drzwiach.

— Ależ monsieur, niech pan zaczeka! — zatrzymał Pawła w pół kroku. — To na pewno jakaś pomyłka systemu rezerwacji — mówiąc to, uśmiechnął się stronę blondynki. — Zapraszam na salę. Zaraz znajdziemy panu wolny stolik — zapewnił.

Widząc kątem oka badawcze spojrzenie krytyczki, szybko też dodał:

— W ramach rekompensaty zje pan kolację na nasz koszt.

Po wcześniejszej utarczce z recepcjonistą, Paweł nie miał już ochoty na kolację w tym lokalu. Bojąc się jednak, że w innych restauracjach również nie zostanie wpuszczony bez rezerwacji, postanowił zawrócić.

Zasiadając do nakrytego eleganckim białym obrusem, okrągłego stolika, na którym w świetle migoczących świec, pyszniła się piękna porcelanowa zastawa; Paweł narobił sobie chyba nader dużych nadziei co do serwowanej w tym lokalu, kuchni. Ani srebrne sztućce, ani mosiężne świeczniki, ani wypolerowany parkiet, ani nawet rzępolący do kolacji skrzypek, nie rekompensowały bowiem smaku potrawy, którą po dosyć długim czasie oczekiwania, ostatecznie dostał. Niestety zaserwowane tamtego wieczora danie w postaci prześwitującego plasterka przesuszonego mięsa w towarzystwie trzech groszków, wiórka szparagu oraz dwóch listków rukoli, okazało się tak mikroskopijne i niesmaczne, że po wyjściu z tej cieszącej się mianem luksusowej restauracji, Paweł bez namysłu udał się do pierwszej z brzegu, budki z kebabem.

Godzinę później, zaopatrzony w dwa tureckie specjały, pizzę, butelkę wódki, kilka puszek piwa oraz kilogram przesłodzonej, wiśniowej rolady na deser; powrócił do pustego mieszkania i zasiadł do swej pożegnalnej wieczerzy.

Początkowo, spoglądając co i rusz na kuchenne kurki z gazem, Paweł zastanawiał się, jak będzie wyglądać jego śmierć.

Czy będę czuł, że braknie mi tchu? — zastanawiał się, rozpatrując możliwe scenariusze. A może po prostu zasnę i nawet nie zauważę kiedy?

Pochłaniając kolejne kęsy zakupionych kebabów oraz popijając je kolejnymi łykami alkoholu, nagle na jego myśli zaczęła opadać mglista kurtyna nieświadomości. Najedzony do syta, spity alkoholem i roztkliwiony pełnym dramatyzmu odcinkiem któregoś z popularnych paradokumentów; nie zdążywszy nawet podejść do kurków z gazem, w pewnym momencie nieoczekiwanie osunął się na stary tapczan i zasnął.

Kiedy zaś po kilku godzinach wybudził się z tej pijackiej maligny, było już dobrze po północy.

Karol, który wrócił właśnie ze swojej zmiany w call center, usiadł w zapadającym się fotelu i przyglądając się trzeźwym wzrokiem leżącemu na tapczanie Pawłowi, stwierdził:

— Nie wyglądasz najlepiej. Co zamierzasz teraz zrobić?

Paweł przypomniawszy sobie o swoim niezrealizowanym jeszcze planie, lekko westchnął, a następnie przewracając się na bok, z beznamiętną szczerością oznajmił bełkotliwym głosem, że zamierza się zabić.

— Żartujesz? — mruknął z niedowierzaniem, Karol.

— Wcale nie — odparł Paweł, przekręcając się znów na plecy.

Nie chciało mu się wstawać, ale czując od kilku minut silne parcie na pęcherz, podniósł się z łóżka i po chwili, udał się do toalety.

Kiedy z niej wrócił, Karol nadal siedział w tym samym miejscu i nad czymś dumał. W chłodnej poświacie ulicznej latarni, której światło wpadało przez okno wprost na jego znużoną oliwkową twarz, wyglądał jak upiór.

Może znowu dostrzegł we mnie jakiegoś tajnego agenta albo potwora — pomyślał Paweł. A niechby mnie teraz nawet zaszlachtował — dodał w myślach, okrywając się z powrotem starą kołdrą w kratkę.

Karol bacznie obserwując jego ruchy, zamiast chwycić za nóż, spytał jednak o coś innego.

— Naprawdę zamierzasz popełnić samobójstwo? — szepnął jakby z lękiem.

— Owszem — przytaknął Paweł. — A co mogę zrobić lepszego?

Przewracając się na prawy bok i odwracając twarz w stronę ściany, chciał zakończyć już tę nocną pogaduszkę. Wyraźnie porażony usłyszaną nowiną, Karol nalegał jednak, by kontynuować rozmowę.

— Powinieneś pójść do psychiatry — oznajmił ni z tego, ni z owego.

— Po co? — spytał szczerze zdziwiony Paweł.

— Takie rzeczy się leczy — wyjaśnił tonem znawcy, Karol. — Ja się na tym przecież znam — dodał.

Dźwięk nocnego tramwaju, który przejeżdżał właśnie pod ich blokiem oraz sygnał pędzącej w oddali karetki, wdarły się na chwilę do ich mieszkania i zagłuszyły jego słowa. Kiedy jednak na ulicy nastała znów cisza, Karol ponownie otworzył usta.

— Masz depresję… — orzekł bez cienia wątpliwości. — Słyszysz? Paweł, ty masz depresję — powtórzył.

— Nie mam żadnej depresji — mruknął zniecierpliwiony Paweł, nie odkręcając nawet głowy w stronę współlokatora.

— Mówię ci. Masz depresję i powinieneś to leczyć. Są na to leki — powtórzył z naciskiem Karol.

— Nie mam depresji, tylko nieudane życie — warknął Paweł. — Nieudane życie, rozumiesz? — spytał z nerwem, odwracając na chwilę twarz w stronę rozmówcy. — Tego nie da się wyleczyć żadnymi psychotropami — dodał, po czym ponownie odwrócił się plecami, nakrył głowę kołdrą i uciął temat.

Cisza, która zapadła w mieszkaniu, wieściła koniec rozmowy. Karol jednak nie ruszając się z fotela, ciągle nad czymś dumał. Kiedy zaś po kilkunastu minutach, ponownie się odezwał, okazało się, że wpadł na genialny pomysł.4

Przez te wszystkie lata, kiedy Paweł pracował dla Kozłowskiego, nawet przez głowę mu nie przeszło, by kiedykolwiek móc wykorzystać dane swojego szefa. Jak ostatni idiota, tyrał dla niego jak wół, służąc na dodatek własnym nazwiskiem, które on bez żadnych zahamowań postanowił najzwyczajniej zbrukać i wykorzystać. To, że Paweł był przez ten czas lekkomyślnym głupcem, nie oznaczało jednak, że musiał tym głupcem pozostać do końca. Uświadomił mu to Karol, który w całym swoim schizofrenicznym szaleństwie, był nie tylko wygadanym absolwentem filozofii, ale także i co najważniejsze, genialnym informatykiem.

— Wiesz, w którym banku ma konto ten twój Kozłowski? — spytał z całkiem niewinną miną, kiedy na zegarze wybił kwadrans po drugiej.

— Wiem… Dlaczego pytasz? — zdziwił się ponownie wyrwany ze snu, Paweł.

— Wstań z łóżka, to ci pokażę — mruknął Karol.

Godzinę później, nie mając już żadnych pytań ani wątpliwości, Paweł wystukiwał na laptopie PIN do konta bankowego swojego byłego szefa. Serce biło mu jak młot, a ręce drżały niczym osika na wietrze. Kiedy podyktowane przez Karola, hasło zadziałało, a elektroniczne wrota do sezamu Leszka Kozłowskiego otworzyły się bez żadnego szelestu, oniemiały Paweł najpierw wybałuszył oczy, a potem z wrażenia spadł z krzesła.

Firmowe saldo nieuczciwego szefa przedstawiało naprawdę imponującą kwotę.

Ten stan jednak szybko uległ zmianie. Wystarczyło zaledwie 30 minut, żeby ogołocić Leszkowe konto do zera. Kozłowski spokojnie śpiąc w swojej willi na przedmieściach Snobtown, stracił tamtej nocy niemal wszystko.

Paweł natomiast w tym samym czasie został milionerem, przestępcą i uciekinierem.

— A teraz leć do bankomatów, wypłać co się da i spierdalaj stąd jak najdalej — poradził krótko i rzeczowo, Karol.

— A ty? Co z twoją działką? — spytał zaróżowiony od emocji, Paweł. — W końcu to dzięki tobie mam teraz tę forsę… Coś Ci się chyba należy…

— O… Nie! — pokręcił głową Karol. — Nie jestem złodziejem!

— A co zrobisz, jeśli policja oskarży cię o współudział? Pewnie tu przyjdą i będą węszyć — ostrzegł Paweł.

Karol słysząc jego słowa, wzruszył jednak tylko ramionami i z pobłażliwym uśmiechem, odparł:

— A co oni mogą mi zrobić? W końcu jestem tylko wariatem… Najwyżej wsadzą mnie na jakiś czas do psychiatryka. A tam byłem już przecież nie raz.5

Po przelaniu Leszkowych oszczędności na kilka założonych naprędce, nienadzorowanych przez nikogo i nie do końca legalnie działających zagranicznych rachunków, Paweł wyruszył w nocny rajd po mieście. Ogałacając swoje tymczasowe elektroniczne portfele w kolejnych bankomatach, z minuty na minutę w jego rękach przybywało gotówki. Dokładana do podróżnej torby, forsa z każdą minutą zaczynała coraz bardziej ciążyć, ale tylko ona gwarantowała powodzenie zuchwałego planu, który tamtej nocy zrodził się w głowie Karola. Kiedy Pawłowi wreszcie udało się wypłacić satysfakcjonującą go kwotę, zaciskając kurczowo palce na uchwytach drogocennej torby z gotówką, po raz pierwszy w życiu poczuł się tak, jakby to on rozdawał karty całemu światu.

Teraz mógł zrobić naprawdę dużo. Czasu nie było jednak wiele. Pomiędzy szklanymi wieżowcami Snobtown coraz śmielej wychylały się pierwsze promienie porannego słońca, a na przystankach zaczynali tłoczyć się spieszący do pracy, rozespani ludzie. Paweł wiedział, że kiedy Leszek odkryje czystki na swoim koncie, wszelkie podejrzenia od razu padną na niego. Ze strachu przed wtopą trzęsły się mu więc kolana; a po jego czole, mimo rześkiego poranka, spływały kropelki zimnego potu. Oparłszy się o ścianę budynku poczty, próbując uspokoić przyspieszony oddech, przymknął na chwilę powieki. Rozmyślając nad kolejnymi krokami swojej ucieczki, doszedł do wniosku, że zanim opuści Snobtown, najpierw powinien zadbać o kamuflaż.

Muszę koniecznie zmienić strój i fryzurę — postanowił.

Spacerując nerwowym krokiem w tę i z powrotem, musiał jednak uzbroić się w cierpliwość i poczekać na otwarcie sklepów oraz lokali usługowych.

Kiedy w końcu taki nieświeży, nieogolony i spocony, wparował do pierwszego z brzegu, butiku dla panów, od razu poczuł, że to nie jest miejsce dla takich, jak on. Jego wygnieciona po intensywnej nocy, najlepsza biała koszula w towarzystwie tanich jeansów, wypłowiałej ortalionowej kurtki oraz starych pożółkłych adidasów, prezentowała się jak zniszczony rekwizyt muzealnej wystawy sprzed kilku lat. Dwie pary wpatrzonych w Pawła kobiecych oczu, ni to z zaciekawieniem, ni to z obrzydzeniem, zdawało się zresztą to potwierdzać, wysyłając nieme ostrzeżenia: _Tylko nie podchodź bliżej. To nie jest lokal dla ciebie._

Paweł już miał potulnie zastosować się do tych niewerbalnych komunikatów, kiedy nagle przypomniał sobie, co trzyma w dłoniach.

Wypchana po brzegi szmalem, torba podróżna, w jednej chwili dodała mu nagłej pewności siebie. Na przekór niechętnym i lekceważącym spojrzeniom eleganckich ekspedientek, Paweł wmaszerował więc do środka, ostatecznie zatrzymując się przy wieszakach z marynarkami.

Jedna ze sprzedawczyń, najwyraźniej bojąc się, że spocona dłoń Pawła zechce dotknąć nieskazitelnie gładkiej materii którejś z wyeksponowanych marynarek, szybkim i płynnym ruchem gazeli doskoczyła do Pawła i tłumiąc nieco własne rozbawienie, rzekła wyniośle:

— Czy mogę w czymś… paaaanu pomóc?

Słowo _paaaanu_ wypowiedziała tak sztucznie zmodulowanym głosem, że zabrzmiało ono niemal jak kpina albo obelga.

— Tak… Szukam… — Paweł stropił się na moment, czując na sobie lodowaty wzrok niebieskich oczu, które błyskając nieprzyjemnymi iskierkami, częściowo skryte były pod długą, gładką grzywką w kolorze platynowego blondu.

Gdzie ja wlazłem?! To sklep dla biznesmanów i bogaczy — pomyślał z paniką.

Nie chcąc jednak tracić czasu, po krótkiej chwili zwątpienia, postanowił spróbować jeszcze raz.

— Szukam… jakiejś marynarki, kosz… — zaczął wyliczać.

Nie zdążył jednak wymienić nawet dwóch rzeczy, gdyż w słowo weszła mu już blondwłosa królowa śniegu.

— Radzę udać się do lumpeksu — poradziła słodkim, a zarazem ostrym jak brzytwa, głosikiem. — Dwie ulice stąd mają sporo tanich marynarek — dodała z uśmiechem.

W jej pustych, błękitnych oczach czaiła się słabo skrywana satysfakcja. Taka niczym nieuzasadniona radość, że oto dokopała komuś, tylko dlatego, że ten ktoś zdaje się stać na niższym szczeblu drabiny społecznej niż ona.

— Głupia suka — pomyślał z niechęcią Paweł, patrząc na jej podkreślone grubym czarnym eye-linerem powieki oraz rozświetlone migoczącym pudrem, wystające kości policzkowe.

Słysząc jednocześnie dyskretny chichot drugiej, stojącej za kontuarem sprzedawczyni; Paweł zagryzł dolną wargę i nie myśląc ani minuty dłużej, wyciągnął ze swej przetartej, płóciennej torby spory plik banknotów. Machnąwszy nim tuż przed zadartym nosem wyniosłej blondyny, rzucił pieniądze prosto na błyszczący kontuar i odezwał się sztucznie zblazowanym głosem.

— Ok, drogie panie — zaczął. — Pewnie mógłbym tak, jak ta babka w „Pretty Woman” wrócić tu za godzinę z torbami drogich marek, żeby pokazać wam, jak dużą prowizję straciłyście. Ale przecież ani ja, ani wy nie gracie w filmie — rzekł, posyłając w stronę zdziwionej blondyny kpiący uśmieszek.

I co teraz? Głupio ci? — pytał, wysyłając w jej stronę niewerbalny sygnał triumfu.

Kilka sekund później, notując wypisane na pociągłych twarzach obu kobiet bezcenne w wyrazie zawstydzenie, dodał z lekkością:

— To co? Może nie traćmy już czasu? Niech panie wybiorą dla mnie coś eleganckiego. Dobrze?

Paweł nie wiedział dokładnie, ile pieniędzy rzucił im na ladę, ale ze sklepu wyszedł w zupełnie odmienionym stroju wraz ze stylowo prezentującą się solidną torbą podróżną w beżowo-brązowe wzorki, do której, będąc jeszcze w sklepowej przebieralni, przerzucił wszystkie skradzione pieniądze.

Przebrany w nowe jeansy, biały podkoszulek, skórzaną kurtkę, eleganckie buty oraz nasunięte na nasadę jego spiczastego nosa, ciemne ray-bany; Paweł udał się do sąsiadującego z butikiem, wyłożonego błyszczącymi marmurami salonu fryzjerskiego, w którego wnętrzu w takt latynoskiej muzyki kołysało się dwóch młodych mężczyzn.

Zwracając się do siebie per kochanie, z jakże charakterystycznym akcentem, który niemal zawsze demaskuje homoseksualne ciągoty; wyglądali na fachowców w swojej dziedzinie. Paweł zaś, w nowych ubraniach i okularach, choć nadal nieświeży i nieogolony, nie wyglądał już na przypadkowego włóczęgę, ale raczej na któregoś ze stołecznych celebrytów po ostrym tangu.

Fryzjerzy utyskując początkowo na brak uprzednio umówionej wizyty, ale podświadomie wyczuwając, że Paweł jest przy forsie, nie wysłali go tak jak ekspedientki z butiku do fryzjerskiego lumpeksu. Zamiast raczyć go ironicznymi komentarzami; panowie, podskakując wokół niespodziewanego klienta niczym wesołe świerszcze, umyli mu więc głowę, zrobili masaż, podali kawę, a potem zapytali niemal jednym głosem:

— To co? Strzyżemy? Koloryzujemy? Stylizujemy?

Pokiwawszy głową i rzuciwszy w stronę ich gładkich i wypielęgnowanych lic ostatnie niepewne spojrzenie, Paweł szepnął:

— Proszę zrobić tak, żebym sam siebie nie rozpoznał.

— Kochanieńki, masz to jak w banku — zapewnił ubrany w obcisłe białe spodnie, jeden z fryzjerów.

Chwilę potem zaś, odkręcony na fotelu w stronę lustra, Paweł przymknął powieki i znużony nocnymi przygodami zmrużył na chwilę oczy.

Kiedy wybudził się z tej niezaplanowanej drzemki, drugi z fryzjerczyków mył jakieś miski z farbą, a jego kolega muskając skronie Pawła golarką, kończył swoje dzieło.

— I jak? — spytał, uśmiechając się do lustra.

Paweł otworzywszy szerzej oczy, w pierwszej chwili nie wiedział, co powiedzieć. Miał jednak pewność, że fryzjer dotrzymał obietnicy.

Wycieniowany filecik zaczesanej na bok grzywki oraz słoneczne refleksy ufarbowanych pasemek tworzyły na jego głowie coś, co przypominało swym kształtem piaszczysty półwysep, na którego powierzchni migotała brokatowym błyskiem, pachnąca cedrem, maź.

Wyglądam jak… gej — pomyślał zaskoczony Paweł.

Stłumiwszy jednak rodzące się w nim homofobiczne uprzedzenia, po chwili uśmiechnął się do rozanielonych fryzjerów i chwaląc ich talent, sowicie zapłacił za ich usługę. Minutę później, wyszedł na ulicę i znikł w tłumie pędzących przed siebie, przechodniów.

Przeglądając się raz po raz w szklanych witrynach luksusowych sklepów, nie mógł wyjść ze zdziwienia nad własną metamorfozą.

Wyglądając nie do poznania, mógł też wreszcie opuścić Snobtown.6

Nie mając pojęcia, gdzie konkretnie mógłby znaleźć bezpieczne schronienie, ale zdając sobie sprawę, że musi wyjechać jak najszybciej i jak najdalej, bez zastanowienia udał się na dworzec centralny. Niknąc w tłumie anonimowych podróżnych, miał nadzieję umknąć uwadze stołecznej policji, która jak podpowiadała jego rozbudzona wyobraźnia, na pewno rozsyłała już za nim listy gończe.

Minąwszy jeden z dwuosobowych patroli, które niezainteresowane jego osobą, pomaszerowały w stronę centralnej stacji metra, Paweł odetchnął z ulgą. Zapatrzywszy się w błękitne tło tablicy odjazdów, zamiast spokoju, ponownie zaczął jednak odczuwać lęk. Chowając oczy za czernią okularów przeciwsłonecznych i kurczowo zaciskając palce na swojej nowo zakupionej, stylowej torbie, zachodził w głowę, jaki kierunek podróży obrać.

Gdzie mam pojechać? Gdzie? — pytał sam siebie w myślach, nie zważając na przypadkowe szturchnięcia spieszących się wokół podróżnych.

Z głośników w tle rozchodziły się komunikaty przypominające o nadchodzących odjazdach. Wszystkie te destynacje w uszach Pawła brzmiały jednak obco i jakoś nieprzychylnie. Jednocześnie z tyłu głowy, Paweł słyszał ponaglający głos paniki, która z każdą minutą, zdawała się przybierać na sile.

Bo prawda była brutalna. Gdziekolwiek by nie pojechał, mógł liczyć tylko na siebie.

Nie miał nikogo, kto byłby w stanie mu pomóc. Jego jedyna bliska osoba, czyli matka zmarła kiedy miał 17 lat. O ojcu nie chciał nawet wspominać. Zresztą, on też już nie żył. Zmarł przed dwoma laty, o czym Paweł dowiedział się o tym dopiero trzy miesiące po fakcie. Na dodatek od komornika, który przejął wówczas jego rodzinny dom. Stary Smargol przepił wszystko, zostawiając po sobie jedynie długi, od których spłacania, najmłodszy z jego synów wywinął się z trudem w ostatniej chwili. Liczne rodzeństwo Pawła rozpierzchło się już dawno temu po wszystkich stronach świata i nie tracąc czasu na celebrowanie rodzinnych więzi, żyło własnym życiem. Zresztą, nawet gdyby Paweł znał aktualne adresy swoich braci i sióstr, i tak nie złożyłby żadnemu z nich wizyty. Po pierwsze policja mogłaby go u nich od razu namierzyć. Po drugie, odkąd jego kochane siostrzyczki i braciszkowie zrzekli się na jego rzecz zadłużonego spadku, Paweł nie chciał ich nawet oglądać na oczy.

On nie miał już rodziny.

Nie miał też dziewczyny, przyjaciół ani kolegów.

Ale zaraz, zaraz… — nagle w głowie Pawła ożyło pewne dawne, wyblakłe już nieco wspomnienie.

Paweł miał niegdyś jednego kumpla. Marcina.

Ale czy to normalne, zjawiać się u kogoś bez zapowiedzi, po prawie dwudziestu latach nieobecności? I skąd pewność, że Marcin mieszka nadal tam, gdzie mieszkał… — w głowie Pawła szybko pojawiły się wątpliwości.

Palący się pod jego nogami grunt otwierał przed nim coraz szerzej wrota do więziennych piekieł, a przesuwające się nieubłaganie do przody, minuty na dworcowym zegarze przypominały tylko, że nie ma już czasu na dalszą zwłokę.

Nie możesz zaprzepaścić takiej szansy! Nie teraz, gdy masz tyle forsy! — rozpaczliwy głos z tyłu głowy wzywał do działania.

Kiedy zaś jedna z przechadzających się po peronie policjantek obrzuciła go nieco przeciągłym spojrzeniem; wpatrzony w przesuwające się na tablicy odjazdów godziny i nazwy miast, Paweł zamarł ze strachu, a następnie pod wpływem nagłego impulsu, stłumiwszy bolesny skurcz w żołądku, podszedł do jednej z kas i nie rozmyślając już ani minuty dłużej, zakupił bilet na pociąg, którym rozpoczął najdłuższą i jednocześnie najbardziej zdumiewającą podróż swojego życia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: