Zamknij oczy - ebook
Zamknij oczy - ebook
Jedna z tych autentycznych historii, które muszą być opowiedziane, żeby nie przepaść.
Poruszająca opowieść o tajemnicy ludzkiego życia, historii i pamięci, ale też o przyszłości na progu przeszłości.
Roma, artystka, malarka i pisarka żyjąca przez ostatnie lata w osamotnieniu, zgadza się na to, żeby w jej świat wkroczyła kobieta, która chciałaby napisać o niej powieść. Szybko okazuje się, że nie o prawdę tu chodzi, lecz o to, co każdy z nas wolałby przemilczeć, schować, zataić.
Ale czy człowiek sam dla siebie może być tajemnicą? Przecież zamyka się oczy nie tylko po to, żeby nie patrzeć, ale też - żeby zobaczyć…
Wiesz, wspaniała i piękna to rzecz takie ręce. Zawsze były dla mnie ważne. I zawsze o nie dbałam… żeby były sprawne, żeby mogły robić wszystko i żeby nic im nie przeszkadzało. Żeby zrobiły to, co pamiętają… Czego dotykały… Żeby zrobiły to, co ja pamiętam, i to, czego nie pamiętam albo nie chcę pamiętać…
Iwona Żytkowiak (ur. 1963) - absolwentka polonistyki i studiów filozoficzno-etycznych na Uniwersytecie Szczecińskim oraz studiów podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN. Członek Związku Literatów Polskich. Od urodzenia mieszka i pracuje w Barlinku. Czas dzieli w miarę równo pomiędzy rodzinę, pracę i pasję (kolejność nie jest przypadkowa). Matka czterech synów. W wolnych chwilach uwielbia długie spacery po Bieszczadach i grę na pianinie z najmłodszym synem. Autorka powieści: "Tonia" (2011 i 2016), "Spotkania przy lustrze" (2012), "Kobiety z sąsiedztwa" (2013), "Tam, gdzie twój dom" (2014), "Dokąd teraz?" (2015), "Świat Ruty" (2016) i "Matka swojej matki" (2017), oraz tomu wierszy "Żywot jętki" (2016).
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8169-669-2 |
Rozmiar pliku: | 866 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Chcę napisać o tobie, Roma – powiedziałam. Zwyczajnie. Tak jakbym zamierzała oznajmić: chcę cię zaprosić na kawę. A nie jakbym informowała kogoś o tym, że oczekuję od niego sprania się ze swojego życia. Że liczę na odsłonięcie zasłoniętego, na rozdrapanie zabliźnionego, na akt ekshibicjonizmu. – Nosisz w sobie tyle historii. Szkoda, żeby przepadły – dodałam.
W telefonie na chwilę zapadła cisza. Pomyślałam sobie, że straszna ze mnie idiotka. Nagle ni z gruszki, ni z pietruszki dzwonię do niej i proponuję, by stała się moją opowieścią. Chciałam przeprosić, rozłączyć się. Zrzucić ten nietakt na karb roztargnienia, głupiego podszeptu. Ale wtedy po drugiej stronie usłyszałam równy, ale dziwnie ciężki oddech. Milczałam, spodziewając się gorzkich słów. Byłam na nie gotowa. Zaczęła z ociąganiem, jakby wciąż ważyła słowa. Jakby chciała być pewna, że chce powiedzieć to, co mówi:
– To fantastycznie. – A potem wyrzuciła z siebie na jednym tchu: – Ja ci opowiem wszystko! Co tylko będziesz chciała. Możesz pytać. Odpowiem na każde twoje pytanie. – Jej głos drżał. Nie wiedziałam, czy ze wzruszenia, czy z innych przyczyn. A może drżał najzwyczajniej dlatego, że była słaba.
Słuchałam jej i usiłowałam ją sobie wyobrazić. Widziałam drobną postać, na wskroś skromną, nierzucającą się w oczy. Ubraną w długą zwiewną spódnicę o niemodnej długości – ani midi, ani maksi, taką do pół łydki. Sweter. Jakby za duży, w kolorze magenta (gdyby nie ona, zapewne w życiu nie poznałabym tej nazwy; pewnie nazwałabym go buraczkowym albo wiśniowym, ale ona powiedziała kiedyś „lubię kolor magenta”, a potem jak dziecku wyszukiwała przedmioty, wskazywała na nie palcem i oznajmiała: „To jest magenta, trochę jak amarant, a trochę jak rubin”). Krótko ostrzyżone włosy, które – mimo że ledwie odrastały od głowy – wciąż odgarniała. Nie lubiła, jak przylegały do czoła, twierdziła, że wyglądają wówczas nienaturalnie, jak dorysowane niedbałą kreską.
– Wiesz, ja teraz prawie cały czas jestem w domu. Nie wychodzę nigdzie. Jeszcze jestem za słaba. Ale – nagle pospieszyła z zapewnieniem – już jest lepiej. O! Dużo lepiej! Piotr mi załatwił ten szpital. To świetny szpital i wspaniali lekarze. I wszyscy się tak mną zajmowali, jakbym była nie wiadomo kim. Aż mi było głupio, bo przecież nikt mnie tam nie znał. Ale byli dla mnie tacy mili, tacy mili… – mówiła szybko i słychać było, że wkłada w to niemały wysiłek.
Miałam nieodparte wrażenie, że bardzo jej zależy na tym, by mnie przekonać, że jest z nią całkiem dobrze. Jest w świetnej formie i doprawdy nie ma w tej chwili nic ważnego na głowie – i będzie cudownie, jak o niej napiszę. I zanim zdołałam cokolwiek powiedzieć, ona już zaczęła swą opowieść. Nie miałam śmiałości jej przerywać, ale też nie chciałam. Bo gdy zaczynała mówić, wszystko inne przestawało być ważne. Nikt tak jak ona nie potrafił opowiadać. W pewnym momencie umilkła na chwilę. Słyszałam, jak łapie oddech. Kaszlała.
– Trochę się przeziębiłam – tłumaczyła się skwapliwie. – To przez te otwarte okna. Tam, w szpitalu, wciąż wietrzyli. W salach i na korytarzach okna otwarte na przestrzał. Przeciągi na każdym kroku. Ale rozumiem… Przecież muszą tak robić… Te wszystkie choróbska…
Wszystko potrafiła usprawiedliwić.
*
Ledwie trzy dni temu syn przywiózł ją z odległego o ponad dwieście kilometrów Śremu. W drodze do Kórnika co rusz przysypiała. Zmęczona po nieprzespanej nocy. Od dłuższego czasu ból nie pozwalał jej spać. Czasem dawał się uśmierzyć, ale częściej to ona wykrzesywała z siebie jakieś niesamowite siły i dzielnie znosiła kolejne napady. Po wszystkich zabiegach fizjoterapeutycznych czuła się lepiej i niekiedy udawało jej się wykraść trochę snu. Tej nocy jednak przewalała się z boku na plecy. Może przez tę podróż… Kilka lat z okładem minęło, odkąd podróże znalazły się poza sferą jej życia. Kiedyś nie było problemu: Barlinek−Wrocław–Warszawa, Polska–Niemcy–Szwecja, nawet do Stanów mogłaby się wybrać… Ale to już było za nią. Teraz z trudem znosiła wyjazdy. Zwłaszcza te dalsze. Nieustające bóle stawów i wewnętrzny niepokój powodowały, że wolała się nie ruszać z Barlinka. Owszem, do Gorzowa, Szczecina, ale już nieco dalej… Ech. A przecież tak bardzo chciałaby pojechać choćby do Wrocławia…
Gdy tylko wjechali na autostradę, senność uleciała. Zapadnięta w wygodnym fotelu, przyglądała się beznamiętnemu krajobrazowi. Cóż to właściwie za krajobraz! Ściany dźwiękoszczelnych ekranów zasłaniały szarobure o tej porze roku pola. Gdzieniegdzie w prześwitach majaczył las. Też jakiś smutny i nijaki. Raz po raz do jej uszu docierał świst mijających ich samochodów. Wówczas mimowolnie odwracała głowę. Najgorzej było, gdy mijał ich tir. Wielki jak stodoła. Najpierw ich doganiał, sadowiąc się niemal na bagażniku samochodu, a potem wyprzedzał. Ze swojej pozycji widziała tylko kręcące się szybko wielkie koła. A potem potężny podmuch powietrza uderzał w ich auto i spychał je nieznacznie na prawą stronę. Wystraszyła się. Dobrze, że Piotr był wprawnym kierowcą i dwiema rękami pewnie trzymał kierownicę. Widziała jednak, jak przez ułamek sekundy mięśnie syna zadrgały, a na skroni zapulsowała skręcona żyła.
Milczeli. Wolała go nie rozpraszać. Za Jordanowem już z pewnym zniecierpliwieniem wyglądała zabudowań pocysterskiego klasztoru. Pamiętała, że za każdym razem budził jej podziw. Najpierw wyłaniały się dwie imponujące wieże, a potem oczom ukazywał się piękny barokowy zespół klasztorny ze smukłym, strzelistym kościołem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny i Świętego Marcina na czele. Odwiedzała to miejsce wiele razy. Lubiła panujący tam spokój. I choć nie chodziła do kościoła na msze, to wnętrza świątyń, tak pełne mistycyzmu, zawsze wprawiały ją w zadumę. Ten kościół pamiętała szczególnie. Kiedy któregoś razu z Antonim zjechali z drogi, by wstąpić do środka, zaskoczył ich młody przewodnik – alumn, głosem ściszonym, ale pełnym zdecydowania najpierw poprosił, by zakryła ramiona, a potem wskazał grupę, do której musieli dołączyć, bo świątynia nie była dostępna do indywidualnego zwiedzania. Już w kruchcie poczuła ów niesamowity nastrój. W powietrzu roztaczał się zapach kadzidła. Czekali na wyjście innej grupy. Przez uchylone drzwi podziwiała gotyckie ornamenty, oddalony ołtarz. Chciała jak najszybciej znaleźć się w środku, podziwiać bijący zielenią chór, zachwycać się manierystycznymi dekoracjami na filarach. Dotykać nieskończoności. Wiele razy obiecywała sobie, że tam wróci. Będzie oglądać freski, polichromie, przechadzać się wirydarzami. Ale wciąż brakowało czasu. Ostatnio jakby jeszcze bardziej.
Już przed samym Gorzowem się zdrzemnęła. Piotr oderwał prawą rękę od kierownicy i sięgając na tylne siedzenie, wyszarpał spod pełnych reklamówek zwinięty polarowy koc. Opatulił matkę jak mógł najszczelniej. Była taka mała i krucha. Pomyślał, że jakoś umknął jego uwadze czas, kiedy tak się skurczyła. Wyłączył radio. Ciche pochrapywanie wypełniało niewielką przestrzeń samochodu. Kiedyś przeszkadzałoby mu to, ale teraz te dźwięki, dyskretne jak odgłosy lasu, budziły w nim wzruszenie.
*
– Ale nie będziesz mnie nagrywać? – spytała. – Mikrofon, dyktafon… to takie bezduszne urządzenia. Za stara już jestem. – W tonie jej głosu słyszałam niepewność, może nawet próbę tłumaczenia się. Nie lubiła techniki. Na ile mogła, broniła się przed nią. Nawet telefon, z którego teraz korzystała, dostała od syna. Nalegał. Tak było mu łatwiej. Od jakiegoś czasu trudno mu było pogodzić się z myślą, że jest tak daleko od niej. I on, i Elka. Wiedział jednak, że za żadne skarby nie wyrwie jej z Barlinka. Wszczepiła się tutaj. Zapuściła głęboko korzenie. Splątane, wrośnięte ciężko wyrwać.
– I chyba już nie dla mnie te wszystkie nowinki. Wiesz, ten telefon, który mam, to Piotr mi kupił. – Ilekroć wymawiała imiona swoich dzieci, w jej głosie brzmiała duma. – Bo on się wciąż martwi o mnie. Ela też. Dzwonią do mnie. Często. Piotr to tak różnie, ma wiele na głowie. Ela za to dzwoni zawsze o tej samej godzinie. Już się nauczyłam wciskać te małe przyciski, chociaż czasem jeszcze się mylę. Ale i tak lubię ten ograny dzwonek telefonu stojącego na półce. Nie muszę go szukać po domu. Zawsze jest w tym samym miejscu… Tę komórkę staram się zawsze trzymać przy sobie. Żeby jak najszybciej odebrać. Nieraz nie zdążę…
– Nie, Roma, jeśli nie chcesz, nie będę nagrywać – uspokoiłam ją.
– Bo wiesz, zawsze jak mnie nagrywają albo filmują, to ja z miejsca tracę rezon – pospieszyła z wyjaśnieniem, jakby się wystraszyła, że zrezygnuję z tego pomysłu. – Ja chcę rozmawiać. Nie mówić. Mówić mogę do siebie – dodała z zadziwiającą żarliwością. – W końcu od dawna mieszkam sama. Możesz notować. Wszystko. Jak trzeba, powtórzę.
– Dobrze, będzie, jak chcesz. Ty będziesz mówić, mówić, mówić, a ja będę pisać, pisać, pisać.
Roma umilkła, a ja już widziałam siebie notującą skrzętnie. Gdy coś mi umknie, pytam, wracam, drążę. A Roma – jakbym przycisnęła w niej przycisk previous, cofa się do niepełnego epizodu.