Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zanim umarłam - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Zanim umarłam - ebook

Przeżyła wypadek, ale prawdziwy koszmar miał się dopiero zacząć… Kath nie może się nadziwić swojemu szczęściu – z wypadku, którego nie powinna przeżyć, wyszła lekko poobijana i z tymczasową utratą pamięci. Rodzina nie podziela jej entuzjazmu. Mąż jest oziębły, a córka zachowuje się dziwnie. Kath wciąż zadaje sobie jedno pytanie: o czym jej nie mówią?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-775-9
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Chciał­bym podzię­ko­wać wszyst­kim, któ­rzy towa­rzy­szyli mi w moich poszu­ki­wa­niach w Parku Naro­do­wym Dart­moor, a szcze­gól­nie Timowi Cum­min­gowi – za inspi­ra­cje, i Loicowi Richowi – za towa­rzy­stwo. Jestem rów­nież nie­zmier­nie wdzięczny per­so­ne­lowi hoteli Two Brid­ges, White Hart i Gidle­igh Park, pro­du­cen­tom Ply­mo­uth Gin oraz wła­ści­cie­lom bro­waru Dart­moor Jail; a także moim redak­to­rom i redak­tor­kom z „The Times” i „The Sun­day Times Tra­vel Maga­zine” – Jane Kni­ght, Edowi Grenby’emu i Nic­kowi Red­ma­nowi.

Jak zawsze odczu­wam potrzebę podzię­ko­wa­nia Jane John­son, Euge­nie Fur­niss i Sarah Hodg­son za ich mądrość, rady i pro­fe­sjo­na­lizm.

W niniej­szej książce Czy­tel­nicy znajdą wiele odnie­sień do róż­nych miejsc na tere­nie Parku Naro­do­wego Dart­moor oraz nazw geo­gra­ficz­nych. Nie­które spo­śród nich zostały przeze mnie zmie­nione albo wymy­ślone, cho­ciaż mam nadzieję, że udało mi się wier­nie opi­sać nie­zwy­kłe piękno kra­jo­bra­zów Dart­moor. Biorę cał­ko­witą odpo­wie­dzial­ność za nie­za­mie­rzone nie­ści­sło­ści.

Chciał­bym podzię­ko­wać rów­nież Sethowi Lake­ma­nowi za zgodę na cyto­wa­nie frag­men­tów tek­stów jego pio­se­nek.HUCKERBY FARM

_Sobota rano_

Mar­twe ptaki leżą sta­ran­nie uło­żone w rządku. Nie mam poję­cia, dla­czego są mar­twe. Może wymor­do­wał je jakiś kot – w ten okrutny, nie­okieł­znany koci spo­sób. Zabi­ja­nie dla zabawy. Jed­nak nie znam nikogo, kto ma kota, przy­naj­mniej w naj­bliż­szej oko­licy. My na pewno nie mamy kota. Adam woli psy – zwie­rzęta, które pra­cują, polują i apor­tują. Lojalne zwie­rzęta.

Bar­dziej praw­do­po­dobne jest to, że te małe ptaszki wyzio­nęły ducha z powodu mrozu i głodu – długa zima w Dart­moor w tym roku jest ciężka. W ciągu ostat­nich kilku tygo­dni mróz wgryzł się w kwa­śną glebę, zdarł korę z powy­krę­ca­nych drzew i zagnał ludzi do domów – od nie­wiel­kiego Chri­stow aż po Tavy Cle­ave – a wąskie dróżki pośród wrzo­so­wisk zamie­nił w śli­zgawki.

Drżę na tę wciąż powra­ca­jącą myśl, zaci­ska­jąc palce na kubku z gorącą kawą i wyglą­da­jąc przez kuchenne okno. Drogi, oblo­dzone od jakie­goś czasu, są nie­bez­pieczne. Tak, powin­nam była wtedy bar­dziej uwa­żać, ale czy to naprawdę moja wina? Na chwilę odwró­ci­łam wzrok, coś roz­pro­szyło moją uwagę. A potem to się stało, na ciem­nej dro­dze, która bie­gnie obok zalewu Bur­ra­tor.

Jedy­nie wąski oblo­dzony pasek… Wystar­czyło. Jecha­łam do domu w śli­ma­czym tem­pie i nagle stra­ci­łam pano­wa­nie nad kie­row­nicą, wpa­dłam w poślizg, bez­sku­tecz­nie wci­ska­łam w pod­łogę pedał hamulca i w chłod­nym gru­dnio­wym pół­mroku ześli­zgi­wa­łam się coraz szyb­ciej w kie­runku tafli wody. Pamię­tam jedy­nie to wszech­ogar­nia­jące poczu­cie nie­uchron­no­ści, prze­ko­na­nie, że w jakiś spo­sób było mi to pisane – nagła śmierć w wieku trzy­dzie­stu sied­miu lat.

Czarna woda na zawsze miała mnie pochło­nąć. Zamknięte drzwi auta na zawsze miały mnie uwię­zić. Lodo­waty płyn w moich płu­cach na zawsze miał pozba­wić mnie ostat­niego tchnie­nia w ten zimny, losowo wybrany gru­dniowy wie­czór, na skraju wrzo­so­wi­ska, gdzie kości­ste pagórki i obna­żone wzgó­rza zaczy­nają powoli opa­dać w kie­runku Ply­mo­uth.

A jed­nak nie zgi­nę­łam.

Wal­czy­łam i pły­nę­łam, zalana stru­mie­niami krwi. I prze­ży­łam. Jakimś spo­so­bem prze­ży­łam. Wspo­mnie­nia na­dal są frag­men­ta­ryczne, mgli­ste, ale powra­cają, a moje ciało docho­dzi do sie­bie. Siniaki już pra­wie zeszły z twa­rzy.

Prze­ży­łam ciężki wypa­dek, jakimś tylko cudem nie zgi­nę­łam, i teraz posta­na­wiam wyli­czyć wszyst­kie bło­go­sła­wień­stwa, jakie mnie w życiu spo­tkały, niczym mała dziew­czynka rachu­jąca coś na palusz­kach.

Pierw­sze bło­go­sła­wień­stwo: mam męża, któ­rego kocham. Adama Redwaya. On chyba też mnie kocha, i w wieku trzy­dzie­stu ośmiu lat wciąż jest bar­dzo przy­stojny – z tymi olśnie­wa­ją­cymi nie­bie­skimi oczami i kru­czo­czar­nymi wło­sami. Wiecz­nie młody, mógłby ucho­dzić za męż­czy­znę o dzie­sięć lat młod­szego nawet pomimo cięż­kiej pracy, jaką wyko­nuje. A może wła­śnie dzięki niej.

Nie zara­bia zbyt wiele jako straż­nik parku naro­do­wego, ale kocha te wrzo­so­wi­ska, gdzie się uro­dził, i kocha swoją pracę – począw­szy od napra­wia­nia pło­tów, żeby kuce z Dart­moor nie zapę­dziły się zbyt daleko, po zabie­ra­nie na wycieczki zastę­pów uczniów, by mogli obej­rzeć żon­kile, sto­jąc na Steps Bridge, opro­wa­dza­nie tury­stów, dla frajdy, przez cały wąwóz Lyd­ford i stra­sze­nie ich opo­wie­ściami o bani­tach, któ­rzy miesz­kali w jaski­niach, stali się kani­ba­lami i wymarli z powodu endo­ga­mii i sza­leń­stwa.

Adam uwiel­bia to wszystko – kocha baśnio­wość i suro­wość tych wrzo­so­wisk. Lubi ich nie­przy­stęp­ność i oso­bli­wość. Tutaj wyrósł. A wraz z upły­wem czasu pozwo­lił mi stać się czę­ścią swo­jego świata – two­rzymy szczę­śliwe mał­żeń­stwo, przy­naj­mniej szczę­śliw­sze niż wiele innych par. Oczy­wi­ście wkrada się w nie rutyna, zwy­czaj­ność, nawet prze­wi­dy­wal­ność. Podob­nie jest z sek­sem.

Jestem pewna, że moi zna­jomi z uni­werku wyśmia­liby tę bez­pre­ten­sjo­nal­ność, ale mnie daje to opar­cie. Świat się zmie­nia – cyklicz­nie i nie­uchron­nie. Pożą­dam i jestem pożą­dana. Nie kochamy się zbyt czę­sto od wypadku, ale wiem, że to powróci. Zawsze wraca.

Za cóż jesz­cze mogę podzię­ko­wać? Co jesz­cze spra­wia, że cie­szę się z tego, że żyję? Muszę obu­dzić w sobie wspo­mnie­nia. A te bywają nader bole­sne.

Dość czę­sto cier­pię na nagłe prze­ra­ża­jące bóle głowy – tak ostre, że aż wyję. Jakby coś zgrzy­tało mi w gło­wie, jakby kości ocie­rały się o moje nerwy.

Tak jak teraz. Krzy­wię się. Sta­wiam duży kubek kawy przy zle­wie, przy­kła­dam dłoń do czoła, do tego wraż­li­wego miej­sca, któ­rym musia­łam ude­rzyć o kie­row­nicę, roz­trza­sku­jąc na drobne kawałki kości, mózg i wspo­mnie­nia z całego ostat­niego tygo­dnia, a także taflę zimo­wego lodu na powierzchni sztucz­nego zbior­nika wod­nego na wrzo­so­wi­skach.

Głę­bo­kie odde­chy. Głę­bo­kie, dłu­gie odde­chy.

Skup się na pozy­tyw­nych aspek­tach, tak powie­dział dok­tor. Codzien­nie odczu­waj wdzięcz­ność. Dzięki temu szyb­ciej wró­cisz do zdro­wia. Szyb­ciej odzy­skasz pamięć.

Lubię moją pracę w biu­rze tury­stycz­nym Parku Naro­do­wego Dart­moor. Nie zosta­łam arche­olożką, tak jak pla­no­wa­łam, koń­cząc stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie w Exe­ter. Nie jest to szczyt moich marzeń. Poza tym nie­zbyt dobrze zara­biam. Ale piszę tek­sty ulo­tek, roz­ma­wiam o histo­rii, zara­żam entu­zja­zmem wyciecz­ko­wi­czów, a wła­dze parku pozwa­lają mi brać udział w wyko­pa­li­skach w sezo­nie let­nim, wko­py­wać się w torf i odkry­wać kur­hany z epoki brązu albo mega­li­tyczne groby skrzyn­kowe pełne cza­szek, kości udo­wych i krę­go­słu­pów z epoki neo­litu, szcząt­ków ludzi, któ­rzy zamiesz­ki­wali te tereny, kiedy były cie­plej­sze i such­sze. Bar­dziej przy­ja­zne do życia.

Nade wszystko jed­nak kocham dom z gra­nitu, w któ­rym miesz­kamy, osiem kilo­me­trów na połu­dnie od Prin­ce­town, zagu­biony pośród wysoko poło­żo­nych wrzo­so­wisk, odda­lony o pół­tora kilo­me­tra od naj­bliż­szego zamiesz­ka­nego domo­stwa, gospo­dar­stwa Spal­din­gów, i o jakieś trzy od naj­bliż­szej wio­ski, w któ­rej znaj­dują się pub i maleńki skle­pik, gdzie można kupić szynkę, bry­kiet drzewny i nie­wiele wię­cej.

Uwiel­biam to dzi­kie odosob­nie­nie, bez­miar gwieź­dzi­stego nieba i niczym nie­zmą­coną ciszę. Uwiel­biam te roz­ma­rzone, artre­tyczne, obro­śnięte mchem jarzę­biny, które rosną wzdłuż wąskich dró­żek. Podoba mi się, że miej­scowi nazy­wają je „wyszcze­rzo­nymi zębami” albo „zębami wiedźmy”. I uwiel­biam histo­rię tych tere­nów – pełną per­tur­ba­cji, nie­ustę­pli­wo­ści, nie­ugię­to­ści. Huc­kerby było kie­dyś dobrze pro­spe­ru­ją­cym gospo­dar­stwem, zresztą na­dal pozo­stały po nim sto­doły i budynki gospo­dar­cze, choć teraz, sma­gane lokal­nymi desz­czami, po któ­rych w środku lata strze­lają w górę cha­bry i fir­letki, popa­dają w ruinę. Jedy­nym budyn­kiem nie­nad­gry­zio­nym zębem czasu jest wła­śnie wynaj­mo­wany przez nas tra­dy­cyjny długi dom, tak cha­rak­te­ry­styczny dla oko­licy, który liczy jakieś sześć­set lat.

Kie­dyś pew­nie miesz­kała tutaj liczna rodzina: po jed­nej stro­nie domu ludzie, a po dru­giej – zwie­rzęta. Bydło dawało miesz­kań­com cie­pło pod tą strze­chą w hrab­stwie Devon. Teraz dom został prze­bu­do­wany, dach pokryty łup­kiem kamien­nym, a wnę­trze uno­wo­cze­śnione. Tak, trudno go ogrzać i na­dal nasiąka wil­go­cią, ale ma swój kli­mat. Miesz­kamy w nim razem z Ada­mem i naszą córką Lylą oraz dwoma psami, Feli­xem i Ran­da­lem.

Nazwa­łam psy imio­nami z jed­nego z wier­szy Gerarda Man­leya Hop­kinsa. Bo poezję też uwiel­biam: cza­sem piszę wier­sze, choć ni­gdy ich nikomu nie poka­zuję. Ukry­wam je przed świa­tem, rów­nie wsty­dli­wie jak moja córka skrywa wła­sne sekrety. Podo­ba­łoby mi się bycie poetką, tak jak bycie arche­olożką. Ale jest dobrze tak, jak jest: jestem szczę­śliwa, jak sądzę, a na pewno jestem szczę­śliwa, że żyję i miesz­kam w domu, który kocham, z męż­czy­zną, któ­rego kocham, i dwoma psami, które kocham, a naj­bar­dziej – że miesz­kam z córką, którą po pro­stu ubó­stwiam.

Lyla Redway. Dziew­czynka, która lubi ukła­dać mar­twe ptaszki w rzędy i okręgi.

Lyla Redway. Dzie­wię­cio­latka, która biega gdzieś po gospo­dar­stwie w nie­bie­skiej weł­nia­nej cza­peczce i gru­bym czar­nym ano­raku, bawi się sama – jak zawsze – albo z Feli­xem i Ran­da­lem, które zapewne woli od towa­rzy­stwa ludzi.

Nie mam nic prze­ciwko temu. Lyla nie jest typową dziew­czynką: jest sobą, bez­bronną, eks­cen­tryczną, zabawną, życz­liwą, roz­koszną sobą. Które dziecko spę­dzi­łoby mroźny stycz­niowy pora­nek na ukła­da­niu mar­twych ptasz­ków?

Cza­sem układa kamyczki albo gałązki, albo jasno­czer­wone borówki. Cza­sem Adam wraca do domu z pre­zen­tami, które znaj­duje na ska­li­stych wzgó­rzach, przed­mio­tami, które jego zda­niem spodo­bają się córce – minia­tu­ro­wymi różo­wymi muszel­kami śli­ma­ków i deli­kat­nymi kostecz­kami ptasz­ków czy bia­łymi jak płótno czasz­kami żmij – a ona póź­niej układa te dość maka­bryczne skarby wrzo­so­wisk w skom­pli­ko­wane wzory: man­dale, sze­ścio­kąty i znaki zodiaku, misterne sym­bole gra­ficzne zro­zu­miałe jedy­nie dla niej, które wpro­wa­dzają swego rodzaju poetycki porzą­dek do jej samot­nego świata na wrzo­so­wiskach; świata, w któ­rym sama nie­po­dziel­nie rzą­dzi.

A cza­sem nie robi nic. Stoi godzi­nami, słu­cha nie­sły­szal­nej muzyki, przy­gląda się temu, czego inni nie dostrze­gają, albo wspo­mina wyda­rze­nia z bar­dzo wcze­snego dzie­ciń­stwa. Prze­czy­ta­łam, że te oso­bliwe cechy – wyczu­lony słuch, zadzi­wia­jąca pamięć – sta­no­wią część jej cho­roby, a wła­ści­wie potwier­dze­nie jej cho­roby. Jed­nak odmó­wi­li­śmy pod­da­nia córki dia­gno­styce czy bada­niom lekar­skim poza oceną obja­wów widocz­nych gołym okiem.

Adam nie chce jej styg­ma­ty­zo­wać ani szu­flad­ko­wać, a ja raczej się z nim zga­dzam. Nie zamie­rzamy ogra­ni­czać córki, ponie­waż mimo swo­jego odosob­nie­nia, swo­jej samot­no­ści wydaje się szczę­śliwa.

A może dzi­siaj nie jest jed­nak taka szczę­śliwa?

Lyla spo­gląda na leżące ptaszki. Ani drgnie. To dla niej typowe – spra­wia wra­że­nie, jakby nie była zdolna wyko­nać naj­zwy­klej­szego ruchu. Stoi nie­ru­chomo niczym słup soli, tak jak teraz, albo znów tań­czy i kręci się w kółko, ska­cze po ska­li­stych wzgó­rzach wrzo­so­wisk, macha rącz­kami, koły­sze się i kiwa oraz mówi, mówi, mówi, traj­ko­cze niczym rzeczka Dart prze­pły­wa­jąca pod mostem Post­bridge, papla­jąc sama do sie­bie poto­kiem infor­ma­cji prze­cho­wy­wa­nych w mózgu, które pocho­dzą ze wszyst­kich prze­czy­ta­nych przez nią ksią­żek.

_Hiper­lek­sja_, tak się to nazywa. Kolejny objaw. Nad­mierne czy­ta­nie.

Jakim spo­so­bem to może sta­no­wić pro­blem? Nad­mierne czy­ta­nie? Pozwa­lam jej czy­tać, ile chce. Całe książki w ciągu jed­nego dnia, tysiące słów na godzinę. Kar­mie­nie wygłod­nia­łej duszy. Mam nadzieję, że to mój dar dla niej.

Odzie­dzi­czyła urodę po ojcu, pra­wie kru­czo­czarne włosy i prze­ni­kliwe spoj­rze­nie, ale po mnie ma miłość do słów. Może pew­nego dnia zosta­nie poetką, którą ja ni­gdy nie byłam. Może zrobi karierę naukową, któ­rej pra­gnę­łam dla sie­bie. Cie­szę się, że odzie­dzi­czyła wygląd po tacie, a nie po mnie. Zawsze wyglą­da­łam roz­cza­ro­wu­jąco: brą­zowe włosy, brą­zowe oczy, prze­ciętny wzrost, prze­ciętna twarz, nie ma na czym oka zawie­sić, to tylko ja, Kath, kobieta poślu­biona przez Adama Redwaya, matka dzi­wacz­nej córki, robi coś tam dla parku naro­do­wego, mieszka gdzieś tam daleko na pust­ko­wiu, w pobliżu Hexwor­thy.

Fakt, że otar­łam się o śmierć w tam­tym zbior­niku wod­nym, to zapewne jedyna wyjąt­kowa rzecz, jaka mnie spo­tkała w życiu, jedyne wyda­rze­nie, które mogło spra­wić, że zosta­ła­bym zauwa­żona.

Tyle że ja nie chcę zostać zauwa­żona.

Otwo­rzyw­szy okno kuchenne na chłodne poranne powie­trze, wołam:

– Hej, skar­bie, wszystko w porządku? Na pewno jest ci cie­pło?

Lyla stoi nie­ru­chomo. Na­dal spo­gląda z mar­sową miną na mar­twe ptaszki, nie­które spo­śród nich uło­żone niczym rzędy rytu­al­nych gła­zów z epoki brązu na wrzo­so­wi­skach.

– Skar­bie – powta­rzam bez cie­nia znie­cier­pli­wie­nia. Jestem przy­zwy­cza­jona do tego, że muszę jej per­swa­do­wać różne rze­czy, powta­rzać dwa albo trzy razy, kiedy wpada w te swoje sil­niej­sze stany. – Lyla, Jagódko, chcę się upew­nić, że nie jest ci zimno, bo na zewnątrz jest mróz. Gdzie są pie­ski?

Na­dal bez odpo­wie­dzi. Mogła­bym wyjść na dwór, wziąć jej twa­rzyczkę w dło­nie i odwró­cić, żeby na mnie spoj­rzała, uświa­do­mić jej, że wła­śnie do niej mówię, że wcho­dzę z nią w kon­takt, że ktoś tu potrze­buje uzy­skać odpo­wiedź.

Otwie­ram drzwi wej­ściowe i pod­cho­dzę do mojej córki, spla­tam ramiona na pier­siach, osła­nia­jąc się przed lodo­wa­tym wia­trem.

– Cie­kawe, że one wszyst­kie są mar­twe, prawda, mamu­siu?

Spod błę­kit­nej cza­peczki spo­glą­dają nie­bie­skie oczy, po ojcu.

– Słu­cham, skar­bie?

– Wszyst­kie te ptaszki, tak wiele, wszyst­kie są mar­twe. Spraw­dzi­łam. Tak dużo, pew­nie ze dwa­dzie­ścia.

– Pew­nie przez tę zim­nicę, Lyla. Mamy srogą zimę, cięż­szą niż zwy­kle. – Obej­muję jej szczu­płe ramionka.

– Hmm. – Wzru­sza ramio­nami z roz­tar­gnie­niem, wpa­truje się w ptaszki.

Wędruję wzro­kiem za jej spoj­rze­niem, przy­glą­da­jąc się uważ­nie tym żało­snym drob­nym ciał­kom. Naj­wy­raź­niej zamar­zły – mają oszro­nione dzióbki. Nie wiem, jaki to gatu­nek. Chyba roz­po­znaję drozda i rudzika. Lyla na pewno wie: potrafi roz­po­znać każ­dego ptaka i ssaka, a także więk­szość kwia­tów na wrzo­so­wi­skach.

– Pomy­śla­łam sobie, że to smutne, mamu­siu, smutne, że one wszyst­kie nie żyją, więc uło­ży­łam je w spe­cjalny kształt, żeby mogły mieć razem pogrzeb i nie czuły się samotne.

Pochyla się i prze­suwa dwa spo­śród nich, deli­kat­nie je ukła­da­jąc. Kiedy widzę, jaka jest w tym dokładna, jaka pre­cy­zyjna, czuję nie­po­kój. Układa takie śliczne kształty, ale prze­cież to w końcu mar­twe ptaki. Skąd ona je wzięła?

– W porządku, już dobrze, już dobrze… Zjesz lunch?

– Zacze­kaj, zacze­kaj, mamu­siu. Już pra­wie skoń­czy­łam.

Ta misterna zabawa mnie prze­raża. Mar­twe ptaki uło­żone w kształt, któ­rego nie jestem w sta­nie do końca pojąć. Lodo­wate pta­sie ślepka, sze­reg bliź­nia­czych czar­nych guzicz­ków na zamar­z­nię­tym bło­cie.

Lyla prze­wraca zamar­z­nię­tego ptaszka to na jedną, to na drugą stronę.

– Lyla! Pro­szę, już dosyć.

Pro­stuje się i posyła mi uśmiech.

– Nie chcesz, żebym spę­dzała dzień na ukła­da­niu mar­twych ptasz­ków, tak? Chcesz powie­dzieć, że to nie­wła­ściwe zacho­wa­nie?

Nie wiem, co mam na to odpo­wie­dzieć, dopóki nie zdaję sobie sprawy, że moja córka żar­tuje, że naśmiewa się z moich lęków. Lyla miewa zdu­mie­wa­jące prze­bły­ski doro­słego poczu­cia humoru, wni­kli­wego i nieco sur­re­ali­stycz­nego, świad­czą­cego o tym, jak bar­dzo jest świa­doma samej sie­bie. Mię­dzy innymi dla­tego opie­ramy się dia­gno­zie.

– Nie. Uwa­żam, że dosko­nale jest ukła­dać całe sterty obrzy­dli­wych mar­twych pta­ków w rzędy i okręgi. – Śmieję się i znowu ją przy­tu­lam. – A tak w ogóle, co to za ptaki? I jaki wzór z nich ukła­dasz, czy to twarz?

Ale ona odwraca głowę i spo­gląda na drogę pro­wa­dzącą do gospo­dar­stwa, poza plan­ta­cję drzew igla­stych, poza las Hoba­job, jakby coś sły­szała. W oddali. Wiem, że potrafi usły­szeć dźwięk samo­chodu, na kilka minut nim ten nad­je­dzie, zanim kto­kol­wiek go usły­szy.

– Lyla?

Co ona sły­szy? Nad naszymi gło­wami roz­lega się kra­ka­nie kruka, który zata­cza koło po mato­wo­sza­rym nie­bie. Jed­nak Lyla wydaje się sku­piać na czymś innym, daleko stąd. Co ona wyczuwa, co zbliża się do nas od strony ska­li­stych wzgórz? Wspo­mnie­nia ranią. Czuję kłu­jący ból głowy.

– Lyla?

Nie odpo­wiada.

– Lyla, co to jest, co sły­szysz?

– Tego czło­wieka co zwy­kle, mamu­siu, czło­wieka na wrzo­so­wi­sku. To wszystko. – Na tym zim­nie jej słowa zamie­niają się w upiorne opary.

Ma roz­pięty ano­rak i dostrze­gam, że pod spód wło­żyła tylko pod­ko­szu­lek. Powinna być zmar­z­nięta, a jed­nak wydaje się, że ni­gdy nie jest jej zimno: lubi ostre zimy w Dart­moor, podob­nie jak jej ojciec. Oboje delek­tują się zim­nem. Śnie­giem. Soplami lodu, które zwi­sają z sypią­cej się gra­ni­to­wej ściany.

– Wiesz, mamu­siu, że kiedy widzisz mnó­stwo kru­ków, to są gaw­rony, ale sam gaw­ron należy do kru­ko­wa­tych? Wie­dzia­łaś o tym?

Wycią­gam do niej rękę raz jesz­cze.

– Lyla.

Wykręca się od mojego dotyku.

– Nie doty­kaj mnie, mamu­siu. Zostaw mnie.

War­czy. Lyla zacho­wuje się w taki spo­sób, kiedy jest zła, prze­ra­żona albo nad­mier­nie pod­eks­cy­to­wana. Wtedy war­czy, krzywi się i wyma­chuje rękami. Podob­nie robi w szkole: nie może się powstrzy­mać, choć przez to inne dzieci się z niej naśmie­wają albo jej się boją. Ma tak nie­wielu zna­jo­mych… I zapewne żad­nego praw­dzi­wego przy­ja­ciela.

– Lyla, prze­stań.

– Odejdź, wrr…

– Pro­szę…

– WRRR!

Jestem bez­radna. Odsu­wam się do tyłu i patrzę, jak moja córka bie­gnie do ogro­do­wej furtki, woła­jąc psy: sły­szę, jak szcze­kają, widzę nasze dwa ogromne mie­szańce charta z owczar­kiem szkoc­kim, które pędzą za nią.

Może jej nie być przez dwie godziny, a nawet przez pół dnia. Będzie bie­gać po polach, plą­sać po lesie Hoba­job i szu­kać tego krzyża sak­soń­skiego wyrzu­co­nego w pokrzy­wach przez nurt stru­mie­nia, z Feli­xem i Ran­da­lem po obu stro­nach. Adam zapewne kupił te psy dla Lyli, ale kocha je rów­nie mocno jak ona. Polują, jakby były dobrze wyszko­lone. Przy­no­szą mar­twe kró­liki ze skrę­co­nymi kar­kami i krwią kapiącą z pyszcz­ków. Adam lubi obdzie­rać ze skóry gorące, paru­jące jesz­cze zwłoki, i to na oczach Lyli, ucząc ją tra­dy­cyj­nych, miej­sco­wych zwy­cza­jów i ciska­jąc wygłod­nia­łym psom kawałki suro­wego mięsa.

– Zja­daj­cie do końca, zja­daj­cie wszystko do końca – mawia do nich.

Lyla maja­czy mi teraz gdzieś w oddali.

Cóż mogę zro­bić?

Pozwo­lić im się bawić, myślę sobie, puścić ich wolno. Lyla na­dal jest przy­gnę­biona moim wypad­kiem. Pró­bo­wa­li­śmy z nią o tym roz­ma­wiać, naj­ła­god­niej jak się dało. Powie­dzia­łam jej, że samo­chód wpadł w poślizg na lodzie i wje­cha­łam do głę­bo­kiej wody. Oszczę­dzi­li­śmy jej mnó­stwa szcze­gó­łów, ale z pew­no­ścią usły­szała swoje od dzie­cia­ków w szkole, dowie­działa się z gazet i z inter­netu. Powie­dzie­li­śmy rów­nież Lyli, że na razie mam mgli­ste wspo­mnie­nia, ale że one powrócą. Amne­zja wsteczna. Typowa po wypad­kach samo­cho­do­wych, wywo­łana obi­ja­niem się mózgu wewnątrz czaszki.

Wra­cam do kuchni, myję w zle­wie kubek po kawie i wyglą­dam przez okno. W oddali sły­szę szcze­ka­nie, które zbliża się coraz bar­dziej i jest coraz gło­śniej­sze. Potem wpa­dają przez drzwi uszczę­śli­wione, ogromne i war­czące. Lyla zatrzy­muje się w wej­ściu, naj­wy­raź­niej nie­czuła na prze­ni­kliwy wiatr, który wieje jej w plecy.

– Tata znowu jest na wrzo­so­wi­sku.

– Co?

Posyła mi jeden z tych pustych, nie­prze­nik­nio­nych uśmie­chów.

– Znowu tam stoi, jakby nas obser­wo­wał, mamu­siu. Ale tatuś ma taką pracę, prawda?

– Tak – odpo­wia­dam. – Jest straż­ni­kiem parku naro­do­wego. Musi patro­lo­wać całą oko­licę i wypa­try­wać ludzi.

Lyla kiwa głową i wzru­sza ramio­nami, a potem zaga­nia psy do salonu. Odpro­wa­dzam ją wzro­kiem i zasta­na­wiam się, jakim spo­so­bem widziała ojca. Miał pra­co­wać w swoim rewi­rze, kawał za Post­bridge. Co on tutaj robi? Może Lyla po pro­stu jest zdez­o­rien­to­wana albo przy­gnę­biona. I nie mogę obwi­niać jej o tę desta­bi­li­za­cję, o ten bez­gra­niczny zamęt.

W końcu jej matka nie­malże zgi­nęła. Mało bra­ko­wało, a zosta­wi­łaby ją samą. Na zawsze.PRINCETOWN

_Ponie­dzia­łek rano_

Moja córka mil­czy, mój mąż też mil­czy jak grób, ale samo­chód wydaje z sie­bie okropny zgrzyt, kiedy Adam zmie­nia biegi. Nie obcho­dzi mnie to. Jestem szczę­śliwa. Zimowe niebo nad Prin­ce­town jest przej­rzy­ste, niczym nie­zmą­cone, a ja dzi­siaj odzy­skuję wol­ność.

Kupuję samo­chód, który zastąpi ten wciąż spo­czy­wa­jący na dnie Bur­ra­tora. Czuję ogromną ulgę. Miesz­ka­nie w Dart­moor – szcze­gól­nie w tak odle­głym miej­scu jak farma Huc­kerby – bez wła­snego środka trans­portu jest pra­wie nie­moż­liwe. Kur­suje tu nie­wiele auto­bu­sów. Tory kole­jowe zli­kwi­do­wano w latach sześć­dzie­sią­tych poprzed­niego wieku, a bywa, że zimą na mniej uczęsz­cza­nych dro­gach od jed­nego mroź­nego poranka do następ­nego nie poja­wia się żadne auto, więc nawet nie ma co liczyć na pod­wózkę.

W trak­cie mojej rekon­wa­le­scen­cji po wypadku Adam woził mnie swoim sta­rym, zde­ze­lo­wa­nym fir­mo­wym land rove­rem, pod­rzu­cał do pracy, poma­gał w robie­niu zaku­pów, i nie­raz stało się to przy­czyną nie­po­ro­zu­mień mię­dzy nami. Mówiąc oględ­nie, Adam bywa mało­mówny, ale kiedy musiał wieźć mnie kawał drogi do super­mar­ketu Aldi w Tavi­stock, wyczu­wa­łam w nim tłu­mioną złość.

Jed­nak dzi­siaj kupuję sobie uży­wa­nego forda od kuzyna Adama. Wysu­pła­li­śmy tro­chę gotówki, Bóg wie skąd, jak powie­dział Adam w roz­mo­wie z agen­tami ubez­pie­cze­nio­wymi. Mój mąż potrafi robić wszystko przy samo­cho­dach, sil­ni­kach, hydrau­lice i pie­cach, a mnie podoba się ten męski spo­sób, w jaki sobie z tym wszyst­kim radzi.

Odwra­cam się na sie­dze­niu pasa­żera i spo­glą­dam na Lylę w szaro-bia­łym szkol­nym mun­durku. Wpa­truje się przez okno w mono­tonną zabu­dowę przed­mieść Prin­ce­town.

– Hej, kotku. Znowu będę mogła zawo­zić cię do szkoły, faj­nie, prawda?

Ale ona się nie odzywa. Odwró­ciła twarz. Lekko bębni palusz­kami po szy­bie. Nie wiem, dla­czego to robi. Może to jeden z tych dźwię­ków, które lubi. Nazywa je dźwię­kami _dzyń, dzyń_. Grze­chot, szczęk, ciche meta­liczne brzmie­nia przy­po­mi­na­jące brzęk monet albo klu­czy.

Kie­dyś, gdy sta­ły­śmy na let­niej łące nad Buck­fast, córka powie­działa mi, że uwiel­bia odgłos skrzy­deł motyli.

Ist­nieją rów­nież takie dźwięki, któ­rych nie­na­wi­dzi. Odgłosy mia­sta. Ruchu ulicz­nego. Wycie syren. Roz­py­cha­nia się ludzi w tłu­mie. Dla­tego mię­dzy innymi prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do Huc­kerby, na to pust­ko­wie.

– Lyla?

Odwraca się, ma nie­bie­skie, sze­roko otwarte oczy. Nie­obecne.

– Mhm?

– Sły­sza­łaś, co powie­dzia­łam?

Potrząsa głową. Czę­stuje mnie powścią­gli­wym zmarsz­cze­niem brwi – jak­bym zro­biła coś złego, ale przez grzecz­ność mi tego nie mówi. Czuję ukłu­cie żalu. Moja córka jest dzie­wię­cio­let­nią dziew­czynką, ma swoje kło­poty, sprawy, marze­nia i śmiech, któ­rego cza­sem nie sły­szę. Dziew­czynką, która ma swoje nazwy na muchy, kamyczki i żaby, która zbiera dzi­kie lilie i drżące fiołki na Nine Maidens i Seven Lords’ Land, a potem suszy je mię­dzy kar­tami ksią­żek. Moja dziew­czynka, moja jedyna dziew­czynka. Sama myśl o tym, że mogłam zgi­nąć i zosta­wić ją, napawa mnie bez­brzeż­nym smut­kiem, który spra­wia, że łzy cisną mi się do oczu, jed­nak jakoś tłu­mię w sobie płacz.

Takie nagłe napady smutku albo zło­ści zda­rzają mi się od czasu wypadku, ale naprawdę coraz lepiej sobie z nimi radzę. A dzi­siaj jestem bez­sprzecz­nie szczę­śliwa. Może nawet wię­cej niż szczę­śliwa. Zde­cy­do­wana, żeby myśleć opty­mi­stycz­nie: ow­szem, mamy jesz­cze zimę, ale prze­cież zima zwia­stuje wio­snę.

Samo­chód war­czy.

– Kocha­nie, powie­dzia­łam, że dzi­siaj mamu­sia kupuje samo­chód, więc będzie nam łatwiej, a tatuś nie będzie już musiał sam cię odwo­zić – tłu­ma­czę, a potem zwra­cam się do męża: – Ode­tchniesz, prawda, Ada­mie? Wiem, że nuży cię już to woże­nie mnie wszę­dzie.

Adam kiwa głową bez słowa, sie­dzi na fotelu kie­rowcy i skręca w lewo, na główną drogę do Prin­ce­town, która opada w dół, dosłow­nie i w prze­no­śni, od przy­droż­nych hote­li­ków w stylu geo­r­giań­skim i lśnią­cej nowo­ścią sie­dziby władz parku naro­do­wego do ponu­rego, czar­nego zarysu wię­zie­nia, które nawet w pro­mie­niach ostrego słońca zło­wiesz­czo góruje nad oko­licą.

– Pro­szę bar­dzo. – Adam gwał­tow­nie hamuje i zatrzy­muje się przed szkołą. Odwraca się, igno­ru­jąc mnie, i odzywa się do Lyli: – Dobrze, Tatełe i Lylu­nia. Daj buziaka, zanim pój­dziesz.

Ale Lyla sie­dzi bez ruchu.

Adam podej­muje kolejną próbę:

– No dalej, skar­bie, daj tatu­siowi dużego buziaka.

Potrząsa głową i krzywi się. Nie­ty­powe dla niej zacho­wa­nie. Łączą ich bli­skie więzi; cza­sem zazdrosz­czę im tej rela­cji, wspól­nego odkry­wa­nia wrzo­so­wisk, obser­wo­wa­nia dra­pież­nych pta­ków szy­bu­ją­cych wraz z cie­płymi prą­dami powie­trza nad Black­slade.

Nagle Lyla otwiera drzwi. Kur­czowo przy­ci­ska rącz­kami do klatki pier­sio­wej swoje pudełko na lunch z moty­wem z _Księgi dżun­gli_ i tor­ni­ster.

– Pójdę już – mówi, uni­ka­jąc naszego wzroku, jakby oznaj­miała to całemu światu, a nie nam.

– W porządku, skar­bie, możesz iść. Wie­czo­rem wypi­jemy spe­cjalną her­batkę. Z tymi cia­stecz­kami w kształ­cie rybek, które tak lubisz.

Z kamienną twa­rzą kiwa głową. Nawet na nas nie patrzy. Potem odwraca się i idzie w kie­runku zie­lo­nej bramy szkoły.

Adam chwyta za klu­czyk w sta­cyjce, gotów odje­chać, ale kładę dłoń na jego ręce.

– Nie, zacze­kaj. Chcę popa­trzeć.

– Na co popa­trzeć?

– No wiesz… jak to wygląda.

Wzdy­cha.

– Zawsze to samo… – Ale zdej­muje rękę z klu­czyka i oboje obser­wu­jemy, jak Lyla wcho­dzi przez bramę do szkoły.

Waha się przez mgnie­nie oka.

Widzia­łam już wcze­śniej tę scenę tak wiele razy… Pró­buje zacho­wy­wać się nor­mal­nie. Szy­kuje się na to, żeby wcho­dzić w rela­cje mię­dzy­ludz­kie naj­le­piej, jak potrafi. Może powoli jej stan się popra­wia? W końcu w samo­cho­dzie jeste­śmy tylko bez­sil­nymi obser­wa­to­rami.

Na szkol­nym podwórku jest pełno dzie­cia­ków pod­eks­cy­to­wa­nych pierw­szym dniem tygo­dnia w szkole. Bawią się i sprze­czają, chłopcy i dziew­czynki, ciemno- i jasno­włosi. Śmieją się, ganiają, witają się ze sobą, opo­wia­dają histo­ryjki i kawały.

W sam śro­dek tego tłumu wcho­dzi Lyla. Samotna, nie­zau­wa­żona. Przy­staje i roz­gląda się dookoła, a na jej ład­nej, bla­dej twa­rzyczce maluje się nie­pew­ność. Wiem, że chce do nich dołą­czyć, ale jest zbyt nie­śmiała, zbyt nie­przy­sto­so­wana spo­łecz­nie, by zacząć roz­mowę.

Poza tym nie rozu­mie spon­ta­nicz­nej zabawy.

Pod­nosi i spusz­cza wzrok, bawiąc się upo­rczy­wie guzi­kiem od roz­pi­na­nego swe­terka. Zapewne ma nadzieję, że ktoś po pro­stu do niej podej­dzie i coś powie. Jed­nak dzieci prze­bie­gają tuż obok i cał­ko­wi­cie ją igno­rują.

– Chry­ste – mówi cicho Adam.

Lyla podej­muje duży wysi­łek: wraca do bramy wej­ścio­wej i patrzy pro­sto i z nadzieją na jakąś wyż­szą dziew­czynkę, która się spóź­niła. Chyba ją roz­po­znaję. Becky Gre­enall. Lubiana, dobra w zaba­wach, w towa­rzy­stwie pewna sie­bie; ma wszystko to, czego bra­kuje Lyli.

Nara­sta we mnie żal i lęk. _Nie uśmie­chaj się w ten spo­sób_, myślę sobie. _Pro­szę, nie uśmie­chaj się w ten spo­sób._ Ale Lyla pod­cho­dzi bli­żej do Becky i na jej twa­rzy poja­wia się oczy­wi­ście ten uśmiech, ten dziwny zasty­gły gry­mas, ten szcze­gólny, bez­gło­śny małpi krzyk, który Lyla uważa za uśmiech, choć wcale nim nie jest. Poka­zuje Becky kciuk do góry.

Becky Gre­enall wpa­truje się w Lylę i zasła­nia dło­nią usta, pró­bu­jąc powstrzy­mać śmiech albo szy­der­czy uśmie­szek.

Lyla pró­buje raz jesz­cze. Ska­cze, macha rącz­kami niczym pta­szek.

Jestem jej matką, a mimo to nie mam poję­cia, co ona pró­buje zro­bić – udaje pustułkę?

Becky teraz otwar­cie zanosi się śmie­chem, już nie może się powstrzy­mać; potem odwraca przy­pad­kową osobę i już nie pamięta o mojej córce, tylko woła do jakichś dziew­czy­nek, które w odpo­wie­dzi machają do niej. Zaśmie­wa­jąc się, idą razem w kie­runku wej­ścia do szkoły.

Roz­po­czyna się kolejny dzień. Cała klasa pusz­cza się bie­giem do środka.

Z wyjąt­kiem Lyli, która jako jedyna zostaje na szkol­nym wybiegu.

Samotna i cicha, przy­gląda się, jak pozo­stałe dzieci zni­kają w drzwiach szkoły. Jedy­nie opusz­czone ramiona zdra­dzają jej emo­cje. Samot­ność.

Roz­pacz­li­wie chcę wybiec z samo­chodu i przy­tu­lić ją naj­moc­niej, jak potra­fię, żeby to wszystko napra­wić, ale nie jestem w sta­nie, zresztą nie widzę w tym sensu – i tak by mnie ode­pchnęła. Tym­cza­sem Lyla powoli idzie w kie­runku szkoły, a po chwili znika w drzwiach.

– Jezu – mówi Adam. – Jezu Chry­ste.

Dosko­nale wiem, co ma na myśli. Gdzieś w głębi serca czuję głę­boki smu­tek i nie znam żad­nego spo­sobu, żeby sobie z nim pora­dzić. Jestem w sta­nie dojść do sie­bie po wypadku samo­cho­do­wym, mój mózg może się zagoić, ale Lyli nic nie uzdrowi.

Mil­czymy. Adam odpala samo­chód, zawraca i jedzie z powro­tem jakieś trzy­sta metrów, w stronę sie­dziby parku naro­do­wego. Wyłą­cza sil­nik, jakby był gotów na roz­mowę. Jed­nak zanim zdąży coś powie­dzieć, to ja zaczy­nam mówić:

– Musimy coś z tym zro­bić. Nie może tak dalej być. Jest gorzej niż rok temu.

Adam patrzy przed sie­bie.

– Ale ona w domu się śmieje. Uwiel­bia wrzo­so­wi­ska. I uwiel­bia psy. Czuje się osa­mot­niona w szkole, tak, ale co z tego? Jest po pro­stu samot­niczką. Zda­rza się.

Widzę na jego twa­rzy ból. Wiem, że Lyla jest całym jego życiem. Zabiłby, żeby ją chro­nić. Chce dla niej dobrze. A ja zwy­kle go słu­cham i chcę wie­rzyć we wszystko, co mówi. Ale teraz przy­cho­dzi mi na myśl Lyla i jej nie­uf­ność w samo­cho­dzie, to samotne wej­ście do szkoły, to upo­ko­rze­nie na dzie­dzińcu. Wyobra­żam ją sobie, jak sie­dzi sama w ławce, w kla­sie, z nikim nie roz­ma­wia. Widzę ją w cza­sie przerw, jak sie­dzi pod ogro­dze­niem na placu zabaw; dziwna, eks­cen­tryczna dziew­czynka z upior­nym uśmie­chem, która mru­czy do sie­bie pod nosem o mrów­kach i trasz­kach, pod­czas gdy jej kole­dzy i kole­żanki roz­ma­wiają mię­dzy sobą o sel­fie i muzyce.

Nie potra­fię już dłu­żej uda­wać.

– Nie, Ada­mie. Nie możemy cią­gle myśleć, że to trzeba zaak­cep­to­wać, że ona jest po pro­stu dziwna, to nie tak.

Mię­śnie jego szczęki napi­nają się. Zgrzyta zębami.

– Co chcesz przez to powie­dzieć?

– Musimy zacząć dzia­łać, coś zro­bić. Bo moim zda­niem ona wcale nie jest szczę­śliwa, w każ­dym razie nie za bar­dzo. Któ­re­goś dnia zasta­łam ją przy ukła­da­niu mar­twych pta­ków w jakiś kształt. Ni­gdy wcze­śniej tego nie robiła. Wszyst­kie te mar­twe małe ptaszki… Dla­czego?

Adam patrzy przed sie­bie. Ma na sobie mun­dur straż­nika: zie­lony polar, zie­lone spodnie, buty trek­kin­gowe. Więk­szo­ści męż­czyzn nie byłoby do twa­rzy w tym uni­for­mie, ale on wygląda dobrze. Męsko.

Myślę o sek­sie, któ­rego od jakie­goś czasu nie upra­wiamy. Pra­gnę go znowu, chcę, żeby się odwró­cił i mnie poca­ło­wał. Cza­sami to robi, nagle mnie całuje, namięt­nie – nachy­la­jąc się w samo­cho­dzie albo kiedy spa­ce­ru­jemy po wrzo­so­wi­skach – a ja na­dal to uwiel­biam. Jed­nak teraz utkwił swoje prze­ni­kliwe nie­bie­skie oczy w odle­głym hory­zon­cie, jakby chciał się­gnąć wzro­kiem poza to potworne Prin­ce­town.

Wyczu­wam w nim gwał­towną tęsk­notę. Nie pra­gnie mnie – chce po pro­stu być gdzie indziej, sam na wzgó­rzach. Wspi­nać się na wznie­sie­nia pół­noc­nych wrzo­so­wisk – sta­nąć na Great Kne­eset, gapić się na High Wil­l­hays, Black Tor, Han­ging­stone Hill, Cut Hill, Fur Tor, Great Mis Tor, miej­sca, które kocha, miej­sca, które zna, odkąd był chłop­cem. Dziec­kiem wrzo­so­wisk, podob­nie jak jego córka. I w prze­ci­wień­stwie do mnie.

– Spójrz na te cho­lerne domy – mówi.

– Słu­cham?

Prze­chyla głowę na bok, patrząc na rząd sza­rych, ponu­rych budyn­ków komu­nal­nych – zakwa­te­ro­wa­nie dla straż­ni­ków wię­zien­nych.

– Mój tata posta­wił część tych budyn­ków, kiedy był mura­rzem. Pomyśl tylko… Wyobra­żasz sobie, że to byłoby dzieło two­jego życia? Zbu­do­wa­nie naj­brzyd­szych pie­przo­nych domów w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Nic dziw­nego, że zaczął zaglą­dać do kie­liszka.

Jego śmiech jest gorzki. Adam nie ma dobrych rela­cji z ojcem, który wda­wał się w bójki, pił alko­hol i uga­niał się za spód­nicz­kami, a jego kolejne dzieci wyra­stały jak grzyby po desz­czu – od Exe­ter po Oke­hamp­ton. Adam o wiele bar­dziej kocha swo­jego wujka, Eddiego Redwaya, dzier­żawcę ziemi nie­opo­dal Chag­ford. To tam, w nie­wiel­kim gospo­dar­stwie rol­nym wujka Eddiego, Adam tak naprawdę dora­stał, ucie­ka­jąc z domu przed pijac­kimi awan­tu­rami. To wła­śnie w tym uro­czym małym gospo­dar­stwie Adam pozna­wał i poko­chał wrzo­so­wi­ska, to tam ze swo­imi łobu­zu­ją­cymi kuzy­nami pod­kra­dali jabłka w Luscombe i łowili małe pstrągi w Teign.

Rodzina Redwayów mieszka na wrzo­so­wi­skach od wielu poko­leń. Pra­co­wali jako dzier­żawcy rolni, robot­nicy w kamie­nio­ło­mach i kopa­cze torfu, odkąd ist­niał kościół w She­ep­stor. Bydło o kudła­tej sier­ści i myszo­łowy są ich braćmi.

Cie­szę się, że moja córka prze­jęła to dzie­dzic­two. W prze­ci­wień­stwie do mnie może uzna­wać Dart­moor za swoje korze­nie. Jed­nak dzi­siaj to pocho­dze­nie nie ma zna­cze­nia – wła­śnie teraz moja córka potrze­buje nowo­cze­snej pomocy tera­peu­tycz­nej, a ja i Adam musimy poroz­ma­wiać na ten temat.

– Adam, pro­szę. Już naj­wyż­sza pora, żeby­śmy poszli z Lylą do leka­rza. Pozwo­lili wła­ści­wie ją zdia­gno­zo­wać. Jeśli to naprawdę zespół Asper­gera…

– Nie mam zamiaru przy­kle­jać jej cho­ler­nej ety­kietki. Już ci mówi­łem.

– Ale ja cały czas szu­kam infor­ma­cji, roz­ma­wiam z ludźmi, szpe­ram w inter­ne­cie. Piszą, że im wcze­śniej postawi się dia­gnozę, tym lepiej, im wcze­śniejsza inter­wen­cja, tym lep­sze efekty, ponie­waż można uzy­skać praw­dziwą pomoc, tera­pię umie­jęt­no­ści spo­łecz­nych.

Potrząsa głową.

– Nie powie­szę jej na szyi tabliczki: „Patrz­cie, to ja, Lyla Redway, bez­na­dziejny przy­pa­dek. Okaż­cie mi litość”. Do dia­bła z tym.

Pod­no­szę głos:

– Dzieci z zespo­łem Asper­gera to nie bez­na­dziejne przy­padki! Nie wolno ci tak mówić! To zabu­rze­nie ze spek­trum auty­zmu, u niej na tyle roz­wi­nięte, że potrze­buje pomocy. Prze­cież widzisz, że zacho­wuje się coraz dziw­niej… Naprawdę… te ptaszki… są nie­po­ko­jące. Adam! Posłu­chaj mnie, pro­szę. Jej stan się pogar­sza.

Adam pro­stuje ramiona i kła­dzie duże dło­nie na kie­row­nicy, jakby chciał w pośpie­chu odje­chać.

– A jak myślisz, Kath, dla­czego tak jest? Hmm?

– Słu­cham?

Teraz odwraca do mnie twarz – jego nie­bie­skie oczy płoną.

– Dla­czego, do cho­lery, uwa­żasz, że jej się pogar­sza?

– Nie rozu­miem… o co ci cho­dzi? – Plą­czę się, zasko­czona tą jawną wro­go­ścią. – Czy ty mnie oskar­żasz? Czyżby to była moja wina? Czy to moja wina, że jej się pogar­sza? – Teraz to ja czuję złość. – Na miłość boską, to był wypa­dek! Niczyja wina. Wpa­dłam w poślizg na lodzie. – Szu­kam współ­czu­cia na jego twa­rzy. – Nie rozu­miem cię, Ada­mie… Ty i Lyla powin­ni­ście być szczę­śliwi, że żyję… o mało nie umar­łam… Ale żyję! Poza tym roz­ma­wiamy o naszej córce, nie o mnie. Musimy myśleć o niej.

– O niczym innym nie myślę – odpo­wiada niskim, gniew­nym gło­sem. – A teraz muszę iść do pracy. Zaro­bić pie­nią­dze. Dla Lyli. – Bez słowa nachyla się i otwiera drzwi od mojej strony, dając mi do zro­zu­mie­nia, żebym wysia­dła.

Ma kil­ku­dniowy zarost, zaci­śnięte szczęki, posęp­nie zmarsz­czone brwi. Nie zmieni zda­nia. Patrzy na mnie w taki sam spo­sób, jak jesz­cze kilka chwil temu Lyla patrzyła na niego. Nie­ufny. Nie­obecny. Ostrożny. Mam poczu­cie, jakby w naszej kie­dyś tak pogod­nej rodzi­nie wszy­scy się nawza­jem podej­rze­wali, obwi­niali. I nie mam poję­cia, dla­czego tak się dzieje.

– Dobrze, Ada­mie, dobrze… Ale nie odpusz­czę. Nie tym razem.

Wysia­dam z samo­chodu z torebką prze­wie­szoną przez ramię i przy­glą­dam się, jak odjeż­dża ze zgrzy­tem skrzyni bie­gów. Kiedy odwra­cam się w kie­runku sie­dziby parku naro­do­wego, czuję, jak za ple­cami góruje nade mną ogromny budy­nek wię­zienny.

W Prin­ce­town to wię­zie­nie ni­gdy nie daje o sobie zapo­mnieć.LYCH WAY

_Wto­rek rano_

Adam od dzie­się­ciu minut szedł drogą, pogrą­żony w swo­ich myślach, zanim uświa­do­mił sobie, że to Lych Way. Dawna droga zmar­łych. Jej nazwa pocho­dzi z cza­sów, gdy miesz­kańcy Dart­moor byli zmu­szeni nosić trumny ze zmar­łymi do kościoła para­fial­nego, który znaj­do­wał się dokład­nie po prze­ciw­nej stro­nie wrzo­so­wisk, w Lyd­ford.

Przy­sta­nął w miej­scu osło­nię­tym od prze­ni­kli­wego wia­tru, obok kępy ciem­nych sosen, i wyobra­ził sobie taką wła­śnie scenę – tuzin wie­śnia­ków w łach­ma­nach dźwiga drew­nianą trumnę z Bel­le­ver Tor przez potok Cow­sic, to wspi­na­jąc się, to znów scho­dząc po ponu­rych gołych wzgó­rzach Lynch Tor, Bag­ga­tor Clap­per, Cata­loo Steps.

A co robili, kiedy stan wody na wyso­ko­ści Cata­loo był wysoki? Musieli brnąć w lodo­wa­tej wodzie do pasa, trzy­ma­jąc trumnę nad gło­wami, zanim ruszyli wzdłuż Corpse Lane do Wil­l­swor­thy. Wszystko po to, żeby dostar­czyć zmar­łych do usta­lo­nego dekre­tem miej­sca wiecz­nego spo­czynku.

Nie­śli te ciała pra­wie dwa­dzie­ścia kilo­me­trów. Dwa­dzie­ścia potwor­nych kilo­me­trów.

Idąc dalej, Adam lustro­wał wzro­kiem hory­zont, wypa­try­wał dzi­kich zwie­rząt, szu­kał uko­je­nia w przy­ro­dzie. Kiedy wspiął się na wznie­sie­nie, jego wzrok przy­kuła pustułka, która zawi­sła w powie­trzu na tle bia­łego zimo­wego nieba. Zatrzy­mał się instynk­tow­nie, żeby podzi­wiać nie­sa­mo­wite umie­jęt­no­ści tego ptaka, deli­katne trze­po­ta­nie skrzy­dłami, nie­spo­ty­kane, kunsz­towne.

„Ujeż­dża­jące wiatr”, tak nazy­wał te ptaki jego wujek. Bo pustułki tak wła­śnie wyglą­dają, kiedy zawi­sają w powie­trzu – jakby ujeż­dżały wiatr, brały go w posia­da­nie, przej­mo­wały nad nim kon­trolę, uno­siły się na tym nagłym przy­pły­wie powie­trza – a potem nagle prze­ra­ża­jąco ostro pikują, dopa­da­jąc swoją ofiarę, po czym zni­kają.

Adam szedł dalej Lych Way, dawną drogą zmar­łych, przy­pusz­cza­jąc, że ten krzyż musi być gdzieś tutaj, nie­da­leko, w pobliżu osady z epoki żelaza.

– Widzie­li­śmy kamienny krzyż, który został zde­wa­sto­wany, przy dro­dze obok Sit­ta­ford.

Tak wła­śnie powie­dział tury­sta, który to zgło­sił.

Jed­nak trudno było Ada­mowi sku­pić się na pracy. Miał nastrój bar­dziej mroczny niż te sosny. Sta­rał się ze wszyst­kich sił, ale dzi­siaj nie był w sta­nie zatra­cić się w kra­jo­bra­zie Dart­moor. Miał wra­że­nie, że świat ludzi go osa­cza… I te nara­sta­jące, nie­po­ha­mo­wane emo­cje, jakie czuł wobec żony, urazę, którą pró­bo­wał ukryć w tro­sce o zdro­wie psy­chiczne, w tro­sce o córkę. Ale jak miał stłu­mić takie emo­cje? To, co zro­biła, co powie­działa i o czym niby przy­pad­kiem zapo­mniała… Jak miał sobie z tym pora­dzić i uda­wać, że to nie ma zna­cze­nia?

Pra­gnął jedy­nie żyć swoim życiem i kochać swoją rodzinę, być zado­wo­lony z pracy, doglą­dać wrzo­so­wisk, napra­wiać płoty, poma­gać tury­stom, obser­wo­wać myszo­łowy nad Sour­ton Down, i zazwy­czaj był szczę­śliwy. Wszy­scy byli tacy szczę­śliwi… Jed­nak teraz jego rodzina się roz­pa­dała.

Zbli­ża­jąc się do prze­łazu, Adam przy­sta­nął, prze­sko­czył go i zanim ruszył dalej, zosta­wia­jąc daleko w tyle kwa­dra­towe plan­ta­cje zie­lo­nych drzew igla­stych, wcią­gnął głę­boko chłodne powie­trze. Usi­ło­wał nie myśleć o swo­jej rodzi­nie, usi­ło­wał nie pod­dać się roz­pa­czy ani tej nara­sta­ją­cej nie­chęci pomie­sza­nej z poczu­ciem winy. Kochał swoją żonę, pożą­dał jej, a jed­nak czuł coraz bar­dziej wzbie­ra­jącą w nim wście­kłość.

Lyla.

_Jaki wpływ to wszystko miało na Lylę?_

Zamknął oczy, żeby ukoić nara­sta­jące emo­cje, po czym jesz­cze raz powiódł wzro­kiem po ota­cza­ją­cym go kra­jo­bra­zie.

Po lewej stro­nie zoba­czył szma­rag­do­wo­zie­lony torf mokra­dła, nikły poblask namok­nię­tej trawy, migo­czą­cej w prze­lot­nych pro­mie­niach zimo­wego słońca. Powró­ciły wspo­mnie­nia… Miał osiem, może dzie­więć lat, razem z wuj­kiem Eddiem zacza­ili się, żeby zoba­czyć bekasa, który wła­śnie w tym miej­scu odby­wał swoje tańce godowe. Ptak szybko i gwał­tow­nie szy­bo­wał w górę, po czym nagle piko­wał z roz­cza­pie­rzo­nymi pió­rami ogona, wibru­ją­cymi w powie­trzu. Kto raz usły­szał ten dźwięk, ni­gdy go nie zapo­mni.

Kiedy wra­cali do domu w te dni nauki o pta­kach, ska­łach i stru­mie­niach, wujek uczył go sta­rego języka wrzo­so­wisk:

_Przy­ćmieni_ zna­czy zmierzch. _Sowi mrok_ to ciem­niej­sza jego odmiana. _Kopa_ – sterta kamieni. _Śli­ma­czyć się_ – obi­jać się. _Piju­sek_ – strzy­żyk. _Galij­ski krą­żek_ – pier­ścień elfów.

_Wysy­sacz jabłek_ to osa. Jakież to piękne słowa, prawda?

_Desz­czo­wi­sko_ – wiatr i deszcz, które sza­leją na wznie­sie­niach. _Suchota_ – łam­liwe drewno. _Zmróz_ – cie­niutka war­stwa sre­brzy­stego lodu, która pokrywa szro­nem liście, gałązki i trawę, kiedy po zwod­ni­czej odwilży w Dart­moor nad­cho­dzi ostry mróz, przy­po­mi­na­jący burzę powo­du­jącą goło­ledź, tylko nieco łagod­niej­szy. Do tego stop­nia pre­cy­zyj­nie musieli wyra­żać się rol­nicy – potrze­bo­wali odpo­wied­nich słów, aby opi­sać naj­pięk­niej­sze i naj­bar­dziej nie­zwy­kłe posta­cie mrozu, odwilży i lodu. Nie mieli innego wyj­ścia, bo od tego zale­żało ich życie – musieli wie­dzieć, kiedy zago­nić bydło do zagrody, dać schro­nie­nie kucom, doglą­dać z tru­dem zdo­by­wa­nych plo­nów, zatrosz­czyć się o młode jagnięta, które ssą mleko matki.

Kolejny, tym razem więk­szy prze­łaz. Zanim go poko­nał, Adam zła­pał oddech, zatrzy­mał się i rzu­cił okiem na hory­zont.

Każdy cen­ty­metr, każdy kilo­metr kwa­dra­towy. Widział wszystko tyle razy, a na­dal wpra­wiało go to w zachwyt. Szkocka kuro­pa­twa nad jesien­nym Ste­eper­ton, żywiąca się wrzo­sem zwy­czaj­nym i czar­nymi jago­dami. Polany Deeper Marsh z kru­szyną pospo­litą, gdzie przy­la­tują na ucztę żółte motyle, obwiesz­cza­jąc począ­tek póź­nego dart­mo­or­skiego lata. Jaski­nie Cuc­koo Rock, w któ­rych prze­myt­nicy nie­gdyś ukry­wali swoją brandy. I bez­kre­sna pusta prze­strzeń Lang­combe, po któ­rej wędro­wał w let­nie dni: tam, gdzie można było sobie wyobra­zić, że jest się jedy­nym czło­wie­kiem na świe­cie, pośród nija­kich połaci powie­wa­ją­cych traw i turzycy, cią­gną­cej się kilo­metrami nico­ści, bez żywej duszy w pobliżu, bez niczego do roboty, pod­czas gdy żar lał się z nieba, a w powie­trzu sły­chać było tylko brzę­cze­nie i szmer owa­dów, a oprócz tego chmury cicho pły­nące po nie­bie i bicie wła­snego serca.

Były to chyba naj­szczę­śliw­sze chwile jego życia – poza tymi, które spę­dzał z Lylą, swoją małą córeczką, ucząc ją o kru­kach i niec­kach skal­nych, waż­kach rów­no­skrzy­dłych i pur­pu­ro­wych stor­czy­kach. Kochała wrzo­so­wi­ska rów­nie mocno jak swo­jego ojca. Spę­dzali razem dłu­gie sło­neczne godziny, cho­dzili po Abbot’s Way, w stronę Run­dle­stone, odnaj­dy­wali starą chatę dymar­ską w pobliżu King’s Oven albo szu­kali jeżyn przy Dun­stone i Shil­stone, z ustami i pal­cami ubru­dzo­nymi na czarno, zębami na jasno­ró­żowo, i zaśmie­wali się – a póź­niej, na słodko nużący koniec tych dni, wra­cali samo­cho­dem do Huc­kerby, odbie­rali Kath spod super­mar­ketu, po czym sia­dali szczę­śliwi razem w domu, przy her­ba­cie i tale­rzu z cia­stem owo­co­wym. Lyla two­rzyła wymyślne kształty z uro­czych płat­ków kwia­tów, które zbie­rała i ukła­dała na kuchen­nym stole. Piękne, misterne wzory, które tylko ona w pełni rozu­miała. Albo kształty, które two­rzyła spe­cjal­nie dla taty.

Kie­dyś byli tacy szczę­śliwi.

Teraz wszystko się zmie­niło. Lyla była spe­szona, zalęk­niona i smutna, a czę­sto nie pozwa­lała nawet jemu – swo­jemu tatu­siowi! – przy­tu­lić się tak jak daw­niej. Teraz Lyla cza­sem patrzyła na niego, jakby zro­bił coś złego. A wszystko przez Kath, przez rodzinę Kin­ner­sleyów. To ich wina. Jed­nak cza­sem zda­rzało się, że zanim Lyla poło­żyła się do łóżka, zanim poszła spać, przy­tu­lała się tak bar­dzo mocno, tak roz­pacz­li­wie mocno, jakby bała się, że on też znik­nie nocą – podob­nie jak jej matka.

Nie wyglą­dało to dobrze. Adam usi­ło­wał odpę­dzić od sie­bie coraz bar­dziej natrętne, nie­po­ko­jące myśli. Tak jakby ich wszyst­kich wcią­gnęły dart­mo­or­skie trzę­sa­wi­ska – Dead Lake, Fox Tor, Honey­pool. Im bar­dziej wal­czyli, żeby się z nich wydo­stać, tym bar­dziej pogrą­żali się we fru­stra­cji i w zło­ści. Naj­le­piej się uspo­koić. Nie pogar­szać sytu­acji. Nie podej­mo­wać żad­nych pochop­nych kro­ków.

Adam zoba­czył stary krzyż. Wysoki na metr, z pokry­tym nalo­tem i poro­stami zie­lon­ka­wo­sza­rym okrę­giem z gra­nitu na samym szczy­cie. Praw­do­po­dob­nie anglo-cel­tycki, zapewne tysiąc­letni albo i star­szy. Ktoś musiał w niego ude­rzyć, i to dość mocno, bo go prze­wró­cił, zapewne jakiś idiota w SUV-ie, pijany i naćpany, który jeź­dził po bez­dro­żach i miał ubaw. Płyta na krzyżu była popę­kana, znisz­czona. Prze­trwała tyle wie­ków, a teraz została uszko­dzona, być może nie­od­wra­cal­nie. War­to­ściowa rzecz prze­stała ist­nieć.

Adam uklęk­nął obok zabyt­ko­wej kamien­nej płyty, pogła­skał zimny gra­nit, jakby to była grzywa zra­nio­nego źre­baka. Czuł pod pal­cami szorst­kie nie­rów­no­ści poro­stów. Czuł wła­sną bez­rad­ność. Pró­bo­wał pozbyć się na zawsze tych bez­u­ży­tecz­nych emo­cji. Pró­bo­wał być prak­tyczny.

Pocie­ra­jąc szorst­kie dło­nie jedna o drugą, żeby tylko nie czuć zimo­wego chłodu, wstał i ruszył w kie­runku sto­ją­cego w oddali land rovera, a kiedy tak szedł, pod­jął decy­zję w spra­wie krzyża. Bez względu na trud­no­ści spró­bują go napra­wić. Na tym prze­cież pole­gała jego praca – miał zacho­wać dla potom­no­ści to cenne miej­sce, od zabyt­ków po kra­jo­braz i ćwier­ka­jące kwi­czoły w Sous­sons. Posta­no­wił ura­to­wać naj­wię­cej, jak to moż­liwe, i prze­ka­zać to dzie­dzic­two następ­nemu poko­le­niu… Lyli, jej dzie­ciom.

Zadzwoni na Wydział Arche­olo­gii Uni­wer­sy­tetu w Exe­ter i powie im, żeby przy­słali eks­perta. Tak. Ten krzyż da się ura­to­wać.

Gdyby można było to samo powie­dzieć o miło­ści, pomy­ślał, idąc dalej drogą zmar­łych. Gdyby tak można było miłość napra­wić, zbu­do­wać od nowa, przy­wró­cić. Jed­nak kiedy zdep­cze się lojal­ność, kocha­jąca rodzina prze­staje ist­nieć, tak to się dzieje, prawda? A co, jeśli miej­sce miło­ści zajęła podejrz­li­wość, nawet pogarda, co wtedy? Dokąd to pro­wa­dzi? W jakim ciem­nym, mrocz­nym lesie się obu­dzisz? Może ścieżka, którą wybra­łeś, powie­dzie cię w jesz­cze bar­dziej nie­prze­nik­nioną ciem­ność.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: