Zanim wyjedziesz w Bieszczady. Przystanek jezioro - ebook
Zanim wyjedziesz w Bieszczady. Przystanek jezioro - ebook
Autorzy bestsellerowych „Zanim wyjedziesz w Bieszczady" wyłaniają się z lasu kopcących retort, aby przystanąć nad Jeziorem Solińskim. To tu rozpoczynają nową opowieść.
Dla jednych Jezioro Solińskie jest symbolem eksperymentów hydrologicznych. Dla innych to bieszczadzkie Krupówki, strefa komercyjna, którą należy omijać szerokim łukiem. Ale Soliński Zbiornik Wodny stworzył też strefę wolności, dając początek artystycznej wspólnocie, która wyrosła na jego brzegach w latach 90. Ta wspólnota nie pozbyła się swych ideałów. W ich centrum pozostała przyroda.
Autorzy książki docierają do mieszkańców najdzikszych rejonów Jeziora Solińskiego. Poznajemy historie jego powstania, losy zalanych wsi i ostatnich unickich cerkwi oraz anegdoty o życiu spędzonym nad wodą. Czytamy o walkach mieszkańców z UPA, bratobójczych wyprawach, przeprawianiu się przez rzekę na szczudłach, o żaglówce, na której w latach 80. wypoczywali muzycy przygrywający PRL-owskim notablom podczas dansingów na legendarnym Jaworze.
Wreszcie głos otrzymują zwierzęta i rośliny: wilki, które podobnie jak pustelnicy upodobały sobie dzikie rejony Soliny, oraz bobry, które zmysłem ekologicznym przewyższyły budowniczych betonowej zapory na Sanie.
Zanim wyjedziesz w Bieszczady, mijasz jezioro. Czas na przystanek.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7948-3 |
Rozmiar pliku: | 14 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Mój poprzednik, Heniu, do perfekcji miał opanowane przechodzenie na szczudłach przez rzekę. Potrafił przenosić na drugą stronę dzieci zmierzające do szkoły. Potrafił nawet panią doktor przenieść na plecach, jeśli była wzywana do chorych. On był, że tak powiem, wyczynowcem. Ja sobie tego nie wyobrażam, bo przy mojej bojaźni i wstręcie do wody nie przeniósłbym pani doktor – mówi Kazimierz Nóżka.
Spotkaliśmy się, żeby przywołać wspomnienia. Na rozgrzewkę Kaziu pilnuje czajnika elektrycznego. Trochę się popsuł. Jeśli chcemy się napić kawy, a chcemy, to Kaziu musi trzymać przycisk aż do zagotowania wody. Korzystam z tej przerwy technicznej i wybieram sobie miejsce naprzeciw kominka. Obok, przy biurku, stoi obrotowy fotel. Czekają na gospodarza. Już po chwili z kubkami arcoroc w dłoni kontynuujemy rozmowę, a jest o czym rozmawiać. Bo to rzeki, od których zaczęliśmy naszą rozmowę, przez tysiące lat rzeźbiły okoliczne doliny i dodawały życiu w Bieszczadach dramaturgii. Szczególnie wiosną, gdy nadchodziła powódź. Sezonowe wylewy to był jeden z głównych powodów, dla których hydrotechnolodzy zaczęli kreślić plan zapory na Sanie. Można więc powiedzieć, że wszystko zaczęło się od strachu przed górskimi potokami. Szybko nabierały mocy i przy gwałtownych opadach potrafiły dać w kość najpierw góralom, a zaraz potem mieszkańcom nizin.
Na wodny krajobraz Bieszczadów składa się ponad trzysta zlewni2. Najwyżej w hierarchii stoi oczywiście San. Rzeka graniczna na odcinku 55 kilometrów. Rzeka, o którą toczono boje – nie raz, nie dwa. Cała jej zlewnia to niemal 17 000 kilometrów kwadratowych. Pokaźne księstwo. San nie byłby tak silny, gdyby nie wspomniane już liczne dopływy. Sojusznicy. Pierwszy z tych istotnych nazywa się Rzeka. Tak. Pisana wielką literą. Jest i Smolniczek, potok Czarny – obecnie wpada bezpośrednio do Jeziora Solińskiego. I tu, na zalewie, kończymy naszą wyliczankę. Jak dotąd to wyłącznie prawobrzeżne dopływy górnego Sanu. Lewy brzeg ma zdecydowanie mocniejszą reprezentację: Niedźwiedź, Negrylów, Syhłowaty, Halicz, Litmirz, Roztoki, Muczny, Wołosaty, Rzeczyca, Dwernik, Caryński, Głęboki, Hylaty, Hulski, Tworylczyk. I ten najważniejszy z dopływów Sanu, czyli rzeka Solinka. Wszystkie wspomniane cieki toczą finalnie swoje wody do labiryntu Jeziora Solińskiego. Jeśli chodzi o Solinkę, to można powiedzieć, że po zbudowaniu tamy i rozpoczęciu operacji spiętrzania wody zyskała awans do ekstraklasy. W pewnym sensie przestała być dopływem Sanu, a zaczęła być jedną z dwóch rzek wpływających do jeziora. Niby nadal prestiż Solinki oraz jej stan wody jest niższy od prestiżu i stanu wody Sanu, ale awans to awans.
Do momentu powstania zalewu z wszystkich cieków korzystano niemal identycznie, z dziada pradziada. Robiono pranie, pojono bydło, spławiano drewno, gdzie się dało stawiano młyny. Zimą, latem, w wolnych chwilach rzeki przejmowała dzieciarnia. Ten repertuar drobnych rzecznych aktywności wyglądał identycznie rok w rok. W koło Macieju ciągle to samo.
Nikt się nie zastanawiał nad tą hydrologiczną potęgą Bieszczadów, dopóki na rzekach nie rozpoczęto pomiarów. A to dość późny wynalazek. Na Sanie wodowskazy zakładano dopiero w XIX wieku. Z czasem dane zaczęły się kumulować. Analizowano je. Kojarzono fakty, doniesienia. Wszystko wpisywano w tabele. Sumowano. Powstał kalendarz wodnych przyborów. Od tego zaczęło się rachowanie możliwości przyszłego jeziora. Nadal wykorzystywane są te same posterunki służące wtedy do pomiarów. Z tym że teraz obserwację prowadzi się głównie dla pracowników elektrowni. Muszą regularnie szacować dopływ, żeby wyliczyć, jak jezioro będzie przybierać i ile wody można wypuścić na turbiny. Dlatego ze starych wodowskazów uchowały się tylko te najważniejsze, w Dwerniku i Zatwarnicy – dla Sanu – oraz w Cisnej i Terce – dla Solinki. To tak w razie gdyby ktoś chciał się pogapić na charakterystyczną czarno-białą miarkę wskazującą stan wody. Ale ostrzegam, że to może być wyjątkowo nudne zajęcie, a nawet smutne, bo poziom rzek niestety opada. Dlatego przenosimy się ponownie razem z Kaziem Nóżką w lata 80., żeby poobserwować prawdziwe życie. Wesoło było nad rzeką.
– Z osób, które znam, Heniu był jedynym, który to opanował, bo chodzenie na szczudłach to nie jest taka prosta sprawa. Można sobie iść po równym, ale w rzece są kamienie, i to śliskie. Przechodził na szczudłach z osady, a po drugiej stronie rzeki miał taki baraczek, w którym trzymał motor, no i tym motorem odwoził dzieci do szkoły. Moja żona mi czasami opowiada, jak mieszkała z rodzicami i rodzeństwem w leśniczówce, tylko dalej, przy drodze w Polankach. Teściu też był leśnikiem, też wiózł ich do szkoły na motocyklu. Skonstruował taki kosz przyczepiony z boku i te dzieci wkładał do tego kosza, żeby mu nie wypadały. Później już w związku z tym, że dużo było tak odległych budynków, tych leśniczówek, to otworzono w Cisnej szkołę podstawową z internatem. Od tego momentu dzieci były zawożone na cały tydzień, także maluszki. Mieszkały tam od poniedziałku i dopiero w sobotę je odbierano. To była ulga dla rodziców, ale dla dzieci ciężkie przeżycie, przynajmniej dla tych małych. A ten drewniany budynek, w którym mieszkaliśmy, stoi nadal. Do wioski było daleko, mimo że mieliśmy sąsiadów, bo była blisko gajówka. To tyle było raźniej, że jeśli się popatrzyło przez okno, to było widać dom: „O! Świeci się u Bogackich”. Dzięki temu, że osadę zbudowano nad Solinką, poznałem dużo ludzi. Ktoś tam zawsze podjechał i spytał, czy pozwolę się rozbić nad rzeką, oczywiście nieformalnie, bo były wytyczone pola namiotowe. Ale jak tam komuś dobrze patrzyło z oczu, to nawet się cieszyłem, że rozbije się blisko – mówi Kaziu.
Życie trochę jak w cyrku. Szczudła, namioty, rzeka, śmiech.
– Podczas tego biwakowania poznawało się różnych ludzi. Wtedy się zrobił taki boom, bo dopiero w latach 80. nadleśnictwa otworzyły takie pola namiotowe. Szumnie powiedziane. Miejsce zazwyczaj blisko rzeki, ogrodzone, z jakąś wiatą przeciwdeszczową, przy niej miejsce na ognisko. Można się było schronić przed ulewą pod tą wiatą. Warunki skromne, ale i tak przyjeżdżała masa ludzi. Wszystkie trawniki były zapełnione. Między Terką a Polankami też powstało takie pole. Przez kilka lat było tam co wakacje rozstawione po trzydzieści, czterdzieści namiotów Ślązaków, samych znajomych. Po prostu zbierały się dwie, trzy klatki z bloku. Ładowali plecaki i przyjeżdżali pod namioty całymi rodzinami. Jako administratorzy pól namiotowych musieliśmy tam chodzić, dbać o porządek, żeby nie było śmieci, pobierać opłaty. Liczone od osoby. Ślązacy tacy bystrzy, jak widzieli, że zatrzymuje się mój motor, to dzieci już wiedziały, co robić. Wchodzę na pole namiotowe i widzę, jak zmykają do lasu, mówię: „Nie uciekajcie, za dzieci nie będziemy brali”. Straż leśna potem mogła nas skontrolować, policzyć, ale, szczerze mówiąc, nie interesowało mnie to, żeby pobierać opłaty za dzieci. Jak tak człowiek usiadł i porozmawiał z tymi ludźmi, to się okazywało, że to cały przekrój społeczeństwa – od górników przez urzędników po jakichś prokuratorów czy sędziów. Kto mieszkał w tym bloku, ten jechał.
Tamta dekada, choć wtedy postrzegana była jako czas niedoborów, miała swój unikalny wakacyjny klimat. Ponieważ wyjazdy zagraniczne zostawały dla nielicznych, co akurat w czasach pandemii niekoniecznie dziwi, odpoczywano w kraju. Projekty domów wypoczynkowych wypełniały każde zestawienie architektonicznych osiągnięć. Do górskich i nadmorskich kurortów kursowały zakładowe autokary. Prywatnie też podróżowano, ale głównie publicznymi środkami transportu. Zaliczano kolejne przesiadki. Przenoszenie bagaży z pociągu do autobusu. Niewiele zmieniał fakt, że jechało się zazwyczaj do sąsiedniego województwa. I tak trzeba było poświęcić dzień na dojazd.
– Turystyka piesza. – Kaziu się uśmiecha. – Kto tam dzisiaj widzi turystów z plecakami? A przecież było tak, że do autobusu nie szło się wcisnąć. Kierowca stał w wejściu, w drzwiach, i najpierw wpuszczał miejscowych, żeby się dostali do domu, a później upychał, ile tam się zmieściło, tych plecakowych. Tych turystów zwano stonką. Podobnie było w sklepach. Trudno się było wcisnąć i robiły się dwie kolejki. Jedna dla miejscowych, druga dla turystów. Takie były czasy. No i przemieszczanie się po Polsce na stopa było normalne. Dzisiaj bardzo mało ludzi się zatrzymuje, może z niechęci, może z braku czasu, a może z bojaźni? A wtedy to kto jechał, czy to osobowy, czy ciężarowy samochód, czy traktor, to wszyscy się nim zabierali, nie było problemu.
I właśnie takich ludzi przyciągała woda.
– Oni spędzali mnóstwo czasu, przesiadując w rzece. Starsi zajmowali się swoimi sprawami nieczęsto godnymi polecenia, natomiast dzieciarnia się taplała. Myślę, że dla ludzi z miasta, którzy tu przyjechali i mogli się w tej rzece kąpać i pląsać, to było przeżycie. I trzeba powiedzieć, że zawsze była duża woda. Dzisiaj to wygląda śmiesznie, ta woda w Solince jest cały czas mała. To się wydaje: „Co to jest przejść przez taką rzekę”. Podwija się nogawki i człowiek może być zaraz na drugiej stronie. A wtedy ta woda była potężna. To nie tak, że okresowo, tylko cały czas. A po deszczach była jeszcze większa. Dzisiaj już tak nie ma, zawsze te kamienie widać3.
Znak czasu, klimatu, naszej działalności. Ale wtedy wody było w bród i dla turystów, i dla mieszkańców.
– To takie naturalne, że ta rzeka jest, nad nią się życie toczyło. Latem, jak było dużo turystów, to budowali jeszcze takie zapory z kamieni, pogłębiali niektóre miejsca, można było nawet pływać. Nasze dzieci nie miały lęku przed wodą, w przeciwieństwie do mnie. W rzece uczyły się pływać.
Nie tak dawno tłumaczyłem czteroletniemu synowi, jak działa miejska kanalizacja. Wtedy uświadomiłem sobie, że tylko raz w życiu był do tej pory w sytuacji, kiedy wodę trzeba było czerpać ze studni.
– W czasach mojego dzieciństwa nikt nie miał dostępu do kanalizacji – mówi Kaziu. – Po wodę się chodziło „do potoka”. Podobnie było ze zwierzyną domową, krowami czy końmi. Puszczało się je, szły do wodopoju. Studni nie mieliśmy, ona się pojawiła dużo później. A po wodę chodziło się przecież cały rok, nie było przerwy, bo spadł śnieg i zaczęła się zima. Pamiętam tę ścieżkę do przerębli, taką wąziutką, wijącą się w dół „do potoka” w moim rodzinnym Żłobku. Brało się zawsze dwa wiadra. Mama mówiła: „Dla równowagi. W jednym wiadrze źle się wodę nosi”. I po latach w tej naszej leśniczówce wyglądało to podobnie. Tam była już większa rzeka, ale nie braliśmy z niej wody do gospodarstwa, też się chodziło „do potoka”. Szczególnie w takim okresie, gdy w studni był problem z wodą, to wtedy już musowo korzystało się „z potoka”. Sąsiedzi zrobili taką zastawkę, żeby łatwiej było nabierać. Zimą często woda zamarzała. Przyjezdni wręcz byli zachwyceni, kiedy ich ścigałem, żeby poszli przerąbać lód i przynieśli wodę „z potoka”. Im jakoś lżej się chodziło z tymi wiadrami. Z tego chłodu potem do ciepłego wnętrza, a tam całe życie rodzinne się odbywało w tej kuchni. Zwłaszcza w domach wielopokoleniowych to było takie centrum życia rodzinnego, zwykle z jakąś kanapą, na której starsza osoba polegiwała.
Dopytuję Kazia, czy przychodzili znajomi.
– Bardzo się czekało na taki moment. Jeśli zauważyłeś w oknie leśniczówki, że ktoś skręca z drogi głównej, to miał prosty wybór, albo do sąsiadów, albo do ciebie. Nie było innej możliwości. Przyjeżdżali czasem na pogaduszki. Siadało się do stołu. Telewizji nie było, to ludzie więcej ze sobą rozmawiali. Na różne tematy. Nie polityczne. Co tam w tamtych czasach mogłeś o polityce porozmawiać. Niewiele się dało zrobić. Ale o życiu, o wiosce, o robocie, o krówkach, o świnkach, o wilkach. O niedźwiedziach się wtedy nie rozmawiało, nikt ich nie widział. Ze światem zewnętrznym nie było tak dużego kontaktu. Był telefon na korbkę, to był cały luksus. Jeden telefon w Terce w szkole i drugi w Polankach w leśniczówce. Żeby się dodzwonić, trzeba było pokręcić korbką. Centrala była w Wołkowyi i kręciłeś tą korbką w Polankach do pani w Wołkowyi. Spadała jej agrafka, że dzwoni numer 26, i tej pani się mówiło, z kim się chcesz połączyć. Czasem czekało się pół godziny, a czasem 2 godziny na taką zamawianą rozmowę. Jeśli telefon w szkole w Terce nie działał, to ludzie w nagłych wypadkach przybiegali do leśniczówki. Czy dzwonić po pogotowie, czy jakiś telegram nadać. A czasem było tak, że ktoś z Polski chciał się skontaktować pilnie i trzeba było iść, jechać, przekazać informację. Dzisiaj to nie do pomyślenia. Komu by się chciało z Polanek biec do Terki pod, dajmy na to, numer 80, że pod Bydgoszczą zmarła babcia, pogrzeb wtedy i wtedy. Tak z perspektywy czasu żona mówi: „Gdyby ta leśniczówka była do sprzedania, tobyśmy sobie, Kaziu, kupili”. Mówię: „Mama, mama… Było miło, fajnie, ale dzisiaj, kiedy już jest ta telewizja, to wszystko, to jest inaczej”. Ale widzę, że dzisiaj ludzie znowu tęsknią do takiej dzikości. Doświadczyliśmy tego, mieszkaliśmy w tej leśniczówce przez osiem lat i osiem zim, bo to tak trzeba liczyć. – Kaziu wygląda na rozmarzonego i na blacie biurka wybija jakiś tylko sobie znany rytm.
Spogląda na mnie z ukosa, jakby mierzył moją wytrzymałość, i po chwili namysłu dodaje:
– A czasem, jak zabrakło prądu, trzeba było siedzieć przy lampie trzy dni, cztery, czasem tydzień gdzieś tam zawaliło linię. Dzisiaj byłaby rozpacz, panika i zagłada świata. Bez lodówki też sobie można było poradzić, bo się pakowało zapas do wiadra i puszczało do studni, do wody.
Od moich rozmówców z Berezki, do których zresztą wrócę w późniejszym rozdziale, usłyszałem, że w żydowskich domach mieli przed wojną nawet lepszy patent na przechowywanie żywności. Wykopywano w ziemi dół i gdy lód na rzece skruszał, mieszano go razem z trocinami. Wystarczyło zakopać w tym żywność i dać na górę pokrywę z desek. Taka „lodówka” utrzymywała odpowiednią temperaturę nawet do połowy lata. A wracając do współczesnych Bieszczadów, to warto wspomnieć, że zaraz po zakończeniu naszej rozmowy z Kaziem w Bukowcu padnie prąd. Zrobi się ciemno i cicho. Nawet psom się nie będzie chciało szczekać.
– Ale to było zupełnie inne życie rodzinne – kontynuuje Kaziu. – Można było z córkami posiedzieć, syn urodził się później, już tu, w Bukowcu. Opowiadało się dużo, słuchało, jak córki uczą się czytać. Jak na początku lat 90. wróciłem po pierwszym wyjeździe do Niemiec, to przywiozłem sobie taki wypasiony radiomagnetofon, żeby można było posłuchać muzyki nagranej na takich kasetkach. Zwykle, jak jakaś kasetka przypadła do gustu, do słuchu, to leciała cały dzień. Automatycznie zmieniała się strona i od nowa. Przywiozłem też katalog z jakiegoś sklepu, Aldi czy coś takiego, kolorowy taki. U nas nie było wtedy za wiele kolorów. Jak córka zaczęła to oglądać, te miliony odcieni, różnych barw i różnych opakowań, to tak żona wspomina, że zauważyła Magdalenę, jak leżała na podłodze, przeglądała te kartki, aż trafiła na dział ze słodyczami. Otwierała na tych stronach i brała paluszkami te kolorowe czekoladki i tak sobie na niby podjadała. Wyjazd do Niemiec dużo nam pomógł, też dzięki temu mamy własny dom. I teściowi też dzięki, że męczył się w tych Stanach ponad stan, przez dziesięć lat. Takie czasy były. Ja się starałem dwa razy o wizę do teścia do Ameryki, dzięki Bogu, że nie dostałem, bo i tak bym do samolotu nie wsiadł.
Za wielką wodę się Kaziowi nie udało dotrzeć, ale wychodzi na to, że ta mniejsza woda pomogła mu w znalezieniu pracy. To dzięki Solince Kaziu trafił do Niemiec. Znajomy, który przyjeżdżał pod namiot, okazał się prawdziwym przyjacielem. Tak oto rzeka wpłynęła na rozwój gospodarczy regionu:
– Gdzieś przy piwie, przy koniaczku, koniak to było wydarzenie, wspomniał, że ma zamiar wyjeżdżać do Niemiec. Jak mu się uda i urządzi się z rodziną, to postara się mnie tam zaprosić do pracy. – Kaziu spogląda na chwilę w okno zamglonym wzrokiem. – Pojechał, przez rok cisza, potem dzwonił, żeby na gwałt, szybko załatwiać wizę, bo robota czeka. Dwa razy byłem. Pracowaliśmy na budowie, to była trauma. Mam lęk wysokości, a musiałem pracować na rusztowaniu. Ale dawałem radę. Jednak przekonywały mnie te pieniądze, stwierdziłem, że muszę. Zacisnąłem zęby. Stałem na tym rusztowaniu, podawałem jakieś cegły czy jakąś zaprawę, ale wszystko robiłem jedną ręką, bo drugą tak mocno trzymałem się tego rusztowania, że nie szło jej oderwać. Myślę, że przez to mam teraz ból barku, to teraz wychodzi. Nigdy nie patrzyłem w dół, tylko na ścianę, plecami stałem do tej przepaści. Mam trzy, cztery takie fobie: pszczoły, ryby, woda i wysokość. To nieuleczalne. Kto tego nie ma, to nie wie, jak to jest. Wody się boję masakrycznie. Jak ktoś mówi ze znajomych czy turystów, że z chęcią mnie zabierze na zaporę, to się nie palę do takiej wycieczki. Bo tam jest i wysoko, i duża woda – wyznaje ze skwaszoną miną Kaziu.
A ja stwierdzam, że brak uli na zaporze to jednak szczęście, bo poza pszczołami to przy bieszczadzkich Krupówkach jest wszystko, żeby wyprowadzić Kazia z równowagi. Woda. Wysokość. Ryby.
– Nie wiem, skąd to się wzięło. Chyba coś z dzieciństwa. Mimo że w moim rodzinnym Żłobku nie było wielkiej wody, bo to potoczek szerokości 1 metra, ale coś tam było z tą wodą, nie umiem sobie przypomnieć, a pamiętam, że to podczas Wigilii nabawiłem się niechęci do ryb, bo zakrztusiłem się ością. Co jeszcze z tą wodą…? Nie umiem pływać. Mam czasami takie koszmary. Śni mi się, że tonę, macham nogami. Dobrze, że żony nie poobijałem, bobym się nawet nie wytłumaczył, że próbowałem do brzegu dopłynąć. Albo się trzymasz jakiejś drabiny i patrzysz w dół, a pod tobą nie ma szczebli. A idź! – Kaziu macha ręką lekko poirytowany.
Pamiętam nagranie z telewizji, na którym Kaziu z Marcinem pływają po Jeziorze Solińskim, więc coś mi w tej opowieści nie styka.
– No nie szło się wycofać – przyznaje z rezygnacją Kaziu. – Tak było w scenariuszu programu, ale dla bezpieczeństwa usiadłem w środku, między Wojtkiem, naszym nadleśniczym, a Marcinem. I kapok oczywiście włożyłem. To było takie drętwe trzymanie się burty. Trudno było cokolwiek nagrać, bo nie szło się wyluzować. Zrobiliśmy ze sto powtórek. Tym bardziej że pogoda była niesprzyjająca. Nawet nie opowiadam o tym, bo jak się czegoś nie lubi, to źle się opowiada. Zaporę tak naprawdę zobaczyłem dopiero po ślubie, mając dwadzieścia trzy albo dwadzieścia cztery lata. Pojechaliśmy ze znajomymi. Wyciągnęli nas. Mieszkaliśmy jeszcze wtedy w leśniczówce w Polankach. Podobało mi się, oczywiście szedłem środkiem i patrzyłem przed siebie. Koledzy się wychylali w jedną, drugą stronę. Mnie to nie interesowało. Była piękna pogoda, ten krajobraz roztaczający się dookoła, to mnie urzekło.
– Tylko skąd te lęki? – pytam Kazia, bo liczę, że może sobie jednak odświeży pamięć.
– Nie wiem, coś było, ale bardziej latem. Chłopaki sobie robiły minitamy na tym potoku. Czy w żartach zostałem wepchany? Wiesz, jak to jest. W każdym razie jest blokada i nie lubię tego. Im bardziej się tego człowiek boi, tym częściej dochodzi do sytuacji, że musisz się z tym zmierzyć. W związku z tym, że byłem w jednostce czołgowej, to musiałem przejść takie szkolenie podwodne w Krośnie Odrzańskim. Jakiś taki basen, pamiętam, był. Beka, bania duża. Trzeba było nurkować pod wodą w masce przeciwgazowej. Ileś trzeba było tam minut spędzić pod powierzchnią, uruchomić tę maskę. Siedział lekarz obok, to pamiętam, w białym fartuchu, przy stoliku. Wchodziło się po drabince do tego basenu i każdy miał podłączony sznurek. Był umówiony kod. Jeśli pociągnęło się raz, znaczyło, że wszystko OK. Dwa razy, kiedy się wzywało pomocy. Jeszcze się dobrze nie zanurzyłem, a już pociągnąłem dwa razy. Zanurzenia całego nie przeszedłem. Lekarz przebadał. Ciśnienie mi podskoczyło mocno ze strachu. To raz, a drugi raz trzeba było na którymś poligonie, gdzieś koło Słubic, przejechać czołgiem przez fragment jeziora na pełnym zanurzeniu. Mimo że ten czołg się dwa dni przygotowywało do pełnego zanurzenia, czyli smarowało towotem, to nawet się dobrze nie wjechało, a już wszędzie ta woda sikała do środka, takie były nieszczelności. Podczas pierwszych ćwiczeń było ułatwienie. Montowano rurę na szerokość włazu dowódcy. 0,5 metra w górę, z drabinką w środku. Można się było ewakuować przez tę rurę. Oczywiście jak tylko wjechaliśmy czołgiem do wody i ona zaczęła się dostawać do środka, coraz mocniej sikać, to kierowca, mechanik, od razu krzyczał, że są jakieś przecieki. Dowódca powinien ostatni opuszczać sprzęt. A ja pierwszy byłem w połowie tej rury, żeby sobie miejsce zająć. No straszne to było. Widzisz, jak się ta woda nabiera, a jeszcze nie jesteś cały zanurzony. Przejechaliśmy w tej rurze praktycznie wszyscy poza kierowcą, który musiał siedzieć na dole, a za dwa dni był już przejazd na pełnym zanurzeniu. Tylko wtedy rura była już średnicy 15 centymetrów. Taka wentylacyjna wyłącznie. Nią się już nie dało wyjść. No to wymyśliłem sobie chorobę jakąś taką, ale ten lekarz badający uznał, że mam jakieś tam problemy z sercem. Wykaraskałem się. Przejechali beze mnie, nie mieli wyjścia. Nie ma się czym szczycić, ale trzeba się do słabości przyznawać.
Mimo wszystko rozbawiła mnie ta historia. Przypominam Kaziowi, że w poprzedniej książce przyznał się do fascynacji dźwiękami łamiącej się kry czy niedźwiedziami pokonującymi rzekę. Do początku naszej obecnej rozmowy byłem przekonany, że woda to jego żywioł.
– Ale to są działania z brzegu – tłumaczy. – Czy pluszcze, czy jakieś inne ptactwo wodne, czy jakieś ofiary wilków na brzegu czy rzece, to obserwuję. Ale zwykłe przejście, żeby skrócić drogę, nie wracać się kilometr do mostu i przekroczyć rzekę na płyciźnie, to nie wchodzi w rachubę. A wystarczy przejść do brzegu i jest się u celu, ale Kazek musi zawsze dyndać 2–2,5 kilometra przez most, żeby dojść w to miejsce. Samo przejście przez wodę, mimo że czasem wodery mi koledzy podrzucali, to jest bojaźń i tyle. Ryb, jako że ich nie jem, to nie ma sensu ich łowić ani o nich rozmawiać.
No i sprawa jasna. Zostawmy w takim razie głębiny i wysokości i sprawdźmy, co leśniczy wypatrzył wśród nadrzecznej fauny.
1
– Kaziu, ty chyba nie lubisz bobrów – rzucam zaczepnie.
– Nie wiem, czy nie lubię bobrów. Faktycznie, mało sympatyczne to zwierzę, z facjaty i zachowania. Ciężkie do sfotografowania. Źle się kadruje skurczybyki, tyle razy w konia nas zrobiły. Mimo że zakładaliśmy sieć fotopułapek, to zawsze gdzieś bokiem przeszły albo spiętrzyły wodę tak, że nam, skurczybyki, zatopiły fotopułapkę, bo nie spodziewaliśmy się, że zbudują taką wysoką tamę w tak szybkim tempie. Najdziwniejsza rzecz się zdarzyła pewnego razu zimą. Widać było, że przeciągały po świeżym śniegu gałęzie, bo założyliśmy fotopułapkę blisko żeremia, na ich trasie. Wyobraź sobie, że spadł świeży śnieg i znowu były widoczne ślady, natomiast na fotopułapce nie było widać tych bobrów. Do dzisiaj nie umiemy sobie tego wytłumaczyć. Sprawna fotopułapka.
Zaczyna mi świtać w głowie wytłumaczenie dla tej niechęci wobec bobrów. Pytam Kazia, czy je w ogóle widział na własne oczy.
– To jest najgorsze – wzdycha. – Jest ich tu wszędzie od groma, a ja nie widziałem jeszcze bobra. Parę razy mnie przestraszył. Podchodziłem w okolice stawu i usłyszałem takie charakterystyczne pluśnięcie, uderzenie tym ogonem, tą kielnią tak zwaną. Potrafi nią zrobić potężny huk. Jak się mówi kielnia, to każdy wie, o co chodzi, jaka to jest część ciała. Podszkolisz się trochę.
– No to może wydry?
– Kiedyś, w połowie lat 80., miałem takie ciekawe spotkanie. Od rzeki może 2 kilometry. W lesie. Było tam bajorko, takie dwa na dwa, na szlaku zrywkowym. Idąc z daleka, widzę, że tam coś dużego się tapla w tym oczku. Myślę: „Niemożliwe, żeby pod szczytem była wydra”. Wyobraź sobie, że była. Jakimś potokiem się przesmyknęła. Jak się okazuje, to dynamiczne zwierzę potrafi się przemieszczać po tych rzekach góra-dół. Wydry są dla mnie dużo ciekawsze niż bobry. Niesamowicie ruchliwe. Na wydry można trafić zimą. Jest pokrywa lodowa, jest jakieś tam wyjście spod wody, przerębla. Jak się w takim miejscu wydrę już raz zobaczy, że wyjdzie z rybą, to się można zaczaić. Jest nadzieja, że się pojawi ponownie. Kiedyś obserwowałem, jak stara karmiła młode. To się wydawało niemożliwe, żeby tak szybko łapała ryby. Wpadała do przerębli, kilka sekund i była z kolejną zdobyczą. I tak cztery czy pięć razy. Nory mają w brzegach pod korzeniami. No fajne. Ciekawe. Niedoceniane. Mało się mówi o wydrze, nie? Ma łatkę niesympatycznego, agresywnego drapieżcy, szkodnika. Narzekają wędkarze, hodowcy ryb. Wszyscy na te wydry narzekają. Dorosłe są dużo większe od lisa. Myślę, że do 1,5 metra. Piękne zwierzęta, z tym że faktycznie ciężkie w obserwacji. Też jakieś szczęście do nich mam. Nigdy nie udało mi się pokazać Scelinie wydry, żeby ją porządnie sfotografował. Nieraz jeździliśmy po kilka razy wzdłuż Solinki i nic. Pół godziny później się pojawiałem. Są. Żerują. Mam dużo takich ciekawych nagrań.
Kaziu wiedziony jakimś wewnętrznym impulsem odwraca się do komputera leżącego na biurku i przeklikuje kolejne filmiki w folderach. Trochę narzeka pod nosem na bałagan panujący na dysku. Uczciwie przyznaje, że sam go sobie narobił. W końcu odnajduje odpowiednie nagranie z okazem ptaka, z którym koniecznie chce mnie zaznajomić.
– Pluszcz. Taki ciekawy, mały ptak. Pięknie śpiewający. Nurkujący. Wielkości… ja wiem? Wielkości sroki, ale bez ogona. Ja operuję wzdłuż Solinki, więc tu go widuję. Wyróżnia się, bo ma z przodu taki fartuszek, jakby śliniaczek. Z daleka widać.
– Grubasek – komentuję, przyglądając się nagraniu.
– Tak, ale lata bardzo szybko, i to doskonale. Faktycznie krępy. Chcę ci pokazać, jak nurkuje, skurczybyk. Potrafi pięknie obracać kamienie. Ma do tego zmysł. Wykorzystuje siłę wody. Tak podnosi kamień, że woda sama go obraca.
2
Przeglądam podniszczoną, kiedyś białą, a teraz poszarzałą tekturową teczkę. Kaziu wydobył ją z komody. W środku jakieś wiekowe papiery, datowane od połowy lat 50. do końca lat 60. Całość podpisana jest: „Archiwum X. L-ctwo Polanki”. Oprócz pism zgłaszających zapotrzebowanie na mundury i wyrażających finansowe pretensje do przełożonych, są i podstawy do rozliczeń z flisakami. Specyfikacje dostarczonych, ale i pogubionych tratw. Żywioł na wodzie. Żywioł w dokumentacji. Zapisany fioletowym kalkowym tuszem na półprzezroczystym papierze. Mogę się w tym rozczytać tylko dlatego, że ówczesny leśnik korzystał z maszyny do pisania. Są też odręczne notatki, ale mają tę lekarską manierę, przez którą nie mam ani siły, ani ochoty przebrnąć. To gorsze niż metrowe zaspy śnieżne. Z tej kwerendy wynoszę jednak jakąś naukę. Okazuje się, że do początku lat 60. leśnicy nadal transportowali drewno przedwojennymi metodami.
– Na pewno spławiali do czasu, kiedy uruchomiono zaporę. Do Łukawicy, bo tam była stacja kolejowa i duży tartak – wyjaśnia Kaziu. – Sanem. Solinką też spławiano. Przez zimę przygotowywano tratwy. Kilka, kilkanaście pni było wiązanych. Czekali na wiosnę, na dużą wodę i do przodu. Niestety tylko o tym słyszałem.
Po tym, jak mieszkańcom odebrano spławność rzek, ale przekazano w zamian do użytku prąd, zaczął się okres eksperymentów i testowania nowych możliwości.
– Terka zasłynęła niechlubnie w związku z tym, że były dwie ofiary śmiertelne w czasie łowienia ryb niedozwolonymi metodami, czyli przy użyciu prądu – wspomina Kaziu. – Lata 70., 80., to się działo w ciągu kilku lat. Podpinali się do linii wysokiego napięcia, która idzie nad rzeką, zakładali druty. Do jednego wypadku doszło za mojej kadencji, jak już byłem leśniczym na Polankach. Też mi się w to wierzyć nie chce, ale ponoć jak się podpinali z prądem w Terce, to w Polankach harcerze kąpiący się w rzece uciekali, bo było jakieś szczypanie dziwne z tej wody. Nie wiem, czy to możliwe.
Na fali wezbranych wspomnień Kaziu przypomniał sobie nadmorskie plaże, ale bez większego entuzjazmu.
– Byłem trzy razy w życiu nad morzem. Raz nad Morzem Czarnym, w Konstancy, w Rumunii. Masakryczne. Potęga tej wody to straszna rzecz, nie widzisz końca. Mój pobyt na plaży to jest chodzenie po piasku kilka razy tam i z powrotem. Kiedy pozowałem do zdjęcia z szalikiem naszego nadleśnictwa, wycofałem się dwa kroki do wody. Żona, robiąc zdjęcie, tak mnie ustawiła, żeby chociaż wyglądało, że jestem w tym morzu. Byliśmy też z nadleśnictwem w Darłówku i Międzyzdrojach. Poszliśmy wieczorem na jakieś molo, uszedłem może 1 metr, może 2 metry. Po co mam iść się stresować?
No to został nam jeszcze jeden temat. Chociaż już widzę, jak Kaziu zmawia różaniec, ale skoro już tak daleko zabrnęliśmy…
– Burzy się boję okrutnie – wyznaje cicho Kaziu, tak jakby nie chciał, żeby ktoś poza mną go usłyszał. – To akurat nawet wiem od kiedy. Jak w dzieciństwie spędzaliśmy z bratem Gienkiem krowy z pastwiska, rozpętała się taka potężna burza. I nie wiem, dlaczego stanęliśmy obok transformatora. Oczywiście dupnęło w ten transformator. Trzask, smród. Teraz, jak zagrzmi, to udaję przed wnukami: „E, co tam burza”. Ale deszcz spokojny uwielbiam.PRZYPISY
1) Lektury rozpocząłem od wspomnień Józefa Pawłusiewicza o takim właśnie tytule. Lokalnie to bardzo znana postać. Wojskowy. Z drobnoszlacheckimi korzeniami.
2) Informacje dotyczące rzek podaję za: R. Soja, _Stosunki hydrologiczne,_ _Bojkowszczyzna Zachodnia – wczoraj, dziś i jutro_, red. J. Wolski, t. 1, Warszawa 2016, s. 223.
3) Wszystkie rozmowy do tej książki przeprowadziłem między listopadem 2019 roku a styczniem 2020 roku. To było apogeum suszy nawracającej w Polsce od kilku lat.