- W empik go
Zanim zapomnę - ebook
Zanim zapomnę - ebook
Jak być reporterem lokalnej rozgłośni, wypożyczanym niekiedy przez warszawską centralę do zadań specjalnych, twórcą krakowskiej szkoły reportażu radiowego, redaktorem Przekroju i Życia Literackiego, krytykiem sztuki radiowej, eseistą, kontynuatorem tradycji kabaretu Jama Michalika, aktorem, autorem tekstów i piosenek kabaretowych, sztuk teatralnych, książek, urzędnikiem, redaktorem naczelnym gazety samorządowej, zwykłym obywatelem i nie stać się celebrytą?
O swojej młodości, o tym kto i co go kształtowało, o swoich zawodowych spotkaniach z wielkimi ludźmi tego świata, z osobami, które historia wpisała na stałe do swoich annałów: z papieżem, prezydentami, premierami, naukowcami i artystami, a z drugiej strony ze zwykłymi ludźmi, z którymi zetknął go los, a których wybrał on potem na bohaterów swoich reportaży, opowiada jak sam mówi: zanim zapomni. Ani jednego słowa konfabulacji. Nie pisały o tym gazety, nie podało radio, nie pokazała telewizja ani do tej pory o tym nie plotkowano Ale wszystko zdarzyło się naprawdę.
Witold Ślusarski absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, współzałożyciel i wiceprezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Absolwentów UJ, reportażysta, wieloletni współpracownik radiowej Redakcji Reportaży Literackich, Sygnałów dnia i Lata z radiem. Związany z Przekrojem, Życiem Literackim oraz krakowską prasą regionalną. Autor kilkunastu reportaży i słuchowisk, kilku książek, programów kabaretowych, piosenek oraz kilkudziesięciu artykułów dotyczących Polskiego Radia drukowanych na łamach wielu polskich i zagranicznych gazet.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66616-10-3 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest 3.00 w nocy. Nie śpię. Dręczą mnie wątpliwości. Nie, nie koszmary. Snów z duchami czy upiorami nie miewam. Wątpliwości natomiast sporo. Teraz tę jedną: po co ja to wszystko opisuję? Kogo to może zainteresować? Przecież jest wielu ludzi, którzy osiągnęli znacznie więcej, którym podawali rękę najbardziej znani w świecie. Mnie nie podał ręki żaden prezydent, żaden premier, choć byłem bardzo blisko. Raz – zdawało mi się – miałem taką szansę, ale tylko mi się zdawało. A może to było we śnie? W takich sytuacjach, gdybyż to było na jawie i gdybym to ja wyciągnął pierwszy rękę na powitanie prezydenta Stanów Zjednoczonych – pewnie mógłbym się dziś chwalić – albo żyć na wózku z przetrąconym kręgosłupem. Przecież zawsze nas uprzedzano, że w takich przypadkach amerykańscy komandosi „najpierw strzelają, a potem pytają, kto to był”. Inni, znam takich, nie uścisnęli dłoni żadnego prezydenta, a wieść, jakoby dostąpili tego zaszczytu, powędrowała w świat za ich nazwiskami. Dowodem mają być rzekome zażyłości towarzyskie, może nawet przyjaźnie, przecież z nimi wszystkimi są „po imieniu”. Trudno sprawdzić… Czas starzeje się szybciej niż ludzie. Im starszy, tym trudniej zrozumiały. Podobno jest już tak odtajemniczony, że nic nie powinno mnie dziwić. Nawet to, że kruszymy góry, wydzieramy z nich kamień pod budowę domów i dróg, niekiedy pomników. Nie pogłębiamy nizin, bo jakaż z tego mogłaby być korzyść? Pozostawiamy odłogiem najbardziej żyzne ziemie na Ukrainie czy w Rumunii, a ludzie w Afryce głodują. Zaczyna brakować wody pitnej, a nie nauczyliśmy się jeszcze pić wody morskiej. A czy i tej na długo wystarczy?
Jeden dzień w tygodniu Stwórca wyznaczył na odpoczynek – być może od myślenia również. Moje pokolenie jeszcze może z niego korzystać… Następne? Wolę o tym nie myśleć… Odpoczywam.
Jest 3.00 w nocy. Niedziela. W domu cicho, śpią nawet dwie moje jamniczki, na ogół hałaśliwe, rozszczekane i czujne, budzące się na najmniejszy nawet szmer. Prześwietlam w myślach ostatni tydzień; banalne zdarzenia. Nie ma o czym opowiadać ani pisać. Żadnych towarzyskich spotkań. Znajomi, Basia i Adam, wyjechali do rodziny w Bydgoszczy, pojutrze ruszają dalej – do Łeby. Trzy dni odpoczynku. Ona jeszcze pracuje, raz rano, raz po południu. On każdego dnia wstaje o 5.00 rano, wraca do domu późnym wieczorem. Prywatny interes nie polega na odbijaniu karty obecności w pracy. Odpoczynek zatem należy mu się jak najbardziej. Ryby to jego przysmak. Ma w Łebie zaprzyjaźnioną wędzarnię; świeże łososie, halibuty, węgorze – gwarantowane.
Wraca, przywozi po kawałku. Mam zatem i ja namiastkę morza, morskiego powietrza i morskiego smaku. Czy to banał? Ależ nie… To prawdziwe życie, o tyle świąteczne, że z morską gościną.
Sobota. Umówiłem się ze znajomym kompozytorem, który napisał już muzykę do kilku moich tekstów. Od dwóch lat, od śmierci żony, Antoni Mleczko nie zasiadł do pianina. Nie otworzył nawet klapy tego instrumentu; zapewnia mnie tylko, że moje dwa nowe teksty leżą na pianinie. Nie potrafi powiedzieć, jak długo będą jeszcze tam leżeć. Miałem nadzieję, że moje odwiedziny u niego wymuszą na nim kilkanaście nutek. Przynajmniej kawałeczek refrenu, bo jest w nim o miłości. Temat rzeka i zawsze aktualny. W dzisiejszym świecie bardziej niż kiedykolwiek.
_Nie mów nic, pchaj życie do przodu_
_I za siebie nie patrz._
_To tylko cień jak złodziej podąża za tobą_
_Jak niewidoczny dla oka gniew._
_Nie mów nic, pchaj życie do przodu,_
_Będą następne dni._
_Może szarawe, może mroczne_
_Bylebyś była w nich._
Nie udało się. Wracam po kilku godzinach. Nie jestem zły, wiem, że żona posprzątała już mieszkanie, pewnie nawet nakryła stół świeżym obrusem, rozłożyła talerze i sztućce. Włożyła do wazonu goździki. Czeka, byśmy wspólnie zjedli obiad. Co proponuje domowe menu? Dowiem się, jak przyjdę. Lubię te jej kuchenne niespodzianki.
W piątek, przedwczoraj, byłem na zakupach z żoną. Rzecz jasna, w galerii handlowej. Siedzę na drewnianej ławce już przeszło godzinę, patrzę na ludzi; przemieszczają się to w jedną, to w drugą stronę. Niektóre twarze widzę już kolejny raz. Są jak mrówki znoszące łupy do swojego kopca. Nie rozmawiają ze sobą. Zauważam, że za każdym razem taszczą o jedną torbę zakupów więcej. Dźwiga oczywiście ON. Ona co chwilę wchodzi na moment do jednego czy drugiego sklepu, wychodzi po chwili, bo przecież już była tu przed kilkoma minutami. W tym czasie nowy towar jeszcze nie dotarł. ONA nadal buszuje po sklepach z butami i ciuchami. Torby i paczki po tych zakupach pewnie będę dźwigał ja, a jeśli jeszcze dodam do tego moje zakupy, książkę, gazetę – boję się o mój kręgosłup mocno sfatygowany przez wyczynowy sport i PESEL.
W środę spotkałem się z kolegami z klasy maturalnej. Wszyscy dojrzali mężczyźni. Dojrzali, ale żartów głodni. Starsi panowie, którzy na dwie godziny urwali się z domów. Spotykamy się w środy, co miesiąc, tym razem było nas siedmiu. Pięciu z tytułami profesorów zwyczajnych różnych dziedzin: chemii, biologii, biochemii, botaniki, jeden fizyk, jeden właściciel zabytkowego dworku, który niedawno sprzedał miastu, jeden rentier z amerykańską emeryturą, właściciel dużej posesji niedaleko Krakowa. Telefonujemy do księdza Stanisława, kolegi. Siedziałem z nim w jednej ławce przez wszystkie lata liceum. Pisał wiersze. Dziś pełni ważną funkcję w Kościele. Mamy do niego prośbę: Zbyszek, który mieszka na stałe w Niemczech, postanowił po pięćdziesięciu latach małżeństwa zawrzeć ślub kościelny – bo tak chce jego żona – a ona, arystokratka, żadnych sprzeciwów z jego strony nie uznaje. Zbyszek boi się tylko nauk przedmałżeńskich, które musi przecież zaliczyć u naszego księdza, żeby w całości mogło się spełnić życzenie żony. Dzwoniąc do Stanisława, liczymy na jakieś ulgi. Po znajomości. Została jeszcze… spowiedź. Może powszechna, publiczna, ale ograniczona wyłącznie do naszego grona szkolnych kolegów. Może da się zapomnieć chociaż o jednym grzeszku. Robimy to dla Zbyszka; on sam nie ma odwagi…
Wtorek. Na pewno wtorek…? Ten czas starzeje się naprawdę. Musiało to być bardzo dawno, bo nie pamiętam tego dnia. Ale przecież jest w kalendarzu, więc zapewne coś się i tego dnia wydarzyło. No tak… Byliśmy w teatrze. Podobno miała to być najlepsza farsa, jaką napisał angielski autor. Gwarancję wysokiego poziomu spektaklu miał zapewniać uznany reżyser teatralny. Akt pierwszy. Na scenie ścianki z siedmioma drzwiami, którymi nieustająco trzaskają aktorzy. Słowa nikną, aktorzy w amoku przebiegają od jednych drzwi do drugich. O co tu chodzi? Ani śmieszno, ani straszno, chociaż straszno, że się na wizytę w tym teatrze zdecydowaliśmy. Wychodzimy w przerwie. Podobnie jak wielu innych, zniesmaczonych widzów. Farsy w teatrze mamy dość na długo. Tęsknię za klasyką, ale nie ma już Swinarskiego, Kutza, Hanuszkiewicza, Jarockiego, Krasowskiego i Skuszanki… Klasyka najwyraźniej jest za trudna dla dzisiejszych reżyserów i czasów.
To było wieczorem, a wcześniej? Nic szczególnego. Każdy przecież coś robił w tym dniu; czy muszę koniecznie o wszystkim pamiętać?
Czwartek. Zgubiłem czwartek? Jak to możliwe? Przecież tkwi w środku kalendarza. Ach, tak… Byłem u lekarza, na szczęście tylko po receptę. Wykupiłem wszystkie przepisane mi leki. Nie chciałem pamiętać o czwartku, bo on mnie dużo, bardzo dużo kosztował; zapłaciłem kartą. Kto dziś nosi przy sobie gotówkę?
Poniedziałek. Wolny od wszelkich wspomnień. Powodem – moje lenistwo, a może strach, że jak dotąd miniony tydzień przeszedł bez kłopotów, a nuż, jeśli przestanie dopisywać mi szczęście, akurat poniedziałek może przywlec jakieś problemy. Lepiej o nich nie pamiętać, skoro się da. Przede mną jeszcze inne, nadchodzące tygodnie – mam taką nadzieję.
TY też masz takie tygodnie, tylko jeszcze o nich nie wiesz.
Wielkie nazwiska, ludzie, których zna cały świat – i te małe, nie mówiące współczesnym już zupełnie nic – stykałem się z nimi niemal każdego dnia, w całym moim długim zawodowym życiu. Ludzkie tragedie, dramaty, miłości, wzloty i upadki… Przeżywałem je wraz z bohaterami. Czy to wszystko warte pamięci? Odchodzą sławy, zmieniają się prezydenci, umierają cicho, bez rozgłosu aktorzy zdarzeń publicznych, a także tych znanych jedynie najbliższym. Czy warto budzić się rano i wspominać czyjąś śmierć? Czy poranna radość przetrwa choćby kilka godzin? Czy nienaganny garnitur prezydenta Francji może stać się marzeniem młodego reportera jeżdżącego po kraju za głową obcego państwa, za premierem czy znanym pisarzem, albo za polskim papieżem, tylko po to, żeby zobaczyć na własne oczy i zrelacjonować, jak ten wyjątkowy gość wyglądał, co robił, co powiedział, i dywagować, jakie to może mieć znaczenie dla kraju reportera, dla Europy, dla świata? Czy warto? Czy to kogoś może dziś jeszcze zaciekawić? Nie byłem przekonany, ale znajomi zachęcali: – _Spróbuj, sięgnij do zakamarków pamięci, opowiedz, wszak to nie tylko kawałek twojego życia, ale przede wszystkim naszej wspólnej historii, byłeś świadkiem wielu wydarzeń, o których nie można przeczytać ani w Wikipedii, ani tych faktów „wygooglować”. Może uda ci się przywołać sytuacje, znane jedynie nielicznym, a zwłaszcza zachować od zapomnienia ludzi, których los postawił na twej zawodowej ścieżce._ Może istotnie warto spróbować, głowa jeszcze pracuje, pamięć nienajgorsza, a szuflady pełne starych notatek, zapisków i radiowych taśm. Zatem do dzieła. Czasu coraz mniej.
Bieganie „po wódkę” czy papierosy nie jest chyba niczym nagannym, czasem staje się nawet doświadczeniem, którym można się potem chwalić. Zależy od tego, dla kogo się po ten alkohol biegało… Bohaterowi spod Monte Cassino, rotmistrzowi 24 Pułku Białych Ułanów kraśnickich, redaktorowi Jackowi Stworze, nie odmawiało się takich drobnych przysług. Młody redaktor czuł się nawet wyróżniony, kiedy ON grzmiał na długim korytarzu pałacu w Białowieży: – _Gdzie jest, kurwa, ten Ślusarski?_ Skulony za plecami żony zaprzyjaźnionego pisarza, Juliana Kawalca, redaktor Ireny Wierzbanowskiej, znanej tłumaczki literatury rumuńskiej, drżałem ze strachu, świadomy, do czego zdolny jest w gniewie pan rotmistrz, który, jak sam mówił o sobie, był dwa razy ranny – raz pod Tobrukiem i drugi raz w… dupę. Pan rotmistrz bywał, owszem, porywczy, a wzruszenie czy uznanie ukrywał pod grubymi słowami. Tak też było wówczas w Białowieży, gdzie toczyły się obrady szacownego jury w dorocznym konkursie na najlepszy reportaż radiowy. I tuż po owym wspomnianym gromkim okrzyku nastąpił kolejny, z nieco inną nutą w głosie: – _Tak, Ślusarski to mój uczeń!_ Bo właśnie mój reportaż „Gałąź jabłoni” otrzymał Grand Prix w tym konkursie, pokonując wielu doskonałych konkurentów z całej Polski. I była to moja pierwsza nagroda za radiowy reportaż. Duma w głosie redaktora Stwory, iż to pod jego skrzydłami zdobywałem zawodowe szlify, aprobata wyrażona bolesnym klepnięciem w plecy oznaczały dla mnie, młodego dziennikarza, namaszczenie, bym pozostał wierny temu gatunkowi radiowej sztuki. I ten gest odczuwałem niczym rozkaz pana rotmistrza.
Urodziłem się tuż obok warsztatu mechanicznego mojego ojca Franciszka, fabrykanta – jak wówczas mówiono, bo zatrudniał aż sześciu pracowników. Zatrudniał do czasu, bo niewiele lat upłynęło, a mógł dać posadę jedynie dwom. Jeszcze dziś widzę go w ciemnym, ochronnym kombinezonie upstrzonym plamami od oliwy i opiłków obrabianych metali. Jako dziecku zdawało mi się, że z tych metalowych elementów tworzył jakieś dziwne figury, niczym przestrzenne rzeźby, budował z nich w istocie cenione w branży maszyny stolarskie, po które przyjeżdżali właściciele sklepów z częściami metalowymi z Krakowa i Katowic, a przede wszystkim stolarze meblowi z całej Polski. Może jeszcze dziś maszyny te pracują w warsztatach meblowych w Lubelskiem lub w Kalwarii Zebrzydowskiej, bo stamtąd przychodziło do ojca najwięcej zamówień. W uszach brzmią mi wciąż jeszcze ich nazwiska, już niestety bez imion: Meissels, Dziki, Winer… Winera czy Winerski? W domu „przy warsztacie” obiady przygotowane przez moją matkę Jadwigę spożywano wspólnie z pracownikami. Spośród tych zapamiętałem szczególnie dwóch, nietypowych, których ojciec zatrudnił, by mogli utrzymać rodziny. Byli to doktor inżynier Kasprzyk, wyrzucony z pracy na Politechnice Krakowskiej z powodu jego przynależności do Armii Krajowej, oraz inżynier Berkus, pozbawiony państwowej posady z tego samego powodu. On każdego tygodnia częstował mnie smakowitymi, własnoręcznie przyrządzonymi pstrągami, złowionymi w przepływającej tuż obok, jeszcze wąziutkiej, rzece Rudawie, nazywaliśmy ją Rudawką. A podczas obiadów w przestronnej kuchni krążyły słowa, których ja jako dziecko nie rozumiałem: bory, frezarki, tokarnie… I zapamiętałem przerażenie rodziców, kiedy spodziewali się wizyty panów w czarnych skórzanych płaszczach, którzy przyjeżdżali tylko po to, żeby wlepić ojcu „domiar”, czyli w latach pięćdziesiątych często wobec prywatnych przedsiębiorców stosowane przez urząd skarbowy dodatkowe, niczym nieuzasadnione wysokie opłaty. Kwoty takich wymuszanych „podatków” często przekraczały półroczne dochody z warsztatu ojca.
Mimo wszystko rodzice starali się, by nas, dzieci, nie przytłaczały ich codzienne problemy. Zapewniali nam beztroskie dzieciństwo, przede wszystkim bezpieczne, bo jeszcze w pamięci tkwiły okrucieństwa wojny. Dbali bardzo, byśmy nie zaznali nigdy głodu, a od nas, trzech swoich synów: najstarszego Adama, mnie i najmłodszego Franciszka (Ślusarskiego) oczekiwali pilnej nauki.
Na świat przyszedłem w rozkwieconym miesiącu maju, gdy ledwo ucichły odgłosy wojny, w rozłożystym domu o wyglądzie niewielkiego dworku, otoczonym sadem. Wspaniałe odmiany jabłoni i gruszy dawały mnóstwo soczystych owoców, które moja matka skrzętnie przerabiała na kompoty i dżemy na całą zimę. Stałymi bywalcami naszego sadu byli później koledzy mojego starszego brata, objadali się bez skrępowania owocami, a po zaspokojeniu głodu często między drzewami rozgrywali mecze piłki nożnej; nie przeszkadzało im w tych swoistych rytuałach ani prażące, letnie słońce, ani ulewny deszcz. Chociaż wtedy sad zamieniał się w bajorko, błotne kałuże wypełniały całą przestrzeń między drzewami. Ale gdy tylko słoneczko wychyliło się zza chmur, trawnik natychmiast odzyskiwał pierwotny wygląd.
Kto wtedy mógł marzyć o porodzie w warunkach szpitalnych? Akuszerka miała na imię Maria, ale nikt nie pamięta dziś jej nazwiska, chociaż z pewnością odebrała co najmniej kilkadziesiąt porodów w Rudawie i w okolicznych wsiach. W tej radosnej dla matki godzinie mój starszy brat Adam Ślusarski biegał w sadzie za piłką, a potem musiał cierpliwie czekać, aż ojciec wpuści go do domu, by zobaczył braciszka.
Potem był chrzest w parafialnym kościele.
Fot. Edward Rudzki
Pośrodku, w ławce przed ołtarzem, matka trzymająca chorowitego chłopca w objęciach, jakby bała się oddać go w ręce matki chrzestnej, Eugenii Grzymkowej, bratowej słynnego reżysera filmów: „Nie ma miejsca dla dzikich zwierząt” i „Serengeti nie może umrzeć” lub – nie daj Boże – w ręce kapitana Armii Krajowej, szefa Kedywu na rejon Miękini, Krzeszowic i Młoszowej, Wita Nirskiego, który godzinę wcześniej w towarzystwie ojca maleństwa, Franciszka, raczył się dobrym trunkiem na plebanii u proboszcza, księdza doktora Marcina Siedleckiego. Malec podobno też protestował, nie śmiał jednak płaczem sprzeciwić się kapitanowi – lekarzowi, który właśnie w Rudawie ukrywał się przed penetratorami akowskiej przeszłości Wita i jego podkomendnych; nie buntował się też krzykiem, gdy wielebny ksiądz proboszcz przez pomyłkę wybrane przez matkę pierwsze imię chłopca wpisał w dokumenty jako drugie, a drugie uczynił pierwszym na resztę życia chłopca.
Fot. Edward Rudzki
Już wkrótce radość matki przyćmił lęk o życie nowo narodzonego syna. Malec był chorowity i z każdym dniem słabszy. Zrozpaczona matka klęczała przed obrazem Matki Boskiej, prosząc Ją o cud. Tym cudem okazała się ostatnia ampułka penicyliny, nieosiągalnego wówczas i najbardziej skutecznego leku tych czasów. Kapitan Nirski zdobył ją jeszcze przed zakończeniem wojny. Pochodziła ze zrzutów lotniczych. Przechowywał ją dla rannych partyzantów i chorych kombatantów. I pewnie dla siebie. Zaryzykował. Poświęcił własne bezpieczeństwo dla dobra swego chrześniaka. Chłopiec powoli, ale systematycznie odzyskiwał zdrowie, nabierał sił i apetytu.
Przysmaki z tamtego czasu? Gotowane ziemniaki okraszone słoniną z pokątnego uboju, który mimo zakazów był we wsi powszechny i może dlatego bezpieczny. Kto chciałby donosić do władz na… siebie przecież? Dopiero, gdy syn odzyskał siły i rumieńce na twarzy, matka pojechała z nim do Krzeszowic, do swojego domu rodzinnego, by pokazać babci drugiego wnuka i odwiedzić na miejscowym cmentarzu grób ojca, Adama, przedwojennego burmistrza Krzeszowic. Oprócz grobu, innym śladem tego zasłużonego dla Krzeszowic człowieka, jest tam skromna wystawa w miejscowym muzeum oraz park miejski nazwany jego imieniem, imieniem mojego dziadka po kądzieli – Adama Bogackiego.
Chłopiec rósł, rozwijał się jak każde normalne dziecko. Nad okraszone słoniną ziemniaki przedkładał z czasem kromkę chleba posypaną cukrem i polaną śmietaną bądź skropioną czystą wodą – wprost z rzeki przepływającej w niedalekiej odległości od domu. Nie dlatego, że w domu brakowało jedzenia. To było po prostu pyszne! Taka słodka kromka świeżego chleba smakowała wybornie, zresztą kostka cukru podkradziona z cukiernicy także należała do przysmaków.
Po pięciu latach dołączył do kolegów brata, którzy wciąż rozgrywali mecze piłki nożnej w sadzie pełnym owocowych drzew. Rodzice nie oponowali. Wychodzili z założenia, że lepiej mieć urwisów na oku, aniżeli szukać ich po wsi, włóczących się nad brzegami rzeki, która nawet po małym deszczu potrafiła zamienić się w groźny nurt, opuścić swe brzegi i rozlać się po łąkach, docierając nawet do domów. I tak w przydomowym sadzie chłopiec spędzał beztroskie dzieciństwo. Trwało to aż do pierwszej klasy. A że wcześnie nauczył się czytać i liczyć, wykazywał się też dużą ciekawością świata, więc zapisano go do pierwszej klasy miejscowej szkoły podstawowej już w wieku sześciu lat. Umiał wtedy już liczyć do stu i samodzielnie przeczytał kilka książek, m.in. „Na jagody” Marii Konopnickiej. W tamtych czasach żadna matka nie odprowadzała dzieci do szkoły, miało to tę zaletę, że dziecko mogło samodzielnie penetrować teren. Najpierw poznawać okolice najbliższe, pomiędzy domem rodzinnym a szkołą. Aż któregoś dnia przekroczył granicę swojej wsi i znalazł się za tablicą informującą, że kończy się Rudawa, a zaczynają Pisary. Właśnie tu obracał się przez połowę swojej młodości.Pisary
Musiała to być niegdyś ważna wieś, skoro pisze o niej sam Jan Długosz: _Pisary: Również ma X. Dziekan kapituły krakowskiej trzecią snopową dziesięcinę w Pyssarach, wiosce należącej do kościoła parafialnego w Rudawie, której właścicielami są Żegotha i Rafael de Ryther i Grzegorz z Paczołtowic, szlachcic herbu bipennium (dwóch piór) z niej ośm łanów kmiecych._
Jak przebiega granica między Rudawą a Pisarami, wiedzą chyba tylko twórcy bardzo szczegółowych map. Już z początkiem XXI wieku, przez ponad dwa lata trwała dyskusja, wręcz zażarty spór, dlaczego lewa strona drogi prowadząca na tak zwane _Suski_ nosi inną nazwę niż prawa strona tej drogi, choć należy do tego samego Tomasza Wojtasa. Słowem, można było założyć, że granica przebiega pośrodku drogi, ale gdyby tak było w istocie, to taka sytuacja przypominałaby dylemat poruszony przez Sławomira Mrożka w sztuce „Na granicy”, w którym to utworze granica pomiędzy państwami przebiegała przez środek… stołu. A praktycznie… pod stołem, pod którym bawiły się dzieci ze zwaśnionych krajów. W Pisarach aż takiego problemu nie było, a sama polemika miała raczej humorystyczny charakter. Tylko na sesjach Rady Gminy Zabierzów toczyły się boje wśród radnych, jak tę kwestię rozwiązać, przy czym radni dywagowali czysto teoretycznie, nie biorąc zupełnie pod uwagę interesu mieszkańców. Głusi na argumenty, że najprościej sporny teren nazwać jednym imieniem.
Kiedy jeszcze jako uczeń szkoły podstawowej w Rudawie znikał czasem z domu na pół dnia, mama zawsze wiedziała, gdzie jest. Wiosną lub późną jesienią należało go szukać właśnie na _Suskach_, gdzie chłopaki kopały piłkę – bo tam było zawsze sucho, nawet zaraz po obfitym deszczu, stąd może wywodzi się nazwa tego przysiółka – a zimą należało go szukać na zamarzniętych stawach w Pisarach, grającego z kolegami w hokeja. Te słynne _Suski ..._ dzisiaj zapomniane, poryte i zaśmiecone (no cóż, współczesność boryka się z dramatem ekologicznym). Lata później, kiedy piłka czy hokej zeszły u niego na dalszy plan, zaczęła go fascynować historia miejsca, w którym się urodził.Historia miejsca
Postronny obserwator czy przybysz szukający w Pisarach azylu, spokoju, nowego miejsca do życia, widząc ten piaszczysty teren, obok którego przebiega magistrala kolejowa: Śląsk – Kraków, nie przypuszcza zapewne, ile to miejsce kryje wspaniałych historii, ile znaczyło dla polskiej kultury. Księgi parafialne w Rudawie dokumentują wiele rozdziałów kulturalnej przeszłości tego terenu. Na życiu mieszkańców Rudawy, Pisar czy Niegoszowic swój niepodważalny ślad pozostawił Kościół i proboszczowie miejscowej parafii. A nie każda parafia może się poszczycić tym, iż to u niej przebywał i sprawował posługę rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, jakim był profesor teologii i prawa kanonicznego Jan z Latoszyna, czy później znany duchowny Albin Dunajewski. Zacnych duchownych odnotowuje też bliższa nam historia, zapisując choćby takie nazwiska księży, jak: Władysław Bukowiński, Józef Łobczowski, Marcin Siedlecki, Julian Bayer, Julian Kóska i już współcześnie: ks. kanonik Andrzej Badura. Nie da się opisać historii Pisar bez wzmianki o tych ludziach. Kroniki przypominają wydarzenia związane z obrzędami Świąt Bożego Narodzenia, Wielkiej Nocy czy wreszcie dożynek, gdy na czele strojnego orszaku do kościoła w Rudawie zdążała banderia konna, w jednym zaprzęgu zgodnie konie z Pisar i Rudawy, albo gdy prawie każdej niedzieli zajeżdżała do kościoła na mszę karoca lub bryczka z rodziną hrabiego Lewalskiego. Z pokolenia na pokolenie przekazywana była opowieść o słynnym malarzu Józefie Chełmońskim, który poboczem kolejowej magistrali, ze sztalugą na ramieniu, przemierzał co jakiś czas trasę do Krzeszowic, do swojego przyjaciela Wincentego – niektórzy twierdzą Waleriana – Konarskiego, ponoć zubożałego ziemianina, i zatrzymywał się właśnie na _Suskach_. To tu widział lecące bociany i spoglądających w górę chłopów, których uwiecznił na swoim słynnym obrazie „Bociany”. Choć brak na to jednoznacznych dowodów, utrwalona poprzez ustny przekaz legenda stała się w tych okolicach obowiązującym faktem.
Niepodważalna jest natomiast prawda o Pisarach i starej karczmie, która stanowi kluczowe miejsce akcji w powieści „Historia żółtej ciżemki”, napisanej przez Antoninę Domańską z Kremerów, ciotkę poety Lucjana Rydla:
_Wszedł (Wawrzek) w długą prostą ulicę, po lewej stronie domy drewniane, strzechą kryte, gdzieniegdzie chałupy z chrustu gliną grubą obrzucone, po prawej stronie stodoły i stajnie._
_– Jak się ta wieś nazywa? – spytał chłopca pędzącego gęsi do domu._
_– Pisary – odpowiedział pastuszek, machnął prętem i zaśpiewał znaną do dnia dzisiejszego w okolicach Krakowa gęsią pobudkę: „O lala haaa! O lala haaa!”._
_„Pisary… cóż po nich… ano trza się kaj zaprosić na noc. Cosi gra… muzyka hucna… o matko… a może to oni?”._
_Wsunął się do jakiejś nie domkniętej stodoły, przycupnął za drzwiami, strasznie się boi, że wiły skądś wylezą, porwą go i zabiją,_
_Ściemniło się zupełnie, już by się dawno powinno skończyć przedstawienie, a tu coś gra, gra ciągle. Słychać buczenie grube i pisk niby trąbki; pierwszy strach przeminął. Wawrzuś przysłuchuje się muzyce._
_– E… głupi ja, głupi… ady to inse granie, nie nase!_
_Noc ciemniusieńka, tak jak wczoraj, można śmiało wyjść z kryjówki, nikt się nie zadziwi, że jakieś dziecko idzie przez wieś. Tedy wyszedł ze stodoły i za słuchem się kieruje ku onemu graniu… Zobaczył chałupę dużą, wesoło ogniem na kominie i kilkoma kagankami oświetloną; z okien bucha światło na równe duże podwórko… dwóch kobziarzy siedzi na przyzbie i skoczno przygrywają, a parobcy i dziewki kręcą się, oberka wywijają, do taktu sobie przytupują, a coraz to któraś para staje przed muzyką, chłopak czapki z fantazją poprawia i śpiewa…_
__
_– Dy to wesele … – szepcze Wawrzuś za płotem – ta w wysokim wieńcu to panna młoda… a ten z rózdką na capce, to młody pan… ach, jak tez kiełbasa wonieje… jaze okropa… żeby dali choć raz ugryznąć… oj Boże…_
_I jak poprzednio za słuchem, tak teraz idzie za węchem… stanął pod ścianą przy kobziarzach, może go kto spostrzeże; wszak na weselu podróżnego odpędzić; straszny grzech nie poczęstować._
_Wyskoczyła z izby śliczna dziewucha; wstążki od paciorek fruwają niczym skrzydełka, spódnic na niej ze sześć, a sute… co się ruszy, to szumi i chrupi wedle niej. Wyniosła piwa dzban i mięsa na chlebie kobziarzom, przestali grać, podziękowali pięknie i zabrali się do jedzenia._
_Zobaczyła chłopca._
_– A to co za gość? – spytała, schylając się do Wawrzusia i zaglądając mu w oczy. – Skądżeś ty się wziął u nas? Cudze dziecko, nie pisarskie, prawda? A może ty głodny?_
_– No – odpowiedział z przejęciem._
_– Kiełbasy dać?_
_– No._
_– I placka?_
_– No._
_– Siądźże se na ziemi w kąciku, cobyś ludziom do tańca nie gawędził i jedz z Panem Jezusem._
Karczma w Pisarach (fot. Witold Ślusarski)
Taki opis przekazała Domańska, a przy okazji nie tylko uwieczniła karczmę, prawie na granicy z Rudawą, ale też weselny obrzęd szesnastowieczny w tle lichych zabudowań Pisar. Pisar, bo pada tu wyraźnie nazwa wsi, nie ma zatem wątpliwości, czy chodzi o starą karczmę w Pisarach, czy jakąś inną w Rudawie. W Rudawie zresztą podobnej karczmy nie było, tylko na dzisiejszej _Werbowni_ i w Niegoszowicach i były to raczej karczmy żydowskie, ta natomiast w Pisarach była karczmą kmiecą, wiejską. Historia tej karczmy sugeruje polskich jej właścicieli, aczkolwiek dokumenty z lat 1791–1812 dowodzą, że należała wówczas do karczmarzy wyznania mojżeszowego. Po tym okresie nazwiska właścicieli brzmią bardziej swojsko. Może w efekcie odebrania karczmy żydowskim właścicielom za odmowę uczestniczenia w kampanii napoleońskiej, a może wskutek lichwy i wysokich cen stosowanych przez karczmarzy żydowskich, co w tym czasie było dość częstym zjawiskiem na polskich ziemiach. Najstarsi mieszkańcy Pisar opowiadali, że przed II wojną światową karczma zatraciła swój pierwotny charakter, przestała pełnić rolę gospody, stała się spichlerzem, w którym przechowywano ziarno, nie tylko właściciela budynku, ale również innych pisarskich gospodarzy. Po wojnie pełniła funkcję mleczarni, do której mleko zwozili rolnicy z całych Pisar, Dubia, i przekazywali je do centralnej gromadzkiej mleczarni w Rudawie. To właśnie w tym czasie budynek popadł częściowo w ruinę i dopiero w ostatnich latach zaczął odzyskiwać dawny wygląd, już jako własność prywatna.
Przy dobrej woli można na obrazie Chełmońskiego dopatrzyć się jej sylwetki. Tak czy owak, pozostawała ona przez wiele lat widomym znakiem bogactwa i dostojeństwa wsi, świadczyła o kulturalnej przeszłości Pisar i ścisłych związkach z kulturalną przeszłością Rudawy.
O zabytkach, dworze kolejnych właścicieli Pisar, fabryce fajansów, których jakość chwalili Francuzi, browarze, gorzelni, tartaku, świetnie prosperującym młynie czy cegielni można przeczytać w każdym naukowym opracowaniu dotyczącym tego terenu. Dla dorastającego młodzieńca, już ucznia liceum krakowskiego, ważniejsze było szczególne uczucie do miejsca, w którym chłopak spędził kawał swojej młodości.
A skąd u Domańskiej zainteresowanie tym rejonem? Od 1896 roku mieszkała w Rudawie, w zachowanej do dziś charakterystycznej willi zwieńczonej wieżyczką. Pisarkę wielokrotnie na jej włościach odwiedzał noblista Henryk Sienkiewicz. Ale o efektach jego pobytów w Rudawie napiszę nieco później.
Rudawa – szkoła, plebania, kościół (fot. Edward Rudzki)Suski
Piaszczysty obszar wielkości dwóch boisk sportowych, przetykany tu i ówdzie kępami gęstej trawy o barwie soczystej zieleni, gdzieniegdzie wysepki wysuszonej darni w kolorze rudym bądź żółtawym, zawsze sucho, w miarę równo – wymarzony teren do gry w piłkę nożną. Roiło się tam od okolicznych chłopaków, zwłaszcza jesienią i na wiosnę, kiedy położone w pobliżu polderu rzeki boisko sportowe w Rudawie po deszczu zamieniało się w błotne jezioro pokrywające piłkarską murawę. Wtedy biegaliśmy na _Suski_. Dystans z szatni klubu do celu wynosił około kilometra, więc właściwy trening poprzedzała naturalna zaprawa biegowa, którą akceptowaliśmy, bo nasi trenerzy: Stanisław Puchniarz (były zawodnik _Polonii Lwów_) czy Wcisło (którego imienia nie udało mi się ustalić) tak to zaplanowali. Najczęściej trener dzielił nas na grupy i mecze rozgrywaliśmy między sobą, bo żadna z klubowych drużyn nie chciała grać na boisku bez prawdziwych bramek z siatkami, a zwłaszcza bez białych linii bocznych, wysypanych wapnem. Nam takie drobne niedogodności zupełnie nie przeszkadzały, nawet dziury po wybranym piasku, o które co rusz to ktoś zawadzał. Piękne lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku, beztroski start w dorosłe życie. Znacznie później przychodził tam również Adam Nawałka, mój rodak, w czasach współczesnych trener polskiej kadry. Nie pamiętam, czy grał z chłopakami, czy tylko patrzył, nie chcąc ryzykować kontuzji na tym byle jakim boisku, wszak był już wówczas utalentowanym młodzikiem trenującym w krakowskim klubie _Wisła_. Jako powszechnie znana postać, nie tylko w kręgach sportu, tworzy też legendę tego miejsca. I niech tak zostanie.
Cywilizacja jednak robiła swoje. _Suski_ ubożały też terytorialnie. Rosło zapotrzebowanie na piasek do celów budowlanych, kopano głębokie jamy, kurczyła się strefa do gry w piłkę. Pojawiły się maszyny wybierające piach: koparki, samochody ciężarowe, spychacze. Robiło się coraz bardziej obco.
Jeszcze tylko starsi mieszkańcy Pisar pamiętają, jak co tydzień, zawsze w czwartek późnym popołudniem, paliła się jakaś stodoła po lewej stronie drogi do Dubia, gdzie nadal z okolicznych wapiennych wzgórz łupi się kamień. Drewniane stodoły płonęły pięknie, niczym pochodnie, iskry strzelały wysoko, a strażacy z Rudawy, którzy docierali zwykle jako pierwsi, zastawali jedynie kupkę zgliszcz. Ogień w mgnieniu oka pochłaniał wysuszone drewno i słomę. Prawdziwą tajemnicą, graniczącą z cudem było, jak mimo to udawało się gospodarzom ocalić maszyny rolnicze i wozy, a także zwierzęta. Odpowiedź dziś jest prosta: każdy pożar poprzedzało wywiezienie i zabezpieczenie dobytku. Wkrótce po takich pożarach właściciele zwęglonych stodół stawiali nowe domy mieszkalne z cegieł czy pustaków. Urząd Skarbowy za każdym razem rezygnował z dochodzenia, skąd właściciele mieli pieniądze na budowę tych domów. A wysokie odszkodowania za stracone zabudowania gospodarcze pozwalały na postawienie jeśli nie gotowego domu, to chociaż doprowadzenie budowy do stanu surowego. I takim to sposobem, przy cichej zmowie całej wsi i niektórych urzędów, znikały drewniane, kryte strzechą stodoły i szopy, a Pisary stawały się modelową wsią, szczycącą się solidnymi zabudowaniami, których pożar nie trawił, wichury nie zrywały z nich dachów, zaś wnętrza nowych domów dorównywały miejskim mieszkaniom, kuchnie wyposażone w nowoczesne urządzenia, a na ścianach łazienek kafelki. Zazdrość mieszkańców okolicznych wiosek wzbudzało zwłaszcza centralne ogrzewanie, powszechne w tych nowych domach. I tylko droga przez wieś długo nie podlegała zmianom, pokrywał ją żwir, częściowo asfalt, w zależności od wysokości środków finansowych przyznawanych Pisarom przez władze.Indeks osób
Badura Andrzej 23
Bandura Jerzy 36, 59
Baranowski Stanisław 64
Barańczak Stanisław 186
Bardijewski Henryk 140
Bayer Julian 23
Berenda Czesław 104
Berkus, dr inż. 15
Bielecka Aniela 245, 246, 247, 248
Bielecka Stanisława 247
Bielecka Wanda 247
Bińczycki Jerzy 255
Bizoń Marta 225, 234
Bobrowska Romana 139
Bogacki Adam 18
Boksa Andrzej 46
Borchert Thomas 226
Boznańska Olga 59
Broszkiewicz Jerzy 94
Brynner Yul 188
Bujas Maria 229, 230, 232
Bukowiński Władysław 23
Bursa Andrzej 79
Całka Józef 211
Castro Fidel 109, 110, 111
Cebulski Marian 89, 95, 96, 137
Chaban-Delmas Jacques 247
Chełmoński Józef 24, 27
Chmielewski Grzegorz 127, 143, 151
Ciotek Kazimierz 155
Ciuksza Edward 33
Cyganik Henryk 140, 143, 144, 148, 149, 151
Czaczkowski Edward 117, 126, 206, 207
Czech Józef 178
Czuma Franciszek 260
Czuma Mieczysław 100, 185, 238, 239, 241, 260
d’Aumont hrabia 218
Dąbrowski Marian 79
de Bourbon Cecilia 217, 219, 220,
de Gaulle Charles 103, 104, 105
Długosz Jan 21
Dmoch Elżbieta 225
Domańska Antonina 24, 27, 28, 59, 194, 195
Dora Weronika 60
Drelinkiewicz Lucyna 151
Dudzik Zdzisław 79, 80
Dunajewski Albin 23
Dymna Anna 64
Dziemidowicz Grzegorz 121, 124
Dzierżanowski Feliks 33
Dziki 14
Dziurman Artur 255
Eile Marian 79
Estreicher Karol 243
Fedorowicz Jerzy 152
Fijak Ryszard 50
Filipski Ryszard 95
Florek Stanisław 60
Ford Gerald 117, 119, 247
Fouquet Eugene 218
Fredro Aleksander 236
Fulde Eugeniusz 137
Gałczyński Konstanty Ildefons 79, 186
Gaurowa Barbara 60
Gawroński Włodzimierz 255
Gert Jerzy 234, 245
Gil Mieczysław 147, 148, 152
Giscard d´Estaing Valery 113, 114
Globisz Krzysztof 140
Glöckner Heidy 222, 223, 224
Grela Józef 49
Grosics Gyula 90
Grotowski Józef 137, 139
Gryglik Eugeniusz 85, 86
Grzymek Eugenia 16
Guzowski Zbigniew 144
Haile Selassie (Lija Tafari) 99
Hašek Jaroslav 249, 250, 251
Herdegen Leszek 137
Holoubek Gustaw 95
Horwath Leszek 142
Hoyer Hans-Dieter 221, 222
Isakowicz-Zaleski Tadeusz 64
Jabłoński Henryk 119
Jakubowski Janusz 79
Jan Paweł II 121, 124, 125, 136, 150
Jan z Latoszyna 23
Janicki Jerzy 140, 253
Jaroszewicz Andrzej 166
Jaroszewicz Piotr 132, 133, 166
Jasieński Bruno 169
Jasińska Maria 175
Jędrysek Krzysztof 151
Kalamarz Wanda 60
Karaś Mieczysław 114
Karkoszka Elżbieta 255
Karus Wojciech 212
Kasprzyk, inż. 15
Kasprzysiak Ireneusz 151
Kawalec Julian 13
Kęsek Wojciech 211, 212, 213
Kieta Mieczysław 94
Kietlińska z Mohrów Maria 244
Kiryk Feliks 60
Klemensiewicz Zenon 59
Knapik Melchior 256
Kobiela Bogumił 47
Konarska Agata 226
Konarski Walerian (Wincenty) 24
Kondrat Kazimierz 95
Konieczny Marian 136
Koniński Karol Ludwik 36, 59
Konopnicka Maria 19
Kornhauser Julian 186
Kotwica Kazimierz 165, 166, 167, 168
Kozak Andrzej 95
Koźbiał Zbigniew 50
Kóska Julian 23
Krasicki Ignacy 250
Krawec Irena 138, 140
Kretówna Renata 151
Krumłowski Konstanty 233
Krupa Antoni 151
Kubarski Adolf 33, 34
Kuberski Jerzy 190
Kucza Władysław 163, 164
Kudelski Stefan 120
Kudliński Tadeusz 94
Kulinowska Zofia 161
Kurek Jalu 79, 94
Kurek Zofia 60
Kuropieska Józef 192
Kwiatkowski Tadeusz 234
Lassota Józef 240
Laszczka Ewa 229
Lautenbach Anke 226
Leetz Annelie 92
Lewalski Karol 24, 59
Lindemann Brigitta (Gitta) 223
Lindemann Tilo 223
Lindemann Werner 223
Litwin Krzysztof 255
Lloyd Webber Andrew 226
Lubański Aleksander 113, 115
Łobczowski Józef 23
Łomnicki Tadeusz 95
Łopuszniak Władysław 36, 59
Łuczkoś Bronisław 49
Macharski Franciszek 150
Machejek Władysław 189, 190, 192
Madeja Maciej 95
Majchrowski Jacek 240
Malar Peter 226, 227
Malarowa Hanka 226
Malatyńska Maria 191
Malczewski Jacek 206
Matejko Jan 244
Mazan Leszek 151, 186, 188
Mazowiecki Tadeusz 216
Meissels 14
Mendela Stanisław 103, 104, 105, 123
Michalski Jakub 189, 190, 191
Miłek Janusz 47
Miłosz Czesław 186, 189
Missona Krzysztof 138
Miszczak Edward 156, 157, 158, 159, 227
Mleczko Antoni 9, 151, 234
Molik Wiesław 224
Mrożek Sławomir 21, 79, 238, 239
Mularczyk Andrzej 81, 140, 253
Najhajta Wiesław 127
Nartowski Andrzej 151
Nawałka Adam 30
Nawrocka-Kańska Barbara 118
Niemiec Ryszard 78
Nirski Wit 16, 17
Niżyński Marian 233
Nowak Bogusław 238, 239, 241
Nowakowski Andrzej 151
Ochab Edward 99, 101
Oleksy Józef 187
Opaliński Kazimierz 95
Ostoja-Księżycki Wojciech 178, 180
Oszast Janina 84
Oszast Tadeusz 83, 84, 85, 86, 88, 89, 94, 95, 138
Oszast Zbigniew 84
Otwinowski Stefan 79, 94
Owsiak Jerzy 185, 186
Padjas Wojciech 143
Palka Zdzisław 78
Papandreu Andreas 127, 128
Pieczka Franciszek 95
Pikulicki Tadeusz 148
Pisarska Elżbieta 41
Pisarski Achacki 59
Płatek Piotr 85
Płażyński Maciej 187
Polaczek Józef 188
Popiela Tadeusz 118, 119
Porada Władysław 45
Potocka Cecylia 218
Potocka Marcelina 218
Potoczek Stanisław 73
Przybylska Sława 245
Puchniarz Stanisław 29
Pykosz Wojciech 91, 92, 191
Radziwiłowicz Jerzy 140
Ratajczakowa Dobrochna 234
Redford Robert 188
Regucki Zbigniew 147, 152
Rodowicz Maryla 225
Rosołowska Mirka 150
Rostworowski Karol 60
Rubinstein Helena 72
Rusek Anna 177, 181
Rusek Franciszek 176, 178, 183
Rydel Lucjan 24
Rząca Bolesław 85
Sabatowski Andrzej 190
Sadecki Jerzy 148
Sadecki Wiktor 95, 137
Samozwaniec Magdalena 60
Saß Carry 225
Satała Zbigniew 156
Schulz Juergen 221, 222, 226
Siedlecki Marcin 17, 23
Sienkiewicz Henryk 28, 36, 59, 60, 194, 195, 196, 197, 198, 200
Sipińska Urszula 225
Skrobot Jerzy 135
Słaboński Włodzimierz 85, 104, 105
Smolka Stanisław 60, 197, 199
Sobczuk Bogusław 156, 157
Solski Ludwik 93
Sołtyk 35, 36
Sosnowski Leszek 78
Sośnicka Zdzisława 225
Sowa Dominik 143
Stalin Józef 173
Stopka Andrzej 36, 59
Stuhr Jerzy 140
Stwora Jacek 95, 96, 137, 138, 158, 175, 176, 178, 179, 192, 261
Szafraniec Janina 175
Szajnocha Karol 60
Sznuk Tadeusz 156
Szumowski Maciej 148, 151, 152
Szymborska Wisława 79, 186, 189
Śliwiak Tadeusz 245
Ślusarczyk Natalia 60
Ślusarska Jadwiga 14
Ślusarski Adam 16, 65
Ślusarski Franciszek 14, 17, 194
Ślusarski Franciszek jr 15, 262
Święch Zbigniew 151
Tarkowski Stanisław 194, 195, 196, 197, 198, 199, 200
Tarkowski Wojciech 195, 198, 199
Tarnowski Hieronim 170
Tarnowski Stanisław 85, 170, 171, 175, 238
Tchórza Jan 237
Terakowska Dorota 152
Terlecki Olgierd 189
Tetelowska Irena 59
Tetelowska Zofia 59, 64
Thatcher Margaret 247
Trela Jerzy 140
Tyczyński Stanisław 158
von Rudow Fryderyk Roger 218
Wagner Richard 224
Walawski Jerzy 151
Wałęsa Lech 147
Walicki Kazimierz 178, 179
Walter Mariusz 159
Wąchal Anna 47
Wąchal Witold 37, 50
Wcisło Wincenty 29
Weiss Tomasz 245
Werner Lindemann 223
Wierzbanowska Irena 13
Wildstein Bronisław 158
Winer (Winera, Winerski) 14
Winiarski Mieczysław 46
Wiśniewski Kazimierz 45
Wiśniewski Leszek 46
Wiśniewski Stanisław, muzyk 47, 48
Wiśniewski Stanisław, piłkarz 45, 73
Witkiewicz Stanisław Ignacy 36, 59-60
Witt Katarina 223
Wnuczek-Łobaczewski Adam 170
Wnuczek-Łobaczewski Stefan 170, 173
Wodecki Zbigniew 225
Wojtas Tomasz 21
Wołosiuk Leszek 140
Wójcicki Jacek 225
Wyrodek Halina 151
Wyspiański Stanisław 36, 59, 244, 245
Zając Maria 47
Zakulski Witold 88, 89, 139, 157
Zamachowski Zbigniew 255
Zamkow Lidia 137
Zawiślak-Dolny Bożena 235
Zielonka Benedykt 60
Zwoliński Andrzej 60
Zwoliński Jan 50
Zwoliński Zbigniew 46
Zygmunt Stary 237
Zylska Natasza 49
Żeromski Adam 199
Żeromski Stefan 199
Żiwkow Todor 107, 108
Żurakowski Janusz 47, 48
Przychodzimy… Odchodzimy… Idziemy… (fot. Artur Sukiennik)