- W empik go
Zanim zniknę - ebook
Zanim zniknę - ebook
Życie osiemnastoletniej Wiktorii całkowicie zmienia się po śmierci jej ojca – przeprowadza się do innego miasta, gdzie czekają na nią nowa szkoła i nowi przyjaciele… Ale to dopiero początek zmian, jakie zaplanował dla niej los.
Na drodze Wiktorii staje dwóch chłopaków, obydwoje wydają się coś ukrywać. Serce dziewczyny zaczyna wyrywać się do jednego z nich… Jak wyrzucić z siebie miłość do kogoś, kto codziennie udowadnia, że marzenia spełniają się zawsze, a motyle potrafią tańczyć nawet podczas zimnego wiatru? Czy można kochać chłopaka, który spadł z gwiazd?
Autorka książki, Anna Dąbrowska, to urodzona w Inowrocławiu pełnoetatowa mama i żona, właścicielka najbardziej leniwego kota na świecie. Od zawsze marzyła, żeby pisać. Lubi zaskakiwać zakończeniami swoich powieści. Jej autorskie motto brzmi: zawsze stawiam na emocje, co doceniły czytelniczki jej poprzednich powieści. „Zanim zniknę” to kolejny, po „Nauczycielu tańca”, tytuł Autorki, wydany nakładem wydawnictwa Lira.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65838-81-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwa miesiące wcześniej
Bezskutecznie próbowałam dotknąć białych klawiszy. Byłam tak blisko zagrania dźwięku, który rozszedłby się po moim ciele ze zdwojoną mocą. Jakaś siła, która wypełniała przestrzeń między moimi palcami a klawiszami fortepianu, powstrzymywała mnie przed spacerem po biało-czarnej drodze liczącej równo osiemdziesiąt osiem stopni. Po raz pierwszy poczułam, że moje dłonie się trzęsą. Po raz pierwszy nie potrafiłam ujarzmić narastających nerwów. Po raz pierwszy wstałam i spojrzałam na wiele par oczu zwróconych na moją wątłą postać. Jakieś usta zaczynały szeptać, jakieś ciała — wiercić z niecierpliwością, a ja stałam i tylko patrzyłam…
Nie wiedziałam, jak wytłumaczyć to, co właśnie się stało. Żaden pianista nie ma prawa przerywać swojego utworu, kiedy wie, że dano mu tylko chwilę, by wydobyć dźwięk, który zaczaruje widownię. Postanowiłam, że dzisiaj nie zagram — ani dla siedzących ludzi, ani dla nikogo. Nigdy więcej. Razem z nim umarła muzyka, którą nosiłam w sobie. Razem z nim odeszło wszystko, co miało jakiś sens. Jeśli nie widziałam sensu, nie było dla mnie już nic. Tamta Wiktoria umarła, chociaż jej imię oznaczało kogoś, kto był w stanie odnieść zwycięstwo. Niestety ja przegrałam. Postanowiłam nigdy więcej nie dotykać klawiszy fortepianu. Wraz ze śmiercią mojego ojca postanowiłam zamknąć się w krainie afonii.
Grzecznie ukłoniłam się, jak to miałam zwyczaj czynić po oddanym utworze, i wyszłam z sali koncertowej. Stojący obok mnie wychowawca nie zapytał, dlaczego to zrobiłam; jakby przeczuwał, że tak właśnie będzie. Zapewne uznał, że potrzebowałam więcej czasu, by ochłonąć i zapomnieć o tragedii, która mnie dotknęła. Miał nadzieję, że wkrótce się otrząsnę i zagram jak niegdyś, ale moc we mnie zgasła. Zgasła tak nagle, jak gasły wszystkie gwiazdy na niebie, kiedy zaczynało świtać. Byłam jedną z gwiazd, a moje życie stanowił brzask — bez ciemności i bez wyraźnie zaakcentowanego słońca. Być może trwanie w półmroku stanowiło najrozsądniejszy tryb życia. Nie potrafiłam się śmiać, bo moje serce wciąż płakało, chociaż nie płakałam kroplami wody, bo moje oczy pozostawały suche.
— Wika, dziecko drogie… — Za plecami usłyszałam delikatny głos matki.
Odwróciłam się, by spojrzeć jej prosto w oczy.
— Tak, mamo? — zapytałam i poczułam, jak moja dolna warga zadrżała.
— To był jeden z najważniejszych dni w twoim życiu. Zaprzepaściłaś szansę na sukces…
Nie odpowiedziałam, odwróciłam się do niej plecami i poszłam przed siebie. Spuściłam głowę i cicho załkałam, niemal bezgłośnie. Nawet gdybym spróbowała wykrzyczeć mój ból, nikt by go nie usłyszał. Zwłaszcza moja mama, która zaczęła wieść nadto idealne życie, by pozwolić wpaść przez choćby najmniejszą lukę czemukolwiek, co nie było nieskazitelne. Tak bardzo pragnęłam, aby mnie przytuliła i powiedziała, że rozumie, jak bardzo mi źle. Nie chciałam, by mnie oceniała, lecz zrozumiała. Nie chciałam, by wymagała, tylko zaproponowała przerwę na odpoczynek. Niestety. Nagle zostałam sama. Nie mogłam liczyć nawet na to, że ktoś zapyta: „Hej, o co chodzi?”, a ja wszystkiemu zaprzeczyłabym ruchem głowy, ale w głębi serca poczułabym iskrę nadziei, że dla kogoś moje błyszczące w oczach łzy były istotne. Chociaż przez chwilę…
— Wiktoria! — Za sobą usłyszałam męski głos, ale nie zamierzałam się zatrzymywać i ujawniać rozpaczy. Wolałam iść, choćby donikąd…
Wydawało mi się, że wciąż słyszałam własne imię. A może niosło je echo, chociaż wydawało się to niemożliwe.
— Wiktoria!
Teraz miałam stuprocentową pewność, że nie miałam urojeń. Zaczęłam biec. Nie zamierzałam patrzeć wstecz. Chciałam zakończyć ten podły dzień i zapomnieć o wszystkim, co spotkało mnie w ostatnim czasie.
— Wiktoria…
Głos zaczął stapiać się z miejskim hałasem, odchodzić…
Nazywam się Wiktoria Braun. Moje nazwisko skojarzy się wszystkim wyłącznie z producentem wysokiej klasy elektrycznych szczoteczek do zębów, trymerów, prostownic do włosów i golarek. Przez tyle lat zdążyłam się przyzwyczaić do nagminnego pytania: „Ty jesteś od tych Braunów?”. Wypracowałam odpowiedź, która brzmiała: „Czuję, że jestem od tego Brauna grającego muzykę w stylu noise rock”. Chociaż to nie była prawda. Nie łączyły nas żadne więzy krwi, poza tym nie znosiłam takiego gatunku muzyki. Dla moich uszu była to czysta kakofonia, ale wolałam przynależeć do muzycznych Braunów niż do tych od sprzętów.
Kiedy skończyłam siedem lat, postanowiłam pójść do dwóch szkół, do dwóch pierwszych klas — w tym do muzycznej. Rodzice wiedzieli, że fascynowały mnie skrzypce. Z rozdziawionymi ustami obserwowałam w telewizji grającą Vanessę Mae i wyobrażałam sobie, jak by to było stać się nią chociażby na jeden dzień.
Kiedy znalazłam się w szkole muzycznej i przechadzałam między salami, wciąż przekonując rodziców, by mnie do niej zapisali, dostrzegłam stojący samotnie czarny fortepian. Odważyłam się wejść do pustego pomieszczenia tylko po to, by przyjrzeć się olbrzymiemu instrumentowi z bliska. Przejechałam palcami po czarnej fakturze tego imponującego sprzętu i postanowiłam uczęszczać na lekcje fortepianu. Do dzisiejszego dnia nie wiem, czy był to zwykły impuls, czy podszept serca w wyborze muzycznego profilu. I w taki oto sposób oddałam muzyce klasycznej nie tylko swoje serce, ale większość dzieciństwa. Odkąd skończyłam osiem lat, w każdej wolnej chwili grałam. Odkąd dowiedziałam się o istnieniu Hammerklaviera, czyli drewnianego fortepianu młoteczkowego, którego struny były znacznie cieńsze od współczesnej wersji tego potężnego instrumentu, zapragnęłam go zobaczyć chociaż jeden raz w życiu. Pilnie uczyłam się sonaty romantycznej Beethovena, by móc kiedyś spróbować zagrać na fortepianie młoteczkowym i usłyszeć ten specyficzny dźwięk, który burzył krew w żyłach. Uwielbiałam w sonatach lekkość, adagiowe uciszenie ruchu i w końcu finałową fugę. Kochałam je za ich zmienność stanów muzyki. Raz dźwięk był zimnym soplem lodu, a raz przemieniał swój stan skupienia i stawał się małą kałużą. Muzyka wywoływała rozmaite emocje — od refleksji po złość. Dotykałam palcami klawiszy i wydawało mi się, że jestem płatkiem. Zamykałam oczy i zaczynałam grać, czując jednocześnie na ciele powiew wiatru. Grając, wzbijałam się coraz wyżej i wyżej, aż na samym końcu spadałam. Byłam tylko płatkiem, który musiał w końcu opaść na ziemię. Otwierałam oczy i dostawałam gromkie brawa, kłaniałam się nisko i uśmiechałam. Fortepian był dla mnie wszystkim. Był najszerszym uśmiechem, miarowym biciem serca i pierwszą myślą rankiem zaraz po przebudzeniu.
***
Teraz
— Wika! Wika! Czy ty mnie słyszysz! — wołała mama, ale ja siedziałam na podłodze pustego pokoju, którego miałam już nigdy nie zobaczyć, i udawałam, że żadne słowo nie przedzierało się przez jego ściany. Potrzebowałam ostatniej chwili, by zabrać jak najwięcej wspomnień i ulokować je w kilku komórkach mózgu odpowiadających za wspomnienia.
Za chwilę na zawsze miałam opuścić rodzinny Kraków. Musiałam pożegnać się z liceum, szkołą muzyczną, nauczycielami, znajomymi i grobem taty. Nie chciałam wyjeżdżać, lecz nie pozostawiono mi wyboru. Mama podjęła decyzję za mnie. Nie pofatygowała się, by ze mną o tym porozmawiać. Powiedziała tylko, że za tydzień wyprowadzamy się nad morze. Nie pytałam dokąd, bo nie chciałam wiedzieć. Chciałam tu pozostać, wrosnąć w podłogę pokoju korzeniami. Jednak to było nierealne, bo klamka zapadła. Mogłam czuć tylko złość. Nienawidziłam matki, a jeszcze mocniej nienawidziłam jej narzeczonego — Piotra, który był zwykłym bufonem zakładającym codziennie krawat w innym kolorze.
— Wika! Czy ty kompletnie ogłuchłaś? — zapytała matka i bez pukania otworzyła drzwi.
Odwróciłam się, by na nią spojrzeć. Była bardzo podobna do mnie. Jej włosy miały kolor lnu, miękko otulały jasną twarz z wydatnymi policzkami. Jej wargi były wąskie, w kolorze dojrzałych malin, a oczy… Miałyśmy taki sam odcień zieleni — skąpanej w słońcu oliwki. Niektórzy uważali ten kolor za szarość pomieszaną z zielenią, bo najprościej było go tak zdefiniować. Lecz w promieniach słońca nasze tęczówki zaczynały migotać jaśniejszym odcieniem zieleni. Kolor naszych oczu był niepowtarzalny, unikalny. Bardzo go lubiłam.
— Wrócę tutaj. Za rok — wybuchnęłam, zaciskając palce w pięści. Coraz bardziej sprzeciwiałam się woli matki, bo broniłam swoich przekonań. Chciałam mieszkać w Krakowie, przetrwać ostatni rok liceum, zdać maturę i złożyć papiery na studia. Jeszcze nie miałam planów na przyszłość. Nie wiedziałam, w jakim kierunku powinnam się uczyć. Nie chciałam wierzyć, że to, co sobie zamarzę, jest w stanie się spełnić.
Jakiś czas temu byłam zbyt naiwna i życie mnie poturbowało. Wierzyłam w ludzką dobroć i miłość. Dzisiaj postanowiłam nie wierzyć i nie ufać. Chciałam pozbyć się naiwności i pokazać innym, że sama mam prawo decydować o swoim losie.
— Zakochasz się w nadmorskim krajobrazie, zobaczysz… — odparła pogodnie matka. — Poznasz nowych przyjaciół, zaznasz innego życia. Jestem pewna, że nigdy więcej nie powrócisz do Krakowa.
— A tata? — zapytałam i poczułam, jak kąciki oczu napełniły się łzami.
— Tata wolał odejść, Wika. Opuścił cię, więc ty masz prawo opuścić jego grób bez wyrzutów sumienia. Będziemy tu przyjeżdżać na Wszystkich Świętych i zapalać mu znicz.
Przymknęłam powieki, czując rozchodzący się po ciele ból. Nie rozumiałam oziębłości matki wobec mężczyzny, którego pokochała i z którym zdecydowała się stworzyć rodzinę. Nawet po jego śmierci zachowywała się uparcie i bezwzględnie. Czuła do ojca złość, a nie powinna. O zmarłych zawsze powinno się myśleć i mówić dobrze, bo umarły nie może się obronić. Zawsze pozostanie na straconej pozycji.
— Słyszysz, co mówisz? — zapytałam. — Twój mąż nie żyje, a ty zamieniasz się w rozkapryszoną nastolatkę… Często powtarzałaś mi, że w pewnych sytuacjach ja zachowywałam się dziecinnie, ale miałam do tego prawo. Byłam tylko dzieckiem. A ty? Jesteś dorosłą kobietą, matką, a reagujesz gorzej niż ja kilka lat wstecz…
Wstałam z podłogi. Poprawiłam luźną koszulkę, która opinała się na moich biodrach, i spojrzałam na matkę. Dostrzegłam jej rozdziawione usta i szeroko otwarte oczy. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła.
— Jestem gotowa. Idę do samochodu — oznajmiłam apatycznie, otworzyłam drzwi i wyszłam z mojego byłego pokoju.
Od czterech miesięcy tak wyglądały nasze rozmowy. Przeważnie kończyły się kłótnią, po której atmosfera w domu stawała się niezwykle napięta.
Mój świat zawalił się w dniu, kiedy mama zakomunikowała, że odchodzi od ojca. Nie wiedziałam jeszcze, że poznała innego mężczyznę, więc zamieszkałam razem z nią. To był największy błąd, jaki popełniłam. Gdybym została z tatą, może potrafiłabym mu pomóc. Może ojciec wciąż by żył…
***
Siedziałam w samochodzie z podkulonymi nogami, czując, jak całe moje ciało zesztywniało. Mama wielokrotnie zwracała mi uwagę, bym nie trzymała obutych nóg na siedzeniu, gdyż jej partner gustował w drogich samochodach i mocno irytował go widok moich trampek na jasnej tapicerce.
— Mogłabyś bardziej szanować samochód Piotra — burczała.
Nie reagowałam, więc mama przyjmowała inną taktykę.
— Twój kręgosłup cierpi, kiedy trzymasz kolana podsunięte pod brodę. Zlituj się chociaż nad swoimi plecami — mówiła, na co od niechcenia zdejmowałam nogi z siedzenia i znowu zachowywałam się jak przykładna córka.
Zbyt długo pozwalałam sobą manipulować. Zbyt długo robiłam to, czego wymagali ode mnie inni. Tak naprawdę do tej pory nie zrobiłam niczego szalonego. Nie posmakowałam nawet piwa, nie zapaliłam papierosa, nigdy nie całowałam się z chłopakiem. Dwa lata temu podkochiwałam się w Michale, który grał na perkusji. Niby przypadkowo, ale często pojawiałam się nieopodal sali, w której ćwiczył, lecz on mnie nie zauważał. Jeśli nawet jakimś cudem spojrzał, to ujrzał wyrośniętego dzieciaka, a nie dziewczynę, którą chciałoby się zaprosić na randkę. Zresztą ubierałam się nadto dziecinnie, słuchając wskazówek mamy. Zawsze mi powtarzała, że na dorosłość nadejdzie odpowiedni czas.
Oderwałam głowę od zagłówka fotela. Miałam serdecznie dosyć przebytych czterystu kilometrów. Na pocieszenie usłyszałam, że pozostała nam tylko setka.
Mój tato nigdy nie prowadził samochodu w absolutnej ciszy. Czasami ustawiał radio na cały regulator, kiedy leciała rockowa piosenka, którą lubił. Wtedy śmiała się nawet mama. Brakowało mi tych czasów, a najgorsza była świadomość, że one nigdy nie powrócą. Idealna cisza zaczynała aż boleć. Ciekawe, czy nie uwierała uszu mamy… Nawet jeśli tak było, Alicja Braun nigdy by się do tego nie przyznała. Styl życia Piotra stał się jej stylem. Codziennie wnikał do jej krwiobiegu i wypłukiwał wszystko to, co mama miała w sobie nietuzinkowego. Uwielbiała słodycze, zwłaszcza lody o smaku słonego karmelu, ale dla swojego chłopaka stała się kobietą fit, która na sam widok mrożonych słodkości dostawała torsji. I dostawała je, a ja patrzyłam i wzdychałam lekko, nie potrafiąc się nadziwić temu, jak jeden człowiek może zmienić drugiego w tak szybkim czasie. Mama wyrzekła się także noszenia sportowych ubrań na rzecz krótkich miniówek i wydekoltowanych bluzek, które lubił Piotr. Właściwie cały świat Alicji kręcił się tylko wokół pana krawacika — często tak określałam Piotra.
— Wika! — zawołała niespodziewanie mama, oglądając się na tylne siedzenie. — Zobaczysz, jaki będziesz miała piękny pokój! — ekscytowała się.
Nie odpowiedziałam, tylko zadarłam kolana pod brodę, wiedząc, że Piotr zobaczył to w wewnętrznym lusterku.
***
Otworzyłam oczy dopiero, gdy poczułam lekkie szarpnięcie i spokój. Szum silnika ucichł, więc upewniłam się, że nasza podróż dobiegła końca. Przetarłam opuszkami palców powieki i ziewnęłam ospale. Przez szybę zobaczyłam skaczącą z radości mamę, która zarzuciła swoje ręce na barki Piotra, by móc go pocałować. Złączenie ich warg trwało długo… za długo. Opuściłam wzrok i otworzyłam drzwi, pragnąc zaczerpnąć świeżego powietrza. Kiedy to zrobiłam, mama od razu oderwała się od swojego chłopaka i podbiegła do mnie. Złapała mnie za dłoń i zaczęła delikatnie ciągnąć, chcąc nakłonić mnie do szybszego wyjścia z samochodu.
— Oj, ruszaj się prędzej! — ponaglała piskliwym głosikiem.
Nie miałam ochoty wysiadać i oglądać budynku, który miał stać się nowym domem.
— Witaj, nasz nowy domu! — zapiszczała z ekscytacji niczym małe dziecko, które ucieszyło się z otrzymanej zabawki. Tylko ta zabawka była niezwykle droga…
Wyszłam z samochodu i spojrzałam na budynek. Był duży i nowoczesny. Burzył moje wyobrażenie o miejscu, w którym powinno budować się rodzinne relacje. Na pierwszy rzut oka wiało od niego chłodem i sterylnością. Jak w takim miejscu można zaznać wyciszenia i ciepła?
Ukradkowo zerknęłam na twarz matki i ujrzałam na niej szczęście, jakie może zapewnić tylko bogactwo. Alicja Braun wydawała się kimś innym, kimś, kto dla wygodniejszego życia był w stanie poświęcić swoje dawniejsze przekonania. Nie pamiętała już o wspólnych chwilach spędzonych z moim tatą. Nie wspominała czasów, kiedy byli małżeństwem. Teraz w jej życiu królował bufoniasty prawnik i jego gruby portfel.
Mówi się, że pieniądze są tylko dodatkiem do życia, ale uważałam to stwierdzenie za poważne zakłamanie. Siła pieniądza wypierała wszelkie wartości w życiu. Niszczyła miłość, przyjaźń i szacunek dla cudzej, ciężkiej pracy. Gdy w grę wchodziło bogactwo, liczyły się tylko pozycja i znajomości. Brakowało w tym wszystkim miejsca na szczerość, dobroć i bezinteresowność. Skoro życie było tak strasznie niesprawiedliwe, postanowiłam przestać być miła i dobra dla świata.
Koniec z dawną Wiką — obiecałam sobie, wchodząc do domu, który bardziej przypominał muzeum. Nie było w nim przepychu, lecz drogi minimalizm.
— Wika! — zawołała mama, klaszcząc w dłonie. — Powiedz coś… Podoba ci się?
Czy ten dom mógł się podobać? Komuś takiemu jak Alicja Braun zapewne tak, ale komuś takiemu jak ja, kto czuł złość do swojej matki i jej wybrańca, już nie.
— Powiedz coś, córciu — nalegała mama, kładąc zimną dłoń na moim ramieniu.
Dom był piękny, nadto luksusowy jak na mój gust i zapewne obrzydliwie drogi. Nie chciałam okazać nawet odrobiny zainteresowania nim, bo miałam zamiar ich ukarać. Zamienili moje życie w piekło. Ich romans popchnął mojego ojca w ramiona śmierci… Tego nie można wybaczyć i zapomnieć.
Przełknęłam ciężko ślinę, którą przetrzymywałam dobre dwie minuty w ustach, omal się nią nie krztusząc. Minęły cztery miesiące od jego śmierci, a ja wciąż odczuwałam bolącą ranę w sercu, jakby to wszystko stało się wczoraj. Poczucie pustki najpierw opanowało rozum, zostawiając po sobie trudny do okiełznania ból. Następnie udręczenie zaczęło atakować każdy mięsień mojego wątłego ciała i doprowadziło do tego, że nawet najmniejsza czynność stawała się niemożliwa, bezsensowna. Ale wiedziałam o tym tylko ja. Ukrywałam łzy, rozpacz i własną niemoc przed całym światem. Nie chciałam prowokować wielu zbędnych komentarzy matki, dlatego milczałam. Byłyśmy sobie bliskie i zarazem tak bardzo dalekie. Każdego dnia życie nas poróżniało. Oddalało od siebie, jakbyśmy były dwoma różnoimiennymi biegunami.
Nadszedł czas, by coś powiedzieć — pomyślałam, wykonując dwa kroki w przód, by dłoń matki przestała mnie dotykać. Dołożyłam dodatkowe dwa kroki i odwróciłam się, odważnie patrząc na jej twarz i szeroko otwarte oczy.
— Ten dom… — zaczęłam mówić z mocno bijącym sercem — to zwykły dom dla próżnych ludzi — burknęłam, zaciskając usta w wąską kreskę.
Nie było mi przykro, że uraziłam matkę, a może nawet Piotra, do którego ta opinia trafi przez Alicję jeszcze dzisiaj. Partner matki mnie nie obchodził, nie istniał dla mnie. Wiedziałam, że nigdy go nie polubię za ten przeklęty moment, w którym zawrócił jej w głowie. Dlatego obiecałam sobie nie mieć oporów przed wyrażeniem prawdy na dany temat. Być może lekko przesadziłam, określając „próżnymi” ludzi mieszkających w ładnych domach. Nigdy nie chciałam oceniać człowieka po etykiecie, tylko po tym, co sobą prezentował. Nie mogłam jednak odmówić sobie przyjemności zdenerwowania matki. Widok jej zmarszczonych brwi i zamglonych od łez oczu był w pewnym stopniu zbawienny. Był drobnym ukojeniem dla mojej cierpiącej duszy. Gdyby kazano mi przyrównać uczucie, które teraz odczuwałam, do ciała stałego, porównałabym je do oparzonej nogi, której ból próbowano ugasić maleńkim kawałkiem lodu. Kostka lodu byłaby jedynie muśnięciem zimna, ale nie przyniosłaby upragnionej ulgi. Potrzebowałabym dwóch wiader z lodem, żeby coś poczuć… Minimum.
Kiedy Alicja i Piotr zaczęli wnosić podręczne bagaże z osobistymi rzeczami, zabrałam niewielką torbę i udałam się do nowego pokoju. Szłam niepewnym krokiem, rozmyślając o tym, co zobaczę za zamkniętymi drzwiami.
Elegancki dom, w którym teraz będę mieszkać, był spełnieniem moich dziecięcych fantazji. Ileś lat wstecz rozpierałaby mnie duma, ale teraz… Postanowiłam traktować to miejsce jak tymczasowe schronienie do czasu pójścia na studia.
Stanęłam przed białymi drzwiami i powoli zacisnęłam dłoń na srebrnej klamce. Delikatnie ją nacisnęłam i… pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to podwójne łóżko starannie zasłane nakryciem w małe kwiatki. Taki sam motyw zdobił firanki otulające okno, przez które usłyszałam szum morza. Zadrżałam mimowolnie i omiotłam uważnym spojrzeniem każdą część pokoju, który wydawał się trzy razy większy od naszego salonu w Krakowie.
Było tu o wiele ładniej, niż mogłam sobie wymarzyć. Przy ścianie naprzeciw łóżka stały białe pianino i biurko, a na nim leżał biały laptop. Obok drzwi, wciśnięta w kąt, ujrzałam narożną, pustą biblioteczkę, a obok niej małą toaletkę ze żłobieniami.
— Masz piękny pokój. Zasłużyłaś na niego — odezwała się matka, która nagle pojawiła się obok. — Coś ci pokażę — wyszeptała, podążając w stronę okna. Stanęła przy nim, wykonała dwa kroki w prawą stronę i zniknęła. Za chwilę pojawiła się ponownie. — Trzeba tu podejść, by zobaczyć ten wąski korytarzyk prowadzący do twojej własnej garderoby — zaanonsowała miękkim tonem.
Nie potrafiłam wykrzesać chociażby iskry delikatnego uśmiechu, wiedząc, że matka mnie obserwuje. Nie mogłam jej pokazać, jak wielką radość sprawił mi nowoczesny pokój.
Wolałabym go nie mieć, gdyby to zwróciło tacie życie — pomyślałam i cierpko powiedziałam:
— Boli mnie głowa. Chcę zostać sama.
Mama spojrzała na mnie z litością, skinęła głową i opuściła pokój, zamykając za sobą drzwi. Nie wiedziała, że kłamię. Nie lubiłam tego robić, ale musiałam. Chciałam uprzykrzyć moim współlokatorom życie, by poczuli ból. Mama zadała potężny cios tacie, odchodząc od niego. Później domagała się szybkiego rozwodu, by móc oficjalnie być z Piotrem. Zraniła ojca, więc ja zranię ich. Dla taty…
Skoro wszyscy chcą radykalnych zmian, to je dostaną — obiecałam sobie w myślach.
Tej nocy szeroko otworzyłam okno, by rozkoszować się zapachem morskiej bryzy. Po raz pierwszy pozwoliłam sobie na przerwanie wieczornej ciszy delikatnym szumem morza niesionym przez wiatr. Te dźwięki otulały mnie niczym muzyka. Brakowało mi muzyki i gry, ale coś sobie obiecałam: skoro los postanowił odebrać mi ojca, ja postanowiłam przestać grać. Pragnęłam trzymać się reguł ciszy, którą coraz bardziej zaczęłam rozumieć i doceniać. Coraz częściej milczałam, by nie zakłócać melodii bezgłosu. Cisza była tą odmianą muzyki, którą najtrudniej zrozumieć i pokochać.
Jeszcze raz spojrzałam na wieczorne niebo i poprosiłam cichym, odrobinę zawstydzonym tonem:
— Spraw, aby moje życie uległo zmianie. Mam dosyć zadowalania innych własnym kosztem. Teraz chcę zacząć żyć po swojemu. Jeśli mnie słyszysz… Tato…
Odpowiedział mi okrzyk mewy gdzieś w oddali i szum kołysanych wiatrem fal. Zamknęłam okno i wślizgnęłam się pod kołdrę.ROZDZIAŁ 2
Ta noc minęła spokojnie, może nawet nadzwyczaj spokojnie, co było zadziwiające, gdyż często nawiedzały mnie senne koszmary. Zawsze nachodziła mnie ta sama wizja i obraz oczu uduszonego ojca, z liną zaciśniętą wokół szyi. Jego usta pozostawały otwarte, jakby żałował samobójczego czynu i próbował złapać powietrze albo wołać o pomoc. Z ich kącika wypływała ślina. Doskonale pamiętałam kolor skóry twarzy ojca — był siny, a pod oczami pojawiły się wybroczyny. Miejsce na szyi nad pętlą stało się już bordowosine. Wisiał tak bezwładnie, niczym ryba złapana na wędkę. To było straszne.
W moich snach, kiedy wchodziłam do łazienki, tato pozostawał w bezruchu, a kiedy zaczynałam krzyczeć, jego ciało zaczynało się poruszać po okręgu. I nagle sen zmieniał się w koszmar — martwe ciało zaczynało kołysać się coraz szybciej i szybciej, aż w końcu tułów oddzielił się od szyi…
Usiadłam na łóżku, zagarnęłam do tyłu kosmyk włosów i wytarłam z czoła perlący się pot. Nie potrafiłam wymazać z pamięci tego obrazu, choć bardzo się starałam. Wizja powracała jak bumerang, potęgując we mnie strach i żal, który wypłakiwałam wraz z łzami.
Wzięłam głęboki haust powietrza i od razu wypuściłam je ustami. Przetarłam zaspane oczy i rozejrzałam się dookoła, po świeżo wymalowanych ścianach; czułam zapach farby unoszący się jeszcze w powietrzu. Było tu przytulnie, ale czegoś brakowało. Zatrzymałam wzrok na jednej pustej ścianie, drugiej… W pokoju brakowało duszy.
Jeśli mam przetrwać w nim dobry rok, muszę coś w nim zmienić — pomyślałam i spojrzałam na białe pianino.
— Ciebie to od razu zakryję serwetą i postawię doniczki z kwiatami — wyszeptałam, wstając leniwie z łóżka.
Przeciągnęłam się kilka razy i otworzyłam okno, by nacieszyć nozdrza zapachem świeżości. Pozostały mi ostatnie dni wolności przed pójściem do szkoły. Dzisiaj Piotr ma zabrać mnie do szkolnej biblioteki, bym spisała listę podręczników.
— Właściwie która jest godzina? — wymruczałam, poszukując zegarka. Byłam skazana na telefon, który wrzuciłam na samo dno torby. Podeszłam do niej i zaczęłam wypakowywać kosmetyczkę, ulubione płyty i kilka książek, które od razu ustawiłam na półce narożnej biblioteczki.
Uwielbiałam czytać, a moją ukochaną książką był „Mały Książę”. Wracałam do niej wielokrotnie. Czytając każde zdanie od nowa, czułam się tak, jakbym odkrywała jej treść po raz pierwszy. Za każdym razem znajdowałam tak wiele cennych porad dotyczących tego, co było w życiu naprawdę istotne. Pogłaskałam wymiętą okładkę i powróciłam do torby, z której wygrzebałam w końcu telefon.
— Kwadrans po dziesiątej… Cholera! — zaklęłam, przypominając sobie, że mam być gotowa na dziesiątą trzydzieści. — Piętnaście minut… — burknęłam, chwyciłam świeżą bieliznę, sukienkę w kwiatki i pobiegłam do łazienki wziąć szybki prysznic.
Może powinnam zmienić też te przesłodzone firanki w kwiatki? — myślałam, idąc do kuchni.
— Kogo my tu widzimy?! — zawołała mama, spoglądając na zegar, który wskazywał punkt dziesiątą trzydzieści. — Jak ci się spało w nowym łóżku? My nie mogliśmy zmrużyć oka — dodała, spoglądając zalotnie na uśmiechniętego Piotra. — Za wiele emocji, które nas rozsadzały. Przegadaliśmy całą noc. — Podeszła do wielkiej lodówki, otworzyła ją i wyciągnęła sok w kartonie. Pomarańczowy. Wiedziała, że to mój ulubiony smak. Kochałam cytrusy i wszystko, co cytrusowe. Postawiła go przede mną na kuchennym blacie, a obok szklankę, w której odbijały się promienie słońca wpadające przez duże okno.
Odsunęłam ją i odkręciłam korek kartonika. Nie potrzebowałam szklanek. Każdy sok smakował najlepiej, pity bezpośrednio z opakowania.
— Powiedz mi, Wika, kiedy nauczysz się zasad dobrego wychowania? Codziennie powtarzam ci, że to niehigieniczne pić prosto z opakowania. A w ogóle, zadecydowaliśmy z Piotrem, że będziemy kupować soki w szklanych butelkach. Dzisiaj znalazłam w sklepie ekologiczny sok z cytryn z Sycylii. Jest nieskoncentrowany, ale wspaniale smakuje jako dodatek do wody. Piotr kupił od razu dwie zgrzewki Rumianych Policzków na poprawę pracy szarych komórek.
— Rumianych…?
— Policzków. To nazwa dietetycznego soku z żelazem i witaminami z grupy B, a w środku same dobrodziejstwa natury: bez, aronia, miąższ truskawkowy…
Każdego dnia byłam skazana na eko. Na wysłuchiwanie o topkach eko i kto był eko. Nienawidziłam eko i marzyłam teraz o wielkim hamburgerze ociekającym tłuszczem.
Zerknęłam na Piotra, który schował pod pachę jedną ze swoich skórzanych teczek adwokackich i gestem dał znać, że już wychodzi. Skinęłam głową w odpowiedzi, że już idę się zbierać. Pragnęłam uwolnić się od ekologicznego wykładu, dlatego chętnie wyszłam z domu. Och, jakże to określenie gryzło się z prawdziwym znaczeniem słowa „dom”…
Piotr siedział już za kierownicą swojego luksusowego BMW, więc zajęłam miejsce obok niego. Zapięłam się pasami i oparłam głowę na zagłówku, obserwując drogę, którą przyjdzie mi pokonywać codziennie przez najbliższe miesiące.
— Wiktoria… — zaczął mówić nieco spiętym tonem. — Wiem, że jesteś na nas zła. Wiem, że musiałaś zostawić swoją dotychczasową szkołę, koleżanki i kolegów, ale mam nadzieję, że tutaj także będzie ci dobrze. Na początku chcieliśmy zapisać cię do zwykłego liceum z klasą artystyczną, ale…
Tu nastąpiła długa pauza, więc czułam, że znowu zadecydowali o czymś bez mojej wiedzy. Odwróciłam twarz w stronę bocznej szyby, by w razie czego Piotr nie mógł dostrzec moich wilgotnych policzków.
— Ale? — zapytałam ostrzejszym tonem.
— Pójdziesz do prywatnego liceum artystycznego. Codziennie będę odwoził cię do szkoły, a z powrotami zobaczymy, jak to będzie.
— Wiesz, że nie chcę twoich pieniędzy — powiedziałam, marszcząc brwi, i odważyłam się na niego spojrzeć.
Kiedy jego tęczówki napotkały moje, Piotr szybko przeniósł wzrok na przednią szybę. Musiał być idealnie skoncentrowany na jeździe. Zacisnął kurczowo palce na kierownicy i skręcił w prawą stronę.
— Jesteśmy rodziną. Co moje, to wasze. Założyłem ci konto i będę co miesiąc wpłacał pieniądze na osobiste wydatki. Chcę, żebyś miała zaskórniaki na podstawowe sprawy: kino, wypad ze znajomymi, nową bluzkę…
Przymknęłam na chwilę powieki i przygryzłam wargę tak boleśnie, aż poczułam słodki smak krwi. Postanowiłam zakończyć tę rozmowę ciszą. Piotr i tak niczego nie rozumiał. Niby taki wszechstronnie wykształcony, a ciemny jak tabaka w rogu. Nie chciałam mu tłumaczyć od nowa wszystkiego, co mnie tak potwornie irytowało w jego zachowaniu.
Dalsza droga upłynęła nam w kompletnej ciszy. Piotr wydawał się słabym rozmówcą w mojej obecności, podobnie jak ja w jego. Witaliśmy się ciszą i nią żegnaliśmy. Kiedy zaparkował przed szkołą, burknął tylko, że na chwilę jedzie coś załatwić i wróci za dwadzieścia minut. Wysiadłam, wpatrując się w mury nowej szkoły, która wydawała się ogromna. Kiedy odwróciłam się w stronę Piotra, by cokolwiek odpowiedzieć, ten nasunął na oczy przeciwsłoneczne okulary i odjechał.
— Wspaniale — wyszeptałam, czując się jak jedyny ufoludek na Ziemi.
Otworzyłam furtkę i powoli pokonywałam schody. Czułam bolesny ścisk żołądka spowodowany stresem i głodem, bo nie miałam jeszcze dzisiaj w ustach chociażby okruszka jedzenia. Pchnęłam drzwi, naciągnęłam mocniej sukienkę, by nakryła kolana, i poszłam wypatrywać drogowskazu, który naprowadzi mnie na bibliotekę. Rozglądałam się po pustym korytarzu, słysząc coraz mocniejsze uderzenia serca i burczenie w brzuchu. Postanowiłam iść do końca korytarza, wierząc, że gdzieś po drodze napotkam upragniony napis. Niestety. Znalazłam pracownię, w której stały sztalugi, ale biblioteki nigdzie nie było. Zawróciłam, widząc na swojej drodze chłopaka o kręconych, rudych włosach.
Żeby on wiedział, gdzie jest biblioteka — pomyślałam z nadzieją i ruszyłam szybszym krokiem w jego stronę.
— Cześć — powiedziałam, wpatrując się w jego surową minę i zadarty nos ozdobiony kilkunastoma rdzawymi piegami.
— Cześć — odezwał się z nutą niepewności.
— Szukam biblioteki…
— Tu jej nie znajdziesz. To znaczy musisz iść na drugi koniec szkoły — oznajmił z przejęciem i wskazał ręką ciemny korytarz po drugiej stronie budynku.
— Dzięki. — Mówiąc to, uśmiechnęłam się i pobiegłam prosto przed siebie.
Na przeciwległym końcu korytarza dostrzegłam bordowe, masywne drzwi z napisem BIBLIOTEKA. Ostrożnie nacisnęłam klamkę i popchnęłam jedno drewniane skrzydło. W dużej sali stały szkolne ławki z laptopami, a trzy metry ode mnie, za biurkiem w kształcie litery L, siedziała krótkowłosa kobieta. Zamknęłam za sobą drzwi i pospieszyłam w jej stronę. Popatrzyła na mnie podejrzliwym spojrzeniem i mocno zmarszczyła czoło, jakby szukała w głowie odpowiedniej przegródki z moimi danymi.
— Dzień dobry — przywitałam się. — Jestem nową uczennicą szkoły. Nazywam się Wiktoria Braun. Czy może mi pani pomóc? Potrzebuję spisu podręczników.
— Ktoś tu szybko się obudził — skwitowała kobieta i wydęła usta, eksponując bladoróżowy kolor szminki. — Bardzo mi miło poznać nową uczennicę — powiedziała już sympatyczniej. Zaczęła wciskać klawisze klawiatury i w pełnym skupieniu spojrzała na monitor. — Mówisz, że nazywasz się Braun?
— Tak — przytaknęłam i zaczęłam rozglądać się po pomieszczeniu. Było większe niż w mojej poprzedniej szkole. Przy ławkach siedziało pojedynczo kilkoro uczniów. Powróciłam wzrokiem do kobiety.
— Musisz chwileczkę poczekać. Drukuję dla ciebie plan szkoły, plan lekcji i spis książek. To ty jesteś tą Wiktorią od fortepianu? — zapytała, zaglądając głęboko w moje oczy.
— Byłam. Już nie gram.
— Ja też kiedyś uczyłam historii, a teraz siedzę na dupsku i zamawiam nowe książki. Wącham ich kartki i upajam się melodią szelestu stron. Lubisz czytać?
— Bardzo — wyznałam z entuzjazmem.
— Więc od razu założę ci kartę biblioteczną.
— Byłoby wspaniale — oznajmiłam i jeszcze raz zerknęłam za siebie.
Dwóch nastolatków surfowało po internecie, jakaś dziewczyna owijała na palcu kosmyk swoich włosów, a w kącie przy ścianie napotkałam niebieskie oczy chłopaka, który wyglądał nieco poważniej. Zauważył mnie, a nasze spojrzenia się skrzyżowały. To była dla mnie niekomfortowa sytuacja. Nie wiedziałam, co robić, kiedy obcy chłopak na mnie patrzył. Nie chciałam wysyłać mu sprzecznych sygnałów.
O Boże — pomyślałam. W kontaktach damsko-męskich jestem na poziomie minusowym.
Nerwowo przygładzałam brzeg sukienki, próbując sprawić, by przykleiła się do mojego kolana.
— Proszę. — Bibliotekarka podała mi cztery kartki i spławiła mnie skwaszonym uśmiechem.
— Dziękuję i do widzenia — powiedziałam, zaciskając palce na papierowych stronach.
— Do zobaczenia już wkrótce — odpowiedziała, a ja szybko wyszłam, zamknęłam za sobą drzwi i odetchnęłam z ulgą. Napotkałam jednak rudowłosego chłopaka, który zapytał:
— Widzę, że odnalazłaś bibliotekę…
— Jasne — ucięłam mało taktownie, opuściłam głowę i szybkim krokiem wyszłam ze szkoły. Byłam zdenerwowana, choć do końca nie wiedziałam dlaczego. Być może nowa sytuacja, w jakiej zostałam postawiona, stresowała mnie silniej, niż przypuszczałam.
Na parkingu dostrzegłam luksusowe auto Piotra, a jego właściciel debatował z kimś przez telefon, mocno gestykulując wolną dłonią. Nie znałam go od tej strony. Nigdy nie widziałam, żeby wymawiał tyle słów w ciągu minuty. Zawsze sprawiał wrażenie opanowanego. Teraz wydawał się zdenerwowany. Jego policzki były zaróżowione, oczy lśniły. Bez zbędnych słów, bez uśmiechu otworzyłam drzwi samochodu i usiadłam z przodu, na miejscu pasażera. Zapięłam pasy i patrzyłam przed siebie. Nie chciałam podsłuchiwać, o czym rozmawiał. Dotyczyło to chyba jego poprzedniego klienta. Kiedy skończył wydzierać się przez telefon, głośno westchnął, spojrzał na mnie i zapytał miękko:
— Możemy jechać do domu?
Skinęłam głową, marząc, by cisza wypełniała wnętrze samochodu przez całą drogę powrotną.
Po wejściu do domu zastałam mamę gotującą warzywa na parze. Zrobiłam zniesmaczoną minę.
— Jak ci się podobała szkoła? — zapytała, siadając obok mnie na wysokim taborecie w stylu barowym.
— To się okaże już wkrótce.
— Masz plan lekcji?
— Mam — ucięłam krótko, czując coraz silniejsze burczenie w brzuchu.
— Ale jesteś głodna. — Mówiąc to, matka poklepała mnie delikatnie po plecach. — Zaraz będzie obiad.
— Chyba nie to. — Wskazałam palcem na buchający parą garnek.
— Owszem, to — potwierdziła, spoglądając maślanymi oczami na przechodzącego obok niej Piotra.
On w odpowiedzi zarzucił jej dłonie na kark i zaczął go delikatnie ugniatać, a mama zachichotała radośnie.
— Ty także, kochanie, uważasz, że warzywa to nie obiad? — zapytała zalotnie.
— A ugotowałaś chociaż jakieś kulki mięsne?
Alicja Braun wstała jak oparzona z taboretu i spojrzała z miną pełną niechęci to na mnie, to na swojego chłopaka.
— Koniec z mięsem. Od dzisiaj nie jemy wołowiny, bo może zawierać priony wywołujące u człowieka chorobę Creutzfeldta—Jakoba. Nie jemy niczego od świnek, bo tłuściutkie prosiaczki mogą być zakażone pryszczycą.
— A kurczak? — zapytał z nadzieją Piotr.
Wiedziałam, że owa nadzieja zaraz zgaśnie.
— Kochanie! — wykrzyknęła z oburzeniem mama. — Czy nie słyszałeś, że drób zawiera w sobie antybiotyki i hormony?
— Czy w pobliżu jest pizzeria? — zapytałam, chcąc przerwać tę głupią dyskusję.
— Za rogiem — oznajmił Piotr, na co mama otaksowała go złym spojrzeniem.
— Więc dzisiaj tam zjem obiad — powiedziałam i udałam się do swojego pokoju, by przebrać się z sukienki w krótkie spodenki i rozciągniętą koszulkę.
***
Po południu dałam się namówić matce na zwiedzanie miasta. Taksówką pojechałyśmy w okolice Głównego Miasta i ruszyłyśmy na ulicę Długą, gdzie co chwila zachwycały nas wyroby z bursztynu. Nie mogłam się powstrzymać i kupiłam małego słonika z uniesioną trąbą— symbol szczęścia. Zwiedziłyśmy Muzeum Bursztynu, w którym najbardziej zafascynowały mnie miodowe bryłki z zatopionymi owadami w środku. Matka uważała, że to było obrzydliwe — ja, że bardzo twórcze.
— Mam ochotę iść na plażę — oznajmiłam, kiedy po wyjściu z Katowni zobaczyłyśmy zabytkową Bramę Wyżynną. — Wydaje mi się, że jeśli znowu znajdziemy się na ulicy Długiej, to dojdziemy do Ratusza, a w nim będą najrozmaitsze sklepiki. Tam zapytamy kogoś o drogę.
— Ale już nie dzisiaj. To na pewno zbyt daleko.
— Wezwiemy taksówkę — próbowałam się targować.
— Chciałabym zwiedzić jeszcze jakieś muzeum — orzekła stanowczo matka.
— A ja chciałabym iść na plażę.
— To nie ta strona miasta. Plaża położona jest bliżej domu…
— Więc wracajmy — poprosiłam, ale Alicja Braun zajrzała tylko głęboko w moje oczy i zacisnęła kurczowo wargi, które momentalnie przyjęły kształt linii.
— Nie, bo chcę zobaczyć fontannę z Neptunem. Wczoraj czytałam trochę o Gdańsku i chcę jak najszybciej poczuć klimat tego miasta. Poznać wszystkie atrakcje i zakamarki.
Podrapałam się po policzku, nie będąc pewna, czy powinnam się odezwać. Kiedyś przemilczałabym słowa matki, ale dzisiaj…
— Chcesz poczuć klimat miasta jako turystka? Bo mieszkanka chyba nie musi go czuć, prawda? Mieszkanka nim żyje.
— Jesteś bezczelna.
— A ty jaka jesteś? — zapytałam matkę, patrząc, jak na jej policzkach pojawiają się różowe wypieki. — Podzieliłaś naszą rodzinę, pozbawiłaś mnie ojca i jeszcze wymagasz bezgranicznego posłuszeństwa? Dlaczego nigdy nie liczy się to, czego ja chcę?
Pokręciłam głową z niedowierzaniem, że matka nie odpowiedziała choćby słowem, a następnie ryknęłam gromkim śmiechem, choć tak naprawdę wcale nie było mi wesoło. Czułam się zdradzona i oszukana. Miałam osiemnaście lat i wiecznie ktoś podejmował za mnie decyzje. Nie mogłam wybrać sobie nowej szkoły, ba… nawet profilu klasy, bo moja matka wszystko wiedziała najlepiej. Miałam jej serdecznie dosyć!
— Nie wiesz, co mówisz!
— Za to ty przez całe życie mówiłaś za mnie, ale koniec z tym! Idę na plażę, bo właśnie tego chcę!
Ruszyłam do przodu, czując bolesne fale przechodzące przez moje ciało.
— Wika! — Usłyszałam głos matki, ale się nie zatrzymałam. Nie chciałam znowu robić tego, czego ona chciała. Ulec.
Słone łzy płynęły po moich policzkach, ale nie zważałam na nie. Musiałam być silna i nie mogłam pozwolić, by matka sterowała moim życiem. Ono było tylko moje i tylko jedno. Nie byłam już małą Wikusią z dwoma warkoczykami, która grzecznie się uśmiechała i wypełniała każde polecenie mamusi. Wyrosłam na Wiktorię, która miała prawo popełniać błędy i poznawać smaki życia. Miała prawo czuć gorycz, słodycz i sól…
Zobaczyłam tłum turystów, którzy przyjechali na wycieczkę, i wtopiłam się pomiędzy grupę. Nie chciałam kłócić się z matką, a każda dłuższa chwila spędzona razem zawsze kończyła się w taki sposób. Ona wciąż chciała decydować za mnie, a ja potrzebowałam przestrzeni. Nie miałam zamiaru jej słuchać. Matka też mnie nie słuchała, kiedy płakałam i błagałam, by nie rozwodziła się z tatą. Moje prośby nie znaczyły dla niej nic… Może ja sama nie znaczyłam dla niej nic? Byłam tylko osiemnastoletnim obowiązkiem? Nudnym przyzwyczajeniem w życiu?
— Zgubiłam ją — wyszeptałam pod nosem i podeszłam do pierwszej napotkanej kobiety, by zapytać o drogę na plażę.
Po podróży tramwajem i kilkunastominutowym spacerze dotarłam do celu. Byłam już zmęczona i potrzebowałam się odprężyć. Kraków zawsze wydawał mi się taki zatłoczony, ale dzisiaj zmieniłam zdanie po porównaniu go z nowym miastem. Usiadłam na dużym kamieniu pod wydmami i patrzyłam przed siebie. Wszędzie siedziały grupy ludzi, których rozmowy, krzyki i śmiech nie pozwoliły mi w pełni chłonąć widoku kołyszących się fal. Słyszałam krzyki nadlatujących mew, ale ludzkie głosy je zagłuszały. Czułam się rozproszona i potwornie zmęczona.
— Ciekawe, ile czasu zajmie mi powrót do domu — bąknęłam, nie pamiętając nawet nazwy ulicy, przy której mieszkałam. Kojarzyłam tylko nazwę pizzerii.
Niedaleko wejścia na plażę stała budka z napojami i lodami, i tam postanowiłam zapytać o drogę powrotną.
***
Było już późno, kiedy wróciłam do domu. Pytałam przechodniów, czy zmierzam właściwą drogą do pizzerii, lecz większość mieszkańców jej nie kojarzyła. Dwie osoby okazały się tak miłe, że odnalazły adres w internecie na smartfonie i pokierowały mnie do domu. Najważniejsze, że się udało.
Mama siedziała z Piotrem w kuchni i rozmawiali o jakiejś religii z Dalekiego Wschodu. Trzasnęłam drzwiami, by oznajmić im, że nie zaginęłam. Popatrzyli tylko na mnie, dając od razu do zrozumienia, że wiedzą o mojej obecności, i powrócili do rozmowy.
Poszłam do pokoju, żeby zrzucić z siebie przepocone ubranie i na chwilę się położyć. Kiedy przekręciłam głowę na łóżku w lewą stronę, miałam widok na niebo, na którym zamigotała jedna gwiazda, mimo iż było widać jeszcze — choć coraz bledsze — słońce.
Usłyszałam nagle ciche zapukanie, więc odruchowo nakryłam kołdrą ciało odziane tylko w bieliznę.
— Mogę wejść? — zapytał Piotr.
Piotr? Co mu się stało, że chciał do mnie zajrzeć? — zastanawiałam się, gdyż przecież zawsze się tylko mijaliśmy.
— Chyba tak, w końcu to twój dom — burknęłam.
Podszedł bliżej łóżka, przysunął krzesło i usiadł na nim. Popatrzył na mnie niewiele zdradzającym spojrzeniem.
— Spałaś?
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
— Martwiliśmy się o ciebie — zakomunikował.
Przewróciłam oczami i rzuciłam impulsywnie:
— Ty?
— Owszem, ja. Wiktoria, zrozum…
Nie pozwoliłam mu dokończyć.
— Rozumiem, naprawdę. Możesz już iść do swojej ukochanej. Powiedz jej, że przekazałeś mi wszystko, co kazała ci powiedzieć, a ja odparłam tylko, że nic się nie stało. Oszczędźmy sobie czasu i nerwów.
Na twarzy Piotra ujrzałam delikatny uśmiech, który momentalnie odsłonił małą dziurkę w jego policzku. Jego krtań poruszyła się, kiedy przełykał ślinę.
— Tym razem pomyliłaś się, bo Alicja nie prosiła mnie, bym z tobą porozmawiał.
— Może nie prosiła, lecz kazała. To tak niewiele, a jednak zmienia wszystko.
— Wcale nie — twierdził uparcie. — Jeszcze jesteśmy ze sobą na etapie próśb, a nie kazań. Wiktoria… — wymówił moje imię, po czym zamilkł. Lekko pochylił głowę do przodu i kontynuował: — Pojechałem po Alicję, kiedy ty zniknęłaś z pola jej widzenia. Była roztrzęsiona i bardzo martwiła się o ciebie. Wiem, że masz żal do swojej mamy o to, że związała się ze mną, ale pamiętaj, że czasami uśmiech na twarzy człowieka to tylko pozory.
Nie zamierzałam wdawać się w kolejną niepotrzebną dyskusję, dlatego ospale ziewnęłam i zakomunikowałam, że chcę iść spać. Piotr skinął głową i posłusznie wyszedł z pokoju. A ja musiałam się zmobilizować, by wziąć szybki prysznic.
***
Rano ugotowałam jajko, obrałam je ze skorupki i posmarowałam grubą warstwą majonezu, czekając na komentarz ekomatki, która uparcie milczała od wczorajszego dnia. Patrzyła na moje śniadanie, ale go nie komentowała, a ja zjadłam ze smakiem prawdziwą bombę kaloryczną. Chwilę później wyszłam pobiegać. Pamiętałam drogę prowadzącą nad brzeg morza i postanowiłam dobrze spożytkować ostatni dzień sierpnia.
Dobiegłam na plażę, która okazała się nieco bardziej pusta niż wczoraj. Ściągnęłam trampki, przewiązałam je sznurowadłem i zaczepiłam na pasku, który opinał moje biodra. Biegłam po plaży, by poczuć wolność, którą oddychałam pełną piersią. By zbierać siły, które pomogą przetrwać mi w szkole i domu. Żałowałam, że w trudnych sytuacjach, pełnych napięcia, nie potrafiłam wznieść się do góry tak samo jak ptaki, które teraz przelatywały nad moją głową.
Po kilkunastu minutach przysiadłam na piasku, zachwycając się uderzaniem wody o falochrony, na których pociesznie skakały mewy. Wiatr rozwiewał kosmyki moich jasnych włosów, a ja, zamiast odgarniać je z twarzy, stukałam palcami o piasek, wygrywając nieznany moim uszom rytm. Po chwili spostrzegłam, że drugą dłonią też coś bezwiednie wystukiwałam. Musiałam się opamiętać. Podniosłam się, otrzepałam ubranie z piasku, wiedząc, że nie mogę ulec chwilowej słabości. Tęskniłam za dotykiem klawiszy… Muzyka była częścią mnie i dlatego tak trudno było mi się jej wyrzec.
Po obiedzie udaliśmy się we trójkę do księgarni w centrum handlowym, żeby kupić książki do szkoły i inne potrzebne przybory. Mama wciąż się do mnie nie odzywała, choć absolutnie mi to nie przeszkadzało. Ta sytuacja utrzymywała się aż do wieczora, kiedy po kąpieli siedziałam w szlafroku i wystukiwałam coś na klawiaturze laptopa. Rozległo się ciche pukanie i nim zdążyłam krzyknąć „proszę”, zobaczyłam, że matka stoi już przy mojej biblioteczce.
— Wygrałaś — oznajmiła spokojnie.
Spojrzałam na nią zaskoczonym spojrzeniem. W tej chwili przypominała mi osobę, którą była przy moim tacie. Miała na sobie za duży dres. Jej blond włosy splecione były w niechlujny warkocz, a usta wydawały się pozbawione koloru czerwieni.
— Nie grałam w żadną grę — wycedziłam, szybko wyłączając laptop.
— Nie potrafię nie odzywać się do ciebie.
— Cały dzień dobrze ci szło — pochwaliłam matkę, a ona uśmiechnęła się delikatnie. Ja poczyniłam to samo. Przez moment poczułam się tak jak kiedyś… Tylko że kiedyś już nigdy nie nadejdzie.
— To były tylko pozory. — Mama ciężko westchnęła i usiadła na brzegu łóżka. — Jutro twój wielki dzień… Czego powinnam ci życzyć? — zapytała miękkim tonem.
Napięłam wszystkie mięśnie, tocząc walkę z myślami.
Życz mi, by ten rok upłynął jak jeden dzień, bym jak najprędzej mogła się stąd wyprowadzić — tak pomyślałam najpierw. A po chwili: Życz mi w miarę normalnej klasy.
— Chciałabym przespać w spokoju całą noc — odparłam spontanicznie.
— Wciąż męczy cię ten sen? — zapytała, a ja dostrzegłam na jej twarzy smutek. Wydawało mi się, że oczy matki przysłoniła mgła.
— Często.
— Czy nie chciałabyś znowu umówić się na terapię z psychologiem? — zaproponowała, ale i tak wiedziała, że odmówię.
Wytrzymałam cztery spotkania i miałam dosyć opowiadania historii swojego życia, począwszy od dziecięcych lat, które niczego nie wnosiły do terapii. Nie lubiłam mówić o sobie. Zawsze stałam na uboczu i obserwowałam innych. Nigdy nie robiłam niczego, by wyróżnić się z tłumu. Może wyjątek stanowiło granie, ale posiadanie takiej pasji nie było w ich oczach niczym niezwykłym, niczym ekscytującym. Moje hobby raczej odpychało ode mnie rówieśników, niż ich przyciągało. Jak mając dziesięć lat, można było gustować w utworach Ludwiga van Beethovena bądź Siergieja Rachmaninowa? To było takie obciachowe w dobie Beyonce, Eminema i Shakiry. A ja po prostu, mając dziesięć lat, kochałam muzykę klasyczną mocniej niż najnowsze notowanie listy MTV.
— Nie. Poradzę sobie — skłamałam.
Mama pokiwała głową, jakby pragnęła usłyszeć właśnie taką odpowiedź.
— Wyśpij się zatem, nie będę ci już przeszkadzała.
— Dobrze — rzuciłam na odczepnego.
— Nie zaśpij do szkoły — poleciła, chcąc brzmieć zabawnie.
— Nie martw się.
Odetchnęłam z ulgą, gdy sobie poszła. Nie lubiłam niezręcznych sytuacji, a nasze rozmowy skwierczały aż od niekompatybilności. Właśnie w takich chwilach najbardziej brakowało mi muzyki…