- W empik go
Zapach cytrusów - ebook
Zapach cytrusów - ebook
Miłość jest jak cytrusy – cierpka i słodka zarazem.
Ada, u boku Bartka, wraca do równowagi po nieudanym związku. Czy ich krucha miłość przetrwa zaskakującą wieść o ciąży?
Tymek przed domowymi awanturami ucieka w świat lotniczej pasji. Jak daleko posunie się osamotniony chłopiec, by zatrzymać matkę i ocalić rodzinę?
Stefan opuszcza zakład karny. Mierzy się z uczuciem, które przed dwiema dekadami doprowadziło do zbrodni. Czy odbudują z Heleną dawną bliskość?
Zapach cytrusów to pełna życiowej prawdy powieść o trudzie kompromisów, przebaczaniu, a także o odwadze dokonywania niewygodnych wyborów, by dać sobie i najbliższym szansę na lepsze jutro.
Poznaj dalsze losy bohaterów powieści Cytrusowy gaj.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67102-06-3 |
Rozmiar pliku: | 703 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Jeszcze chwilę, niech się pani nie rusza – poprosił lekarz i uśmiechnął się ciepło bez odrywania wzroku od ekranu.
– Po… postaram się – wymamrotała Ada Walicka.
Czarno-biały obraz wyglądał jak dziwny lej pełen ruchomych mazaj i trudno było uwierzyć, że da się z niego wyczytać jakieś konkretne informacje. Drgnęła niespokojnie, gdy poczuła, że bluzka przykleiła jej się do spoconych pleców. Przeklęty upał! Czekała na zwięzły komunikat, że wszystko jest w porządku, a dolegliwości, które uporczywie się utrzymują od paru tygodni, wynikają z niedawnych przejść ze wstrząśnieniem mózgu na czele.
Miała za sobą toksyczne narzeczeństwo obfitujące w epizody przemocy wraz z dramatycznym finałem, za który – musiała to szczerze przyznać – jej narzeczony Jacek Zawadowicz, doktor chemii organicznej, odpowiadał jedynie połowicznie. Powinna się czuć szczęściarą, bo koszmar należał już do przeszłości, a ponadto otaczali ją ludzie, którzy wprawdzie nie byli jej rodziną, ale za to stali za nią murem. Zwłaszcza Bartek.
Leżąc na wąskiej kozetce w gabinecie lekarskim, odnosiła wrażenie, że jej świat po raz kolejny rozpada się na kawałki. Usiłowała niemal nie oddychać, jakby to miało oddalić katastrofę.
– Dziecko, ręce ci się trzęsą. Jesteś bardzo spięta. Tak nie można. – Medyk, który na upartego mógłby być jej ojcem, niepodziewanie przeszedł na ty. Emanował przy tym spokojem i wyrozumiałością.
Jezu, pomyślała, więc to jednak prawda.
– Więc to jednak prawda? – wymamrotała, świadoma, że nie ucieknie od konfrontacji z rzeczywistością. – Pana podejrzenia się potwierdziły?
– Źle mnie zrozumiałaś. To nie były podejrzenia, tylko pewność.
– Powiedział pan: „Wygląda na to, że ma pani lokatora. Musimy to sprawdzić”. To co pan sprawdza?
Lekarz uniósł kąciki ust i zajrzał jej głęboko w oczy.
– Czy się zadomowił, rozpakował oraz jak się miewa na nowej kwaterze.
– I?
– Całkiem mu dobrze. Nie martw się. Szczęśliwy tatuś czeka na korytarzu? Zawołać go?
– Nie! – zaprzeczyła z odrobiną paniki w głosie, po czym już spokojniej dodała: – Nie trzeba.
Ginekolog dostrzegał zagubienie pacjentki. Kładł je na karb niepokoju o dziecko. Przypuszczał, że dziewczyna ma za sobą jakieś nieprzyjemne zdarzenie, po którym jeszcze nie doszła do siebie. Ślady po szwach na skroni i gips na lewej ręce mówiły same za siebie.
– Trafnie zgaduję, że to nie jest radosna nowina? – spytał, poklepując po przyjacielsku jej zdrową dłoń.
– Powinna być, prawda? Dzieci to esencja życia.
– Owszem – przytaknął skwapliwie. – Choć lubią zaskakiwać pojawieniem się na świecie. Ma pani czas, zdąży to pani sobie poukładać – dodał, wracając do oficjalnej formy: – Czy w ostatnich tygodniach brała pani jakieś leki? Kiedy złamała pani rękę?
– Sześć tygodni temu. Składali mnie pod narkozą, dostałam kroplówki. Spędziłam w szpitalu jedną noc, potem przez kilka dni łykałam w domu ketonal. Wczoraj ortopeda zdjął gips, prześwietlił nadgarstek i zdecydował, że potrzebuję jeszcze dwóch tygodni usztywnienia.
Lekarz się skrzywił.
– Przy kolejnym rentgenie proszę wspomnieć, że jest pani brzemienna. Radiolog zastosuje specjalne procedury, by nie narazić płodu. Narkozą proszę się nie przejmować. Miała miejsce zbyt dawno, by zaszkodzić dziecku.
– Ale to się musiało stać wcześniej! Przed wypisem robiono mi badanie krwi i nie wykazało ciąży.
– Kiedy ostatnio pani współżyła?
Walicka zbladła, nie chciała wracać do bolesnych wspomnień.
– Mniej więcej dobę przed… urazem – wyznała ze skrępowaniem.
– Bez zabezpieczenia?
Zawahała się. Tamtego dnia wróciła do domu po zmierzchu. Wcześniej spędziła wiele godzin z Bartkiem i choć nie robili nic niestosownego – skupiali się na sprawie ich podopiecznego z hospicjum, nastoletniego Maćka – ten czas przesycony był ogromem emocji i coraz głębszych uczuć, które zdawały się ich oplatać. Bartłomiej Pilch, rysownik komiksów o lotnikach, a przez ostatnie pół roku także jej współpracownik w przyszpitalnej szkole, nie krył już wówczas, że się w niej zakochał, ona zaś zaczynała poważnie podejrzewać, że to uczucie odwzajemnia.
Zaborczy narzeczony, który od dłuższego czasu zachowywał się niepokojąco agresywnie, czekał na Adę w drzwiach. Urządził jej awanturę, oskarżył o zdradę, a potem po prostu ją zgwałcił, czym ostatecznie przelał czarę goryczy w związku staczającym się w otchłań przemocy.
Tymczasem nazajutrz, w ostatnim epizodzie ich wspólnego życia, gdy zamierzała spakować się i wyprowadzić, oboje padli ofiarą błędnych decyzji Zawadowicza. Firma farmaceutyczna Lami Solutions, w której dorabiał do politechnicznej doktorskiej pensji, okazała się prężnie działającą fabryką dopalaczy szeroko powiązaną ze światem przestępczym. Szantażowany chemik nie potrafił sprostać postawionym mu zadaniom i mimowolnie wplątał narzeczoną we własne porachunki z bandytami, którzy ich skatowali, między innymi złamali Adzie rękę. Następnie bez skrupułów sypał podczas przesłuchań, w wyniku czego szef Lami Solutions, Filip Kornecki, wpadł w ręce policji, a jego podwładnych – nie wyłączając Jacka – postawiono w stan oskarżenia za współudział w przestępstwie. Szczegóły tej sprawy pozostawały jednak poza sferą zainteresowań Walickiej. Miała je gdzieś.
Ciało wracało do zdrowia, lecz psychika radziła sobie wolniej i Ada czuła, że pamiątka po nieudanym związku jej nie pomoże. Nie zmieniała tego nawet przeszłość, w której ogromnie pragnęła dziecka i planowała mieć je właśnie z tym mężczyzną. To już jednak historia.
Aktualnie szukała w sobie równowagi, by ze spokojem wmaszerować w bezpieczną przyszłość z Bartkiem. I tylko z nim!
– Chyba bez – odpowiedziała, bo lekarz łypał na nią wyczekująco. – Tak. Bez zabezpieczenia.
– Potrzeba kilku dni, aby ciąża dała o sobie znać w badaniu krwi, dlatego nie wykryto jej w szpitalu. W mojej ocenie mniej więcej wtedy doszło do zapłodnienia. Tygodnie ciąży liczymy od daty ostatniej miesiączki. Obecnie trwa ósmy. Ma pani siedem miesięcy, by się oswoić z niespodzianką. Teraz posłuchamy serduszka.
Po gabinecie niósł się odgłos rytmicznego pukania. Pacjentka poczuła, że pod powiekami robi jej się mokro, a wokół serca zaciskają się dwa silne kręgi: wzruszenia i strachu. Ono nie jest niczemu winne, pomyślała, na pewno je pokocham.
– Ma serce jak dzwon – zapewnił lekarz. – Rozwija się prawidłowo. Wydrukuję zdjęcie, chce pani?
– Poproszę – wymamrotała, z trudem hamując łzy.
– Proponuję pokazać partnerowi, a na następną wizytę zapraszam państwa razem. Mężczyznom to pomaga zaangażować się w sprawy dziecka i przygotować do nowej roli.
Tylko któremu pokazać ten świstek, spytała w duchu. Dawcy genów i niedawnemu narzeczonemu czy człowiekowi, który ją kocha i którego ona też pokochała całym sercem, choć dotąd miała niewiele okazji, by dać mu to odczuć?
Nie chciała zranić ani rozczarować Bartka, lecz już wiedziała, że to się nieuchronnie zdarzy. Mógł być ogromnie wyrozumiały, akceptować ją całą wraz z jej przeszłością, nie miała jednak wątpliwości, że dotkliwie zaboli go wiadomość, iż ona nosi pod sercem dziecko znienawidzonego człowieka – jedynego, z którym dotąd łączył ją seks.
Wyszła na korytarz i rozejrzała się z wahaniem. Kartkę z opisem badania oraz zdjęciem złożyła na pół i pospiesznie upchnęła w kieszeni. Musi powiedzieć Bartkowi. Nie może tego ukrywać, ale przecież nie oznajmi mu tego w przychodni czy na chybcika w drodze na parking lub w samochodzie. To wpłynie na ich wspólne plany, zburzy idylliczne wizje, jakie snuł przez ostatnie tygodnie, kiedy stawał na głowie, by wywołać na jej twarzy uśmiech, stopniowo zacierać wspomnienia koszmaru oraz zapewniać, że zadba, by miała wszystko, co najpiękniejsze. Choćby nawet cytrusowy gaj.
Na jednym z krzeseł w najdalszym kącie poczekalni dostrzegła znajomą postać. Mężczyzna siedział z pochyloną głową, obracając komórkę w dłoniach. Ada podeszła z lekkim ociąganiem, niepewna tego, jak wiele da się wyczytać z jej twarzy, zanim padną jakiekolwiek słowa. Pilch uniósł głowę i objął ją zaskakująco smutnym spojrzeniem piwnych oczu.
– To koniec, Ada – powiedział łamiącym się głosem i wyciągnął do niej dłoń z telefonem.1.
Po gorącym czerwcu nastał suchy, duszny lipiec. Pekaes gnał po rozgrzanym asfalcie, który zdawał się falować, jakby zmienił konsystencję na półpłynną. Pola i łąki obumierały, niemal krzyczały o odrobinę wilgoci. Przykurzone drzewa pochylały swe rosochate gałęzie ku szosie w geście żebraka błagającego o datek. Od miesiąca nie spadła ani kropla deszczu.
Klimatyzacja nie działała i większość pasażerów z wysiłkiem wciągała w płuca gęste, ciężkie powietrze. Kilka osób wachlowało się, czym popadło. Szczęśliwcy, którym przypadły miejsca przy oknach, wyciągali głowy i wystawiali nosy na zewnątrz, by choć minimalnie poprawić komfort podróży i swoje samopoczucie.
Stefan Walicki tkwił w ostatnim rzędzie bez ruchu, jak zaklęty w kamień. Długo brakowało mu krajobrazów Podhala, zatem teraz sycił nimi oczy i starał się jak najmniej mrugać, by niczego nie przegapić. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów oddychał pełną piersią. Miał wrażenie, jakby mimo zaduchu nagle jego żyły wypełniła gigantyczna ilość tlenu, co spowodowało zawroty głowy. Plątały mu się myśli i z trudem utrzymywał spokój. Mógłby wyskoczyć na pierwszym lepszym przystanku i pobiec przed siebie, przez tę przygaszoną słońcem zieleń, położyć się w ostrej, podeschniętej trawie, by poczuć na policzkach jej fakturę, w nozdrzach – zapach, a pod palcami – kształt. Mógłby nawet krzyczeć z radości, zachłystując się wolnością.
Tymczasem siedział w śmierdzącym wnętrzu pekaesu i milczał.
Był szczęśliwy, a jednocześnie niepewny, czy to, co robi, jest właściwe, czy jego decyzja okaże się słuszna. Podsunęły mu ją strach, brak niezbędnych informacji i coś, o czym zdążył już niemal zapomnieć, co jednak musiało tlić się w nim przez długie lata, bo okazało się jedną z pierwszych, palących, niedających się okiełznać myśli po wyjściu zza krat.
W zakładzie karnym spędził dwadzieścia lat, osiem miesięcy, czternaście dni i na oko jakieś trzy, cztery godziny. Nie uświadamiał sobie, jak długi to czas, dopóki nie minął więziennej bramy. Świat na zewnątrz wydawał się zupełnie inny i on także nie mógł być już tym samym człowiekiem. Trzydziestolatek, który wciąż ma wszystko przed sobą, to przeszłość. Jego krótkie i sztywne jak szczotka włosy zdążyły zsiwieć, a pociągłą, nieco kanciastą twarz żłobiły głębokie bruzdy. Szczególnie rzucały się w oczy dwie pionowe zmarszczki biegnące po obu stronach ust i nosa. Skończył pięćdziesiąt jeden lat. Niby to nie starość, bo wciąż czuł się sprawny i silny. Wyglądał niczego sobie, umięśniony, nieco żylasty, z nutą melancholii w zielonych oczach, lecz rozumiał, że nawet jeśli zdoła skutecznie wkręcić się w życie i urządzić w nowej rzeczywistości, nie wróci do tego samego punktu, z którego dwie dekady temu wyrwała go cudza śmierć.
To nie był pech, głupota czy nieostrożność, lecz fala uniesień podszytych bezradnością. Za nią przyszło nieszczęście. Tragedia. I wreszcie rozpacz.
Walicki przyczynił się do zła, choć nie tego, za które go osądzono. To nie on zabił, a jednak przyznał się do winy i pozwolił, by wyrok go obciążył. Głęboko wierzył, że dzięki takiemu działaniu najlepiej przysłuży się tym, których kochał. Przede wszystkim małej Adzie, kwiatuszkowi, który od zawsze był oczkiem w głowie taty.
Zdradziły go własne emocje. Gdy opadły, wielokrotnie żałował tej decyzji. Mimo to nie zdecydował się na żaden ruch, wolał pogrążyć się w marazmie i myślach o córce. Brakowało mu odwagi i wiary w powodzenie. Poza tym nie chciał rujnować spokojnej, choć ubogiej egzystencji, jaką zdołała zapewnić jej matka. Tymczasem Ada dorosła i od dobrych czterech lat nie mogła liczyć na żadne z rodziców.
Autobus zwolnił na rozwidleniu i odbił z Zakopianki w krętą drogę na wschód. Południe minęło dość dawno i słońce chyliło się ku zachodowi. Zostało za plecami, przestało oślepiać i kierowca wyraźnie odetchnął.
Z każdym pokonanym kilometrem Stefan czuł rosnące w nim napięcie. Zaciskał spocone dłonie, splótłszy je jak do modlitwy, mimo że dawno stracił wiarę w Boga. Ułuda, że czegoś się trzyma, pozwalała mu okiełznać niecierpliwość i przekonywać samego siebie, że kierunek, w jakim podąża wąską szosą, jest słuszny. Niewiele zapamiętał z tej podróży. Gdyby ktoś go zapytał kolejnego dnia, czy potrafi opisać choć jednego ze współpasażerów lub wskazać kolor tapicerki na siedzeniach, wzruszyłby ramionami. Prężył kręgosłup, napinał mięśnie, co jakiś czas pocierał nerwowo brodą o bark, przy czym wyczuwał przyjemną woń wody po goleniu i sztywny, szorstki od nowości kołnierzyk koszulki polo, którą kupił zaledwie przed kilkoma godzinami.
Wydawało mu się, że wygląda jak z żurnala, i nawet wyszczerzył się do lustra w sklepowej przymierzalni, bo go to rozbawiło. Nie dysponował tłustym portfelem, ale w ostatnich latach, jeśli tylko dawano mu możliwość pracy, podejmował się jej z zachłannym oddaniem. Zarobek wydawał się nędzny, lecz Stefan nie kupował nic poza tym, co było mu niezbędne do znośnej więziennej egzystencji. Nie palił, książki wypożyczał z biblioteki, gazet nie czytał, a wszelkie potrzeby zredukował do tak absolutnego minimum, że wśród osadzonych uchodził za ascetycznego dziwaka. Poza lekturą wytrwale ćwiczył, dzięki czemu dbał o tężyznę fizyczną. Przez lata wypracował sobie modelową wręcz muskulaturę i chyba tylko dlatego zostawiano go w spokoju i darzono jako takim szacunkiem.
Po opuszczeniu zakładu karnego udał się najpierw do banku, gdzie wypłacił nieco gotówki i zamówił kartę bankomatową, a następnie powędrował do najbliższego centrum handlowego. Kupił kilka ubrań i niezbędnych kosmetyków, granatowy plecak oraz używaną komórkę z numerem na kartę. Nie potrafił jej obsługiwać, bo pierwszy raz w życiu miał w rękach takie urządzenie. Całą wiedzę w tym zakresie wyniósł z telewizji i opowieści współwięźniów, którzy trafili za kraty parę lat po nim. Potrafił logicznie myśleć i wyciągać trafne wnioski, uznał zatem, że to gadżet współczesnego świata, bez którego nie da się żyć. Dokładną analizę urządzenia zostawił na później. Wystarczyło mu, że sprzedawca zaprezentował podstawowe funkcje i wprowadził do pamięci telefonu numer kuratora opieki postpenitencjarnej, który Stefan mu podyktował. Innych kontaktów nie posiadał.
Powtarzał sobie nieustannie, by się nie spieszyć. Do życia trzeba wracać stopniowo, a zacząć należy od tego, co bliskie, znane, oswojone, czego się nie zapomina i co nie mogło zmienić się aż tak przez te okrutne dwie dekady.
Wysiadł na wąskiej drodze w środku Łapszanki i wolnym krokiem ruszył pod górę, a mijając zabudowania, przyglądał się im ze zdziwieniem. Pamięć płatała mu figle albo wieś się znacznie zmieniła, bo nie odnajdował w sobie nostalgicznej przyjemności z powrotu na stare śmieci. Wręcz przeciwnie – czuł obcość i skrępowanie, jakby znalazł się w okolicy, która przestała być już jego i nie miała ochoty wracać do dawnej zażyłości. Narastały w nim podniecenie, wewnętrzny niepokój duszy i zewnętrzny ciała, zwarte z sobą tak ściśle, że nie potrafiłby ich rozdzielić, by dokładnie przeanalizować, co oznaczają. Zszedł z asfaltu na ubitą drogę. Ostatnie kilkadziesiąt metrów niemal biegł, bo nie mógł już pohamować zniecierpliwienia. Wreszcie dopadł do pordzewiałej bramy, pchnął furtkę, pokonał wąskie podwórko i stanął naprzeciw drzwi z nieco łuszczącą się farbą, w które przed laty pukał setki razy, zawsze z niemal euforycznym drżeniem serca i nieznośnie kłującymi wyrzutami sumienia.
Bardzo chciał wejść już do środka, a jeszcze bardziej obawiał się tego, co się wówczas wydarzy. Trzymał uniesioną dłoń tuż przy drewnie dobrą minutę, gdy nagle klamka opadła i stare zawiasy nieprzyjemnie zgrzytnęły. W wąskiej szparze pojawiła się nieduża postać z upiętymi w kok jasnymi włosami, z pewnością miękkimi i aksamitnymi, bo takimi zapisały się w pamięci jego palców, policzków oraz ust. Wspomnienia o niej były tak żywe, jakby doświadczał miłości nie przed dwudziestu laty, a najwyżej kilka dni temu.
– Jesteś – powiedziała cichym głosem, który także nic się nie zmienił, i uchyliła szerzej drzwi, by wpuścić przybysza do środka.
– Jestem – potwierdził, zasunął rygiel, a potem długo stał w niewielkiej sieni, tocząc w milczeniu walkę z paraliżującym strachem przed jakimkolwiek ruchem.
Sylwetka Heleny wydawała się tak samo drobna jak dawniej, ale też lekko przygarbiona za sprawą kuli, z której korzystała od czasu, gdy się ostatnio widzieli. Miała na sobie prostą zieloną sukienkę w kolorowe kwiaty, z krótkimi rękawami, sięgającą do kostek i zakrywającą dekolt niemal po szyję. W piersi mężczyzny coś się boleśnie zacisnęło, gdy dostrzegł, że trzęsą jej się ręce i tym samym wprawiają w drżenie całą sylwetkę. Mimo to nie przerywał ciszy, bo zwyczajnie brakowało mu słów. W końcu to ona zdecydowała się odezwać.
– Chodź, naleję ci żurku. Pewnie głodnyś.
Zaskoczyła go tak banalnym zaproszeniem i mimowolnie poczuł rozczarowanie, choć nie spodziewał się niczego, nie planował, nie kreował w wyobraźni żadnych scenariuszy ich spotkania.
Przez dwie dekady niewidzenia wysłała do niego sześćdziesiąt dwa listy. Czytał je setki razy, wąchał, całował i przytulał w ciemności do policzka, mimo że na żaden nie odpisał. Z początku wyrażała w nich rozpacz, miłość, tęsknotę i żal za choćby tym wybrakowanym szczęściem, które im odebrano. Potem wyczytywał z nieco zbyt kształtnych, jakby kreślonych staranną ręką uczennicy liter szacunek dla jego decyzji, własne wyrzuty sumienia oraz kanciaste, nieskładne zdania świadczące o tym, że powierzyła ich wspólny grzech i cierpienie Bogu. Modliła się, by zesłał im spokój i wybaczenie, skoro karę wymierzyło życie. Stefana drażniła jej ufność w moc Stwórcy, lecz mimo to czytał zachłannie każde słowo i obiecywał sobie, że jeśli kiedyś znów ją zobaczy, powie to wszystko, czego nie napisał, a co podczas bezsennych nocy szeptał bezgłośnie, ledwo ruszając wargami.
Teraz, choć myśli galopowały w głowie, coś bezlitośnie paraliżowało mu krtań, Helena zaś uśmiechała się lekko i jakby nigdy nic po prostu zaproponowała mu zupę. Kobiety są nieobliczalne. Pamiętał, że to jedna z życiowych prawd. Za to pachną oszałamiająco.
Podreptał za nią i posłusznie usiadł przy pokrytym kwiecistą ceratą stole. Zauważył, że czas się tu zatrzymał. Każdy mebel i bibelot tkwił tam, gdzie dawniej: stare szafki z cienkiej sklejki, wytarty, podniszczony bufet, sosnowy stół i trzy stołki. Nawet w oknie wisiała ta sama firanka ze wzorem w drobne różyczki. A co z nimi i z ich miłością?
Helena oparła kulę o bok lodówki, naszykowała talerz, łyżkę, a następnie sięgnęła chochlą do garnka. Powolnym, lecz pewnym ruchem postawiła jedzenie przed gościem. Widać było, że mimo trudności z poruszaniem doskonale radzi sobie w codziennych czynnościach, do perfekcji opracowała taktykę, by niedowład nogi nie ograniczał jej bardziej, niż to konieczne.
– Jedz, póki ciepłe. Z kiełbasą, sycąca. Nibyś się barczysty zrobił, a na gębie mizerny i szary. Musisz się dobrze odżywiać. Nie na to Pan Bóg ci pobłogosławił wolnością, byś się zaniedbał.
– Dziękuję – wybąkał. Z trudem dławił wzruszenie, gdy uchwycił w nozdrza woń domowego obiadu. Była kusząca i sielska. Była kwintesencją tęsknoty za rodziną.
Kobieta kręciła się wokół stołu, podsuwając mężczyźnie chleb, herbatę w cienkiej szklance ze staromodnym metalowym koszyczkiem, a na koniec talerzyk z szarlotką. Obserwował ją, nie przerywając posiłku, jakby próbował wdrukować w pamięć jej obraz na nowo i zastąpić tym, co widzi, przyblakłe wspomnienia.
Miał przed oczami miłość swojego życia. Przez niepohamowanie, gwałtowność uczucia, które niegdyś ich połączyło, zyskał, a potem stracił wszystko. Jej mąż już dwie dekady spoczywał na cmentarzu. Jego żona, zdoławszy doprowadzić córkę do dorosłości, nagle poddała się chorobie i od czterech lat przebywała w zakładzie psychiatrycznym, bez kontaktu z rzeczywistością i specjalnych rokowań na wyzdrowienie. A oni mieli stać się rodziną.
Z listów od Heleny wiedział, że jej syn planuje się żenić z jego córką. Wciąż pytał sam siebie, czy Ada jest szczęśliwa. Marzył, by się o tym przekonać, by zobaczyć, dotknąć i poczuć, że ona naprawdę istnieje. Najbardziej ciekawił go jej głos. Pewnie by go nie poznała, zmienił się od czasu, gdy miała osiem lat i ostatni raz szła z ojcem na spacer. Pamiętał, że wędrowali przez kwiecistą łąkę z widokiem na odległą, znaczoną głębokimi żlebami stromiznę Tatr, spokojną i cierpliwą jak twarz starca, który widział tak wiele, że nic go nie zdoła zaskoczyć. Czy te bliskie sercu góry pozostały nieczułe na dramat dziecka, któremu bez ostrzeżenia odebrano ojca? Czy zauważyły odmianę jego losu? Walicki wciąż myślał o córce, lecz to nie do niej udał się po gwizdku, a do jej przyszłej teściowej.
Gdy skończył jeść ciasto i pić herbatę, uniósł się powoli z dłońmi opartymi o stół i podszedł do Heleny. Stała plecami do niego i myła naczynia. Cały dom lśnił idealną czystością. Stefan nie potrafił zrozumieć, jak ona to robi, skoro jedna z nóg jest dla niej bardziej ciężarem niż oparciem. Kolejny babski sekret niedostępny dla wszystkich męskich umysłów, nie tylko dla straceńców z wyrokiem ćwiary i przywilejem warunkowego zwolnienia.
Serce waliło w nim jak oszalałe, gdy zatrzymał się tuż za nią. Jednym płynnym ruchem rozpuścił jej włosy, luzując zacisk szerokiej miodowej klamry. Ciężkie fale spłynęły w dół i rozhuśtały się, uderzając w plecy poniżej łopatek. Otoczył go zapach ziołowego szamponu oraz czegoś nieuchwytnego, co zawsze kojarzyło mu się wyłącznie z tą kobietą. Blond włosy miała tak jasne, że niemal oślepiały. Siwe pasma błyskały w nich, lecz nie wyróżniały się natarczywie. Pochylił się, przesunął czubkiem nosa po zagłębieniu tuż przy jej szyi, a dłoniom pozwolił przemknąć po wypukłości bioder i spleść się na płaskim brzuchu w okolicach pępka.
Cichy pomruk zadowolenia wyrwał się niezamierzenie Walickiemu, przechodząc w urwany, niedokończony szloch. Jakby ogrom doświadczanej przyjemności sprawiał mu dotkliwy ból. Sam nie wiedział, czy w ten sposób przelewa się w nim skarga na zbyt długą i okrutną samotność, czy obawa przed tym, co przyniesie przyszłość. Zdławił jednak pokusę wyciągania wniosków. To nie był czas na liczenie strat, lecz na to, by wreszcie o nich zapomnieć i chociaż przez moment nie myśleć o niczym.
– To grzech – powiedziała Helena łamiącym się głosem, ale przerwała zmywanie i wytarła dłonie w wiszącą na haczyku ściereczkę.
– Jesteś wdową.
– Ale twoja żona żyje. Poza tym popatrz na mnie. Mam pięćdziesiąt lat. Postarzałam się. Nie jest dobrze na ślepo gonić za wspomnieniami.
Zacisnął szczęki, by zachować spokój i nie powiedzieć czegoś, czego potem mógłby żałować. Wyświetlił w głowie panoramę Tatr z Przełęczy nad Łapszanką i płynął wzdłuż szczytów, wymieniając je w duchu: Szalony Wierch, Płaczliwa Skała, Hawrań, Nowy Wierch, Cyrhla, Murań… Zadziałało, jak zawsze, znacznie lepiej niż liczenie do dziesięciu. Serce złapało równy rytm, a rodzący się gniew uleciał gdzieś hen, w doliny i wąwozy.
– Nie dotykałem cię, Helcia, od wieków, a mam wrażenie, jakby nic się nie zmieniło. Ale może ty czujesz już inaczej? Może kogoś masz? – Zawiesił głos, a gdy stanowczo zaprzeczyła, pocałował ją w szyję i dodał: – Widzę cię nadal tak piękną, tak moją jak kiedyś.
Nie poluzował uścisku, gdy odwracała się niezgrabnie, walcząc z bezwładną nogą. Sięgała mu ledwo do brody, uniosła więc głowę, by zajrzeć prosto w oczy Stefana, tak zielone i szczere, jak zapamiętała, te same, w których się lekkomyślnie i wbrew sobie zadurzyła. Kochała go mocniej niż zmarłego męża, któremu ślubowała w kościele w obliczu Najwyższego i ludzi.
Miłość kpi sobie z planów i przyrzeczeń. Wszelkim ludzkim zamiarom zdaje się grać na nosie. Miłość po prostu się dzieje i nawet gdy niszczy, prowadzi do zguby, wydaje się tym, co najcenniejsze. Jakże można z niej zrezygnować, jak się jej oprzeć, gdy się jest tylko człowiekiem? I czy godzi się w ogóle to robić – odrzucić ten rzadki i największy dar? Przecież nie mogła zjawić się bez woli Chrystusa, bo to właśnie On jest kwintesencją miłości, to On okruchy jej piękna śle ludziom na Ziemię, przez co nakazuje kochać się wzajemnie, zaglądać sobie w oczy, a potem splatać ze sobą spragnione siebie ciała oraz dusze.
– Nie wiedziałam, że tęsknota może tak boleć – wyznała. – Bardziej niż złamane kości, sińce i rany, bardziej niż zaropiały ząb albo gwóźdź wbity w stopę.
– Tęsknota to mała śmierć, ale dziś świętujemy zmartwychwstanie.
– Nie mów tak. Bluźnisz przeciw Bogu – żachnęła się i próbowała nieco odsunąć, lecz nie dał jej na to szans, bo zaciskał wokół niej ramiona.
– To nie Boga mi brakowało w celi, nie rozumiesz?
– To czego? Grzechu? Bo nie miałeś jak ani z kim się go dopuścić?
Znów targnęła nim złość, więc ze wszystkich sił zacisnął powieki. Gdy je otworzył, zatańczyły mu przed oczami czarne i czerwone plamy.
– Nie, Helcia – oznajmił stanowczo. – Przede wszystkim czułości.
Dławiło go w gardle coraz bardziej, nie chciał dłużej zwlekać. Pochylił głowę. Jej wargi były suche i chłodne, lecz nie protestowały. Pozwoliła, by usta odnalazły znajome ścieżki i oderwały ich od rozważań o grzechu oraz straconym czasie.
Wziął ją na ręce, zaniósł do sypialni i położył na równo zaścielonym łóżku. Zamiast słów wymieniali już tylko pocałunki, ściśnięte gardła rozpychały coraz szybsze oddechy, a niezgrabne skrępowanie zastąpiły śmiałe westchnienia z każdą kolejną pieszczotą gnające ich w stronę narastającego krzyku spełnienia, a potem dalej do wspólnych łez. Stefan był niemal pewien, że w tym jednym płaczu nie zdołają zatopić przymusowego rozstania, lecz rozumiał, że to część drogi, którą trzeba przejść, by obmyć się z przeszłości. Nie zamierzał niczego przyspieszać ani z niczym walczyć. Pragnął celebrować wszystkie chwile, których nie naznaczałaby pustka.
Zanim wrócił mu równy puls, a w głowie przestało huczeć od tętniącej krwi, jego kochanka usiadła, po czym zsunęła bose stopy na podłogę. Jeszcze przed chwilą bezwstydnie, wręcz zachłannie spontaniczna i śmiała, teraz naprędce ukrywała swą nagość, owijając się cienkim szlafrokiem.
– Przyniesiesz mi kulę? Została w kuchni – spytała zwyczajnym tonem, tym samym, którym proponowała mu zupę.
– Helcia, nie wstawaj. Jeszcze nie, proszę.
Zlekceważyła jego słowa. Pospiesznie podniosła się i – wspierając na meblach – dotarła w kąt pokoju. Dosięgnęła z niego balkonika używanego głównie podczas wypraw na zakupy i do kościoła.
– Odpocznij – poleciła twardo. – Zdrzemnij się. Pewnieś zmęczony po podróży.
– Dlaczego jesteś taka?
– Jaka? Naszykuję ci w łazience ręcznik. Gdy się wyśpisz, umyj się i przyjdź na kolację. Porozmawiamy o dzieciach.
– To znaczy? – Zaniepokojony uniósł się na łokciu.
Wzruszyła ramionami.
– To znaczy, to znaczy… – przedrzeźniała go i ze zdziwieniem usłyszał w tym ślad pretensji. – Twoja Ada się całkiem pogubiła. Złe ją posiadło, już całkiem Boga w sercu nie ma. Odeszła do innego. I to kiedy? Dwa miesiące przed ślubem! Wybrała najgorszy moment, jak raz, kiedy Jacek trafił po wypadku do szpitala. To podłość, Stefan. Zwykła podłość i wstyd.
– Po jakim wypadku?
– Rozmawiałam z nim. Z Jacusiem znaczy. O wszystkim mi opowiedział. Zdradzała go od dawna, a on tylko dawał jej kolejne szanse, bo liczył, że się opamięta. I faktycznie się poprawiło, na zapowiedzi dali, zaczęli załatwiać formalności, aż tu nagle pod koniec maja trach! Ten człowiek, do którego się wyprowadziła, chyba ją opętał, bo czemu akurat wtedy… Nie spodziewałam się, że twoja córka może okazać się taka nielojalna, bez krzty przyzwoitości i sumienia.
– Może się zakochała? Wiesz, jak bywa, sama tego doświadczyłaś. Powinnaś ją zrozumieć. Na to nie ma silnych.
– Nawet się nie waż nas porównywać! – krzyknęła, marszcząc gniewnie czoło i wykrzywiając twarz w taki sposób, że wydała mu się nagle obcą osobą. – Jacek to porządny człowiek. Doktor chemii, naukowiec! A o nią dbał jak o jakąś księżniczkę. Edek był zwykłym chlejusem, prostakiem, przepijał wszystko i zawsze wolał koleżków od rodziny. Nie musiałeś się specjalnie wysilać, żeby mnie omotać i w sobie rozkochać. Wystarczyło pokazać, że jesteś lepszy. Nie potrzebowałeś żadnych cudów.
– Czyli to ja?! To moja wina, że przyprawiłaś ślubnemu rogi? – Oburzył się i nie zważając na brak odzienia, wyskoczył z pościeli, by stanąć naprzeciwko Heleny.
Omiotła go spojrzeniem, które natychmiast zmiękło, złagodniało i wypełniło się zaskakującą mieszanką pokory i wstydu.
– Boże mój, aleś ty zmężniał! Chyba nic innego nie robiłeś w zakładzie, tylko trenowałeś. Odpocznij, a potem się wykąp. Nic nas nie goni. Porozmawiamy przy kolacji. I nie myśl o mnie źle. Ja o tobie nigdy źle nie myślałam, ani przez moment. Nie potrafiłabym.
Zniknęła za drzwiami. Stefan odebrał jej nieobecność jak uderzenie w policzek, jakby doznał od niej fizycznej krzywdy. Poczuł się dramatycznie samotnie i nie pomagała myśl, że Helena znajduje się wciąż pod tym samym dachem. Gwałtowną falą napłynęło zmęczenie. Propozycja drzemki przestała się wydawać taka całkiem bez sensu. To niezły pomysł, by pogawędzić przy posiłku. Od tak dawna nie jadł domowej kolacji, że już sama jej perspektywa napełniała otuchą i zdawała się dla okaleczonej duszy Stefana bez mała świętem.
Gdzie mieszka jego kwiatuszek? Czy czuje się szczęśliwa? Jeśli kocha i jest kochana, to nikt nie powinien się w to wtrącać, bo nie ma nic gorszego, niż nie uszanować cudzej miłości, myślał. Gdy zapadał w sen, pod powiekami jaśniał mu obraz młodej kobiety z długimi blond włosami, o różnych, przenikających się nawzajem i doskonale zgranych kolorystycznie odcieniach, dokładnie takich samych jak niegdyś u jej matki. Twarz miała drobną, trójkątną, o łagodnym wyrazie, a oczy zielone, bliźniaczo podobne do tych, które Stefan widywał w lustrze.
Znał ją tylko ze zdjęć, lecz tkwiła mu głęboko w sercu, tak samo droga i utęskniona jak mała dziewczynka z czasów, gdy wpadała ojcu w ramiona, kazała nosić się na barana i wyciągała go na spacery po łąkach. Zawsze ją kochał, choć chyba nie dość mocno, skoro przed laty wpuścił do serca Helenę i pozwolił, by połączyła ich namiętność zdolna zniszczyć aż dwie rodziny. Mimo tłukącego mu się po głowie głośnego echa dawnych uczuć oraz euforii, w jaką wprawiło go nagłe przypomnienie tego, jak przyjemnie obcuje się z kobietą, Stefan powtarzał w kółko jak mantrę, że to nie Helena, a Ada liczy się dla niego najbardziej.