- W empik go
Zapach kadzidła - ebook
Zapach kadzidła - ebook
W galerii sztuki w centrum Londynu spotykają się przypadkiem dwie kobiety. Mila to ambitna bizneswoman i zapalona podróżniczka, która czerpie z życia garściami. Konstancja jest Polką, matką dwójki dzieci i kobietą spełnioną zawodowo. Ktoś mógłby powiedzieć, że do szczęścia nie brakuje im absolutnie niczego – jak bardzo by się pomylił! Kobiety skrywają bowiem bolesne tajemnice związane z losami ich rodzin.
Gdy Konstancja dowiaduje się, że jej matka może mieć związek z serią niewyjaśnionych morderstw, postanawia dotrzeć do prawdy za wszelką cenę. Z pomocą Mili odkryje wkrótce, że słowo „prawda” bywa zaskakująco wieloznaczne…
Obudziła się. Zegar na wyświetlaczu telefonu pokazywał 2:34 rano. Poduszka była wilgotna. Włosy mokre od potu i tętno zbyt wysokie jak na osobę, która dopiero wybudziła się ze snu. Znowu koszmar. Znowu ten sam. Nawiedza ją nieustannie od kilku lat, ale za każdym razem różni się szczegółami.
Małgorzata Trębicka
Absolwentka wydziału prawa na jednej z brytyjskich uczelni. Mieszka w Zjednoczonym Królestwie. Pracuje jako konsultantka do spraw wdrażania nowych technologii, działających na podstawie sztucznej inteligencji, w firmach prawniczych. Jest mamą dwójki dzieci oraz pasjonatką literatury i podróży.
„Zapach kadzidła” jest jej debiutem literackim.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-042-2 |
Rozmiar pliku: | 734 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Potok słów. Tysiące słów, chaotycznie pełzające jedno na drugie, przeciskając się w pośpiechu, wślizgując nieudolnie po pionowej ścianie, która pnie się niczym mur berliński bezkreśnie do góry, bez końca, przedziera przez kłębiaste chmury.
Za ścianą zwykłość, przeciętność, nużąca płaskość spokojnego horyzontu. Za ścianą kobieta. Bezimienna, wielotwarzowa, bezosobowa. Niezwykła, niepowtarzalna, bogini, epicentrum istnienia.
Z grymasem dezaprobaty bezowocnie spogląda na kolejny przejaw szczytowej głupoty ludzkości ujawnianej przez agresję salutowaną przez tych bez twarzy, bezpłciowych, oślepionych ciemnotą, płytkością myśli, dumnych, triumfujących bufonów.
Nie to, co się osiąga, ale jak się osiąga – zapominają pozorni mocarze tego świata, a wśród nich on, wyrocznia–bufon–samozwaniec. Istotny, nieważny.
•
Kiedy włożyła głowę pod wodę i otworzyła oczy, zobaczyła drugi świat.Listopad 2012
Tak. Chyba tak. Możliwe. Gdzieś pod przypadkowym numerem zatrzasnęły się drzwi do kuchni. Nic takiego. Zwykły przeciąg lub pośpiech jednego z domowników.
W niektórych domach zatrzaskujące się drzwi często miewały inny wydźwięk. Jeden dźwięk, jedno trzaśnięcie, a wyrażało tyle emocji: żal, zawód, bezradność, zrezygnowanie.
Zbliżał się wieczór i ciemność zaczęła ogarniać Londyn. Księżyc świecił wyraziście srebrzystym blaskiem i popychał cienie przechodniów. Te wlokły się po chodnikach za właścicielami niczym wierne psy.
W domach przy alei Langley w południowo-zachodnim Londynie powoli i równomiernie zaczynała nastawać cisza.
W jednym z domów, do którego prowadziły drzwi w kolorze ciemnej zieleni, powietrze było bardzo napięte. Jedne drzwi zatrzasnęły się, inne ponownie otworzyły. Krzyki zamieniły się w pomrukiwanie przez zaciśnięte zęby. Ciche poczucie smutku rozlało się po ścianach i podłogach. Notoryczne kłótnie niemalże stały się normą wieczornego życia.
Wraz z nastaniem godziny dwudziestej pierwszej niczym w bajkach nastąpiła zmiana i w najgłębsze zakamarki domu wkradła się cisza. Wraz z nią szczupła, lekko zgarbiona postać, która chwilę wcześniej wykrzykiwała oskarżenia i wysłuchiwała obelg, teraz przesuwała się bezszelestnie jak zjawa, z rezygnacją wlokąc jedną nogę za drugą. Słabość fizyczna była sterowana strapionym stanem umysłu. Kobieta dotarła do jednego z ciemnych pokoi. Usiadła i chociaż fotel wyglądał na wygodny, jej pozycja przypominała wycieńczonego pustelnika, który od wielu dni błąkał się po czeluściach świata bez butów na nogach i bez wody w sakwie. Jej długie ciemnobrązowe włosy zwisały i zasłaniały smutną twarz. Dwie małe dziecięce główki o brązowych włosach ledwie wystawały spod kołdry. Światło w sypialni dzieci było tak przyćmione, że ledwie można było cokolwiek zobaczyć. Nikłe światło lampki padało na włosy kobiety, delikatnie zarysowując profil jej twarzy. Trzymała książkę w dłoniach i mimo że nie była w stanie odczytać czarnych liter, zlewających się w jedną kałużę szarości z ciemnokremowym tłem kartki, zaczęła recytować powoli i cicho:
Dawno, dawno temu, w małym miasteczku, w odległej krainie, gdzie cztery pory roku wyraźnie odróżniały się ciepłą wiosną, gorącym latem, złotą jesienią i śnieżną zimą, stał ogromny dom z dużymi oknami, które były szeroko otwarte w upalne dni. Wtedy zwisające w oknach cienkie białe zasłonki delikatnie wachlowały na wietrze. Okna były zamykane w chłodne dni, ale okiennice zawsze pozostawiano otwarte, pozwalając słońcu ogrzać wnętrze i dodać mu przytulności.
Dom był otoczony przepięknym ogrodem z kolorowymi kwiatami, kwitnącymi każdej wiosny, i zieloną trawą, która zawsze wyglądała nienaturalnie świeżo. Jabłonie i grusze przyciągały latem harmonijnie brzęczące pszczoły. W sercu tego idyllicznego ogrodu rosło duże drzewo, na którym roiło się od trajkoczących ptaków. Drzewo było tak wysokie jak dom. Zakwitało wiosną małymi kwiatami, latem zyskiwało jasnozielone liście, jesienią zmieniało się w wielokolorową kulę, a zimą traciło wszystko, co piękne i radosne, pozostawiając jedynie ogołocone, ciemnobrązowe gałęzie.
Pewnej wiosny na drzewie pojawiło się bardzo dużo ptaków. Wszystkie ptaki były zajęte codziennymi czynnościami. Oprócz jednego. Był to mały gil z brązowymi piersiami i policzkami, szarym grzbietem, czarną czapką i ogonem oraz białym zadem.
Każdego dnia gil siadał na gałęzi zbliżonej do okna pierwszego piętra domu i zaglądał, ciekawy tego, co jest w środku. Podziwiał miękkość zasłon i czasami, gdy wiatr był silniejszy, widział różne rzeczy. Od dywanów, przez krzesło, po stół i szklany wazon. Pewnego bardzo upalnego dnia uwagę gila zwróciła złota klatka odbijająca promienie słoneczne wlewające się przez otwarte okno. Klatka zwisała z sufitu na złotym łańcuchu. Była pusta, a drzwi klatki były szeroko rozwarte. Zaintrygowany nowym klejnotem, gil zapragnął zwiedzić magiczną i do tej pory niedostępną krainę.
Od tego momentu zaczął marzyć o pokoju, który przez długi czas podziwiał jedynie z daleka – wyobrażał sobie, jak ciepło będzie w środku zimą i jak przytulnie, gdy pada deszcz. Złota klatka stała się obsesją gila, ale nie miał on dość odwagi, by przelecieć przez twardość ram okiennych w miękkość białych zasłon, wprost do wymarzonego niebiańskiego raju.
Ale pewnego bardzo upalnego letniego dnia, niezainteresowany tym, co robią inne ptaki, mały gil nagle rozpostarł skrzydła i nie odwracając się, uniósł się w powietrze, przecinając miękką białą zasłonę dokładnie wtedy, gdy otworzyła się pod wpływem łagodnego wiatru i wleciał do pokoju. Natychmiast spanikował, ale szybko rozejrzał się dookoła i zauważył, że nikogo nie ma w środku. Ukrył się w kącie za krzesłem, aby zobaczyć, czy nikt się nie zbliża, i z wyjątkowo silnym biciem serca czekał. Po chwili z mieszanką strachu i podniecenia postanowił zbadać teren.
W końcu podfrunął do złotej klatki, ale nie odważył się wlecieć do środka. Obserwował i podziwiał piękne linie, siłę bijącą od złotego koloru oraz lekkość, jaką niósł za sobą kształt klatki. Był zaskoczony, jak wolny i wyjątkowy czuł się w jej pobliżu, jaka energia biła z tego miejsca. Od tego dnia gil codziennie przylatywał do pokoju, a uczucie wielkości i podniecenia pozostało w jego sercu. Jednak wciąż bał się wlecieć do środka klatki, jakby niewidzialna siła powstrzymywała go przed tym przedsięwzięciem.
Jednakże nadszedł dzień, kiedy na zewnątrz było zimno, wcześnie robiło się ciemno i drzewo zaczęło tracić liście. Podczas gdy z nieba spadał zimny, przeszywający deszcz, gil poczuł chwilę samotności i smutku. Silne pragnienie, by dotknąć klatki i latać w niej, rozdzierało gila od wewnątrz.
Nagle rozpętała się burza, która spowodowała, że ptaszyna ruszyła, pozostawiając za sobą wszelkie myśli i obawy. Wpadła do pokoju, mijając białą zasłonę, silnie trzepoczącą pod wpływem porywistego wiatru, i bez wahania poleciała bezpośrednio do wnętrza klatki – prawie z zamkniętymi oczami – tak dobrze znała położenie klatki z wcześniejszych codziennych wizyt.
To był najszczęśliwszy dzień w życiu gila.
Wszystkie rzeczy w pokoju, które go otaczały, były wyjątkowe. Tykanie zegara na ścianie brzmiało jak wyrafinowana kompozycja muzyczna. Białe zasłony falujące na wietrze były tak delikatne i miękkie jak idealnie dobrani tancerze, którzy podążają za sobą krok w krok. Miękki biały dywan, kolorowe doniczki, ramki, długopisy i krzesła miały tak wiele kształtów, rozmiarów, faktur, struktur. I wreszcie tak długo pożądana złota klatka. Była taka idealna. Tak wyjątkowa jak uczucie, które w nim tkwiło.
Pewnego dnia, gdy niebo na zewnątrz było ciemnoniebieskie, a wiatr za oknem huczał nieubłaganie, w pokoju zdarzyło się coś wyjątkowego. Ktoś wszedł na chwilę do pokoju i zamknął drzwi balkonowe. Osoba ta nie zauważyła gila, chwyciła tylko pospiesznie kartkę z biurka i po chwili wybiegła z pokoju. Gila zmroziło uczucie strachu. Był tak przerażony jak nigdy wcześniej.
Co było jednak wyjątkowe, to to, że wcale nie bał się, że zostanie przyłapany w zakazanym miejscu, tylko tego, że zostanie zamknięty w tym wymarzonym świecie na zawsze. Że jego świat wypełnią cztery ściany pięknego, ale niezmiennego świata. Iż jego świat zostanie ograniczony i że już nigdy nie poczuje zapachu wiatru, który kojarzył mu się z wolnością.
W tej właśnie chwili, myśląc o zamknięciu, poczuł się jakby wybudzony z hipnozy i wszystko wydało się gilowi takie zwyczajne.
Regularne tykanie zegara stało się tak przyziemne, aż nawet denerwujące. Biel zasłon zaczęła go drażnić. Dywan i inne przedmioty były ciche i nudne.
Rozprostował więc skrzydła, gotowy do lotu, ale wtedy zdarzyło się coś dziwnego. Nie mógł odfrunąć. Jakaś niewidzialna siła go powstrzymywała…
Kobieta nagle zwolniła i skończyła opowieść. Zobaczyła, że dwa małe dziecięce czółka stykają się, a dzieci spokojnie śpią. Wstała i podciągnęła kołdrę wyżej. Jej szczupłe dłonie czule dotknęły każdej głowy. Wyłączyła światło. W pokoju zrobiło się ciemno.Pięć lat później (2017)
KONSTANCJA
•
Ten wieczór rozpoczął się zwyczajnie, jak każdy inny. Uznałabym jednak, że odrobinę lepiej niż większość, gdyż udało mi się doczłapać, mimo solidnego zmęczenia po usypianiu dzieci, do telewizora. Ułożyłam więc stos poduch na kanapie, wyjęłam świeżo wyprany, puszysty i pachnący kaszmirowy kocyk w kolorze liliowym, który kupiłam dawno temu we Włoszech za bardzo dużo euro. A tak właściwie dzisiaj stwierdzam z całkowitym przekonaniem i determinacją, że jakkolwiek niedorzeczna mogłaby się ta cena wydawać obcej osobie, koc był jej warty. Daje mi nieziemskie poczucie przytulności, ciepła i nieopisanej finezyjności.
Zanim jednak poddałam się zmysłowo przyjemnemu ciepłu kaszmirowego koca, z lekkim wyrzutem sumienia zakradłam się do szafki kuchennej. Jak mały lisek chytrusek cichuteńko pochwyciłam paczkę bardzo niezdrowych, ale nieziemsko pysznych ciasteczek nadzianych gorzką czekoladą, orzechami i karmelem. Do tego duża lampa białego wina i chwila samotności. Mąż wyszedł dziś z kolegami, dzieci uśpione, a ja za pomocą słodyczy, wina i filmu spróbuję reanimować swoje ciało i duszę, które mam wrażenie, pozostają w stanie lekko letargicznym, odkąd przyjemności zaczęły być nie zawsze przyjemnymi obowiązkami. Mam tu na myśli gotowanie, sprzątanie, bezustanne zaspokajanie potrzeb młodych latorośli i bycie żoną.
Czego się jednak nie spodziewałam, to tego, że ten wieczór okaże się ostatnim zwyczajnym wieczorem w moim życiu.
Colette, bohaterka filmu, który wybrałam spośród tysiąca opcji na jednym z kanałów telewizyjnych, nie była jedynie twarzą ruchu wyzwolenia kobiet we Francji na początku dwudziestego wieku. Ona była muzą. Ideą snującą się w powietrzu niczym mgła marcowego, słonecznego poranka. Mroźna, a zarazem orzeźwiająca, inspirująca, odświeżająca jak żaden inny poranek roku.
Nie mogę przestać o niej myśleć. O jej lwiej odwadze, krystalicznej determinacji, angażującej błyskotliwości, nieprzeciętnej inteligencji i szokującej wyrozumiałości? Chwila… Szokującej? Dlaczego jej wyrozumiałość mnie tak szokowała? Jej mąż ciągle ją zdradzał, nie bardzo się z tym kryjąc, a ona potulnie jak przysłowiowy głupiutki, naiwny baranek okrywała go swoim ciepłem i delikatnością, wybaczając i ufając, że będzie tylko jej. On zaś po raz kolejny udowadniał jej, że zdolność do wierności to jedynie domena kobiet i psów, a ona wciąż niczym kobieta-pies na długiej smyczy merdała radośnie ogonem, gdy pan wracał do domu.
Czemu mnie to tak rozsierdza. Dlaczego pali od środka jak rozżarzone ogniwo? Zawsze myślałam, że jestem wyzwolona, niezależna. Na pozór tak faktycznie jest – mam pracę, głosuję w wyborach, robię, co chcę (naprawdę, hmm?). A jednak często czuję, że się duszę. Może ja też mam taką smycz, na której uwiązana została Colette pod koniec XIX wieku? Tylko, co gorsza, ja o tym nie wiedziałam. Aż do teraz…
Jestem Konstancja.
Urodziłam się w Gniezgodzie, małym miasteczku w środkowej Polsce, w 1981 roku.