Zapach lukrecji - ebook
Zapach lukrecji - ebook
Druga połowa XIX wieku. Ulice Powiśla. Zakamarki Krakowskiego Przedmieścia. Salony warszawskich kupców i przedsiębiorców. Ciasne pokoiki obskurnych burdeli. Mała dziewczynka, wychowywana w domu publicznym, do której niespodziewanie uśmiecha się los – trafia do rodziny bogatego kupca, Stanisława Berga. Życie nareszcie zaczyna się układać, ale jeden nierozsądny, młodzieńczy wybuch pożądania sprawia, że panna zostaje zmuszona do wyjazdu. Krótka wyprawa do Indii, która miała być tylko przygodą i nauką rzemiosła, staje się wieloletnim zesłaniem. Dziewczyna skazana na zapomnienie, pomieszkuje u przyjaciół Bergów, ale kiedy warszawski kupiec wysyła list z informacją, że nie zamierza po nią wracać, zawisa nad nią groźba wydania za mąż za pierwszego lepszego kandydata. Szczęśliwie zostaje żoną znanego, bogatego angielskiego podróżnika, który z racji różnicy wieku traktuje ją bardziej jak córkę i przyjaciółkę.
Jego śmierć uruchamia całą lawinę zdarzeń, a głównym celem kobiety staje się odwet na rodzinie Bergów. Życiowe wybory po wielu latach przywiodą ją ostatecznie na Krakowskie Przedmieście. Czasy, kiedy była córką prostytutki, są już jednak tylko wspomnieniem. Dziś jest tajemniczą, bajecznie bogatą wdową, której pragną mężczyźni i nienawidzą kobiety, chociaż i jedni, i drudzy zabiegają o jej uwagę. A wśród nich jest jeszcze on. Przyjaciel z dzieciństwa, którego spotyka w najmniej odpowiednim dla siebie momencie. Czy zemsta okaże się silniejsza od uczucia, jakie rodzi się w jej sercu? Czy zaryzykuje utratę przyjaciela tylko po to, by dopiąć swego i zrealizować plan układany w głowie przez lata? A może pragnienie odwetu weźmie górę nad uczuciami i drogi tych dwojga rozejdą się na zawsze?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8290-183-2 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ogromny zegar, którego wahadło miarowo przesuwało się z prawa na lewo i z powrotem, stojący w rogu przepastnego holu, nieubłaganie odmierzał czas. Złocone wskazówki majestatycznie przesuwały się po cyferblacie.
Odliczały minuty, kwadranse, godziny.
Panie, odwiedzające ten dom, czasami zatrzymywały się przed jego tarczą i wpatrywały się w nią oczarowane. Hipnotyczna moc cyferblatu zabierała je w im tylko znane miejsca. Wyglądały jak wierni w kościele, skupieni wokół ukrzyżowanego Chrystusa, zatopieni w głębokiej, ekstatycznej modlitwie.
Może prosiły o więcej czasu? A może o to, aby ten zwolnił lub w ogóle się zatrzymał? Ich prośby miały zostać na zawsze w sferze pragnień, iluzorycznych marzeń.
Chronos był nieubłagany. Pan wszechrzeczy, patrzący na wszystko i wszystkich, widzący najmniejsze uchybienie, nie miał w zwyczaju spowalniać upływających minut. Niektórzy byli zdania, że nawet je przyspiesza.
– Nie trzeba być filozofem ani geniuszem, żeby wiedzieć, że czas biegnie wtedy, gdy i my dokądś gnamy bądź czymś się rozkoszujemy; a płynie wolno, mozolnie wówczas, gdy mamy go w nadmiarze bądź jesteśmy poddawani rzeczom niemiłym naszej duszy lub naszemu ciału. – Właścicielka domu, w którym stał ów zachwycający zegar, oddaliła się od gości wpatrzonych w wahadło, którzy nawet nie zwrócili uwagi na jej słowa..
Na moment ich wzrok skupił się na jej zmysłowej sylwetce.
Dochodziła trzecia nad ranem.
Większość zaproszonych już dawno wyszła. Pokoje, które jeszcze przed chwilą rozbrzmiewały gwarem rozmów i śmiechem, znowu zrobiły się ciche.
Kobieta ubrana w elegancką, zmysłową suknię, której miękki, lejący materiał podkreślał zgrabne kształty, zatrzymała się przy schodach. Dłoń miała obleczoną w długą rękawiczkę, a na jej nadgarstkach połyskiwały bransolety wysadzane szlachetnymi kamieniami. Pogłaskała z czułością kutą balustradę, jakby gładziła plecy kochanka, wygięte w szale miłosnych igraszek. Prawdziwe mistrzostwo warte bajońskiej sumy, którą zapłaciła, i czasu, który musiała odczekać, żeby wreszcie dostać to, co zamówiła.
Za każdym razem, kiedy przyglądała się wizerunkowi smoka, zachwycała się kunsztem artysty kowala, który wykuł całą balustradę. Jedyną w swoim rodzaju.
Rozwarty pysk mitycznego stwora z długimi wąsami, wyrastającymi po obu stronach rozwartych nozdrzy, witał gości tuż przy pierwszym stopniu. Reszta poręczy miała kształt wijącego się ciała, które kończyło się na ostatnim piętrze ogonem zwieńczonym kolcami.
Gdy przyjechała do Warszawy, długo szukała odpowiedniej kamienicy. Koniecznie w ścisłym centrum. Wielkiej, majestatycznej. Najlepiej podupadającej, wymagającej ogromu pracy i wysokich nakładów finansowych.
I wreszcie znalazła.
Wymarzone lokum znajdowało się na Karowej, nieopodal Pałacu Tarnowskich, w którym mieścił się od jakiegoś czasu Bank Dyskontowy.
Nie to jednak było najważniejsze. Kluczowy był fakt, że stąd miała kilka minut spacerkiem do kamienicy na Krakowskim Przedmieściu, o której lokatorach nie potrafiła i nie chciała zapomnieć. To oni swego czasu stali się motorem jej działań.
Sprawcami wszystkiego, co zrobiła.
Wróciła tu, na stare śmieci, po latach.
Zapomniana, zmieniona, tajemnicza, zagadkowa.
Z ogromnym majątkiem, który przywiozła w podróżnych kufrach, a który, szczęśliwym trafem, odziedziczyła po zmarłym mężu.
Po sfinalizowaniu transakcji kupna rozpoczęła wielomiesięczny, kosztowny remont, który stał się atrakcją miasta.
Była pod obserwacją.
Była na językach.
Mówiono o niej. Zachodzono w głowę, skąd kobieta może mieć taki kapitał. Wdowa to czy posażna spadkobierczyni.
Nie dementowała plotek, a jej milczenie tylko bardziej je podsycało.
Zastanawiano się, po co ta demolka. Konwersowano o tym na przyjęciach, na spacerach w Łazienkach, podczas przerw w teatrze, na prywatnych obiadkach i proszonych kolacyjkach.
Ponoć nawet w alkowach.
Plotka głosiła, że znudzone żony, oddając się swoim mężom, wpatrywały się w sufit, niecierpliwie odliczając sekundy do końca nużącego aktu. A potem, kiedy oni jeszcze nie ostygli, panie unosiły się na łokciach i zaczynały rozprawiać o tajemniczej kobiecie, którą nazywano Lukrecją.
– Cóż to za imię? – pytały jedna z drugą.
– Czy nie zbyt swawolne? – zastanawiały się, nie doczekując się odpowiedzi od zawiedzionych mężów, którzy naciągając spodnie, już marzyli o harcach w łóżkach spragnionych i bezwstydnych kokot.
A ona pozostawała na uboczu.
Na początku prawie wcale nie bywała. Jedynie od czasu do czasu i tylko w miejscach publicznych. W parkach, w domach handlowych, w operze. Raz pokazała się w kasynie u boku przystojnego mężczyzny, ponoć znanego w kręgu bogatych pań.
I chociaż płynął do niej strumień zaproszeń, grzecznie je odrzucała. Tłumaczyła się nawałem pracy, brakiem czasu, ale tak po prawdzie nie miała jeszcze ochoty odkrywać kart.
Nie wtedy, kiedy dom był wciąż pobojowiskiem.
Zaczęła wizytować na kilka tygodni przed ukończeniem prac. A i wówczas odpowiadała półsłówkami. Zagadkowo, zachowując szczegóły dla siebie i podgrzewając atmosferę.
Aż wreszcie się doczekali.
Dnia otwarcia.
Dnia, w którym witała gości w swoich progach.
– Panowie mile witani są tylko dziś – zaznaczyła na wejściu, lustrując towarzyszące im kobiety.
Przyglądała się damom intensywnie. Zwracała uwagę na ich zachowanie. Na ich mowę ciała. Na to, co chciały ukryć, ale nie do końca im się udawało.
I tworzyła zamkniętą listę ekskluzywnych bywalczyń, które zamierzała zaprosić do swojego domu. Do swoistego klubu dla pań.
Wyłącznie dla pań.
Myśleli, że żartuje, ale ona była poważna. Wszak mężczyźni mieli swoje kluby. Swoje jaskinie, w których oddawali się wszelakim rozkoszom. Ten dom miał być dla ich żon, sióstr i dorosłych córek. Miejsce, w którym mogły uwolnić się spod kurateli drugich połówek, braci i ojców.
Miejsce, gdzie mogły poplotkować.
Zrzucić maskę.
Stać się sobą.
Gdzie, co odważniejsze, mogły spełniać swoje marzenia.
Jej dłoń ponownie pogładziła metalową głowę smoka. Nie powinna wchodzić na górę. Siłą woli powstrzymywała się przed zrobieniem pierwszego kroku. Aby zagłuszyć tę pokusę, zlustrowała wnętrze.
Fortuna, którą wydała, nie poszła na marne. Przepych wyzierał z każdego miejsca. Onieśmielał, oplatał jak macki ośmiornicy, uzależniał. Sprawiał, że ci, którzy byli tu raz, pragnęli wciąż wracać.
Grube perskie dywany, które sprowadziła z Kaszan, tłumiły kroki odwiedzających, pozwalając zapadać się ich stopom w miękkość wełny.
Mahoniowe rzeźby, które ustawiła w całym domu, wzbudzały zaskoczenie i oburzenie. Zawstydzały, wywoływały rumieniec na twarzach, a przede wszystkim przyciągały wzrok, zachwycały i zmuszały do dyskusji.
W ogromnym holu, który witał gości, znajdowała się także, oprócz krętych schodów z balustradą w kształcie smoka, ogromna fontanna, z której w dniu otwarcia podczas przyjęcia tryskał szampan. W pokoju muzycznym zaś ustawiono pozłacane pianino. Wykonane na zamówienie za bajońską sumę.
Ludzie kręcili głowami. Nie dowierzali. Pomstowali na takie marnotrawstwo. Pukali się w czoło. Zazdrościli, a co bogatsi starali się zdobyć namiar na mistrza, który instrument wykonał, aby zamówić taki sam.
W kamienicy znalazło się również miejsce na małą, ale wykwintną restaurację, urządzoną z pomysłem i blichtrem, przypominała bowiem przedziały Orient Expressu. Panie, które nie miały ochoty ani słuchać muzyki, ani jeść, czy akurat plotkować, mogły zasiąść w głębokim fotelu w bogato wyposażonej bibliotece, w której – i tu znowu przydali się plotkarze – ponoć było kilka białych kruków. Czytając, kobiety zajmowały czas w oczekiwaniu na główną atrakcję tego miejsca.
Wszystko układało się po jej myśli. Mijały dni, tygodnie. Klub stał się rozrywką dla bogatych pań, które pragnęły zostać członkiniami. Nie każda jednak dostawała zaproszenie. Tylko wybrane. Tylko sprawdzone. Klub miał być elitarny. Miał być tajemniczy. Miał rozbudzać wyobraźnię.
Cichy szelest, może wiatru, a może sukni, rozproszył uwagę, stojącej przy schodach, Lukrecji. Odwróciła się w stronę piętra.
Chciała zdusić w sobie pokusę. Pragnienie, które kazało jej wejść na górę. I zajrzeć do jednego z wielu znajdujących się tam pokoi. A tych było do wyboru, do koloru.
Pokój chiński. Pokój perski, w którym grube dywany powieszono także na ścianach. Pokój egipski, który właścicielka kamienicy lubiła najbardziej. W gablocie za grubym szkłem zamknęła niezwykły papirus, podarunek od jednego z jej wielbicieli. Rzecz była to jedyna w swoim rodzaju. Gorszący tak mocno, że po jego odkryciu władze kairskiego muzeum nie chciały go mieć u siebie. Bogaty Anglik zapłacił za niego niezbyt wygórowaną sumkę, a potem, kiedy zdążył już nacieszyć oko bezeceństwami, które na nim namalowano, podarował go Lukrecji, niezamierzającej iść w ślady Egipcjan i chować go przed ludzkim wzrokiem.
Były też pokoje japoński, turecki czy włoski. A w każdym z nich wisiały kryształowe lustra. Mnóstwo luster, powielających wnętrza w nieskończoność.
Luster, które śledziły każdy ruch. Każde napięcie mięśni. Którym nie umykały łzy i strużki potu. Które patrzyły na uśmiech, złość i rozczarowanie.
Znowu ten szelest.
Pierwszy krok, potem drugi. Lukrecja zatrzymała się w połowie schodów, gdzie kiedyś usłyszała słowa pewnego mężczyzny, który dzielił się swoim spostrzeżeniem z żoną.
– Mam wrażenie, że ten przepych ma nie tylko obezwładniać i ośmielać, lecz także doprowadzać nasze zmysły do szaleństwa. Toż to czysta…
– Rozkosz, nieprawdaż? – szepnęła mu wprost do ucha Lukrecja. Odsunęła się na przyzwoitą odległość i z uśmiechem na ustach, patrząc to na kobietę, na której policzkach wykwitł rumieniec gniewu, to na zachwyconego mężczyznę, dodała: – Uwielbiam kontemplować piękno. Ono doprowadza mnie do rozkoszy, a jego podziwianie i możliwość przebywania w nim znaczą więcej niż rozkosz sama w sobie.
Na to wspomnienie uśmiech wciąż pojawiał się na jej ustach. Rozweselało ją. Poprawiało humor, ale nie teraz.
Nie kiedy ten uporczywy szelest nie chciał zamilknąć. Nerwy miała napięte jak postronki. Zacisnęła palce na poręczy tak mocno, że aż zbielały jej knykcie. Na nic zdało się liczenie. W końcu ruszyła do góry.
Szybko, coraz szybciej.
Gdyby mogła, przeskakiwałaby po dwa schody. Wreszcie stanęła na drugim piętrze.
Ruszyła długim korytarzem. Mijała kolejne pokoje. Puste, ciche, samotne.
Pozbawione życia.
Przystanęła.
Ten, do którego zmierzała, był na wyciągnięcie ręki. Jeszcze krok, może dwa.
Prawie czuła zimną stal klamki, na której mogła położyć dłoń. Krótkie szarpnięcie i drzwi stanęłyby otworem.
Zamiast tego wyciągnęła klucz z kieszeni sukni. Mały zamek, do którego pasował, od zawsze sprawiał kłopoty. Szarpnęła za klamkę. W końcu zapadka puściła, wydając charakterystyczny dźwięk. Kobieta weszła do małego pokoiku, który sąsiadował z tamtym.
To jej schronienie. Odosobnienie.
Nic wyszukanego. Tylko tu było skromnie. Ascetycznie. Zwyczajny dywan, kupiony na miejskim targu. Stare biurko i krzesło, które zostawił poprzedni właściciel. Sfatygowana tapeta w wielki kwiatowy wzór, przypominający angielski pokój sprzed…
Sprzed wieków – pomyślała.
I jedynie lustro było ogromne. Ukryte przed ludzkim wzrokiem. Niecodzienne. Można by je nazwać cudownym zwierciadłem.
Zamówiła je za oceanem. O jego istnieniu dowiedziała się przypadkiem, na jednym z wykwintnych przyjęć, na które swego czasu uczęszczała pasjami.
Tamten bal, podczas trwającego sezonu, zapisał się w jej pamięci.
Jednym z powodów był młody wynalazca, którego miała przyjemność poznać w domu majętnego podróżnika, tego samego, który podarował jej papirus ze sprośnymi malunkami.
Głowa naukowca, Emila Blocha, pełna była pomysłów.
– Czasami mam wrażenie, że mój mózg zaraz rozpadnie się na kawałki. Eksploduje od natłoku myśli. Nie nadążam spisywać tego, co produkują moje szare komórki.
Ekscytacja Amerykanina udzieliła się także Lukrecji, która zamiast oddawać się walcom, słuchała wywodów nowego znajomego.
– Przyjechałem tu nie po przygody. Te mam u siebie. Na Dzikim Zachodzie, chociaż broń Boże nigdy tam nie byłem. Mieszkam w Bostonie. Pewnie mógłbym udać się do Nowego Jorku, gdzie żyje zarówno śmietanka towarzyska, jak i elita finansowa, ale oni szukają innych rozwiązań. Tu, na Starym Kontynencie, będzie mi łatwiej. Szukam bowiem mecenasa.
– Kogoś z olbrzymią wyobraźnią, ogromną pasją i jeszcze większymi pieniędzmi? – zapytała Lukrecja z dyskretnym uśmiechem, który błąkał się na jej umalowanych na czerwono ustach.
Emil roześmiał się głośno, ściągając na nich wzrok oburzonych matron. Nic sobie z tego nie robiła. Pomyślała wtedy, że jeżeli mężczyzna nie znajdzie nikogo chętnego, aby zaryzykować, może ona się skusi. Ale Bloch znalazł, a ona zamiast wspomóc go finansowo, kupiła prototyp zwierciadła, które choć nie całkiem dopracowane, było cudem.
Ukazywało to, co ukryte.
Patrzyła, widząc, nie będąc widzianą.
– To niesamowite! – wykrzyknęła, kiedy Emil zaprosił ją do pracowni. – To jakaś kuglarska sztuczka?! – zapytała, doskonale wiedząc, że wcale tak nie jest.
Obrazy były nieco rozmyte, lekko niewyraźne, ale widoczne.
Tak jak teraz.
W ciemności malutkiego pokoju, który rozświetlał się jasnością pożyczoną z sąsiedniej sypialni, przyglądała się rozgrywającej się scenie.
Zacisnęła zęby i palce, wbijając paznokcie w dłonie.
Pod złociście opaloną skórą młodego mężczyzny grały mięśnie. Poruszył głową, rozluźniając napięty kark. Wzruszył ramionami, strząsając z nich niewidoczne zmartwienia. Naprężył plecy. Nawet przez niewyraźną taflę lustra Lukrecja widziała na nich zabliźnione rany, których nabawił się podczas napadu.
Wyciągnęła rękę. Miała ochotę ich dotknąć. Pogładzić. Przybliżyła twarz do zwierciadła i lekko dmuchnęła, pragnąc przynieść mężczyźnie ukojenie.
Rozluźniła zaciśnięte pięści. Nie na długo jednak. Kiedy na jego plecach pojawiła się delikatna ręka, wyraźnie odcinająca się bielą nieskażoną promieniami słońca, Lukrecja z bezsilności wbiła paznokcie w miękką skórę dłoni, czując ciepłą, lepką ciecz pod zimnymi opuszkami.
Tamta kobieta była prawie naga. Zdobiły ją tylko pończochy. Sprawiała wrażenie pewnej siebie, ale Lukrecja i tak zauważyła w jej ruchach skrępowanie. Pomimo tego dziewczyna poddała się pragnieniu. Jej towarzysz wciąż stał do lustra tyłem, dlatego Lukrecja nie mogła widzieć jego twarzy, a tego właśnie chciała.
Chciała patrzeć w jego oczy.
Chciała w nich czytać jak w otwartej księdze.
Mężczyzna, odwróciwszy się nagle, szybkim, płynnym ruchem złapał kobietę w pasie.
Konsternacja, a nawet lekka panika, mignęła w jej oczach. Kochanka poddała się jednak niememu nakazowi. Położyła się na stole, przyciskając twarz do białej jedwabnej serwety haftowanej w fikuśne esy-floresy. W tej pozycji jej pośladki prężyły się okazale. Mężczyzna przyjrzał się im uważnie. Z uznaniem pokiwał głową.
Wziął niewielki zamach i klepnął najpierw jeden, potem drugi. I chociaż Lukrecja nie mogła tego usłyszeć, z łatwością wyobraziła sobie charakterystyczny dźwięk, jaki wydał klaps na nagą, sprężystą pupę, oraz jęk, będący mieszanką strachu, zdziwienia i akceptacji. Dłoń kochanka pogładziła plecy kochanki. Sunęła od karku, wzdłuż kręgosłupa, po pośladki.
Lukrecja nie widziała dobrze, ale była pewna, że jego ręka podążyła na wewnętrzną stronę damskiego uda. Przejeżdżał palcami po gładkiej, nieco zaróżowionej skórze. Kobieta całkowicie oddała się pieszczocie.
Zamknęła oczy.
Rozchyliła usta i bezwiednie co jakiś czas oblizywała wargi.
Oddychała coraz szybciej. A im bardziej przyspieszał jej oddech, tym bardziej robiła się niecierpliwa.
Bez słowa, poruszając zmysłowo biodrami, dawała kochankowi znak, że nie na udach pragnie czuć jego zwinne, smukłe palce, które specjalnie przedłużały słodką torturę. W końcu, kiedy ruchy kochanki stały się bardziej wyraziste, bardziej natarczywe, niespokojne, wsunął palce w miękkie wnętrze jej wilgotnej, gotowej na grę kobiecości. Doznanie musiało być tak wielkie, że kochanka uniosła głowę, szeroko otwierając, nie tylko oczy, lecz także usta.
Lukrecja jak zahipnotyzowana przyglądała się palcom mężczyzny, który pieścił niewielki guziczek ukryty w różowych fałdkach, wygrywając na nim wyłącznie sobie znaną melodię, która coraz szybciej sprowadzała ekstazę na powolnym mu „instrumencie”.
Ciągły jęk rozkoszy, wpleciony w oddech niczym u maratończyka, to wznosił się na wyżyny, to opadał, osiągając gardłowe nuty. Podniecenie kochanki zbliżało się do punktu kulminacyjnego, sprawiając, że z niewinnej, nieśmiałej kobietki stała się łasą na pieszczoty kocicą.
Odwróciła się twarzą w stronę kochanka. Nie miała jednak zamiaru zająć się jego potrzebami. Stała się egoistką.
Podniosła się na dłoniach, siadając na stole. Wiedziona instynktem położyła się na plecach. Nogi zaś oparła o brzeg stołu i rozchyliła jak najszerzej, aby ułatwić pieszczoty. Zamknęła oczy, wypychając biodra.
Mężczyzna przez chwilę lustrował ją od stóp do głów.
Kiedy w końcu zaczęła się niecierpliwić, jego palce wróciły do przerwanej gry. Znowu stał się wirtuozem.
Zabawiał się zaróżowionym guziczkiem, przesuwał palcem w górę i w dół. Pomagał sobie drugą ręką, rozgarniając różowe, mokre fałdki. Wsunął do ciepłego wnętrza najpierw jeden, a potem kolejny palec.
Krzyknęła.
Wysokie tony w głosie kochanki dotarły aż do uszu podglądaczki. Gdy ciało kobiety zaczęło drżeć z rozkoszy, oczy mężczyzny znowu spojrzały wprost na Lukrecję.
Patrzył tak przez dłuższy moment. Patrzył tak, jakby wiedział, że ona stoi po drugiej stronie lustra.
Wreszcie, nie bacząc na wijącą się pod jego ręką kobietę, wyszedł z sypialni. Zaskoczona kochanka jeszcze przez jakiś czas leżała w nieobyczajnej pozie na wielkim, okrągłym stole, który przed paroma sekundami szorowała nagimi pośladkami, zostawiając na błyszczącej nawierzchni mokry ślad, świadczący o jej podnieceniu.
Lukrecja stała przed lustrem równie zszokowana jak, szukająca okrycia, kobieta. Zdziwienie nie trwało jednak długo. Nie dane jej było zastanawiać się nad tym, czego właśnie była świadkiem, ponieważ drzwi do jej małego pokoiku otworzyły się z impetem.
– Zadowolona? – Mężczyzna stał przed Lukrecją wzburzony, ale to nie podniecenie było iskrą, która wznieciła trawiący go ogień.
– Wróć do niej! – Lukrecja była kłębkiem nerwów, ale dawno temu nauczyła się nad nimi panować i nigdy ich nie okazywać, dlatego chociaż wewnątrz drżała jak osika, głos miała stanowczy i opanowany.
Mężczyzna parsknął śmiechem, a potem w trzech krokach znalazł się koło niej. Złapał ją za rękę. Poczuła na skórze wilgoć i była pewna, że specjalnie dotknął jej palcami, którymi jeszcze przed chwilą masował tamtą kobietę.
Przyciągnął Lukrecję do swojego ciała. Patrzyli na siebie bez mrugnięcia okiem. Mierzyli się spojrzeniem, rzucając sobie nawzajem wyzwanie, jak wojownicy przed walką. Wreszcie Lukrecja wyszarpała łokieć z uścisku. Miała ochotę chwycić za chusteczkę i wytrzeć miejsce, którego przed momentem dotykały jego palce, ale powstrzymała się. Nie miała zamiaru dawać mu satysfakcji.
– To był pierwszy i ostatni raz – mówił cicho, prawie szeptem, mężczyzna.
– Jesteś moim dłużnikiem.
– Myślałem, że kochankiem, ale nie martw się. – Spoglądał na nią z wściekłością widoczną nie tylko na twarzy, lecz także w oczach. Był zły i srodze zawiedziony. Wreszcie znowu się odezwał. Był już spokojniejszy. A może to nie spokój Lukrecja usłyszała w jego głosie, ale rezygnację. – Zawsze spłacam swoje długi.
Chwilę później ciszę domu zagłuszyło dosadne trzaśnięcie drzwiami.