Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zapach malin - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zapach malin - ebook

On – zabójczo przystojny miliarder, szef mafii, który nieraz staczał pojedynek, by sięgnąć po swoje. Ona – piękna, młoda kobieta sukcesu… Tego nie znajdziecie w tej książce. Miłość nie jest przecież uczuciem zarezerwowanym tylko dla pięknych i młodych.

Natalia ma trzydzieści siedem lat, a młodzieńcze zauroczenie jest już dawno za nią. Jest żoną, matką, kobietą pracującą. Wydaje się, że niczego jej w życiu nie brakuje. Jednak wrzucona w rzeczywistość innego kraju, czuje się wyobcowana i samotna. Gdy po urlopie macierzyńskim wraca w znajome progi korporacji, jej uporządkowany świat staje na głowie. Błyskotliwy Daniel, który dotychczas pędził beztroski żywot samotnika, porusza w jej sercu dawno zapomnianą strunę namiętności.

Zapach malin to erotyczna opowieść na pograniczu jawy i snu. Zwyczajna codzienność przeplata się w niej z nierzeczywistymi, choć niemal namacalnymi fantazjami. Autorka na stronach powieści plącze losy bohaterów, poddając ich próbom odległości, czasu, nieporozumień i niedopowiedzeń. Tworzy rozbudzającą zmysły historię, idealną na długie, jesienne wieczory.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-961831-2-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Natalia

Znowu ten sen – jestem w lesie, otacza mnie zieleń. Strzeliste drzewa okalają polanę porośniętą mchem. Jest tu naprawdę urodziwie, wszystko wygląda tak idealnie. Kroczę po miękkim kobiercu. Podziwiam ten widok, ale w głębi duszy wiem, że coś jest nieidealnie, że aż nierealnie. Delikatny wiatr owiewa mi twarz, ale nie porusza liśćmi. Krajobraz jest skąpany w słońcu, ale ono nie przynosi ciepła. Nie słyszę radosnego śpiewu ptaków… Moja suknia zahacza o jeżyny. Schylam się, ujmując jej rąbek. Próbuję iść dalej, gdy materiał rozrywa się, pozostawiając białe strzępy na krzaku. Rozglądam się niepewnie. Dokoła panuje cisza, tu nie ma życia. Nagle robi mi się duszno, przyspieszam, ja nie chcę tu być…

Słońce leniwie sączyło się przez chmury. Niebo zasnuła szara koł­der­ka, spod której co pewien czas wychylał się malutki skrawek nie­bieskiego nieba. Już prawie zapomniałam, jak wygląda słońce.

Tutaj na południu Niemiec pogoda była inna niż ta, do której na­wykłam. Przez pół roku, a nawet dłużej, ognista kula naszej gwiaz­dy wisiała wysoko na niebie, zalewając swym żarem ziemię. Spopielała trawniki, a w powietrzu unosił się zapach rozgrzanych róż. Zazwyczaj od maja temperatury sięgały powyżej trzydziestu stopni i już tak trwały, zamurowane w termometrach, do września, jakby rtęć przyschła na tej granicy i nie mogła opaść. Kwitły kwiaty w ogrodach i sadach, dojrzewały winogrona – chyba tylko po to, żeby kolejnej zimy można było utopić depresję w ich sfermentowanym soku. Następnie, jakby znikąd, niebo stawało się szare i pozostawało takie do kolejnego kwietnia. Rtęć odklejała się od ścianek cienkiej rurki, a ja tylko patrzyłam każdego dnia, czy już raczy zatrzymać się w tym swoim swobodnym opadaniu.

Nastał marzec, wczesna wiosna. Było zimno, padało, na brązowej trawie spoczywała butwiejąca resztka zeszłorocznej wegetacji. Sta­łam na peronie w Wiesbaden i czekałam na pociąg, który za­wiezie mnie do Moguncji. Wybierałam się do firmy, by pochwalić się córką i podpisać jakieś dokumenty, zanim wrócę do pracy, co notabene miało nastąpić w przyszłym tygodniu. W wózku spała Lena, moja córeczka, druga była w żłobku. Lena kończyła już ósmy miesiąc. Patrzyłam na jej słodkie, wydęte usteczka, rączki ułożone obok główki – śliczny widok. Szkoda, że ten etap się kończył, ale z drugiej strony miałam już ochotę wrócić do pracy, do towarzystwa dorosłych i normalnej konwersacji zamiast ciągłego gu-gu, ga-ga.

Tak więc czekałam, zanurzyłam głowę w szal, głębiej naciągnęłam czapkę. Nie lubiłam, gdy było mi zimno, a miałam wrażenie, że marzłam przez cały czas. Miałam dwa kilo niedowagi, wyglądałam źle – zmęczona, blada. Tak już jest, kiedy rodzi się dziecko w innym kraju i nie ma się nikogo do pomocy. Nie miałam już rodziców, z siostrą nie utrzymywałam kontaktów, a nowych znajomości jeszcze nie nawiązałam. Byłam już trzeci rok w Niemczech, a nie mówiłam po niemiecku. Uczyłam się tego języka, będąc w ciąży z pierwszą córką. Potem macierzyństwo, brak czasu na zrobienie siku, a co dopiero na naukę niemieckiego. Następnie zaczęłam pracę w pełnym wymiarze godzin w międzynarodowej korporacji. Nikt tu nie mówił po niemiecku, każdy po angielsku. A potem druga ciąża. Mąż wiecznie na wyjazdach… Właściwie na drugi dzień po porodzie Leny musia­łam wrócić do domu, bo on miał delegację. Więc starałam się ogarniać dom, córki i chudłam w oczach.

Ale to miało się zmienić. Nareszcie praca… Sześć godzin sie­dzenia na tyłku! Będę miała czas zjeść, napić się w spokoju herbaty. Przytyję – byłam tego pewna. Poza tym odstawienie moich bomb energetycznych, zwanych dziećmi, do żłobka dobrze mi zrobi.

Daniel

– Daniel, idę przywitać Natalię. Jeśli będziesz przy biurku, to was sobie przedstawię. – Sven, mój manager personalny i, choć niewiele osób o tym wiedziało, najlepszy kompan od czasu uniwerku, ­właśnie wyszedł ze swojego gabinetu. W biurze to mój szef, ale prywatnie kumpel od piwa. Nie byłem typem społecznym, właściwie Sven to mój jedyny przyjaciel, a potem długo nic.

– Nigdzie się nie ruszam ze swojego posterunku – odpowiedziałem, salutując od niechcenia. Dzisiaj miałem sporo roboty.

W firmie była procedura, według której przedstawiają sobie pracowników, żeby zachować team spirit. Nie przeszkadzało mi to, przynajmniej nie było niezręcznych sytuacji przy automacie do kawy. Kątem oka dostrzegłem, jak Sven prowadzi kobietę do naszej części biura. Kolejna mama, sporo ich było w naszym zespole. Przyglądałem się jej ukradkiem, ponoć będziemy pracować razem. Była piękna… to znaczy – w moim typie. Wysoka, szczupła, zdecydowanie zbyt szczupła. Jej nogi zdawały się nie mieć końca. Kroczyła niczym gibka gazela pośród wysokich traw, zwinnie manewrując między biurkami. Miała rzęsy jak firanki, które przesłaniały absolutnie żółte tęczówki. Nie mogłem od niej oderwać wzroku. Ten kolor oczu, w życiu czegoś takiego nie widziałem – hipnotyzujące. Zamarłem na chwilę, podziwiając jej urodę. Nawet nie zauważyłem, że właściwie stała już przede mną. Poderwałem się raptownie z krzesła.

– Wejście smoka – sapnąłem zakłopotany pod nosem.

Natalia

– Natalia, to jest Daniel Schrandt, nasz nowy project manager. Daniel, to Natalia Korczyńska, project associate, będziecie razem pracować. – Sven prezentował mnie wymownie jak klacz na wybiegu.

Daniel wyciągnął rękę, uśmiechnął się miło. Był bardzo wysoki, chyba ze dwa metry, ciemne włosy, stalowe oczy i uśmiech gwiazdora.

– Miło cię poznać – powiedziałam, skoro on tylko się szczerzył. Sta­rałam się zachować wszystkie konwenanse, skoro to będzie mój bezpośredni przełożony.

– Mnie również – odparł z uśmiechem.

Był przystojny… aż za bardzo. Powinnam powiedzieć Svenowi, że należy staranniej dobierać pracowników, jeśli oczekuje się skupienia w biurze od żeńskiej części personelu, a już zwłaszcza ode mnie.

– Słyszałem, że wracasz z macierzyńskiego? – zagadnął, orientując się, że uścisk naszych dłoni trwał stanowczo zbyt długo, biorąc pod uwagę ogólnie przyjęte standardy.

– Tak, wracam w przyszłą środę.

– Pierwsze dziecko? – Uniósł pytająco brwi.

– Nie, już drugie. Dwie córeczki: Hania i Lena.

– Na pewno równie piękne jak mama. – Patrzył na mnie tymi swoimi stalowymi oczami.

Wiedziałam, że kontakt wzrokowy jest ważny, ale to już mnie krępowało. Mimo to zarumieniłam się, słysząc komplement.

– Masz niesamowite oczy. Przepraszam, że tak patrzę, ale takich jeszcze nie widziałem. Miodowe… – Nieporadnie przeczesał krucze włosy.

– Ja też jej to powiedziałem, kiedy pierwszy raz spotkałem Natalię. – Sven, ewidentnie rozweselony sytuacją, swoim śmiechem przerwał krepującą ciszę.

– To popularny kolor oczu – odpowiedziałam. – W Polsce ­mówimy o nim: piwny. Pewnie dlatego jest tak lubiany przez wielu mężczyzn. – Błysnęłam uśmiechem, puszczając Danielowi oko. – Naprawdę nic nadzwyczajnego… – dodałam, reflektując się.

Zaraz, co się ze mną dzieje? Od kiedy moja gestykulacja stała się tak żywa?! Spojrzałam na swoje ręce, którymi machałam w bliżej nieokreślonych kierunkach, jakby nie należały do mnie. Czy ja flirtuję? No katastrofa! Spokojnie – wzięłam oddech – po prostu będzie mnie miał za nadpobudliwą.

– Tak, piwny kolor oczu jest pospolity w Polsce, ale twój nie jest piwny, tylko żółty, jak u wiedźmy.

Usłyszałam za sobą Magdę. Kolejna project associate, z którą pracuję, również Polka. Podeszła do nas. Jak zwykle ubrana w miniówę jak gwiazda, rozpuszczone blond włosy, nienaganny mocny makijaż.

– Już wracasz? Wyglądasz świetnie. Nie wiem, jak ty to robisz, że jesteś mniejsza po ciąży niż przed nią, ale tak trzymać.

– Dwójka dzieci utrzymuje w formie – odpowiedziałam jak typowa zołza, która wie, że to jedyny sposób, żeby przypiec perfekcyjnej bezdzietnej. Jakby posiadanie dzieci było szczytowym osiągnięciem i celem każdego istnienia – a niech ma za tę wiedźmę.

Magda nawet nie skomentowała mojej riposty, już skupiła całą swoją uwagę na Danielu. Ja byłam jedynie bezbarwnym tłem, więc nie dostrzegała już mojej skromnej egzystencji, przyćmionej przez jej świetlistą osobowość, która oślepiała jak supernowa

– Wiesz, mam przerwę – powiedziała do niego. – Może pójdziemy na lunch albo kawę?

Nie słuchałam ich dalej, wyczulony matczyny instynkt skierował moją uwagę na głos Lenki, więc niepostrzeżenie oddaliłam się do biura Svena, gdzie ją zostawiłam. Mała już się obudziła i miło sobie gaworzyła. Wzięłam ją na ręce i spojrzałam jeszcze raz w stronę Daniela. Aż mi ciarki przeszły po plecach. I ja mam z nim pracować?

– Uff – wypuściłam powietrze.

Mrugnęłam dwa razy, jakbym chciała wyostrzyć obraz, ale ­byłam zbyt niewyspana, żeby ten zabieg przyniósł oczekiwane efekty. Mimo to byłam pewna, że on ciągle się na mnie patrzył, choć rozmawiał z naszą biurową gwiazdą.

Daniel

Natalia odeszła. Cholera… ta dziewczyna umiała się upłynnić. Magda coś do mnie trajkotała, ale ja próbowałem dostrzec Natalię przez okna w biurze Svena. Widziałem, że podeszła do wózka i spojrzała na mnie, więc się uśmiechnąłem. Szlag, chyba się speszyła!

– Słuchaj, Magda, wszystko OK – mruknąłem. Pojęcia nie miałem, o czym mówiła. Chciałem szybko zakończyć tę rozmowę, a raczej monolog. Podwinąłem rękawy koszuli, żeby podkreślić, jak to mam roboty po łokcie. – Ale wiesz, ja mam teraz spotkanie, naprawdę. Wrócimy do tego później.

– Ale o czym ty mówisz? – Patrzyła na mnie pytająco.

– No właśnie, później, później – zbyłem ją, podnosząc ręce w geście obrony.

Pognałem do biura Svena, który omawiał właśnie jakieś detale z Jorgsem. Nie wiem, dlaczego tak się spieszyłem, ale chciałem jeszcze porozmawiać z Natalią, zanim wyjdzie. Dopadłem do gabinetu w paru krokach. Trzymała dziecko na rękach. Przy jej szczupłej sylwetce maluch wydawał się kolosalny. Głowiłem się, jak by tu zacząć rozmowę. Nigdy nie miałem z tym problemu – aż do teraz.

– Może masz ochotę na kawę? – spytałem.

Neutralnie, miło, chyba OK – analizowałem naprędce. Choć miałem nadzieję, że nie słyszała tego, jak przed chwilą sam odrzuciłem takie zaproszenie.

– Nie, dziękuję, nie pijam kawy – odpowiedziała uprzejmie, dalej patrząc na dziecko.

Co to była za odpowiedź? Nie chodziło przecież o ten konkretny napój! Czułem, że zaczynam się pocić.

– Nie musi być kawa, może być herbata, sok… woda? – Potarłem czoło. Przez głowę przelatywały mi różne rodzaje napojów jak banery reklamowe w czasie jazdy po autostradzie. Nie wiedziałem, co zaproponować, żeby się zgodziła.

– Wychodzisz z założenia, że skoro żyję, to piję? Ale musisz nieść Lenę – dodała, wręczając mi małą.

Wcale się nie dziwiłem, dziecko ważyło chyba jedną czwartą jej masy. Wziąłem małą na ręce. Była słodka ale nie miała oczu matki. Szkoda, myślałem, że będę mógł bezkarnie podziwiać ten ­fenomen u jej córki. No cóż, najwidoczniej wciąż będę wpatrywał się w ­Natalię.

Natalia

– Jaką kawę pijesz? – zapytałam, gdy weszliśmy do kuchni.

Daniel stał przy oknie, wygłupiając się z Leną. Widać było, że lubi dzieci, miał do nich dryg.

– Nie trudź się, czarna bez cukru i mleka. Piję ją dla trzeźwości umysłu, a nie dla walorów smakowych.

– To nie można połączyć jednego z drugim? – Zanurkowałam w sza­fce, szukając kubków.

– Można, ale wtedy trzeba mieć czas ją smakować, a mój kontrakt tego nie przewiduje, czy raczej sponsorzy tego nie tolerują. Jedno z dwojga albo nawet oba naraz!

– Jak uważasz. Ja piję herbatę, muszę się rozgrzać i uwaga – za­mie­rzam ją smakować, skoro tymczasowo zwolniłeś mnie z obo­wiązków macierzyńskich. Jest popołudnie, więc już czas na earl grey z delikatną nutą bergamotki – cytowałam jak wybredny smakosz lub osoba, która naoglądała się za dużo reklam. Wrzuciłam tanią torebkę korporacyjnej herbaty do kubka.

– Do usług, madame! Tak przyjemne obowiązki mogę pełnić częściej, jeśli sytuacja tego wymaga – dodał szarmancko, trzymając Lenę na rękach.

– Lubisz dzieci? Masz już swoje? – pytałam, zalewając herbatę wrzątkiem.

– Nie, nie mam.

Dziwne, chyba nie takiej odpowiedzi się spodziewałam. Facet miał ze czterdziestkę, pierwsza siwizna na skroniach. Było widać, że lubił dzieci i co najlepsze – miał doświadczenie w obchodzeniu się nimi.

– To chyba masz naturalny dar. Zresztą dzisiejsza czterdziestka to jak dawna trzydziestka, jeszcze masz czas.

– Opiekuję się czasem dziećmi kuzynki, ona miewa ich dość, więc wtedy dobry wujek wkracza do akcji.

– Naprawdę? Kurczę, jak znaleźć takiego faceta?! Mój własny mąż ucieka od swoich pociech na drugi koniec świata! – żartowałam.

Zaśmiał się głośno.

– Nie jest ciężko znaleźć, tak mi się wydaje. Ogólnie, raz w tygodniu odbieram dzieciaki ze żłobka i idziemy razem się pobawić na dwór albo do mnie do domu. U wujka wszystko można – słodycze, bajki, szaleństwa. Muszę je trochę porozpieszczać, przecież nie będę smutnym wujkiem. – Zrobił Lenką samolocik i wylądowali na ho­kerze przy stoliku.

– Też przydałby mi się taki kuzyn – westchnęłam.

– Do którego żłobka wysyłasz dzieci?

– Do Krasnali, to koło mnie w Wiesbaden. Nowiutki budynek, nowe zabawki, naprawdę fajne miejsce, i to pięć minut od domu.

– Cóż za zbieg okoliczności! Kto wie, może któregoś dnia właśnie tam się spotkamy? Do tego samego przedszkola chodzą dzieci mojej kuzynki, świat jest mały.

– Nie pijesz kawy? Zaraz ci wystygnie – zagadnęłam z głupia frant, próbując skierować moje myśli na inny tor niż Daniel, a naprawdę wymagało to całej siły woli.

– Mam dziecko na rękach, bezpieczeństwo przede wszystkim – odparował i znowu posłał mi ten rozbrajający uśmiech.

Wykończy mnie tym. Już wiedziałam, że nie będę umiała mu odmówić przysług w trakcie projektu, jeśli będzie się do mnie tak słodko szczerzył.

– Poczekaj, zaraz ją wezmę. Lubię wyłącznie gorącą herbatę, poniżej pewnej temperatury jest dla mnie nie do przełknięcia. A ten moment już się zbliża.

– Mam nadzieję, że nie robisz tak z jedzeniem. – Spojrzał na mnie taksująco.

– Właściwie lubię, kiedy jest gorące…

– Widać.

– Czy ty do czegoś pijesz? – Uniosłam pytająco brwi. – Właśnie pracuję nad tym, żeby było mnie więcej – dodałam.

– Możemy nad tym popracować razem, jak wrócisz – powiedział niezobowiązująco.

W mojej głowie natychmiast zaczęły pojawiać się pytania jak grzy­by po deszczu. Co on miał na myśli? Czy to jakaś niemoralna propozycja? Czy powinnam na to zareagować?

Sven wszedł do kuchni, przerywając moją bieganinę myśli.

– A, tutaj jesteście! To jak? Gotowa do powrotu? – zagadnął. – Naprawdę na ciebie czekamy.

– Jasne! Rozumiem, że skoro tak się stęskniliście, to mogę liczyć na bukiecik powitalny lub czekoladki…

– Oczywiście, pani Korczyńska, a także na lampkę szampana. Czy masz jakąś szczególną markę na myśli? – Sven przymrużył oczy.

– Na serio? – Już zwątpiłam, czy to tylko żarty.

– Nie, nie na serio, Natalia. Nie ma budżetu na takie duperele, dostaniesz sprzątnięte biurko – to mogę zapewnić.

– Dziękuję, od razu czuję się doceniona.

Danielowi ramiona trzęsły się ze śmiechu.

– Daniel, a tobie za co płacimy? Za gadanie czy pracowanie?

– Jasne, szefie. – Natychmiast spoważniał, podniósł się z ­krzesła i podał mi Lenę. – Dobrze, że toleruję zimną kawę, bo inaczej w ogóle musiałbym obyć się bez niej. – Puścił do mnie oko i poszedł.

A pode mną nogi prawie się ugięły, ależ przystojny!

– Skoro sobie pogadaliście, to teraz czas podpisać dokumenty. – Sven wskazał mi drzwi.

– Aye, aye sir! – powiedziałam z przekąsem.ROZDZIAŁ 2

Daniel

Idę przez las, znam to miejsce doskonale. To polana niedaleko stadniny moich rodziców, często odbywam tu przejażdżki konne. Tym razem jestem bez konia, na boso. Powietrze pachnie żywicą i malinami, wiatr porusza liśćmi – idealna pogoda na spacer. Nagle słyszę jakiś śmiech, a może to tylko szemrze zefirek? Nie jestem pewien. Rozglądam się, dostrzegam jakiś ruch. Odgarniam zwisające gałęzie buku. Znowu śmiech, teraz wyraźniej. Postać lekka jak mgiełka przenika między drzewami, jej suknia jak obłok rozwiewa się na wietrze. Kim ona jest?…

Dzisiaj nie musiałem gotować, miałem randkę, a przynajmniej tak się to chyba nazywało. Mówiąc prosto z mostu, załatwiłem sobie bzykanko. Wygodnie było być kawalerem, ale co pewien czas chuć się odzywała, a wtedy dobry seks nie był zły. Wziąłem szybki prysznic, założyłem granatową koszulę i jeansy.

Trzeba będzie tak się zakręcić, żeby wylądować u niej, bo nie chce mi się zmieniać pościeli po naszym małym tête-à-tête. Da się zrobić – myślałem pragmatycznie. Zaraz, gdzie my się spotykamy? Zerknąłem na Tindera – na burgerze u Eddiego. A potem poświntuszymy.

Kiedy przyjechałem pod lokal, już tam stała. Wyglądała jak na zdję­ciu – ładna, może trochę za młoda. Osobiście preferuję doj­rzalsze kobiety, są bardziej wysmakowane. Ale jak się nie ma, co się chce, to się bierze, co się ma. Przywitałem się, powiedziałem, że ładnie wygląda. Chyba trochę się przestraszyła na mój widok. Nie wiem, czego się spodziewała, gdy pisałem, że mam metr dziewięćdziesiąt cztery, że przyjedzie do niej krasnoludek?

Weszliśmy do lokalu. Spytałem, czy już tu była. ­Odpowiedziała, że tak – na innej randce. No, przynajmniej doświadczona, nie prze­szkadzało mi to. Nastrój u Eddiego taki jak zawsze w dinerze – niezobowiązująca atmosfera. Usiedliśmy na fotelach stylizowanych na siedzenia autobusowe. Wnętrze lokalu wypełniało przyjemne, ciepłe światło. Na ścianach flagi usa, zdjęcia Elvisa, stare tablice rejestracyjne przytwierdzone jak obrazy. Kelnerka na wrotkach zbierała zamówienia. Aż chciałoby się je złożyć po angielsku.

Usiedliśmy przy stoliku, gadaliśmy o niczym, o pogodzie, o ­autach. Zazwyczaj laski myślały, że lubię samochody, bo jestem facetem, a mnie ten temat w ogóle nie interesował. Jeździłem nimi, bo mu­siałem się przemieszczać. Samochód był tylko narzędziem po­trzebnym do wykonania tej czynności. Nie przywiązywałem szcze­gólnej uwagi do ich marki. Obecnie wszystkie wózki wyglądają tak samo. ­Toczył się, to najważniejsze. I nie nawalał – to drugi wyznacznik. Ale uśmiechałem się, kiwałem głową, prawiąc jakieś ogólniki posłyszane w tele­wizji na temat samochodów i motoryzacji. Rzucałem nazwy egzotycznych marek, żeby jej zaimponować.

Przyjechały burgery. Nareszcie, bo byłem głodny i miałem już ochotę na to, co nastąpi potem, a laska raczej nie była dobrym rozmówcą. Jadłem swoją bułę, zagryzałem frytkami. Mała przy­glądała się swojej porcji, pewnie kombinując, jak zjeść i się nie upierdzielić. No cóż, sama zaproponowała miejsce. Miejmy nadzieję, że w łóżku będzie bardziej zdecydowana. W końcu się przełamała, wzięła gryza, po czym stwierdziła:

– Za zimny jak dla mnie. – Wytarła majonez z ust.

Tymczasem ja zamarłem na ułamek sekundy, spoglądając na nią. Za zimny… To nie powinny być jej słowa, to nie ona powinna tu siedzieć. Szukałem miodowych oczu, ale ich tam nie było. Zamiast nich były puste, niebieskie, z nadmiarem tuszu na rzęsach. Byłem udupiony. Odechciało mi się seksu, nawet na burgera nie miałem już ochoty. Byłem zły na samego siebie, westchnąłem ciężko. Obraz Natalii wkradł się do moich myśli, tętno przyspieszyło, kęs jedzenia spuchł w ustach, miałem wrażenie, że się zakrztuszę.

– Za zimny powiadasz… Wiesz, to raczej nam dzisiaj nie ­wyjdzie. – Starałem się brzmieć pogodnie. Odłożyłem swoja bułę na talerz. – Ale nie przeszkadzaj sobie, ureguluję rachunek i znikam.

– Ale o co ci chodzi? O tego burgera? – spytała z oburzeniem.

Tak, zdecydowanie puste oczy w pustej głowie. Podszedłem do baru, ignorując jej pytanie.

W następną środę do biura przyszedłem pierwszy. Położyłem tulipany na biurku Natalii. Następnie wróciłem do swojej części biura, żeby wgapiać się jak jastrząb w ikonkę jej komunikatora, czekając, aż zmieni kolor z czerwonego na zielony.ROZDZIAŁ 3

Natalia

Dzisiaj pierwszy dzień w biurze po macierzyńskim. Rano ­wstałam wcześnie. Zazwyczaj nie miałam problemów z wyborem ubrania, ale dzisiaj ślęczenie przed lustrem i przebieranie szmatek zabrało mi rekordową ilość czasu. Zrobiłam makijaż, nie za mocny, tylko żeby wyglądać świeżo. Byłam świadoma, że dopóki nie przytyję, to i tak będę wyglądać jak cień. Wyprawiłam dzieci do żłobka, o poranku tylko anielska cierpliwość była w stanie uratować mnie przed ich humorami.

Gdy weszłam do biura, słońce wpadało przez rolety, nieśmiało oświetlając moje biurko, na którym leżały kwiaty. Tulipany, różowe z białymi końcówkami, naprawdę piękne. To właściwie moje ulu­bione kwiaty. Poczciwy Sven zawsze się drażni, a potem taki miły gest. Podpięłam komputer, działając wedle wydrukowanej instrukcji, przezornie pozostawionej obok ekranu.

– Cześć Natalia! – Daniel stanął za mną, nonszalancko opierając się o ścianę. Rękawy koszuli miał zakasane. – Witaj w pracy. Jak poranek?

– Pełen przygód jak to z dziećmi, ale najważniejsze, że jestem na czas. I spójrz, jednak budżet się znalazł. Od razu milej, nieprawdaż? – Wskazałam na tulipany, przy okazji bezwiednie poprawiłam włosy. Gdy to do mnie dotarło, cofnęłam rękę. Niedawno czytałam, że taki ruch jest sygnałem: „jestem dostępna”. A przecież ja nie byłam!

– Tak jakby. – Daniel potarł nos. – To jak? Lunch o trzynastej?

– Jeszcze nie planowałam… Wziąłeś mnie trochę z zaskoczenia, jest dopiero dziewiąta, ale w sumie… Czemu nie?

– To w ramach projektu tuczenia cię – dodał z poważną miną.

– O, to już nawet doczekałam się własnego projektu? Jeśli tak się sprawy mają, to wrzucam w kalendarz. To jeszcze o dziesiątej zapiszę ciacho, kiedy przyjedzie serwis kanapkowy. Taki gest dobrej woli z mojej strony. Co ty na to? – mówiąc to, tworzyłam już notatki w kalendarzu.

– Super! Doceniam zaangażowanie w nową inicjatywę. To do dziesiątej. – Włożył ręce do kieszeni i odszedł z wyrazem zadowolenia.

Minął się w korytarzu z Claudią, moją biurkową sąsiadką. Kiedy tylko się z nią przywitałam, od razu odniosłam wrażenie, że w biurze zrobiło się jaśniej, weselej i zdecydowanie głośniej. Przy Claudii nie trzeba było mieć włączonego radia, sama wypełniała wszystkie fale eteru swoim dźwięcznym głosem. Jak na Hiszpankę przystało, była pełna temperamentu i poczucia humoru. Jedyny minus – była na diecie, czyli pewnie wspólne ciastko i kawa nie wchodziły w grę. Na szczęście już znalazłam towarzysza do plotek przy kawie. Czułam, jak uśmiech mimowolnie rozjaśnił mi twarz.

Zaliczałam obowiązkowe szkolenia i odliczałam minuty. W końcu przyjechał serwis śniadaniowy, więc napisałam do Daniela.

Natalia: Pierwszy posiłek przyjechał, już idę ustawić się w kolejce.

Daniel: Akurat mam klienta.

Nutka zawodu ukuła mnie boleśnie.

Daniel: Ale kup mi, proszę, drożdżówkę z makiem, może dołączę do ciebie na końcówkę.

Natalia: Spoko, jak nie dasz rady, to spałaszuję obie sama.

Daniel: W świetle tak postawionych faktów mogę nie zjawić się celowo 

Cholera, nie o to mi chodziło. Już usta wygięły mi się w podkówkę…

Daniel: Ale i tak wpadnę po kawę.

…gdy na ekranie pojawiła się kolejna wiadomość, wywołując banana na mojej twarzy.

Natalia: OK! Lecę, zanim kolejka jak wąż wypełznie z budynku.

Chwyciłam portfel i pobiegłam. Dla siebie wzięłam pączka, dla Daniela – drożdżówkę. W kuchni zagotowałam wodę na herbatę. Pierwszy kęs pączka, łzy szczęścia stanęły mi w oczach. Był cały tylko dla mnie, mogłam go przeżuć, ba! – nawet posmakować przed połknięciem. Nikt mnie nie ciągnął za nogę lub włosy, nie piszczał. Dobrze było wrócić do pracy, tylko pączek znikał zdecydowanie za szybko. No cóż, trzeba by się zająć drożdżówką. Choć może powin­nam kurtuazyjnie poczekać? Rozmyślałam tak, próbując sto­czyć men­talną walkę ze swoją słabą wolą. Dobra, przegrałam, bułka wyglądała zbyt apetycznie. Zjadłam już pół, kiedy przyszedł Daniel. Uśmiechnął się na mój widok.

– Widzę, że nie czekałaś.

– Ależ czekałam cały piętnastosekundowy kwadrans, po czym stwierdziłam: no trudno, szkoda, żeby się zeschła, poświęcę się – tłumaczyłam z pełną buzią.

– Widać, że ci smakowało: puder na nosie, mak w zębach. Dobrze, że nie mamy włączonych kamer, kiedy rozmawiamy z klientem – śmiał się.

Podniosłam się niczym urażona kotka, odstawiłam drożdżówkę i wyszłam do łazienki, rzucając zdawkowe:

– Daj mi chwilkę.

Dopadłam do lustra. Cholera, faktycznie wyglądałam… nie­tuzin­kowo. Cukier puder to pryszcz, ale zanim wydłubałam cały mak spomiędzy zębów, minęło trochę czasu. Kiedy wróciłam, Daniel wcinał resztę drożdżówki.

– A więc to tak! Podstępnie odwróciłeś uwagę przeciwnika!

– Jak to słusznie ujęłaś, szkoda, żeby się zmarnowała – odpowiedział niewinnie. – Dzięki! Ja stawiam lunch, teraz muszę wracać, naprawdę przepraszam. – I wyszedł.

Pewnie jemu mak nie nawchodził między zęby!

Lunch upłynął w miłej atmosferze, dołączyła do nas Claudia, której radosne usposobienie udzielało się wszystkim dokoła. Po pracy wskoczyłam do pociągu, gnając do dzieci. Odebrałam moje pociechy i poszłyśmy na plac zabaw. Lenkę nosiłam głównie na rękach, choć czasem próbowała już raczkować. Hania jak błyskawica obskoczyła wszystkie stanowiska, ale musiałam jej jeszcze pomagać. Ogólnie świetna zabawa, tylko ja czułam się po niej wykończona. Do domu wróciłyśmy pod wieczór – ja ciągnęłam już resztką sił, dzieci nadal pełne energii, jakby kalorie dostarczane w posiłkach były paliwem nie do przepalania. Istne perpetuum mobile.

Otworzyłam drzwi. W przedpokoju stał Eryk, właśnie ściągał koszulę.

– Cześć kochanie – dałam mu buziaka. – Co tam? Kiedy wróciłeś? – Odstawiłam Lenkę na podłogę.

Hania natychmiast rzuciła mu się na szyję.

– Parę chwil temu.

– Dobra, to zaraz zabieram się za obiad. Umyjesz Hanię? – spytałam.

Mała miała ręce czarne jak ziemia. W międzyczasie usiłowałam rozebrać Lenę z kombinezonu, gotując się już we własnej kurtce.

– Wiesz, Natalia, sam dopiero przyjechałem, chciałbym się prze­brać w coś luźniejszego, odlać się – odpowiedział zrezygnowany.

No ja też, w dodatku nie zdążyłam jeszcze zdjąć kurtki, ale wi­działam, że mężuś już zdezerterował do sypialni. Rozebrałam Lenę, potem Hanię. Kurtka poleciała w powietrze, buty zaraz za nią.

– Mama nie pozwala tak robić – powiedziałam groźnie, zaganiając Hanię do łazienki, żeby umyła ręce.

Lenie trzeba było zmienić pieluchę, gdyż charakterystyczny, ostry zapach rozchodził się już w powietrzu. Chciało mi się sikać, ale oczywiście ja byłam ostatnia w naszej hierarchii domowej. Ściągnęłam kurtkę. Tymczasem w przedpokoju zrobiła się piaskownica. ­Później się tym zajmę – pomyślałam. Zajęłam się Leną. Nie wiem, jak to możliwe, że piach miała nawet w pieluszce, przecież była w kom­binezonie. Umyłam jej pupę w umywalce, Hania już mnie ciągnęła za nogę.

– Mamusiu, porysuj ze mną…

Lawirowałam z Leną w kierunku ręczników, modląc się, żeby nie zsikała się w locie. Zdążyłam – wytarłam ją, założyłam pieluchę.

– Kochanie, idź do tatusia. Mamusia jest zajęta, muszę zrobić nam obiad.

– Ale ja chcę z tobą!

Usłyszałam płacz. Odłożyłam Lenę i przytuliłam Hanię. Powie­działam, że ją kocham i że ja będę gotować, a ona może mi pomóc. To będzie zabawa dla nas obu. Pobiegła szczęśliwa po swój fartuszek i drewniany nożyk. Zajrzałam do pokoju, mąż był zaczytany w kom­órce. Szlag mnie trafił!

– Nie widziałeś dzieci przez tyle godzin, może chciałbyś się z nimi pobawić?

– Jestem zmęczony po pracy.

– A ja wypoczęta jak skowronek!

– Świetnie się składa, bo masz dzieci do upilnowania.

– Eryk, to był pieprzony sarkazm.

Nie skomentował, bo nawet nie oderwał oczu od komórki!

Pęcherz mi prawie pękał w szwach, więc pobiegłam do łazienki. Zaraz wpadła Hania, chciała popatrzeć, za nią raczkowała Lena. Zapomniałam już, że w naszym domu sikanie to sport grupowy. Jedna robi, reszta patrzy. Umyłam ręce i poszłam do kuchni.

Hania już taszczyła swój taborecik, dałam jej deskę, nóż i coś łatwego do krojenia – dzisiaj awokado. Jeszcze nie wiem, jak je wykorzystam, ale jedna córka zajęta. Lena pałętała mi się pod nogami, popłakując, kiedy ja starałam się przygotować obiad i nikogo przy tym nie poparzyć. Dałam jej plastikowe miseczki do zabawy, ale ona jeszcze nie umie się sama bawić, więc w ostatecznym rozrachunku miałam tylko więcej przeszkód na podłodze.

Pół godziny i gotowe. Dzieciaki jadły, mąż też, mnie się już nie chciało ze zmęczenia, ale jadłam dla przykładu. Po obiedzie trzeba było umyć Lenę – cała była upaćkana. Jedocześnie goniłam Hanię, żeby umyła ręce, zanim pozostawi pieczątki z jedzenia na naszych białych meblach. Po chwili wróciłam do kuchni, mąż ani drgnął.

– Kochanie, weź chociaż sprzątnij po biedzie – powiedziałam zirytowana.

– Wczoraj sprzątałem.

– No i? Ja wczoraj i dzisiaj gotowałam. Teraz będziemy wyliczać?

– Za każdym razem, jak robisz syf w kuchni, to ja mam sprzątać?!

– No jak ty ugotujesz, to ja ogarnę!

– Nie ma mowy! Pracowałem osiem godzin, dwie dojazdu, nie sprzątam. Zredukowałaś godziny pracy, żeby doglądać domu, więc doglądaj!

– Ja pracowałam i gdy ty pójdziesz spać, to dalej będę pracować, ale dla ciebie to się nie liczy. Jeśli mi za to nikt nie płaci, to żadna praca, tak?

– Sama chciałaś mieć dwójkę dzieci, trzeba było o tym myśleć wcześniej! – Wstał od stołu i poszedł do dziewczynek.

Ręce drżały mi ze złości. Zaczęłam składać naczynia, waliłam nimi tak, że mało ich nie potłukłam. Potem standard – umyć dzieci, położyć je spać, książeczki, kołysanki, ogarnąć trochę dom, pranie, prasowanie… Sześć godzin leżałam nieprzytomna ze zmęczenia. Niektórzy nazywają to snem, ja – fazą regeneracji. Byleby tylko dzieci w nocy nie płakały, bo wtedy nawet te sześć godzin weźmie w łeb.ROZDZIAŁ 4

Daniel

Unosiłem się miarowo w siodle, jadąc kłusem przez las. Pano­wała cisza, tylko ja i tętent kopyt. Para szła mi z ust jak z lokomotywy, kłęby unosiły się z końskiego pyska. Moja jedyna pasja – jeździectwo. Wychowałem się wśród koni i tylko przy nich naprawdę mogę się zrelaksować, przemyśleć różne sprawy. Brzozowa gałązka w młodniku zarysowała mi twarz. Uśmiechnąłem się – muszę ­zapamiętać to miejsce, jesienią będzie tu dużo borowików. Cmoknąłem dwa razy, żeby koń przeszedł w cwał. Łyse, szare gałęzie lekko uginały się na wietrze. Ziemia dudniła, niebo jak zwykle spowite było chmurami. Zbliżałem się do znajomej polany, ręce mi już zmarzły – trzeba wracać. Napiję się miodu taty, on świetne rozgrzewa. Miodu… Jej piękne złote oczy nawiedzały mnie w snach.

Natalia

Jedno szkolenie, drugie, trzecie, dwudzieste, już nie mogłam. Czułam, że oczy wyschły mi od patrzenia w monitor. Nagle w rogu ekranu pojawiła się wiadomość Teams.

Daniel: Gotowa na lunch? Czekam przy windzie.

Wstałam, przeciągnęłam się i poszłam w kierunku windy. Fak­tycz­nie czekał.

– Głodna? – Daniel już zacierał ręce.

– Tak!

– Super, to dobry znak. Mnie już też kiszki marsza grają. Spra­wdza­łaś menu online?

– Nie, to będzie raczej szczęśliwy traf.

– Bardzo szczęśliwy, jeśli chociaż rozpoznamy potrawę – odpo­wiedział.

Nie chodzi o to, że jedzenie w kantynie było złe, a raczej o to, że zawsze serwowali to samo, jakby na świecie istniało zaledwie pięć warzyw, a z mięsa można było zrobić tylko kotlet lub pieczeń. Również sposób podania czy nakładania potrawy był fatalny. Nie byłam wybredna, nie spodziewam się standardu na miarę restauracji odznaczonej gwiazdkami Michelin, w której każdy talerz wygląda jak dzieło sztuki. Byłoby jednak miło, gdyby pani w bufecie nałożyła ładną górkę ziemniaków, zamiast chlapać purée, jakby kielnią rzu­cała zaprawę na cegły. Albo to, jak podawali talerz – jakby nie mogli go postawić na ladzie, tylko rzucali nim jak ochłapem dla psa. Nie chciałam za każdym razem łapać go w panice, modląc się, żeby nie trzasnął o podłogę lub nie ozdobił mnie swoją zawartością w czasie krótkiego, acz triumfalnego lotu.

Usiedliśmy z tacami przy stoliku.

– Jaką masz zupę? – spytał Daniel, grzebiąc w swoim talerzu.

Spróbowałam, starałam się przypasować smak do znanych mi wa­rzyw. Nic, pustka.

– Nie jestem pewna, nazwałabym to słoną wariacją na temat niezidentyfikowanych warzyw – mlaskałam jak krytyk. – No, mam nadzieję, że jakieś wzięły udział w tworzeniu tego dzieła.

– Dlatego nigdy nie biorę zup. Właściwie nigdy tu niczego nie biorę, bo dotąd tu nie przychodziłem.

– Jak tam twój kotlet? – przerwałam jego wywód, patrząc, z jaką chirurgiczną precyzją zabiera się do niego.

– W porządku, rozklepali go na cienką kartkę, więc szukam mięsa pośród panierki. Ale pewnie mogło być gorzej, mogli faktycznie wysmażyć papier. Ciekawe, czy bym poznał. Co wzięłaś na drugie?

– Coś o fantazyjnej nazwie Frikadelle – skosztowałam spory kęs. – No, po prostu warstwy, warstwy smaku, co prawda głównie słonego – spauzowałam, udając, że delektuję się potrawą. – Konsystencja wyś­mienita, wspaniały kotlet mielony, nawet nie trzeba gryźć, sam się przełyka. No i spójrz, jak się doskonale prezentuje na talerzu.

Daniel zwijał się ze śmiechu, ja już też ledwo wyciskałam słowa.

– Szanowna pani raczy poczekać – chrząknął z manierą zawodo­wego kelnera, chwycił saszetkę keczupu i oderwał rożek. Postawiał trzy małe kropki, ułożone równo jedna za drugą, na moim talerzu. – Kuchnia zapomniała o jus z pomidora. Et voilà: podano, lepiej nie będzie.

Śmiałam się tak mocno, że łzy spływały mi po policzkach. Przez resztę posiłku próbowaliśmy prowadzić niezobowiązującą konwersację, ale co spojrzeliśmy na stojak z sosami, to nie mogliśmy się powstrzymać od śmiechu.ROZDZIAŁ 5

Daniel

Siedziałem przy biurku, godziny dłużyły mi się niemiłosiernie. W takiej szarówce każdy dzień zdawał się być taki sam, ale dzi­siaj czwartek – mały promyk słońca w moim życiu w postaci towarzystwa dzieci mojej kuzynki. Przynajmniej jakieś odstępstwo od rutyny. Spojrzałem smętnie na kubek stojący obok mnie – pusty, kawa się skończyła. Z ciężkim westchnieniem udałem się do kuchni. Minąłem pierwsze drzwi i dostrzegłem Natalię. Też zmierzała do kuchni. Wszędzie poznałbym jej chód – szybki, zdecydowany. I te długie nogi… już ja bym wiedział, co z nimi zrobić.

– Hej, jak leci? Co robisz dzisiaj po pracy? – zagadnąłem ją od razu na korytarzu.

– No hejka! Standard: idę po dzieci, później plac zabaw, trochę poszaleją – odpowiedziała, także trzymając pusty kubek w dłoni.

– Właśnie chciałem cię zapytać, czy moglibyśmy odebrać je razem? – spytałem, doznając małego przebłysku geniuszu.

Spojrzała na mnie, chyba przykułem jej uwagę.

– Dzisiaj czwartek, kończę szybciej, bo odbieram dzieci kuzynki. Maluchy mogłyby pobawić się razem na placu. Może nie trzeba było­by za nimi ganiać, gdyby zajęłyby się sobą. – Próbowałem to zareklamować jak najlepszy towar w supermarkecie, niczym zawo­dowy sprzedawca.

– To całkiem dobry pomysł, podoba mi się! Ty ponosisz Lenkę… – powiedziała rozmarzonym głosem.

– Pewnie, że tak.

– No to mamy umowę.

Po pracy odebraliśmy pociechy i poszliśmy grupą na plac zabaw. Pomysł wspólnej zabawy to był naprawdę strzał w dychę. Dzieci pisz­czały i bawiły się same, Lena raczkowała w piaskownicy, a ja jako odpowiedzialny wujek doglądałem gromady. Podszedłem do Natalii.

– I jak ci się podoba taki układ?

– Bardzo, chyba powtórzymy – mówiła z aprobatą, stawiając babki z piachu dla Leny.

– Miałem nadzieje, że tak powiesz.

– Wiesz, zazwyczaj nie jest to dla mnie tak relaksujące. Noszę Lenę na jednej ręce, drugą pomagam Hani, a jak widzisz, Herkulesem nie jestem. Poza tym Hania jest strasznie zazdrosna o młodszą siostrę, więc czasem robi mi sceny. Teraz przynajmniej jest w centrum uwagi…

– Dlatego to ja jestem managerem, zadania rozdzielone, wszyscy szczęśliwi – odparłem dumnie.

– Samochwała. – Rzuciła we mnie foremką, ale zrobiłem unik.

– No doceń – szczerzyłem się.

– Doceniam, przecież mówię, że masz rację. Potem bierzesz dzieciaki do siebie?

– Tak, dzisiaj serwuję pizzę, którą razem przyrządzimy. Potem sprzątam kuchnię do północy, ale i tak warto.

– Też tak myślę. Uśmiechy pociech są najlepszą nagrodą. My na obiad mamy pierogi, wczoraj zrobiłam, bo mąż doglądał dzieci.

– Macie jakieś plany na weekend? – Schowałem ręce do kieszeni. Cholera, powinienem wziąć rękawice.

– Chyba weźmiemy dzieciaki na rowery, może będę miała szansę sięgnąć po książkę.

– Lubisz czytać?

– Uwielbiam, tylko nie mam czasu. Teraz mam akurat fajną książkę, fantastyka ze słowiańskimi wierzeniami. Nie polecam, bo jest po polsku.

– To mnie tylko motywuje do nauki języka, bo widzisz, ja bardzo lubię te słowiańskie podania i baśnie. Są bardzo romantyczne, może w oryginale brzmiałyby nawet lepiej – odparłem, chuchając w dłonie.

– Ale wolisz te oryginalne podania czy te wymuskane przez pop­kulturę, w których śliczne nagie dziewczęta biegają po lesie? – spytała z przekąsem.

– Niech no pomyślę – roztarłem zmarznięte ręce – naga laska czy harpia zjadająca serce? Zdecydowanie nagie kobiety biegające po lesie.

– Jesteś niepoprawny.

– Jestem facetem – uśmiechnąłem się promieniście.ROZDZIAŁ 6

Natalia

W tym roku pogoda nie rozpieszczała i nadal było zimno, jakby wiosna się ociągała. Dni upływały monotonnie i chyba tylko fakt, że Lenie wyrosły pierwsze zęby, przypominał mi o zachodzących zmianach. Jak kania dżdżu wypatrywałam ciepłych dni.

W ostatnim czasie staliśmy się z Danielem jak Bonnie i Clyde – nierozłączni. Choć naszym największym występkiem były posiadówki przy kawie, to na pewno w oczach Svena było to przestępstwo równie okrutne jak przewinienia słynnej amerykańskiej pary.

W biurze szykowało się obowiązkowe szkolenie z zakresu bhp – całodniowe i straszliwie nudne.

– Pewnie gdybym wróciła do pracy po trzech latach macierzyńskie­go, w zakresie bhp nic by się nie zmieniło – skomentowałam, nalewając wodę do czajnika. – Co będziesz pił? – spytałam Daniela.

– Osiągnięto perfekcję, więc nie ma potrzeby jej udoskonalać – odparł, pocierając oczy. – Poproszę kawę. Właściwie wiesz, że ­zawsze piję kawę, tym bardziej w czasie nudnego szkolenia, a mimo to pytasz. Chyba chcesz mnie przekabacić na herbaciną stronę mocy.

– Nie wysuwałabym tak daleko idących wniosków, po prostu chcia­łam być miła.

Daniel oparł się o parapet, spoglądając na zapłakane szyby. Dzisiaj miał na sobie gruby rozpinany sweter, założony na koszulę. Ostat­nio ogrzewanie nawaliło w budynku, a błękitny wystrój kuchni wizualnie jeszcze bardziej obniżał temperaturę otoczenia.

– Poza tym zwróć uwagę, że gdybym była herbacianym ­Palpatine’em, musiałabym wymyślić bardziej zawiłą intrygę, która, banalna w swym zamyśle, wydawałaby się barierą nie do przeskoczenia dla kawowych Jedi. Szykuj swój świetlny kubek – dodałam, robiąc ruch swoim kubkiem, jakbym chciała zamachnąć się świetlnym mieczem.

Zaśmiał się i podszedł do perkolatora.

– Więc jesteś kawalerem z wyboru – ciągnęłam temat, który zaczęliśmy wcześniej. – Kiedy wpadłeś na tak znamienity pomysł? – Zalałam saszetkę herbaty wrzątkiem, mając nadzieję, że to earl grey, choć wzięłam ją ze słoja z lakonicznym napisem herbata.

– Trochę z wyboru, trochę z przymusu. Nie wiem, tak wyszło. – Nalał sobie ciemnej cieczy do kubka, a po kuchni rozszedł się zapach kawy. Usiadł na hokerze przy stoliku.

– Brzmi interesująco, nie trzymaj mnie w niepewności – powie­dzia­łam, wyrzucając torebkę do kosza i klnąc pod nosem, że znowu zachlapała podłogę. Pewnie nikt by się tym nie przejął, ale nie ja! Już dzierżyłam papierowe ręczniki w dłoni. – Czy mam wyciągać z ciebie każde słowo, czy sam po prostu powiesz? – Energicznie ścierałam brązowe kropki z podłogi.

– Zważywszy na fakt, że jestem trzeźwy, to może trzeba będzie pocisnąć – zaśmiał się, patrząc, jak szoruję podłogę. – Wiesz, Natalia, mamy ludzi od tego.

– Naprawdę? Ja ich nie znam i nie chciałbym im podpaść. – Wyrzuciłam ręcznik i siadłam obok Daniela. – OK, pytanie pomo­cnicze. Kiedy zdecydowałeś się pozostać w stanie wolnym?

– Jak skończyłem trzydziestkę.

– Nie za szybko? Wiesz, trzydziestka to żaden graniczny wiek. Jeszcze wszystko jest możliwe.

– Nie dla każdego.

– Daj spokój, Daniel.

– Nie mogę mieć dzieci – powiedział tak po prostu, patrząc w kubek.

W tym momencie herbata mało mi nie wyskoczyła nosem. ­Zawsze myślałam, że takie informacje obwieszcza się jakoś… dyskretniej. Sama nie wiem, przygotowuje się słuchacza do usłyszenia takich rewelacji.

– Przepraszam nie powinnam dopytywać. – Zmieszałam się.

– Nie, naprawdę nic nie szkodzi. Jest, jak jest.

– Ale to chyba nie może być powód do tego, żeby być wiecznym singlem. Taki facet jak ty? Nawet nie wiesz, jaka to strata dla żeńskiej części świata. – Starałam się nadać lżejszy ton naszej rozmowie.

– Okazuje się, że może. – Ujął kubek w dwie ręce. – Wiesz, ja lubię dzieci. – Nabrał powietrza, jakby chciał nadmuchać balonik, a potem wypuścił je ze świstem. – Chodzi o to, że zawsze chciałem je mieć, najlepiej całą gromadkę. Miałem dziewczynę – jedną, drugą. I zawsze ta sama historia, jest nam dobrze dopóki nie powiem, że nie mogę dać jej dziecka – spauzował, a ja czekałam w napięciu na dalszą część. – I wtedy każda odchodzi. Chyba nie chciałem już sprawiać zawodu kolejnej.

– Daniel, przecież jest wiele kobiet, które nie chcą mieć dzieci i są naprawdę superbabkami.

– Właśnie o to chodzi. One nie chcą mieć dzieci, ale ja chcę. Myślałem, żeby spróbować in vitro, adopcji, ale one w ogóle nie chciały mieć potomstwa, a już z pewnością nie z probówki czy obcego, więc dałem sobie spokój.

– To chyba zawsze tak działa. Najbardziej chcemy tego, czego nie możemy mieć – skwitowałam.

– Może, nie wiem, psychologiem nie jestem.

– Nigdy nie myślałam o tym w takich kategoriach. – Podparłam głowę ręką. – Ale teraz, gdy to opowiedziałeś, to chyba faktycznie twoja postawa ma trochę sensu. Co nie zmienia faktu, że ja nie zostałabym kawalerem, ale szukałabym dalej. Posiadanie ­partnerki może być przyjemne i nieść inne korzyści z takiego układu. Jeśli wiesz, co mam na myśli. – Uniosłam konspiracyjnie jedną brew.

– Zapewniam cię, że w celibacie nie jestem. A co u ciebie? Żyjecie sobie w swoim idealnym gniazdku. No dalej, zdołuj mnie jeszcze trochę – zaśmiał się.

Daniel

– Tak, u mnie wprost cukierkowe małżeństwo – skomentowała, wpatrując się w kubek.

– No, jeśli to tak ponuro wygląda, to nie rozumiem, po co w ogóle mnie zachęcasz.

– To nie zawsze tak było, byliśmy szczęśliwi, zakochani po uszy i chcieliśmy mieć dziecko. Ale w momencie, kiedy Hania przyszła na świat, zmieniły się nasze oczekiwania względem siebie. Ja chciałam, żeby Eryk więcej pomagał mi w domu i przy dziecku, a on chciał robić karierę. Dla niego miłość jest wtedy, gdy się wypnę w podwiązkach. Dla mnie miłość to małe gesty, pomoc w codzienności. Przecież nie sprzątam i nie gotuję dla własnej przyjemności, bo to żadna zabawa, ale on tego nie widzi, dla niego tak po prostu ma być – wzięła oddech i napiła się parującej herbaty.

Czekałem w ciszy, aż podejmie temat. Wyglądała, jakby po­trze­bowała to w końcu z siebie wyrzucić.

– Poza tym pewnie pomyślisz, że jestem pierwotniakiem, ale w mo­mencie gdy urodziłam pierwszą córkę, moje uczucia do męża jakby wyparowały. Nie wiem, jak to się stało. Jakbym czuła, że biologicznie przedłużyłam jedną linię genów i teraz potrzebuję nowego zestawu chromosomów. Po prostu nie wiem, jak to wyjaśnić, naprawdę nie umiem.

– Rozmawiałaś z nim o tym? Wiesz, pary powinny ze sobą roz­mawiać o swoich potrzebach i oczekiwaniach. W sumie, jakby mi cały świat zrzucono na głowę zaraz po porodzie, też bym się odkochał. – Próbowałem znaleźć logiczne wyjaśnienie jej sytuacji.

– Mówiłam mu, czego potrzebuję.

– Nie chodzi tylko o to, czego potrzebujesz, ale jak to widzisz i czujesz. Natalia, jesteś dorosłą kobietą, a nie dzieckiem, które mówi, że czegoś chce.

– Mieliśmy nadzieje, że drugie dziecko nas zbliży… Jesteśmy bliżej, on kocha dzieci. Może pożądanie gdzieś zniknęło, ale to normalne po tylu latach – westchnęła, nie podnosząc wzroku znad kubka, jakby bała się spojrzeć mi w oczy.

Wiedziałem, że chciała to wygładzić. Machnęła lekceważąco ręką. Odsunęła się, wzięła łyk herbaty, krzywiąc się przy tym. Pewnie wystygła.

– Widzę, że skończyłaś – powiedziałem lekkim tonem. – Daj, wrzucę do zmywarki. Zaraz się zacznie druga połowa szkolenia.

– Masz rację. Szkoda opuścić takie widowisko – dodała weselszym już głosem.

Wyszliśmy z kuchni, ale mi ciągle krążyło po głowie: ani razu nie powiedziała, że go kocha.ROZDZIAŁ 7

Natalia

Jest pięknie, zielono, natura budzi się do życia. Drzewa obleczone są w liście, kwiaty niczym gwiazdy na nieboskłonie rozsiane są pośród traw, ich aromat jest odurzający. Nareszcie jest tak, jak lubię. Kroczę między drzewami, przytulając się do ich pni. Czuję, jak tętni w nich życie. Odwracam głowę w stronę dębu – tylko on niezmienny. Wokół niego rosną silne siewki, ale to dorodne drzewo umiera. Dlaczego? Przecież robię wszystko tak, jak trzeba…

Minął kolejny miesiąc. Eryk wrócił z wyjazdu. Opowiadałam mu, co u mnie w pracy, co porabiałam z dziećmi. Zawsze starałam się, żeby dobrze wspominał swoje powroty do domu. Eryk nalał sobie wody z kranu i usiadł obok mnie.

– Kochanie, ja już to słyszałem ze sto razy. Przecież wiem, jakie są nasze dzieci. Lena upadła, próbując wstać, norma. Hania zabrała dzieciom zabawki w piaskownicy, asertywna po tacie – podsumował znudzonym głosem moją wypowiedź.

– Eryk, moje życie to praca i dzieci, więc opowiadam ci, co u mnie. Tak często wyjeżdżasz, myślałam, że ten temat cię zainteresuje. – Sie­działam na kanapie przykryta kocem. Było już późno, właśnie uciekały godziny z mojej fazy regeneracji.

– Ale w tym temacie nic się nie zmienia – mówił zmęczony.

Ja też byłam zmęczona, ale nie chciałam, żeby nasze rozmowy zredukowały się do „cześć” i „idę spać”. Nie poddawałam się, przecież potrafiłam rozmawiać z własnym mężem! Dzieci spały, był pogodny wieczór. Nie było sensu się spieszyć i denerwować.

– W pracy było całkiem śmiesznie, koledze wciągnęło krawat do niszczarki – wypaliłam z nowym tekstem.

– Nie chcę słuchać o pracy po pracy – odpowiedział zaraz zirytowany.

Najwidoczniej musiałam sobie zrobić listę tematów, które mogła­bym poruszać z własnym mężem. Żaden problem, to było do zrobienia.

– Słyszałeś, że w Chile znowu był przewrót polityczny?

Spojrzał na mnie jak na idiotkę. O czym jeszcze miałam ­mówić? O sondzie na Marsa? Zaczęłam gorączkowo wertować tematy w głowie.

– Tak że chyba wakacji tam nie spędzimy. – Starałam się gładko zakończyć temat, który okazał się kolejnym fiaskiem.

– I tak nie zamierzaliśmy.

– A gdzie zamierzamy?

– Nie zamierzamy – odpowiedział zdawkowo.

Naprawdę siliłam się, żeby ten wieczór był miły, ale czułam już, jak złość rozwijała się we mnie jak pędy winorośli na dobrze nasłonecznionym stoku.

– Dlaczego? Lena niedługo będzie miała rok, Hania już trzy i pół, moglibyśmy się rozerwać.

– Już widzę te batalie przy jedzeniu w restauracji, istny relaks. Albo zwiedzanie placów zabaw w innych krajach. Tutejsze są wy­starczająco dobre.

– To co? Teraz chcesz siedzieć w domu, dopóki dzieci nie będą duże? Och nie, przepraszam, przecież ty nie siedzisz w domu. Za­pomniałam.

– Nie nakręcaj się, po prostu poczekamy. – Złapał mnie za brodę, chciał pocałować, ale uciekłam ustami.

Zdobyłam się na to, żeby musnąć jego policzek. Przytuliłam się, mimo że byłam nabuzowana jak bomba.

– Kochanie, od kiedy nie umiemy ze sobą rozmawiać? – westch­nęłam w jego objęciach.

– Umiemy, tylko jesteśmy zmęczeni. To normalne.

– Jesteśmy zmęczeni już czwarty rok.

– Chyba przesadzasz, chodź poprawię ci humor – powiedział, głasz­cząc mnie po głowie.

Nowa nadzieja jak iskierka zapaliła się w moim sercu. Od tak dawna tego nie proponował, chyba od narodzin Leny. Chociaż nie – mieliśmy jeden nieudany incydent, szybko wyrzuciłam go z pamięci.

Zaprowadził mnie do sypialni. Wchodząc do łóżka, zrzuciliśmy ubrania. Całowałam jego tors, skubiąc skórę. Wziął lubrykant, nie potrzebowaliśmy gumek, bo brałam tabletki. Wszedł we mnie szybko, poruszał się miarowo, ale ja czułam, że nic z tego nie wychodzi.

– Eryk – szeptałam namiętnie – dotknij mnie, pieść mnie, brakuje mi twojego dotyku…

Odwrócił mnie na brzuch, wchodząc od tyłu. Był pobudzony, oddy­chał szybko. Próbowałam sama dosięgnąć łechtaczki, żeby móc wspól­nie przeżyć to spełnienie, ale on zdążył już skończyć ze stęknięciem.

– Seks z tobą ciągle jest dobry – powiedział zdyszany. – Chcesz wody?– Wstał i poszedł do kuchni, a ja leżałam nadal z twarzą w poduszce.

Nawet mnie nie dotknął… Nawet mu przez myśl nie przeszło, że ja też mogę chcieć przyjemności. Naprawdę tak to ma teraz wyglądać? Przynajmniej wiedziałam, że znowu jestem ciasna. Tylko co mi po tym?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: