Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zapach nieba - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
45,00

Zapach nieba - ebook

Wiele miesięcy musi upłynąć, nim będziemy w stanie uświadomić sobie, na czym polega rozsądne dowodzenie. To lotnicza codzienność uczy nas, w jaki sposób umiejętnie uzupełniać nieodzowne elementy decyzyjne w różnego rodzaju życiowych układankach, które od pierwszych dni w lotnictwie zmuszeni jesteśmy tworzyć.

Najpierw dochodzi do tego w zawczasu budowanych scenariuszach, modelach, wariantach walki powietrznej – dopiero później w praktyce dowodzenia. W czasie wylotów bojowych, które zawsze stanowią sztukę opartą na daleko idącym improwizowaniu w dynamicznie zmieniającej się sytuacji, niezbędne jest chłodne postrzeganie, rejestracja, zbiór i ocena różnorodnych informacji, a potem z pomocą wyobraźni i kojarzenia uzupełnianie brakujących elementów, tak by tworzyć wielowymiarowy, wiarygodny obraz sytuacji.

Raz po raz w powietrzu stajemy w obliczu – przymglonej nieco – scenerii, w której dostępne nam fakty stanowią jedynie fragmenty większej całości, a do tego nie wszystkie okazują się w pełni wiarygodne. Tymczasem jakże często bywa, że mimo wszystko trzeba na ich podstawie podejmować decyzje, wcielać je w życie i realizować zadania.

Pod taką właśnie presją powoli nauczyłem się postrzegać, wprawnie tworzyć brakujące elementy, układać je w większą całość; w ułamkach sekund wnioskować i tworzyć w miarę kompletny, przybliżony do rzeczywistości obraz. Ale też dość szybko uświadomiłem sobie, że to ostre widzenie otoczenia nie pochodzi jedynie z zewnątrz. Płynie również z przemyśleń, notatek i charakteru dowodzącego…

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-16260-0
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Jak więk­szość pilo­tów woj­sko­wych jestem roman­ty­kiem. Ludzie rzadko ryzy­kują życie dla sprawy, do któ­rej nie są prze­ko­nani, w którą tak do końca nie wie­rzą. Lecz piloci szyb­kich woj­sko­wych maszyn wciąż pozo­stają przy sta­rych, spraw­dzo­nych praw­dach. Bo wie­dzą, że ota­cza­jący ich wokół świat to prze­strzeń, w któ­rej cią­gle toczy się walka dobra ze złem, porządku z cha­osem, i że prę­dzej czy póź­niej trzeba będzie to dobro bro­nić. Dla­tego jestem głę­boko prze­ko­nany, że po pro­stu „robią swoją robotę”, kiedy star­tują do nie­bez­piecz­nego zada­nia. A praw­dziwą cechą każ­dego bojo­wego pilota jest to, że pod twardą sko­rupą z har­to­wa­nej stali kryje się gorące serce, co zazwy­czaj jest dla nas także krę­pu­jące. Wraz z wielu mi podob­nymi wybra­łem życie pod wzglę­dem sta­ty­styki uwa­żane za nie­bez­pieczne, wyczer­pu­jące dość szybko psy­chicz­nie i fizycz­nie i… do lukra­tyw­nych raczej nie­na­le­żące.

_Żół­to­dziób_, pierw­sza część _Zapa­chu nieba_, jest książką o lot­nic­twie, o zawi­ło­ściach, o tru­dach lot­ni­czego dora­sta­nia. Te prze­ży­cia sta­ra­łem się oddać tak, jak je sam odczu­wa­łem.

Lite­ra­tura pamięt­ni­kar­ska nie jest u nas zbyt popu­larna. Ale wbrew pozo­rom chyba w miarę dokład­nie oddaje te chwile, gdy wytrwale dosko­na­li­li­śmy swoje umie­jęt­no­ści, tylko po to, by umieć je racjo­nal­nie wyko­rzy­stać, gdy zaj­dzie taka potrzeba. Moi wierni Czy­tel­nicy zorien­tują się, że na kar­tach także tej książki-pamięt­nika wystę­pują moi kole­dzy piloci, nawi­ga­to­rzy, ludzie nauki i tech­niki, moi przy­ja­ciele, z któ­rymi spę­dzi­łem na lot­ni­skach i w powie­trzu wiele godzin.

Część druga, _Pod­niebni łowcy_, odnosi się do służby na kie­row­ni­czych sta­no­wi­skach, do życia dowód­czego, dosko­na­le­nia lot­nic­twa pol­skiego na pozio­mie ope­ra­cyj­nym. To także pierw­sze kon­takty z siłami powietrz­nymi NATO. Zaha­czam w niej rów­nież o pro­ble­ma­tykę uciąż­li­wej cywil­nej kon­troli nad armią, szcze­gól­nie zaś nad nie­zna­nym poli­ty­kom zupeł­nie lot­nic­twem. Bo w końcu i do Pol­ski przy­szedł czas oparty o ame­ry­kań­ską tezę jesz­cze z Wiet­namu, że woj­skowi nie­stety nie potra­fią pro­wa­dzić wojen. Nie może dzi­wić, że wtrą­ca­jąc się do naszej służby, do tego, na czym się nie znali, dopro­wa­dzili do mar­nego jej poziomu, czę­sto­kroć do wypad­ków, a nawet śmierci, i to nie tylko mło­dych pilo­tów. I cho­ciaż wie­dzie­li­śmy lepiej, to te nowe usta­le­nia, te nowe normy, te zasady nie pozwa­lały eks­po­no­wać publicz­nie naszych poglą­dów, uzy­ska­nej doświad­cze­niem wie­dzy.

A mimo to nie prze­sta­li­śmy wyko­ny­wać swo­ich obo­wiąz­ków na naj­wyż­szym pozio­mie; wie­dzie­li­śmy, że te zada­nia są ważne dla nas samych, dla kraju, dla spo­łe­czeń­stwa. Pierw­sze kon­takty z per­so­ne­lem lata­ją­cym sił powietrz­nych NATO to potwier­dziły. Mieli do czy­nie­nia z lot­ni­kami naj­wyż­szej próby. Lot­nicy także dziś służą naj­le­piej, jak potra­fią, jak spo­łe­czeń­stwo ma prawo od nich ocze­ki­wać.

Pomimo wielu dra­ma­tycz­nych nie­jed­no­krot­nie chwil wciąż patrzę na ota­cza­jący świat pozy­tyw­nie, bo tak mnie nauczono, wynio­słem to z rodzin­nego domu, a doświad­cze­nia życiowe stały się przy­czyn­kiem do wielu prze­my­śleń.

Ponie­dzia­łek, 28 kwiet­nia 1962 r.

Począ­tek drogi

Przy wyj­ściu z dworca kole­jo­wego w Byd­gosz­czy było jak zazwy­czaj tłoczno. Wie­czo­rem poże­gna­łem się z rodziną w moim Szczaw­nie-Zdroju i przez Wro­cław zmie­rza­łem do dowódz­twa 2. Kor­pusu Obrony Powietrz­nej na Szu­biń­ską. Tam mie­li­śmy się sta­wić w ponie­dzia­łek całą dwu­dziestką świeżo upie­czo­nych pod­po­rucz­ni­ków pilo­tów. Nocny z War­szawy był zawsze pełny. Pociąg wła­ści­wie się wlókł, a nie jechał. Z gło­śni­ków wydo­by­wały się trudno z reguły zro­zu­miałe komu­ni­katy – jakiś pociąg miał opóź­nie­nie, inny wła­śnie pod­sta­wiano na tor trzeci przy pero­nie pierw­szym, a wszyst­kich bez wyjątku prze­strze­gano, aby „odsu­nąć się od toru, bo to grozi śmier­cią lub kalec­twem…”. Nie­wiele wię­cej można było zro­zu­mieć. Ludzie pod­bie­gali lub pod­cho­dzili do dyżur­nego ruchu, który idąc wolno wzdłuż peronu, nie­chęt­nie i pół­gęb­kiem udzie­lał infor­ma­cji.

Na nie­wiel­kim placu przed dwor­cem od razu ufor­mo­wała się pokaź­nych roz­mia­rów kolejka do tak­sówki. Sta­łem z ogrom­nym, ciem­nego koloru mary­nar­skim wor­kiem miesz­czą­cym wewnątrz całe moje popro­mo­cyjne wypo­sa­że­nie i w duchu modli­łem się, by moż­li­wie szybko zna­leźć się na lot­ni­sku.

Ludzie nie­cier­pli­wili się – samo­chody pod­jeż­dżały dość rzadko i powoli. Sią­pił lekki, ale dokucz­liwy desz­czyk, mżawka pra­wie. Naprze­ciwko naszej kolejki po dru­giej stro­nie ulicy utwo­rzyła się wcale nie mniej­sza druga, do budki z piwem. Tam jed­nak znacz­nie żwa­wiej posu­wano się naprzód; kilku naj­bar­dziej spra­gnio­nych sku­tecz­nie tamo­wało dostęp do okienka, za któ­rym senna jesz­cze z pew­no­ścią eks­pe­dientka jak auto­mat wpraw­nie ścią­gała kap­sle z bute­lek.

Wska­zówki na dużym dwor­co­wym zega­rze prze­kro­czyły wła­śnie siódmą.

– Prze­pra­szam, Szu­biń­ska daleko? – zapy­ta­łem sto­jącą przede mną kobietę z małą córeczką na ręku.

– O, to już za mia­stem – odpo­wie­działa z uśmie­chem. – Przy szo­sie wylo­to­wej, będzie z pięć kilo­me­trów, dwa­dzie­ścia minut, nie wię­cej…

Wła­śnie wtedy pod­je­chało rów­no­cze­śnie kilka tak­só­wek i prze­rwało dys­kurs. Trze­cia była moja, nowa war­szawa z obszer­nym, spłasz­czo­nym bagaż­ni­kiem. I to było wyba­wie­nie, bowiem bez trudu zmie­ścił mój cały doby­tek.

– Na Szu­biń­ską…

– Pan porucz­nik do Kor­pusu. A na długo?

– Jak to w woj­sku. Może na długo, a może nie. Ale raczej na krótko…

Ulica, którą jecha­li­śmy, była brzydka, zapusz­czona, pełna par­te­ro­wych budyn­ków, nie­kiedy nawet zwy­kłych ruder. Roz­ma­zy­wa­łem dło­nią szybę zapot­niałą od desz­czu i z cie­ka­wo­ścią przy­glą­da­łem się miej­skiemu pej­za­żowi. Tu na Lele­wela uro­dzili się moi dwaj bra­cia: star­szy Ryszard i młod­szy Zby­chu. Ja na oku­pa­cyj­nym wysie­dle­niu – w Roz­wa­do­wie.

Na ulicy pro­wa­dzą­cej do Kor­pusu dostrze­głem biblio­tekę, sta­cję ben­zy­nową i naprawy pojaz­dów, kilka skle­pi­ków. Nieco dalej stał ratusz – podłużny, niski budy­nek typowy dla budow­nic­twa lat pięć­dzie­sią­tych. Obok niego gim­na­zjum i liceum, cia­sno złą­czone niczym bliź­nięta. Z więk­szej witryny ocie­ka­ją­cej cien­kimi struż­kami desz­czu, pod mie­dzia­nym fry­zjer­skim tale­rzem, spo­glą­dał mar­two na ulicę gip­sowy mane­kin w rudej peruce – kilka małych skle­pi­ków: zegar­mistrz, galan­te­ria z jar­marczną pstro­ka­ci­zną, kra­wiec, sło­dy­cze. Na samym skraju stał kamienny kościół, piękny okaz budowli z XVIII wieku.

Mia­łem za sobą stu­dia w Dębli­nie: kiedy loty, to loty, a tak masze­ro­wa­nie, masze­ro­wa­nie, masze­ro­wa­nie. Lodo­waty wiatr na lot­ni­sku, zie­lone dre­li­chy, szare kry lodowe pły­nące Wie­przem, zsi­niałe z zimna twa­rze. „Bóg, Honor, Ojczy­zna”. Ale to był począ­tek lep­szego samo­po­czu­cia w przy­szło­ści. Na tym polega prze­cież zja­wi­sko pię­cia się po życio­wej dra­bi­nie… _upward mobi­lity_. Po lot­ni­czej dra­bi­nie. A to nas pory­wało.

Ruch na dro­dze był zni­komy, od czasu do czasu prze­je­chała cię­ża­rówka. Ale za nie­wiel­kim ron­dem wszystko się nagle odmie­niło. Widać było ono gra­nicą dwóch świa­tów; dookoła wzno­siły się jeden za dru­gim wyso­kie bloki. Także nieco dalej z lewej, we wszyst­kich odcho­dzą­cych z ronda uli­cach, widać było budow­lany ruch; spy­cha­cze, cię­ża­rówki, dźwigi, grupy prze­krzy­ku­ją­cych się robot­ni­ków. Nie­młody już tak­sów­karz całą drogę narze­kał na świa­towy kry­zys i na dro­ży­znę, która nie­chyb­nie miała nad­cią­gnąć. Odpo­wia­da­łem mu rzadko, zasta­na­wia­jąc się, co też mnie czeka. Pro­wa­dził war­szawę dosyć non­sza­lancko, wciąż roz­ma­wia­jąc ze mną bez skrę­po­wa­nia.

– Grze­bią w tej matce ziemi i grze­bią, będzie ponad dwa lata. Już nawet nie wia­domo, jak jeź­dzić. Wciąż nowe nakazy, zakazy, objazd, man­daty…

– Ale za to nowych domów przy­bywa. Bloki nowo­cze­sne, wyso­kie, ładne. Ludzie będą się cie­szyć.

– Co tam bloki. I tak nie nadą­żymy. Kro­pla w morzu potrzeb. – Tak­sów­karz nie był widocz­nie zado­wo­lony z byd­go­skich porząd­ków.

– No to co, nie budo­wać?

– Dla­czego? Budo­wać. Ale ludzi przy­bywa. I tak wciąż wię­cej i wię­cej. Nie­długo to ta nasza Byd­goszcz będzie przy­po­mi­nała jedno ogromne mro­wi­sko. Wia­domo: brat Polak albo kom­bi­nuje, albo dzieci robi…

– No wie pan, aku­rat to zaję­cie nie tylko w Pol­sce ma powo­dze­nie.

– Prawda. Nie tylko… – roze­śmiał się gło­śno i zatrą­bił na inną tak­sówkę. – Robota, robota… Weźmy cho­ciażby mnie. Od siód­mej do pięt­na­stej za kół­kiem, a potem od szes­na­stej do dwu­dzie­stej dora­biam na zała­dunku cię­ża­ró­wek.

Wyko­nał gwał­tow­niej­szy manewr, żeby nie potrą­cić prze­chod­nia kry­ją­cego się pod czar­nym para­so­lem.

– A to mał­żonka też pra­cuje?

– A jakże – zaśmiał się pod nosem, lawi­ru­jąc zręcz­nie w stru­mie­niu pojaz­dów. – Pra­cuje w księ­garni, a potem zaj­muje się domem…

Wyjeż­dża­li­śmy z roz­bu­do­wu­ją­cego się śród­mie­ścia, wyło­niła się ulica długa i pro­sta z drze­wami po obu stro­nach. Znów poja­wiły się par­te­rowe domki, tyle że bar­dziej pod­miej­skie, ogródki, altany, tu i ówdzie kawa­łek sadu. Coraz też wię­cej widzia­łem woj­sko­wych, w naszych sta­lo­wych mun­du­rach, znak, że Kor­pus był już bli­sko. Minę­li­śmy jesz­cze jeden, tym razem czer­wony kościół po pra­wej i zaraz potem po lewej wyło­nił się kom­pleks bia­łych szta­bo­wych kosza­ro­wych budyn­ków.

– Za nimi, tam jest lot­ni­sko, a ten niski budy­ne­czek to dowódz­two, panie porucz­niku. Koniec jazdy, należy się trzy­dzie­ści osiem…

Młody żoł­nierz zabrał worek i posta­wił go pod kory­ta­rzową ścianą w kącie wraz z innymi. Nie­wiele byłem od niego star­szy, a może nawet równy wie­kiem. Poszedł przo­dem, zatrzy­mał się w poło­wie kory­ta­rza i wska­zał gestem sze­ro­kie drzwi. Usły­sza­łem docho­dzące stam­tąd odgłosy gło­śnej dys­ku­sji. Zaraz potem nie­mal wpa­dłem na grupę zaj­mu­jącą nie­dbale roz­sta­wione krze­sła i zaja­dle komen­tu­jącą ostat­nie wyda­rze­nia kole­gów z pro­mo­cji. Na mój widok roz­le­gło się grom­kie „Oooooo!”. Wyszcze­rzy­li­śmy się do sie­bie. Wszy­scy byli­śmy ci nowi, nagle rzu­ceni w wir służ­bo­wego życia i nie­wie­dzący do końca, czego od tego życia ocze­ki­wać; mie­li­śmy jedy­nie te zagu­bione, bli­skie paniki spoj­rze­nia. Ale zaraz uci­chło. Do sali wszedł dowódca Kor­pusu z jed­nym puł­kow­ni­kiem i dwoma pod­puł­kow­ni­kami. Kazał nam zająć miej­sca, przed­sta­wił się, cho­ciaż zna­li­śmy go przy­naj­mniej z widze­nia, powie­dział kilka słów powi­ta­nia, a potem każ­demu z nas kazał powie­dzieć coś o sobie. Czu­li­śmy na sobie uważny, tak­su­jący każ­dego wzrok sta­rego lot­nika. Potem ura­czył nas cie­płym, przy­chyl­nym i zaraź­li­wym uśmie­chem, który roz­świe­tlił jego zasę­pioną twarz. Odwza­jem­ni­li­śmy ten uśmiech. Tak wła­śnie pozna­li­śmy legen­dar­nego pilota, pro­wa­dzą­cego akro­ba­cyj­nego zespołu myśliw­skiego, teraz dowódcę naszego Kor­pusu. Bar­dzo skromny, ale wystar­czyło tylko spoj­rzeć, by zro­zu­mieć, z kim ma się do czy­nie­nia. Ostatni z nas, Woj­tek Son­dow­ski, zakoń­czył swoją wypo­wiedź, jak przy­stało na raso­wego pilota.

– Cie­szymy się, że tu jeste­śmy. Chcemy latać i to latać jak naj­wię­cej…

– Tak. O to aku­rat może­cie być spo­kojni – gene­rał Wła­dy­sław Her­ma­szew­ski potwier­dził to, uśmie­cha­jąc się lekko. – Dzie­się­ciu do Debrzna, reszta Zegrze Pomor­skie. Start samo­lotu trans­por­to­wego za godzinę.

Ja byłem ta „reszta”…Ponie­dzia­łek, 12 maja 1962 r.

Debiut

26. plm OPK Zegrze Pomor­skie. To było pra­wie zbyt piękne, by mogło być praw­dziwe. To, co zaczęło się od marzeń, teraz było już rze­czy­wi­sto­ścią, i to rze­czy­wi­sto­ścią jakże szczę­śliwą.

Jest maj 1962 r. Mam dwa­dzie­ścia jeden lat, metr osiem­dzie­siąt dwa cen­ty­me­try wzro­stu, nad­miar odwagi, a pierś wzbiera od ocze­ku­ją­cych prze­żyć. Wydaje się, że moje serce zaraz wybuch­nie. Chciał­bym sze­roko roz­ło­żyć ramiona i objąć cały świat: ten „demo­kra­tyczny” i ten „demo­kra­tyczny bar­dziej”.

Ale po Wro­cła­wiu, Wał­brzy­chu, Szczaw­nie-Zdroju, po Dębli­nie nawet, zmiana miej­sca służby na Zegrze Pomor­skie była pra­wie szo­kiem. „Zie­lony gar­ni­zon”: świat zabity dechami, wydmu­chów odcięty od kul­tury i cywi­li­za­cji, głu­chy graj­do­łek, izo­latka odgra­dza­jąca od świa­teł i dźwię­ków wiel­kiego mia­sta. Baza poło­żona była na ubo­czu, może nawet zbyt na ubo­czu. Zrazu nie mogłem się przy­zwy­czaić do pustych nie­mal dróg i nabie­ra­łem prze­ko­na­nia, że nie przy­zwy­czaję się ni­gdy.

Rzeź­bio­nych w pio­nie i pozio­mie kilka zale­d­wie budyn­ków posta­wio­nych na łagod­nej skar­pie, w otu­li­nie ogrom­nego zie­lo­nego lasu, z dłu­gim, wąskim, dwu­na­sto­ki­lo­me­tro­wym Jezio­rem Rosnow­skim. Tej boga­tej zie­leni ni­gdy nam nie bra­ko­wało, ani na ziemi, ani w powie­trzu.

Z zewnątrz, z nie­wiel­kiego odda­le­nia poło­żone tuż nad jezio­rem osie­dle przy­po­mi­nało opusz­czone domo­stwa na Dzi­kim Zacho­dzie. Poma­lo­wane na jasny brąz ściany nabie­rały już zie­lo­nych i sza­rych odcieni. Słone powie­trze od morza powo­do­wało, że barwy latem były nawet soczy­ste, ale jesie­nią i zimą robiły przy­gnę­bia­jące wra­że­nie. Osie­dle nie­mal doty­kało brze­gów jeziora. Pra­wie zawsze było spo­kojne jak szklana tafla, a w wodzie u prze­ciw­le­głego brzegu odbi­jało się dłu­gie, drew­niane molo. Woj­skowi miesz­kańcy trzy­mali tam róż­nego rodzaju łodzie, od małych „bącz­ków”, łóde­czek z zewnętrz­nym sil­ni­kiem, po kil­ku­me­trowe żaglówki. Wie­lo­krot­nie nocą przed zaśnię­ciem otwie­ra­łem okna, wpusz­cza­jąc chłodny powiew, i słu­cha­łem, jak oli­no­wa­nie dzwoni o alu­mi­niowe maszty.

Latem sia­da­li­śmy na kra­wę­dzi drew­nia­nego pomo­stu i patrzy­li­śmy w dół na szarą wodę plu­ska­jącą łagodną falą i mie­niącą się sło­necz­nym bla­skiem.

Kuro­zwęcz, gdzie mie­ścił się sztab myśliw­skiego pułku, bru­ko­wany jest kocimi łbami, a otyn­ko­wany na biało przy­po­mina wio­skę z teatral­nych deko­ra­cji przy­le­pioną z połu­dnio­wej strony do lot­ni­ska. Dopiero trzy kilo­me­try dalej jest Zegrze Pomor­skie, od któ­rego pocho­dzi woj­skowa nazwa bazy.

Lot­ni­sko leżało na połu­dniowy zachód od Kosza­lina, nie­da­leko od wybrzeża. Od wschodu, za beto­no­wym pasem bie­gła tylko jedna asfal­towa droga pro­wa­dząca na pół­noc do Kosza­lina i dalej do Mielna, a w drugą stronę, na zachód – do Bia­ło­gardu. W tej czę­ści Pol­ski można było nie­raz jechać dobre pół godziny i nie spo­tkać żad­nego samo­chodu. Tyle rze­czy było tutaj dla nas nowych. Tydzień na zapo­zna­nie się z lot­ni­skiem, z rejo­nem przy­szłego lata­nia, egza­miny ze sprzętu, prze­pi­sów, regu­la­mi­nów, spraw­dza­nie naszej wie­dzy, zacho­wań, wytrzy­ma­ło­ści… wresz­cie loty.

Ranek był nawet pogodny, choć bez słońca. Nisko nad lasami snuły się napęcz­niałe wil­go­cią cumu­lusy, choć na hory­zon­cie roz­ła­ziły się już, odsła­nia­jąc czy­stą, nie­bie­ską prze­strzeń. Obok dwóch pamię­ta­ją­cych wcze­sne lata powo­jenne sta­rych auto­bu­sów MAN robią­cych za domek pilo­tów na całym wiel­kim obsza­rze lot­ni­ska pano­wał oży­wiony ruch, jak zwy­kle przed lotami. Wszyst­kie samo­loty usta­wione równo pod sznu­rek gotowe były do startu. Kil­ka­dzie­siąt uskrzy­dlo­nych srebr­nych cygar; ciche, dostojne, bliź­nia­cze. Krę­cili się wokół nich mecha­nicy, krą­żyły cysterny z pali­wem i podobne do wię­zien­nych kibi­tek dys­try­bu­tory tlenu i powie­trza, zaopa­trzone z tyłu w ostrze­gaw­cze znaki. Tro­chę z boku, jakby nie chcąc rzu­cać się w oczy, stała samotna sani­tarka, a nieco dalej bojowy wóz straży pożar­nej. Sta­rzy piloci wypeł­niali wszyst­kie fotele wewnątrz auto­bu­sów i widać było, że każdy z nich ma swój ulu­biony. Wyglą­dali teraz zupeł­nie ina­czej niż przez te kilka dni uro­czy­stego przyj­mo­wa­nia nas w pułku. My mło­dzi sta­li­śmy gro­madką na zewnątrz i wyglą­da­li­śmy jak ubrani w skó­rzane kurtki wyro­śnięci lice­ali­ści.

Na myśl mi przy­szły ostat­nie godziny popro­mo­cyj­nego urlopu. Sie­dzie­li­śmy przy kawie i lampce varny z moją dziew­czyną z dzie­wią­tej jesz­cze klasy w „Maleń­kiej”, gdy w drzwiach sta­nęła wysoka blon­dynka.

– Cześć…

– Cześć, Jadwiga. Poznaj­cie się, to mój Jurek. Jest wła­śnie po ofi­cer­skiej pro­mo­cji w Dębli­nie i jedzie do swo­jej przy­szłej jed­nostki.

– Ach, tak. To nie będę prze­szka­dzać.

– Ależ sia­daj. Jurek opo­wiada o lotach na odrzu­tow­cach. To jest fascy­nu­jące. Sia­daj i słu­chaj…

Odchy­liła połę jasnego płasz­czyka, usia­dła i wyda­wało mi się, że popa­trzyła na mnie z zain­te­re­so­wa­niem.

– Aha, lot­nic­two… To woj­sko dla tech­no­zbo­czeń­ców. Tak mi to ktoś okre­ślił. To ile ty masz lat? Dwa­dzie­ścia jeden? O Boże… Nie wie­dzia­łam, że Pol­ska jest znowu w takim nie­bez­pie­czeń­stwie, że do woj­ska biorą wprost z koły­ski…

– Ty też nie wyglą­dasz na star­szą – wpa­dłem jej w słowo.

– No nie­zu­peł­nie. Mam równo dwa­dzie­ścia cztery lata. I wierz mi, że pomię­dzy świa­tem dwu­dzie­sto­latka a dwu­dzie­stocz­te­ro­latki jest jed­nak ogromna róż­nica.

Dopiero dużo póź­niej zro­zu­mia­łem tę prawdę.

Jak zawsze przed lotami pano­wała ta ledwo uchwytna ner­wo­wość; skrzęt­nie masko­wana, zaga­dy­wana, pokry­wana nic nie­zna­czą­cymi, obo­jęt­nymi poga­dusz­kami, prze­ry­wana wybu­chami śmie­chu.

– Druga eska­dra do leka­rza. Migiem, chłopcy… – wzy­wał ofi­cer dyżurny startu z biało-czer­woną opa­ską na ramie­niu. – Szyb­ciej, szyb­ciej, nie maru­dzić!

Lekarz, por. Bogusz, młody, tęgawy, lekko przy­gar­biony męż­czy­zna, sie­dział w bia­łym kitlu z prze­wie­szo­nymi przez szyję słu­chaw­kami za mikro­sko­pij­nym biu­recz­kiem. Będąc przed trzy­dziestką, ale mając sporą już fałdę tłusz­czu na wyso­ko­ści bio­der, dok­tor wyraź­nie nie paso­wał do światka pilo­tów.

– Jak sza­nowne samo­po­czu­cie panów? – przy­wi­tał nas od progu, mie­rząc każ­dego czuj­nym, prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem jasnych, nie­bie­skich oczu. – Spało się dobrze?

– Zna­ko­mi­cie – zapew­nił go za nas wszyst­kich pierw­szy z naszej dzie­siątki Bolek Sobo­nia.

Uważ­nie badał nas po kolei, coś tam notu­jąc, wresz­cie skoń­czył.

– Powo­dze­nia, pano­wie…

I było po wszyst­kim.

Loty trwały. Na pły­cie usta­wione w długą linię sre­brzy­ste Mi-Gi spra­wiały wra­że­nie, jakby wołały o to, by zasiąść za ich ste­rami. Patrzy­łem na codzienną krzą­ta­ninę. W oddali Bolek Soba­nia i Mie­tek Brańka stali przy goto­wych do lotu maszy­nach i wymie­niali z mecha­ni­kami uwagi o sprzę­cie. Sil­niki nie­któ­rych maszyn już pra­co­wały. Silne podmu­chy wycho­dzą­cych gazów wylo­to­wych, pomimo zabu­do­wa­nych za każ­dym sta­no­wi­skiem kie­row­nic strug, wznie­cały potężną kurzawę i trudno było się zorien­to­wać, kto zaj­muje miej­sce w poszcze­gól­nych samo­lo­tach. Patrzy­łem, jak mecha­nik odsta­wia od kadłuba pierw­szego samo­lotu dra­binkę, jak ten, co sie­dzi w środku, zatrza­skuje nad głową osłonę kabiny i wolno roz­po­czyna koło­wa­nie na pas star­towy. Odpro­wa­dzi­łem samo­lot wzro­kiem aż do chwili, gdy wraz z resztą klu­cza ode­rwał się od ziemi i z potęż­nym hukiem znik­nął nad hory­zon­tem.

Cze­kam na swoją kolej­ność lotu. Mam jesz­cze tro­chę czasu. W kolum­nie nazwisk Pla­no­wej Tabeli Lotów moje nazwi­sko jest dopiero na siód­mej pozy­cji. Wolno posze­dłem w kie­runku star­to­wego sta­no­wi­ska dowo­dze­nia, popu­lar­nie nazy­wa­nego „kra­sulą”. Nazwa ta była bar­dzo trafna, jak więk­szość gwa­ro­wych, lot­ni­czych okre­śleń – oszklony górą samo­chód cię­ża­rowy wyma­lo­wany był w biało-czarne kwa­draty i stąd dostrze­galny zarówno z ziemi, jak i z powie­trza.

W powie­trzu i na całym lot­ni­sku pano­wał już oży­wiony ruch. Samo­loty koło­wały, star­to­wały, pod­cho­dziły do lądo­wa­nia; ryk sil­ni­ków darł powie­trze na strzępy. To był nasz pierw­szy po ponad mie­sięcz­nej prze­rwie dzień lotny i wszystko – samo­loty i ludzie – tym zauwa­żal­nym, wzmo­żo­nym tem­pem jakby usi­ło­wali nad­ro­bić dotych­cza­sowe leni­stwo.

Przed „kra­sulą” przy noży­co­wej arty­le­ryj­skiej lor­ne­cie peł­nił służbę młody żoł­nierz, któ­rego jedy­nym zada­niem była kon­trola w pod­cho­dzą­cym do lądo­wa­nia samo­lo­cie wypusz­cze­nia pod­wo­zia i klap. Z boku lor­nety miał zamon­to­wany przy­cisk do sygna­li­za­cji kie­row­ni­kowi lotów, że wszystko jest w porządku. Gdy tak nie było, robił raban i pilot samo­lotu musiał przejść na ponowne zaj­ście.

Przez szyby „kra­suli” widzia­łem kie­ru­ją­cego lotami: w sku­pie­niu obser­wo­wał cały ruch na lot­ni­sku, w ręku trzy­mał mikro­fon i mono­ton­nym, nie­zno­szą­cym sprze­ciwu gło­sem zezwa­lał na starty i lądo­wa­nia, przyj­mo­wał mel­dunki z powie­trza, akcep­to­wał lub zabra­niał prze­lo­tów z jed­nej strefy do innej.

Przez chwilę z uwagą przy­słu­chi­wa­łem się nieco chra­pli­wym, znie­kształ­co­nym przez laryn­go­fony gło­som pilo­tów wyko­nu­ją­cych zapla­no­wane zada­nia. Cia­łem i duszą tkwi­łem tam wysoko w górze, gdzie wła­śnie znaj­do­wał się cały mój nowy pułk. Mru­żąc oczy przed pro­mie­niami słońca, odpro­wa­dzi­łem wzro­kiem kolejną parę samo­lo­tów, która wła­śnie zato­czyły zgrabny pół­okrąg nad wschod­nią połową lot­ni­ska, wyko­nu­jąc lot w rejon trze­ciego zakrętu. Grzmot sil­ni­ków odrzu­to­wych prze­wier­cał uszy. Zaraz pode­szli do lądo­wa­nia. Spod głów­nych kół pod­wo­zia wykwi­tły pasemka błę­kit­nego dymu, gdy dotknęły star­to­wego pasa. Kilka sekund póź­niej na beton opa­dły przed­nie kółka i maszyny poko­ło­wały w stronę han­garu, odda­lo­nego o kil­ka­set zale­d­wie metrów. Nale­żało już wra­cać. Pierw­szy lot to coś jakby prze­jażdżka, żeby się obu­dzić, rozej­rzeć po wybrzeżu, poznać pro­ce­dury i lokalne punkty orien­ta­cyjne w rejo­nie przy­szłych lotów.

Pierw­szy lot w moim nowym, macie­rzy­stym od kilku dni pułku mia­łem wyko­nać po naka­za­nej tra­sie na wyso­ko­ści sied­miu tysięcy metrów: Zegrze–Debrzno–Słupsk–Zegrze. Kon­tro­lu­ją­cym był dowódca eska­dry mjr Sta­ni­sław Biał­kow­ski, na któ­rego przyj­ście cze­ka­łem już przed dwu­miej­scową „sparką”, dokładną kopią bojo­wego MiG-15, tyle że na dwie osoby. Nie było mi to w smak, bo wieść nio­sła, że Biał­kow­ski nie wyba­cza nawet naj­mniej­szych błę­dów. Dużo bym dał, żeby lecieć z kim­kol­wiek innym.

W ocze­ki­wa­niu na wylot zamkną­łem oczy i skie­ro­wa­łem twarz ku słońcu, które widzia­łem nawet przez opusz­czone powieki. Lekki wia­te­rek mierz­wił mi włosy. Otwo­rzy­łem oczy i na jasnym błę­ki­cie nieba ujrza­łem wypię­trza­jące się powoli cumu­lusy.

Biał­kow­ski był w Zegrzu posta­cią nie­zwy­kłą. Wyglą­dał jak prze­ciętny pilot myśliw­ski, ale jego prze­ni­kliwy wzrok i postawa odróż­niały go natych­miast od innych pilo­tów, cho­ciaż nosił taki sam kom­bi­ne­zon lot­ni­czy. Miał krótko przy­strzy­żone włosy, silną budowę i domi­nu­jącą oso­bo­wość. Był żonaty i miał dwoje pod­ra­sta­ją­cych dzieci. Uwiel­biał siat­kówkę i węd­ko­wa­nie. Na tym jed­nak koń­czyło się podo­bień­stwo do wize­runku typo­wego zegrzyń­skiego ofi­cera w sta­lo­wym mun­du­rze.

Szybki awans Biał­kow­skiego roz­po­czął się, kiedy został jed­nym z naj­młod­szych instruk­to­rów szko­le­nia tak­tycz­nego. To on wła­śnie opra­co­wał teo­rię i prak­tykę walki na puła­pie ope­ra­cyj­nym i zespo­ło­wych ata­ków na cele naziemne.

Przy samo­lo­cie krę­cił się mecha­nik. Paliwo, tlen i powie­trze były już zatan­ko­wane. Coś tam jesz­cze spraw­dzał pod kadłu­bem, bar­dziej chyba dla zabi­cia czasu niż z istot­nej potrzeby, bo poda­jąc nad­cho­dzą­cemu Biał­kow­skiemu pokła­dową książkę, zamel­do­wał zwięźle: „Samo­lot gotowy do lotu”.

– Wszystko gra?

– Tak jest, panie majo­rze.

Po pię­ciu szcze­bel­kach meta­lo­wej dra­binki wspią­łem się do kabiny. Sta­ną­łem na brud­no­sza­rej poduszce spa­do­chronu sie­dze­nio­wego, a następ­nie usta­wi­łem nogi po obu stro­nach drążka ste­ro­wego, zanim opu­ści­łem się na sie­dze­nie. Spa­do­chron był zimny i twardy, ale nie­mal tego nie zauwa­ży­łem.

Szybko powtó­rzy­łem w pamięci całą pro­ce­durę przed­star­tową, wzro­kiem i doty­kiem zba­da­łem poło­że­nie każ­dego prze­łącz­nika i przy­ci­sku w zasięgu obu rąk. Sier­żant od kabiny Biał­kow­skiego prze­szedł do mnie i pomógł zapiąć pasy. Ramiona i tułów przy­trzy­my­wała uprząż, która przy­ci­skała ciało do kata­pul­to­wego fotela. Poza tym, niczym kie­rowca wyści­gowy, moje dłu­gie nogi mia­łem wycią­gnięte przed sie­bie i scho­wane głę­boko pod tablicę przy­rzą­dów pokła­do­wych. Wresz­cie osłona kabiny została zamknięta, opusz­czona w dół z tępym stuk­nię­ciem. W kabi­nie zro­biło się ciszej.

Czu­łem za ple­cami obec­ność dowódcy. Znów prze­le­ciała mi przez głowę myśl, że tak jak zawsze, tak i teraz wolał­bym być w samo­lo­cie sam. To uczu­cie nie opusz­czało mnie ni­gdy w lotach kon­tro­l­nych. Na ziemi raczej szu­ka­łem towa­rzy­stwa, nie prze­pa­da­łem za samot­no­ścią; ina­czej w powie­trzu – tutaj obec­ność instruk­tora była zawsze złem koniecz­nym, prze­szka­dzała w peł­nym odbio­rze prze­pięk­nych wra­żeń, na pozór zawsze do sie­bie podob­nych, a w isto­cie stale nowych, innych. Ale z tym odczu­ciem nie zdra­dza­łem się przed nikim…

Teraz całą uwagę sku­pi­łem tylko na tych czyn­no­ściach, które musiały być ter­mi­nowo i pre­cy­zyj­nie wyko­nane. Zaraz poczu­łem, jak sil­nik wcho­dzi gładko na obroty. Na znak tech­nika samo­lotu wszy­scy obsłu­gu­jący „sparkę” mecha­nicy wyszli spod maszyny. Otrzy­ma­łem zezwo­le­nie na wyko­na­nie zada­nia ruty­no­wym „start zezwa­lam”.

Płyn­nie zwięk­szy­łem obroty tur­biny. Sil­nik i wszyst­kie przy­rządy pra­co­wały wła­ści­wie. Nara­sta­jącą moc sil­nika rów­no­wa­ży­łem, utrzy­mu­jąc pła­to­wiec na hamul­cach. Następ­nie kiw­ną­łem jed­no­cze­śnie dłońmi i dwaj sze­re­gowi dosko­nale wyćwi­czo­nymi ruchami zanur­ko­wali pod skrzy­dła maszyny, wycią­gnęli pod­stawki zabez­pie­cza­jące koła główne przed rusze­niem i natych­miast wypro­sto­wali się, abym zoba­czył, że wszystko w porządku. Teraz pchną­łem dźwi­gnię ciągu o dwa cen­ty­me­try w przód i gdy samo­lot tylko ruszył, natych­miast zebra­łem obroty do mini­mum i siłą iner­cji zmie­ni­łem kie­ru­nek koło­wa­nia na pas star­towy.

Gdy tylko pod­nio­słem maszynę w powie­trze, scho­wa­łem pod­wo­zie i klapy pod­skrzy­dłowe i pią­łem się w górę z kur­sem na Bia­ło­gard. Czujne oczy wędro­wały bez prze­rwy od przy­rządu do przy­rządu, 1500, 2000, 3000 metrów, coraz wyżej i wyżej. Ciemna plama Bia­ło­gardu wcho­dziła pod kadłub; na skrzy­dła padały raz jasne pro­mie­nie słońca, to znów cie­nie mija­nego zachmu­rze­nia.

Wró­ci­łem wzro­kiem do sztucz­nego hory­zontu, kon­tro­lu­jąc poło­że­nie maszyny pod­czas wypro­wa­dza­nia samo­lotu na kurs pierw­szego odcinka trasy. Chmury sta­wały się coraz rzad­sze, tu i ówdzie widać było roz­le­głe prze­świty. Rzu­ci­łem okiem w prawo. War­stwa chmur była z tej strony bar­dziej jed­no­lita. Minęło jesz­cze kilka chwil i chmury zostały cał­ko­wi­cie pod nami. Wtedy wła­śnie odnio­słem wra­że­nie, że hory­zont przyj­muje jakieś dziwne poło­że­nie; nie leży poziomo, a jest nieco koślawy, jakby miał lewy zwis. Potrzą­sną­łem szybko głową do przodu i na boki, jak zawsze, gdy tylko poja­wiały się naj­mniej­sze nawet symp­tomy jakich­kol­wiek złu­dzeń w powie­trzu. Jesz­cze w dębliń­skiej szkole nauczył mnie tego mój wspa­niały instruk­tor i przy­ja­ciel Józef Zduń­czyk. Nie zawsze to oczy­wi­ście poma­gało, ale tym razem złu­dze­nie ustą­piło nad­spo­dzie­wa­nie szybko: hory­zont znów leżał rów­no­le­gle do skrzy­deł, a sztuczny hory­zont wska­zy­wał lot bez zwi­sów. Teraz dopiero odkry­łem, że niebo na 7000 nie było cał­kiem czy­ste.

– To zamgle­nie tam koło Szcze­cinka zaraz się skoń­czy… – usły­sza­łem z tyl­nej kabiny. Biał­kow­ski był na oblo­cie pogody i dosko­nale znał panu­jące w rejo­nie warunki atmos­fe­ryczne.

W dole szu­ka­łem potwier­dze­nia swego geo­gra­ficz­nego poło­że­nia. Mia­łem już za sobą naukę ziemi. Gdy bowiem samo­lot stał się na tyle posłuszny, że mogłem na krótko wypu­ścić drą­żek ste­rowy z ręki, gdy rzeki i mia­sta zaczęły mieć nazwy, gdy zie­mia po pro­stu dawała się czy­tać. W miarę jak sta­wa­łem się bie­gły w sztuce pilo­to­wa­nia i nawi­go­wa­nia, dostrze­ga­łem kolejno to, co genialny Picasso dostrzegł od pierw­szego rzutu oka. Trój­kąty, pro­sto­kąty, kwa­draty, romby. Kolory. Bo tuż po sie­wie zie­mia jest czar­no­fio­le­towa, wcale nie czarna. Ina­czej wygląda z góry ugór, a ina­czej łąka. Tory kole­jowe są lepiej widoczne zimą niż latem. Zni­kają jeziora pod śnie­giem. Ucząc się ziemi kolejno, jak pisa­nia liter alfa­betu, dopiero teraz po kilku latach swo­bod­nie mogę się roz­glą­dać i odkry­wać tajem­nice barw i per­spek­tywy. Byłem dokład­nie na kur­sie. Tak z nie­zli­czo­nej ilo­ści kom­po­zy­cji pla­stycz­nych leżą­cych głę­boko pod nami wyła­niał się wyraźny, dający się czy­tać płyn­nie obraz przy­chyl­nej mi pomor­skiej ziemi.

Prze­sze­dłem na kanał napro­wa­dza­nia i od razu ogar­nął nas zgiełk prze­chwy­ceń i walk powietrz­nych. Głos jakie­goś nawi­ga­tora spo­koj­nie poda­wał zmiany kursu i odle­głość do prze­chwy­ty­wa­nego celu. Inny naka­zy­wał pilo­towi nagły manewr wyso­ko­ścią w dół… Musia­łem odcze­kać nieco, by zgło­sić swoją pozy­cję. Ale moja obec­ność nikogo zbyt­nio nie zain­te­re­so­wała; jakiś nawi­ga­tor burk­nął, że mnie widzi i żebym nie prze­szka­dzał; „Rób swoje” – powie­dział.

Lecia­łem lotem pozio­mym, równo na wyso­ko­ści sied­miu tysięcy. Gdzieś daleko z przodu z pra­wej, pewno nad Byd­gosz­czą, bły­snęła złota nitka bły­ska­wicy na tle wypię­trzo­nych w górę chmur, prze­cięła czerń chmu­ro­wej pira­midy, ale nie była zwia­stu­nem zmiany pogody. Jakaś rejo­nowa burza.

Na pierw­szym punk­cie zwrot­nym przy­ją­łem nowy, pół­nocny kurs na Słupsk. Ten drugi dzie­więć­dzie­się­cio­ki­lo­me­trowy odci­nek prze­mknę­li­śmy w dzie­więć minut i gdy tylko wska­zówka radio­kom­pasu zasy­gna­li­zo­wała prze­lot nad lot­ni­skiem, przy­ją­łem kurs „do domu”.

I wła­śnie wtedy, z góry od pra­wej strony, cały w słońcu, wyło­nił się sre­brzy­sty punk­cik – byłem dla kogoś tre­nin­go­wym celem.

– Z pra­wej u góry samo­lot…

– Taaaa – usły­sza­łem w odpo­wie­dzi. – Zaczy­naj scho­dzić w dół.

Prze­sze­dłem na radiowy kanał lot­ni­skowy, wyko­na­łem nie­wielki dowrót w lewo. Dokoła gnane wia­trem chmury kłę­biły się, gęst­niały, to znów ule­gały roz­rze­dze­niu, cza­sami widać było zie­mię. Na wyso­ko­ści dwa i pół tysiąca dla kon­troli poło­że­nia wezwa­łem lot­ni­skowy radio­na­mier­nik, który potwier­dził zgod­ność lotu w kie­runku lot­ni­ska. I kiedy tylko wska­zówka radio­kom­pasu zaczęła docho­dzić do kursu pasa star­to­wego, dowró­ci­łem maszynę w prawo na kurs lądo­wa­nia. Zaraz też wypu­ści­łem pod­wo­zie i klapy, roz­po­czy­na­jąc scho­dze­nie z wyso­ko­ści.

Zegrzyń­scy myśliwcy mło­dego poko­le­nia. Stoją od lewej: autor, ppor. Buch­man, Brańka, Sobo­nia, Fąfara, Soko­łow­ski, z tyłu pod­cho­dzi Brze­zicki

Spod chmur wyło­niły się kwa­draty doj­rze­wa­ją­cego zboża, ale zaraz za nimi mroczny masyw leśny z długą kichą Jeziora Rosnow­skiego. Czu­łem roz­pie­ra­jącą mnie radość, jak zawsze, gdy udało się dobrze wyko­nać lot. Na krańcu jeziora widać już było lot­ni­sko. Po minu­cie koła dotknęły betonu. Zapisz­czały hamulce, chwilę jesz­cze trwało koło­wa­nie na sto­isko. Prze­łkną­łem ślinę i wzią­łem głę­boki oddech. Spły­nęło na mnie poczu­cie ulgi. Rozej­rza­łem się jesz­cze wokół i zamknąw­szy „stop-kran”, poczu­łem, jak sil­nik wdzięcz­nie zmniej­sza obroty, a potem cich­nie zupeł­nie.

Mecha­nicy szybko wto­czyli samo­lot na jego miej­sce w sze­regu innych maszyn i pod­sta­wili dra­binkę. Biał­kow­ski wysko­czył pierw­szy, głę­boko wcią­gnął powie­trze i ścią­gnął ręka­wiczki. Kiedy zamel­do­wa­łem się po locie, zdjął z głowy heł­mo­fon i zmu­sił się do uśmie­chu.

– Nie ma to jak twardy grunt pod nogami, nie­praw­daż, porucz­niku…? – Zacią­gnął się zapa­lo­nym przed momen­tem papie­ro­sem.

Ruszy­li­śmy wolno w stronę domku-auto­busu. Pod­czas tej roz­mowy moją uwagę przy­cią­gały jego oczy, czarne i błysz­czące. Bił z nich żar, jakiego ni­gdy przed­tem u nikogo nie zauwa­ży­łem. Rów­no­cze­śnie była w tych oczach melan­cho­lia czło­wieka, który dość napa­trzył się już w swoim życiu na wyczyny powie­rzo­nych jego pracy mło­dych pilo­tów. Zawiał lekki, orzeź­wia­jący wia­te­rek, chło­dził twarz i przy­wra­cał dobre samo­po­czu­cie.

– W porządku, panie porucz­niku. Widać, że lek­cja została odro­biona, dobrze przy­go­to­wana – oce­nił mój lot. Jesz­cze ni­gdy dotych­czas nie byłem tak dumny z żad­nej opi­nii. – Nad­cho­dzą dla waszej dzie­siątki w Zegrzu cudowne dni i cudowne zda­rze­nia… Naprawdę cudowne. A ten, który nie­ba­wem znaj­dzie się w samym ich środku, stoi teraz przede mną…

I opo­wie­dział mi o życiu swoim i pułku, gdy zmie­rza­li­śmy do miej­sca odpo­czynku.

Może to był spo­sób, żebym nabrał pew­no­ści sie­bie. A może byłem tak dobrym akto­rem, że Bia­łek nie zauwa­żył, że mój żołą­dek sza­lał przez te pięć­dzie­siąt minut lotu z niepew­no­ści i stra­chu.Środa, 3 wrze­śnia 1962 r.

Strefa

Pro­mień słońca pod­stęp­nie wśli­zgnął się na hote­lowe łóżko i zbu­dził mnie od razu. Odru­chowo odwró­ci­łem głowę, lecz nie­sforny pro­myk musiał sunąć nie­stru­dze­nie dalej, bo w końcu zupeł­nie wypło­szył ze mnie sma­ko­wity sen. W czu­pry­nach drzew za oknem dzie­liły się poran­nymi wia­do­mo­ściami roz­ćwier­ko­tane wró­ble.

Z tru­dem popra­wi­łem się na podusz­kach. Kiedy tak nieco otę­piały sie­dzia­łem nie­ru­chomo z zamknię­tymi oczami, powoli docho­dzi­łem do sie­bie. Pomy­śla­łem jesz­cze o ewen­tu­al­nej krót­ko­trwa­łej drzemce, gdy lek­kie puka­nie do drzwi otrzeź­wiło mnie zupeł­nie.

– Panie porucz­niku, dzwo­nili z lot­ni­ska, że przy­sy­łają samo­chód… Ma pan gdzieś lecieć, ale zapo­mnia­łam gdzie…

– Która godzina?

– Jesz­cze wcze­śnie… jest siódma…

Świer­got pta­ków cią­gle roz­brzmie­wał w uszach. Resztki snu powoli ula­ty­wały poza zasięg mojej świa­do­mo­ści. Wsta­łem wresz­cie i prze­cią­gną­łem się; kilka przy­sia­dów przy­wró­ciło mnie do rze­czy­wi­sto­ści.

Wydo­by­łem z szafy dres, teni­sówki.

Zaczą­łem biec w momen­cie, gdy zsze­dłem z ostat­niego stop­nia hote­lo­wych scho­dów pro­wa­dzą­cych na zewnątrz budynku. Potrze­bo­wa­łem cze­goś takiego. Ten poranny bieg wyci­szał psy­che przed cze­ka­ją­cym dniem lot­nym. Nie­mal po stu metrach zorien­to­wa­łem się, jak mar­nie z moją kon­dy­cją. Oddech mia­łem ciężki, nie­re­gu­larny, a nogi cią­żyły jakby napom­po­wane wodą.

Na pro­wa­dzą­cej na lot­ni­sko betonce co chwila musia­łem uska­ki­wać przed samo­cho­dami oso­bo­wymi i cię­ża­rów­kami, klu­czyć pomię­dzy auto­bu­sami i rowe­rzy­stami. Czu­łem, jak pasa­że­ro­wie i kie­rowcy przy­glą­dają mi się z zacie­ka­wie­niem. Ucie­szy­łem się, gdy wresz­cie napo­tka­łem mój dukt skrę­ca­jący w las dokład­nie na pół­noc. Bie­głem wzdłuż wyso­kich sosen i zie­leni krze­wów. Pobie­głem jesz­cze pięć minut przed sie­bie, a potem skrę­ci­łem w prawo i obok dzia­łek zmie­rza­łem już pro­sto do hotelu. Zwol­ni­łem do truchtu i mój oddech stał się peł­niej­szy, coraz bar­dziej mia­rowy i już wie­dzia­łem, że jutro będą mnie bolały łydki. Ale sto metrów przed hote­lem przy­spie­szy­łem ponow­nie do sprintu, wyci­ska­jąc z sie­bie wszystko. Dwu­dzie­sto­trzy­mi­nu­towa dawka biegu jak na dzień po noc­nych lotach zupeł­nie wystar­czała.

Samo­chód już cze­kał, pół godziny potem mel­do­wa­łem się w eska­drze. To był zwy­czajny oblot samo­lotu po usu­nię­ciu uste­rek, które stwier­dzi­łem ubie­głej nocy. Ale umoż­li­wiał poha­sa­nie nieco w powie­trzu pod kon­trolą jedy­nie dyżur­nego kie­row­nika lot­ni­ska.

Ten ranek był czy­sty jak umyte szyby w oknach. Patrząc z wyso­ko­ści sze­ściu tysięcy metrów na pasy, kwa­draty i romby doj­rze­wa­ją­cego zboża, poły­sku­jące w słońcu jeziora i rzeczki, a także roz­le­głe leśne masywy, wybra­łem kie­ru­nek pro­sto pod wiatr, by lepiej krę­ciło mi się pilo­taż. Mała, ale za to grub­sza wska­zówka wyso­ko­ściomierza, tego naj­wier­niej­szego aku­rat przy­rządu, usta­bi­li­zo­wała się na cyfrze sześć; duża, wąska stała pio­nowo na zerze. Pal­cami lewej ręki przy­ci­sną­łem na moment prze­łącz­nik try­mera, wywa­ża­jąc samo­lot do lotu hory­zon­tal­nego. Szybko prze­śli­zgną­łem wzro­kiem po przy­rzą­dach, tablica była w zupeł­nym porządku.

W tym samym momen­cie, stę­ka­jąc pod napo­rem nara­sta­ją­cego prze­cią­że­nia, płyn­nym ruchem drążka ste­ro­wego i steru kie­runku poło­ży­łem MiG-a w ostry, poziomy wiraż; utrzy­my­wa­łem stałą pręd­kość i wyso­kość, gdy prze­chy­le­nie rosło. Aż usta­bi­li­zo­wa­łem je na sześć­dzie­się­ciu stop­niach. Choć w począt­ko­wej fazie lewego wirażu wszystko było w ide­al­nym porządku, już pod koniec zaczą­łem mieć kło­poty z wario­me­trem; wska­zówka raz znaj­do­wała się nad, drugi raz pod linią zerową, a nos samo­lotu koły­sał się raz w górę, raz w dół. „Słabo” – zga­ni­łem się w duchu i korzy­sta­jąc ze wska­zań radio­kom­pasu, wysze­dłem z lewego wirażu, tylko po to, by natych­miast wejść w prawy.

Z tym było podob­nie, ale prze­cież nie musia­łem się tym chwa­lić na ziemi. Ale powtó­rzyć trzeba – więc wyko­na­łem jesz­cze jeden prawy.

U góry było niebo, z podartą firanką dość rzad­kich jesz­cze chmur. Słońce świe­ciło upo­rczy­wie i jaskrawo po oczach.

Wcią­gną­łem zaraz duży haust tlenu, zamie­rza­jąc przejść do pilo­ta­żo­wych figur – nieco trud­niej­szych. Przy­bra­łem nieco obro­tów tur­biny sil­nika i śle­dząc wska­za­nia pręd­ko­ścio­mie­rza, przez kilka sekund przy­go­to­wy­wa­łem się do wyko­na­nia prze­wrotu. Kom­plet figur pio­no­wych: prze­wrót, pętla i immel­man, był zawsze ogrom­nie atrak­cyjny dla widzów obser­wu­ją­cych samo­lot z ziemi. Tym razem jed­nak ze względu na wyso­kość ci na lot­ni­sku mogli dostrzec jedy­nie maleńki, srebrny punk­cik na nie­bo­skło­nie i frag­men­ta­rycz­nie cią­gnące się za samo­lotem kon­den­sa­cyjne smugi.

Ścią­gną­łem drą­żek nieco na sie­bie, pod­rzu­ci­łem MiG-a wysoko w górę i sko­or­dy­no­wa­nym ruchem nogi oraz wychy­le­niem lotki rzu­ci­łem samo­lot w prze­wrót. Krew od razu napły­nęła do głowy – byłem na ple­cach; szybko wybra­łem luz na drążku ste­ro­wym, prze­sze­dłem do lotu nur­ko­wego, kon­tro­lu­jąc nara­sta­nie pręd­ko­ści. Zie­mia wraz ze wszyst­kimi kolo­rami leciała mi naprze­ciw: pięć­set, sześć­set, sie­dem­set… Kiedy strzałka pręd­ko­ściomierza prze­kro­czyła sió­demkę, pocią­gną­łem drą­żek zde­cy­do­wa­nie na sie­bie, wypro­wa­dzi­łem maszynę na wzno­sze­nie, aby za chwilę wyko­nać regu­larną pętlę. Prze­cią­że­nie było zbyt duże, bo MiG, jakby się bun­tu­jąc, zadrżał raz i drugi ostrze­gaw­czo. Zaraz zmniej­szy­łem nieco prze­cią­że­nie, ale wciąż z wyczu­ciem cią­gną­łem drą­żek na sie­bie, sta­ra­jąc się nie dopu­ścić do zbyt dużej utraty pręd­ko­ści w gór­nym poło­że­niu, bo to zawsze grozi kor­ko­cią­giem, a już na pewno prze­cią­że­niem ujem­nym i kil­ko­se­kun­do­wym wisze­niem na pasach głową w dół. A mnie wcale nie uśmie­chało się to obrzy­dliwe zawi­śnię­cie na pasach albo nawet opar­cie się głową o przej­rzy­stą osłonę kabiny. No i ta nie­uchronna w takich razach burza pia­sku i pyłu, która zawsze sza­leje w kok­pi­cie w tym poło­że­niu i oble­pia oczy i twarz pilota, jako że naj­lep­szy nawet mecha­nik nie jest w sta­nie dostrzec każ­dej dro­biny pod kata­pul­to­wym sie­dze­niem.

Prze­cią­że­nie na kilka sekund ode­brało mi wzrok. Czu­łem ból w pier­siach, kiedy wytę­ża­łem siły, cią­gnąc drą­żek ste­rowy do sie­bie. Na chwilę stra­ci­łem wzrok, nie będąc w sta­nie odczy­ty­wać wska­zań kabi­no­wych przy­rzą­dów. Mimo tego chwi­lo­wego przy­ćmie­nia pętla wyszła cał­kiem dobrze. Mia­łem swój dzień i trzeba to było do końca wyko­rzy­stać. „Przez ostat­nie dwa lata całe moje życie roz­gry­wało się tylko mię­dzy nie­bem a zie­mią…” – pomy­śla­łem, jed­no­cze­śnie wyobra­ża­jąc sobie, co by się stało, gdyby teraz zamilkł sil­nik MiG-a.

Wyko­na­łem drugi prze­wrót, tym razem w prawo. Znów pomkną­łem w dół ku ziemi, aby nabrać pręd­ko­ści i nową pio­nową figurą wypry­snąć w górę. Sil­nik na peł­nych obro­tach pchał MiG-a do następ­nej pętli, ale tym razem cią­gną­łem nieco mniej, bałem się zbyt dłu­giej utraty świa­do­mo­ści i posta­no­wi­łem robić to z więk­szym wyczu­ciem. W słu­chaw­kach heł­mo­fonu usły­sza­łem zna­jomy głos kie­row­nika lotów, który żądał mel­dunku o samo­po­czu­ciu i aktu­al­nej wyso­ko­ści.

– Wyko­nuję – zamel­do­wa­łem. – Wyso­kość sześć pięć­set…

I nie prze­ry­wa­jąc czyn­no­ści w kabi­nie, wsze­dłem w kolejną pętlę. Ale kiedy docho­dzi­łem do ple­co­wego poło­że­nia, oce­ni­łem, że nie­stety na dodat­kowy ruch drążka jest już za późno; zbyt szybko wytra­ci­łem pręd­kość – i tak jak przy­pusz­cza­łem – zawi­sną­łem na pasach do góry nogami i pod­par­łem głową o osłonę kabiny. Z sekundy na sekundę samo­lot sta­wał się bar­dziej miękki, nie­mrawy i coraz mniej ste­rowny; niby utru­dzony wspi­naczką tater­nik, któ­remu zaczyna bra­ko­wać sił na zdo­by­cie szczytu. Mój MiG wciąż dra­pał się w górę, żeby przejść przez górny sek­tor ogrom­nia­stej pętli. Spod kata­pul­to­wego fotela sypał się pia­sek, grudki dawno zeschnię­tego błota, jakieś odpry­ski farby jak zabłą­kane płatki śniegu i pył; natręt­nie wci­skał się pod powieki, zapró­szał oczy. Gdyby nie maska tle­nowa, prze­do­stałby się do nosa i ust. Kurwa mać… ale ze mnie dupa wołowa… Maszyna trzę­sła się jak fur­manka jadąca po wybo­jach i nale­żało natych­miast nieco odpu­ścić stery. Następne sekundy mijały niczym na zwol­nio­nym fil­mie.

Trwa­łem w tym par­szy­wym sta­nie, tkwi­łem jak po uszy w gów­nie i nic nie mogłem zro­bić oprócz pod­szy­tego coraz więk­szym stra­chem cze­ka­nia. Deli­kat­nie poru­szy­łem luź­nym drąż­kiem ste­ro­wym, ale nie uzy­ska­łem żad­nej reak­cji. Wciąż zbyt mało powie­trza opły­wało skrzy­dła. Dźwi­gnia ciągu od dawna była cał­ko­wi­cie w przo­dzie i nie była już w sta­nie wyci­snąć nawet ździebka szyb­ko­ści z maszyny. A mimo to pcha­łem żółtą dźwi­gnię, choć dosko­nale zda­wa­łem sobie sprawę, że lecę na mak­sy­mal­nych obro­tach, a sil­nik dał już z sie­bie wszystko. Mia­łem wra­że­nie, że tkwię nie­ru­chomo w powie­trzu, że nie­mal nic nie ważę. Wisia­łem jak zawie­szony na nitce. MiG był w tej chwili tylko bez­władną kupą metalu, która wisiała cztery kilo­me­try nad kosza­liń­ską zie­mią. Był pozba­wiony pręd­ko­ści, a przez to moż­li­wo­ści jakie­go­kol­wiek manew­ro­wa­nia. Cze­ka­łem. Wystar­czył jeden nie­sko­or­dy­no­wany ruch, jeden nie­wielki błąd, a wypra­wię sie­bie do wiecz­no­ści i zasłynę w pol­skim lot­nic­twie jako kolejny kor­ko­cią­go­wiec. Czu­łem, że drżą mi ręce. Gdzieś ulot­niła się pre­cy­zja ruchów drąż­kiem. Jesz­cze długa niczym wiecz­ność chwila i nie­zno­śność poło­że­nia zaczy­nała w końcu powoli ule­gać zmia­nie. MiG nie­chęt­nie, śla­ma­zar­nie, choć maje­sta­tycz­nie opusz­czał swój tępy nochal pod widziany w dali hory­zont.

Burza fru­wa­ją­cego dookoła pyłu usta­wała. Samo­lot prze­cho­dził już ple­cowe poło­że­nie i łagod­nie spa­dał w stronę matki ziemi. Pręd­kość wzra­stała wresz­cie i myśli­wiec zare­ago­wał rado­śnie jak rasowy koń na wyści­go­wej goni­twie. Nie­bez­pie­czeń­stwo minęło i zaczą­łem docho­dzić do sie­bie. Zmniej­szy­łem obroty tur­biny sil­nika, wypu­ści­łem hamulce aero­dy­na­miczne i kiedy prze­szedł do lotu hory­zon­tal­nego, popra­wi­łem się w kabi­nie i roz­luź­ni­łem obo­lałe mię­śnie. Nie­mal kipia­łem ze zło­ści, bo w gorączce lotu nie pomy­śla­łem nawet, że może się stać coś takiego.

„Odpręż się do cięż­kiej cho­lery…” – zga­ni­łem sam sie­bie. Idąc z rosnącą pręd­ko­ścią coraz niżej, wra­ca­łem do świa­do­mo­ści.

To nie było dobre i musia­łem powtó­rzyć figurę. Wyrów­na­łem na wyso­ko­ści dwóch tysięcy metrów, scho­wa­łem hamulce i pchną­łem żółtą dźwi­gnię mak­sy­mal­nie do przodu, sta­ra­jąc się wyci­snąć dodat­kowe kilo­gramy ciągu z sil­nika. Biała strzałka pręd­ko­ścio­mie­rza po lewej stro­nie celow­nika sko­czyła na war­tość sze­ściu­set kilo­me­trów na godzinę. Pod samo­lo­tem prze­mknęły kolo­rowe pola pod Boni­nem. Przez chwilę czu­łem prze­cią­że­nie 5 g. MiG zako­ły­sał się, gdy pocią­gną­łem nos maszyny ku górze. Teraz było dobrze, dokład­nie trzy­sta pięć­dzie­siąt kilo­me­trów na godzinę w ple­co­wym poło­że­niu. Znów pocią­gną­łem do immel­mana, wysze­dłem z niego, waląc się znowu w odwró­cone nur­ko­wa­nie. Jesz­cze zostały beczki na wzno­sze­niu i w nur­ko­wa­niu…

Pętla, beczka w lewo, prze­wrót, immel­man, beczka w prawo, wszystko już spo­koj­nie, nie tra­cąc pano­wa­nia nad maszyną ani na sekundę, tak jak wyma­gał tego Biał­kow­ski. Linia hory­zontu wypra­wiała cuda, cza­sami nad głową widzia­łem niebo, cza­sami pro­sto­kąty i kwa­draty pól o róż­nych odcie­niach zie­leni. Byłem zde­cy­do­wa­nym entu­zja­stą lot­ni­czej akro­ba­cji.

Chwile odpo­czynku i reflek­sji po wyczer­pu­ją­cych lotach w moim hote­lo­wym pokoju

Wra­ca­łem na lot­ni­sko pod cię­ża­rem obo­jęt­nego nieba, któ­rego błę­kit był wciąż tak surowy jak świeżo poło­żona farba.

Gra­molę się z kabiny. Jak zawsze czuję ożyw­czy oddech wia­tru – to pierw­sze wra­że­nie. W tym odde­chu i smak, i zapach, i dotyk, i dźwięk.

Mają rację sta­rzy lot­nicy – aby w lot­nic­twie ucho­dzić za dobrego, konieczna jest sze­roka, wciąż uzu­peł­niana wie­dza i… mor­der­czy wprost tre­ning w powie­trzu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: