Zapach nieba - ebook
Zapach nieba - ebook
Wiele miesięcy musi upłynąć, nim będziemy w stanie uświadomić sobie, na czym polega rozsądne dowodzenie. To lotnicza codzienność uczy nas, w jaki sposób umiejętnie uzupełniać nieodzowne elementy decyzyjne w różnego rodzaju życiowych układankach, które od pierwszych dni w lotnictwie zmuszeni jesteśmy tworzyć.
Najpierw dochodzi do tego w zawczasu budowanych scenariuszach, modelach, wariantach walki powietrznej – dopiero później w praktyce dowodzenia. W czasie wylotów bojowych, które zawsze stanowią sztukę opartą na daleko idącym improwizowaniu w dynamicznie zmieniającej się sytuacji, niezbędne jest chłodne postrzeganie, rejestracja, zbiór i ocena różnorodnych informacji, a potem z pomocą wyobraźni i kojarzenia uzupełnianie brakujących elementów, tak by tworzyć wielowymiarowy, wiarygodny obraz sytuacji.
Raz po raz w powietrzu stajemy w obliczu – przymglonej nieco – scenerii, w której dostępne nam fakty stanowią jedynie fragmenty większej całości, a do tego nie wszystkie okazują się w pełni wiarygodne. Tymczasem jakże często bywa, że mimo wszystko trzeba na ich podstawie podejmować decyzje, wcielać je w życie i realizować zadania.
Pod taką właśnie presją powoli nauczyłem się postrzegać, wprawnie tworzyć brakujące elementy, układać je w większą całość; w ułamkach sekund wnioskować i tworzyć w miarę kompletny, przybliżony do rzeczywistości obraz. Ale też dość szybko uświadomiłem sobie, że to ostre widzenie otoczenia nie pochodzi jedynie z zewnątrz. Płynie również z przemyśleń, notatek i charakteru dowodzącego…
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16260-0 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak większość pilotów wojskowych jestem romantykiem. Ludzie rzadko ryzykują życie dla sprawy, do której nie są przekonani, w którą tak do końca nie wierzą. Lecz piloci szybkich wojskowych maszyn wciąż pozostają przy starych, sprawdzonych prawdach. Bo wiedzą, że otaczający ich wokół świat to przestrzeń, w której ciągle toczy się walka dobra ze złem, porządku z chaosem, i że prędzej czy później trzeba będzie to dobro bronić. Dlatego jestem głęboko przekonany, że po prostu „robią swoją robotę”, kiedy startują do niebezpiecznego zadania. A prawdziwą cechą każdego bojowego pilota jest to, że pod twardą skorupą z hartowanej stali kryje się gorące serce, co zazwyczaj jest dla nas także krępujące. Wraz z wielu mi podobnymi wybrałem życie pod względem statystyki uważane za niebezpieczne, wyczerpujące dość szybko psychicznie i fizycznie i… do lukratywnych raczej nienależące.
_Żółtodziób_, pierwsza część _Zapachu nieba_, jest książką o lotnictwie, o zawiłościach, o trudach lotniczego dorastania. Te przeżycia starałem się oddać tak, jak je sam odczuwałem.
Literatura pamiętnikarska nie jest u nas zbyt popularna. Ale wbrew pozorom chyba w miarę dokładnie oddaje te chwile, gdy wytrwale doskonaliliśmy swoje umiejętności, tylko po to, by umieć je racjonalnie wykorzystać, gdy zajdzie taka potrzeba. Moi wierni Czytelnicy zorientują się, że na kartach także tej książki-pamiętnika występują moi koledzy piloci, nawigatorzy, ludzie nauki i techniki, moi przyjaciele, z którymi spędziłem na lotniskach i w powietrzu wiele godzin.
Część druga, _Podniebni łowcy_, odnosi się do służby na kierowniczych stanowiskach, do życia dowódczego, doskonalenia lotnictwa polskiego na poziomie operacyjnym. To także pierwsze kontakty z siłami powietrznymi NATO. Zahaczam w niej również o problematykę uciążliwej cywilnej kontroli nad armią, szczególnie zaś nad nieznanym politykom zupełnie lotnictwem. Bo w końcu i do Polski przyszedł czas oparty o amerykańską tezę jeszcze z Wietnamu, że wojskowi niestety nie potrafią prowadzić wojen. Nie może dziwić, że wtrącając się do naszej służby, do tego, na czym się nie znali, doprowadzili do marnego jej poziomu, częstokroć do wypadków, a nawet śmierci, i to nie tylko młodych pilotów. I chociaż wiedzieliśmy lepiej, to te nowe ustalenia, te nowe normy, te zasady nie pozwalały eksponować publicznie naszych poglądów, uzyskanej doświadczeniem wiedzy.
A mimo to nie przestaliśmy wykonywać swoich obowiązków na najwyższym poziomie; wiedzieliśmy, że te zadania są ważne dla nas samych, dla kraju, dla społeczeństwa. Pierwsze kontakty z personelem latającym sił powietrznych NATO to potwierdziły. Mieli do czynienia z lotnikami najwyższej próby. Lotnicy także dziś służą najlepiej, jak potrafią, jak społeczeństwo ma prawo od nich oczekiwać.
Pomimo wielu dramatycznych niejednokrotnie chwil wciąż patrzę na otaczający świat pozytywnie, bo tak mnie nauczono, wyniosłem to z rodzinnego domu, a doświadczenia życiowe stały się przyczynkiem do wielu przemyśleń.
Poniedziałek, 28 kwietnia 1962 r.
Początek drogi
Przy wyjściu z dworca kolejowego w Bydgoszczy było jak zazwyczaj tłoczno. Wieczorem pożegnałem się z rodziną w moim Szczawnie-Zdroju i przez Wrocław zmierzałem do dowództwa 2. Korpusu Obrony Powietrznej na Szubińską. Tam mieliśmy się stawić w poniedziałek całą dwudziestką świeżo upieczonych podporuczników pilotów. Nocny z Warszawy był zawsze pełny. Pociąg właściwie się wlókł, a nie jechał. Z głośników wydobywały się trudno z reguły zrozumiałe komunikaty – jakiś pociąg miał opóźnienie, inny właśnie podstawiano na tor trzeci przy peronie pierwszym, a wszystkich bez wyjątku przestrzegano, aby „odsunąć się od toru, bo to grozi śmiercią lub kalectwem…”. Niewiele więcej można było zrozumieć. Ludzie podbiegali lub podchodzili do dyżurnego ruchu, który idąc wolno wzdłuż peronu, niechętnie i półgębkiem udzielał informacji.
Na niewielkim placu przed dworcem od razu uformowała się pokaźnych rozmiarów kolejka do taksówki. Stałem z ogromnym, ciemnego koloru marynarskim workiem mieszczącym wewnątrz całe moje popromocyjne wyposażenie i w duchu modliłem się, by możliwie szybko znaleźć się na lotnisku.
Ludzie niecierpliwili się – samochody podjeżdżały dość rzadko i powoli. Siąpił lekki, ale dokuczliwy deszczyk, mżawka prawie. Naprzeciwko naszej kolejki po drugiej stronie ulicy utworzyła się wcale nie mniejsza druga, do budki z piwem. Tam jednak znacznie żwawiej posuwano się naprzód; kilku najbardziej spragnionych skutecznie tamowało dostęp do okienka, za którym senna jeszcze z pewnością ekspedientka jak automat wprawnie ściągała kapsle z butelek.
Wskazówki na dużym dworcowym zegarze przekroczyły właśnie siódmą.
– Przepraszam, Szubińska daleko? – zapytałem stojącą przede mną kobietę z małą córeczką na ręku.
– O, to już za miastem – odpowiedziała z uśmiechem. – Przy szosie wylotowej, będzie z pięć kilometrów, dwadzieścia minut, nie więcej…
Właśnie wtedy podjechało równocześnie kilka taksówek i przerwało dyskurs. Trzecia była moja, nowa warszawa z obszernym, spłaszczonym bagażnikiem. I to było wybawienie, bowiem bez trudu zmieścił mój cały dobytek.
– Na Szubińską…
– Pan porucznik do Korpusu. A na długo?
– Jak to w wojsku. Może na długo, a może nie. Ale raczej na krótko…
Ulica, którą jechaliśmy, była brzydka, zapuszczona, pełna parterowych budynków, niekiedy nawet zwykłych ruder. Rozmazywałem dłonią szybę zapotniałą od deszczu i z ciekawością przyglądałem się miejskiemu pejzażowi. Tu na Lelewela urodzili się moi dwaj bracia: starszy Ryszard i młodszy Zbychu. Ja na okupacyjnym wysiedleniu – w Rozwadowie.
Na ulicy prowadzącej do Korpusu dostrzegłem bibliotekę, stację benzynową i naprawy pojazdów, kilka sklepików. Nieco dalej stał ratusz – podłużny, niski budynek typowy dla budownictwa lat pięćdziesiątych. Obok niego gimnazjum i liceum, ciasno złączone niczym bliźnięta. Z większej witryny ociekającej cienkimi strużkami deszczu, pod miedzianym fryzjerskim talerzem, spoglądał martwo na ulicę gipsowy manekin w rudej peruce – kilka małych sklepików: zegarmistrz, galanteria z jarmarczną pstrokacizną, krawiec, słodycze. Na samym skraju stał kamienny kościół, piękny okaz budowli z XVIII wieku.
Miałem za sobą studia w Dęblinie: kiedy loty, to loty, a tak maszerowanie, maszerowanie, maszerowanie. Lodowaty wiatr na lotnisku, zielone drelichy, szare kry lodowe płynące Wieprzem, zsiniałe z zimna twarze. „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Ale to był początek lepszego samopoczucia w przyszłości. Na tym polega przecież zjawisko pięcia się po życiowej drabinie… _upward mobility_. Po lotniczej drabinie. A to nas porywało.
Ruch na drodze był znikomy, od czasu do czasu przejechała ciężarówka. Ale za niewielkim rondem wszystko się nagle odmieniło. Widać było ono granicą dwóch światów; dookoła wznosiły się jeden za drugim wysokie bloki. Także nieco dalej z lewej, we wszystkich odchodzących z ronda ulicach, widać było budowlany ruch; spychacze, ciężarówki, dźwigi, grupy przekrzykujących się robotników. Niemłody już taksówkarz całą drogę narzekał na światowy kryzys i na drożyznę, która niechybnie miała nadciągnąć. Odpowiadałem mu rzadko, zastanawiając się, co też mnie czeka. Prowadził warszawę dosyć nonszalancko, wciąż rozmawiając ze mną bez skrępowania.
– Grzebią w tej matce ziemi i grzebią, będzie ponad dwa lata. Już nawet nie wiadomo, jak jeździć. Wciąż nowe nakazy, zakazy, objazd, mandaty…
– Ale za to nowych domów przybywa. Bloki nowoczesne, wysokie, ładne. Ludzie będą się cieszyć.
– Co tam bloki. I tak nie nadążymy. Kropla w morzu potrzeb. – Taksówkarz nie był widocznie zadowolony z bydgoskich porządków.
– No to co, nie budować?
– Dlaczego? Budować. Ale ludzi przybywa. I tak wciąż więcej i więcej. Niedługo to ta nasza Bydgoszcz będzie przypominała jedno ogromne mrowisko. Wiadomo: brat Polak albo kombinuje, albo dzieci robi…
– No wie pan, akurat to zajęcie nie tylko w Polsce ma powodzenie.
– Prawda. Nie tylko… – roześmiał się głośno i zatrąbił na inną taksówkę. – Robota, robota… Weźmy chociażby mnie. Od siódmej do piętnastej za kółkiem, a potem od szesnastej do dwudziestej dorabiam na załadunku ciężarówek.
Wykonał gwałtowniejszy manewr, żeby nie potrącić przechodnia kryjącego się pod czarnym parasolem.
– A to małżonka też pracuje?
– A jakże – zaśmiał się pod nosem, lawirując zręcznie w strumieniu pojazdów. – Pracuje w księgarni, a potem zajmuje się domem…
Wyjeżdżaliśmy z rozbudowującego się śródmieścia, wyłoniła się ulica długa i prosta z drzewami po obu stronach. Znów pojawiły się parterowe domki, tyle że bardziej podmiejskie, ogródki, altany, tu i ówdzie kawałek sadu. Coraz też więcej widziałem wojskowych, w naszych stalowych mundurach, znak, że Korpus był już blisko. Minęliśmy jeszcze jeden, tym razem czerwony kościół po prawej i zaraz potem po lewej wyłonił się kompleks białych sztabowych koszarowych budynków.
– Za nimi, tam jest lotnisko, a ten niski budyneczek to dowództwo, panie poruczniku. Koniec jazdy, należy się trzydzieści osiem…
Młody żołnierz zabrał worek i postawił go pod korytarzową ścianą w kącie wraz z innymi. Niewiele byłem od niego starszy, a może nawet równy wiekiem. Poszedł przodem, zatrzymał się w połowie korytarza i wskazał gestem szerokie drzwi. Usłyszałem dochodzące stamtąd odgłosy głośnej dyskusji. Zaraz potem niemal wpadłem na grupę zajmującą niedbale rozstawione krzesła i zajadle komentującą ostatnie wydarzenia kolegów z promocji. Na mój widok rozległo się gromkie „Oooooo!”. Wyszczerzyliśmy się do siebie. Wszyscy byliśmy ci nowi, nagle rzuceni w wir służbowego życia i niewiedzący do końca, czego od tego życia oczekiwać; mieliśmy jedynie te zagubione, bliskie paniki spojrzenia. Ale zaraz ucichło. Do sali wszedł dowódca Korpusu z jednym pułkownikiem i dwoma podpułkownikami. Kazał nam zająć miejsca, przedstawił się, chociaż znaliśmy go przynajmniej z widzenia, powiedział kilka słów powitania, a potem każdemu z nas kazał powiedzieć coś o sobie. Czuliśmy na sobie uważny, taksujący każdego wzrok starego lotnika. Potem uraczył nas ciepłym, przychylnym i zaraźliwym uśmiechem, który rozświetlił jego zasępioną twarz. Odwzajemniliśmy ten uśmiech. Tak właśnie poznaliśmy legendarnego pilota, prowadzącego akrobacyjnego zespołu myśliwskiego, teraz dowódcę naszego Korpusu. Bardzo skromny, ale wystarczyło tylko spojrzeć, by zrozumieć, z kim ma się do czynienia. Ostatni z nas, Wojtek Sondowski, zakończył swoją wypowiedź, jak przystało na rasowego pilota.
– Cieszymy się, że tu jesteśmy. Chcemy latać i to latać jak najwięcej…
– Tak. O to akurat możecie być spokojni – generał Władysław Hermaszewski potwierdził to, uśmiechając się lekko. – Dziesięciu do Debrzna, reszta Zegrze Pomorskie. Start samolotu transportowego za godzinę.
Ja byłem ta „reszta”…Poniedziałek, 12 maja 1962 r.
Debiut
26. plm OPK Zegrze Pomorskie. To było prawie zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. To, co zaczęło się od marzeń, teraz było już rzeczywistością, i to rzeczywistością jakże szczęśliwą.
Jest maj 1962 r. Mam dwadzieścia jeden lat, metr osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu, nadmiar odwagi, a pierś wzbiera od oczekujących przeżyć. Wydaje się, że moje serce zaraz wybuchnie. Chciałbym szeroko rozłożyć ramiona i objąć cały świat: ten „demokratyczny” i ten „demokratyczny bardziej”.
Ale po Wrocławiu, Wałbrzychu, Szczawnie-Zdroju, po Dęblinie nawet, zmiana miejsca służby na Zegrze Pomorskie była prawie szokiem. „Zielony garnizon”: świat zabity dechami, wydmuchów odcięty od kultury i cywilizacji, głuchy grajdołek, izolatka odgradzająca od świateł i dźwięków wielkiego miasta. Baza położona była na uboczu, może nawet zbyt na uboczu. Zrazu nie mogłem się przyzwyczaić do pustych niemal dróg i nabierałem przekonania, że nie przyzwyczaję się nigdy.
Rzeźbionych w pionie i poziomie kilka zaledwie budynków postawionych na łagodnej skarpie, w otulinie ogromnego zielonego lasu, z długim, wąskim, dwunastokilometrowym Jeziorem Rosnowskim. Tej bogatej zieleni nigdy nam nie brakowało, ani na ziemi, ani w powietrzu.
Z zewnątrz, z niewielkiego oddalenia położone tuż nad jeziorem osiedle przypominało opuszczone domostwa na Dzikim Zachodzie. Pomalowane na jasny brąz ściany nabierały już zielonych i szarych odcieni. Słone powietrze od morza powodowało, że barwy latem były nawet soczyste, ale jesienią i zimą robiły przygnębiające wrażenie. Osiedle niemal dotykało brzegów jeziora. Prawie zawsze było spokojne jak szklana tafla, a w wodzie u przeciwległego brzegu odbijało się długie, drewniane molo. Wojskowi mieszkańcy trzymali tam różnego rodzaju łodzie, od małych „bączków”, łódeczek z zewnętrznym silnikiem, po kilkumetrowe żaglówki. Wielokrotnie nocą przed zaśnięciem otwierałem okna, wpuszczając chłodny powiew, i słuchałem, jak olinowanie dzwoni o aluminiowe maszty.
Latem siadaliśmy na krawędzi drewnianego pomostu i patrzyliśmy w dół na szarą wodę pluskającą łagodną falą i mieniącą się słonecznym blaskiem.
Kurozwęcz, gdzie mieścił się sztab myśliwskiego pułku, brukowany jest kocimi łbami, a otynkowany na biało przypomina wioskę z teatralnych dekoracji przylepioną z południowej strony do lotniska. Dopiero trzy kilometry dalej jest Zegrze Pomorskie, od którego pochodzi wojskowa nazwa bazy.
Lotnisko leżało na południowy zachód od Koszalina, niedaleko od wybrzeża. Od wschodu, za betonowym pasem biegła tylko jedna asfaltowa droga prowadząca na północ do Koszalina i dalej do Mielna, a w drugą stronę, na zachód – do Białogardu. W tej części Polski można było nieraz jechać dobre pół godziny i nie spotkać żadnego samochodu. Tyle rzeczy było tutaj dla nas nowych. Tydzień na zapoznanie się z lotniskiem, z rejonem przyszłego latania, egzaminy ze sprzętu, przepisów, regulaminów, sprawdzanie naszej wiedzy, zachowań, wytrzymałości… wreszcie loty.
Ranek był nawet pogodny, choć bez słońca. Nisko nad lasami snuły się napęczniałe wilgocią cumulusy, choć na horyzoncie rozłaziły się już, odsłaniając czystą, niebieską przestrzeń. Obok dwóch pamiętających wczesne lata powojenne starych autobusów MAN robiących za domek pilotów na całym wielkim obszarze lotniska panował ożywiony ruch, jak zwykle przed lotami. Wszystkie samoloty ustawione równo pod sznurek gotowe były do startu. Kilkadziesiąt uskrzydlonych srebrnych cygar; ciche, dostojne, bliźniacze. Kręcili się wokół nich mechanicy, krążyły cysterny z paliwem i podobne do więziennych kibitek dystrybutory tlenu i powietrza, zaopatrzone z tyłu w ostrzegawcze znaki. Trochę z boku, jakby nie chcąc rzucać się w oczy, stała samotna sanitarka, a nieco dalej bojowy wóz straży pożarnej. Starzy piloci wypełniali wszystkie fotele wewnątrz autobusów i widać było, że każdy z nich ma swój ulubiony. Wyglądali teraz zupełnie inaczej niż przez te kilka dni uroczystego przyjmowania nas w pułku. My młodzi staliśmy gromadką na zewnątrz i wyglądaliśmy jak ubrani w skórzane kurtki wyrośnięci licealiści.
Na myśl mi przyszły ostatnie godziny popromocyjnego urlopu. Siedzieliśmy przy kawie i lampce varny z moją dziewczyną z dziewiątej jeszcze klasy w „Maleńkiej”, gdy w drzwiach stanęła wysoka blondynka.
– Cześć…
– Cześć, Jadwiga. Poznajcie się, to mój Jurek. Jest właśnie po oficerskiej promocji w Dęblinie i jedzie do swojej przyszłej jednostki.
– Ach, tak. To nie będę przeszkadzać.
– Ależ siadaj. Jurek opowiada o lotach na odrzutowcach. To jest fascynujące. Siadaj i słuchaj…
Odchyliła połę jasnego płaszczyka, usiadła i wydawało mi się, że popatrzyła na mnie z zainteresowaniem.
– Aha, lotnictwo… To wojsko dla technozboczeńców. Tak mi to ktoś określił. To ile ty masz lat? Dwadzieścia jeden? O Boże… Nie wiedziałam, że Polska jest znowu w takim niebezpieczeństwie, że do wojska biorą wprost z kołyski…
– Ty też nie wyglądasz na starszą – wpadłem jej w słowo.
– No niezupełnie. Mam równo dwadzieścia cztery lata. I wierz mi, że pomiędzy światem dwudziestolatka a dwudziestoczterolatki jest jednak ogromna różnica.
Dopiero dużo później zrozumiałem tę prawdę.
Jak zawsze przed lotami panowała ta ledwo uchwytna nerwowość; skrzętnie maskowana, zagadywana, pokrywana nic nieznaczącymi, obojętnymi pogaduszkami, przerywana wybuchami śmiechu.
– Druga eskadra do lekarza. Migiem, chłopcy… – wzywał oficer dyżurny startu z biało-czerwoną opaską na ramieniu. – Szybciej, szybciej, nie marudzić!
Lekarz, por. Bogusz, młody, tęgawy, lekko przygarbiony mężczyzna, siedział w białym kitlu z przewieszonymi przez szyję słuchawkami za mikroskopijnym biureczkiem. Będąc przed trzydziestką, ale mając sporą już fałdę tłuszczu na wysokości bioder, doktor wyraźnie nie pasował do światka pilotów.
– Jak szanowne samopoczucie panów? – przywitał nas od progu, mierząc każdego czujnym, przenikliwym spojrzeniem jasnych, niebieskich oczu. – Spało się dobrze?
– Znakomicie – zapewnił go za nas wszystkich pierwszy z naszej dziesiątki Bolek Sobonia.
Uważnie badał nas po kolei, coś tam notując, wreszcie skończył.
– Powodzenia, panowie…
I było po wszystkim.
Loty trwały. Na płycie ustawione w długą linię srebrzyste Mi-Gi sprawiały wrażenie, jakby wołały o to, by zasiąść za ich sterami. Patrzyłem na codzienną krzątaninę. W oddali Bolek Sobania i Mietek Brańka stali przy gotowych do lotu maszynach i wymieniali z mechanikami uwagi o sprzęcie. Silniki niektórych maszyn już pracowały. Silne podmuchy wychodzących gazów wylotowych, pomimo zabudowanych za każdym stanowiskiem kierownic strug, wzniecały potężną kurzawę i trudno było się zorientować, kto zajmuje miejsce w poszczególnych samolotach. Patrzyłem, jak mechanik odstawia od kadłuba pierwszego samolotu drabinkę, jak ten, co siedzi w środku, zatrzaskuje nad głową osłonę kabiny i wolno rozpoczyna kołowanie na pas startowy. Odprowadziłem samolot wzrokiem aż do chwili, gdy wraz z resztą klucza oderwał się od ziemi i z potężnym hukiem zniknął nad horyzontem.
Czekam na swoją kolejność lotu. Mam jeszcze trochę czasu. W kolumnie nazwisk Planowej Tabeli Lotów moje nazwisko jest dopiero na siódmej pozycji. Wolno poszedłem w kierunku startowego stanowiska dowodzenia, popularnie nazywanego „krasulą”. Nazwa ta była bardzo trafna, jak większość gwarowych, lotniczych określeń – oszklony górą samochód ciężarowy wymalowany był w biało-czarne kwadraty i stąd dostrzegalny zarówno z ziemi, jak i z powietrza.
W powietrzu i na całym lotnisku panował już ożywiony ruch. Samoloty kołowały, startowały, podchodziły do lądowania; ryk silników darł powietrze na strzępy. To był nasz pierwszy po ponad miesięcznej przerwie dzień lotny i wszystko – samoloty i ludzie – tym zauważalnym, wzmożonym tempem jakby usiłowali nadrobić dotychczasowe lenistwo.
Przed „krasulą” przy nożycowej artyleryjskiej lornecie pełnił służbę młody żołnierz, którego jedynym zadaniem była kontrola w podchodzącym do lądowania samolocie wypuszczenia podwozia i klap. Z boku lornety miał zamontowany przycisk do sygnalizacji kierownikowi lotów, że wszystko jest w porządku. Gdy tak nie było, robił raban i pilot samolotu musiał przejść na ponowne zajście.
Przez szyby „krasuli” widziałem kierującego lotami: w skupieniu obserwował cały ruch na lotnisku, w ręku trzymał mikrofon i monotonnym, nieznoszącym sprzeciwu głosem zezwalał na starty i lądowania, przyjmował meldunki z powietrza, akceptował lub zabraniał przelotów z jednej strefy do innej.
Przez chwilę z uwagą przysłuchiwałem się nieco chrapliwym, zniekształconym przez laryngofony głosom pilotów wykonujących zaplanowane zadania. Ciałem i duszą tkwiłem tam wysoko w górze, gdzie właśnie znajdował się cały mój nowy pułk. Mrużąc oczy przed promieniami słońca, odprowadziłem wzrokiem kolejną parę samolotów, która właśnie zatoczyły zgrabny półokrąg nad wschodnią połową lotniska, wykonując lot w rejon trzeciego zakrętu. Grzmot silników odrzutowych przewiercał uszy. Zaraz podeszli do lądowania. Spod głównych kół podwozia wykwitły pasemka błękitnego dymu, gdy dotknęły startowego pasa. Kilka sekund później na beton opadły przednie kółka i maszyny pokołowały w stronę hangaru, oddalonego o kilkaset zaledwie metrów. Należało już wracać. Pierwszy lot to coś jakby przejażdżka, żeby się obudzić, rozejrzeć po wybrzeżu, poznać procedury i lokalne punkty orientacyjne w rejonie przyszłych lotów.
Pierwszy lot w moim nowym, macierzystym od kilku dni pułku miałem wykonać po nakazanej trasie na wysokości siedmiu tysięcy metrów: Zegrze–Debrzno–Słupsk–Zegrze. Kontrolującym był dowódca eskadry mjr Stanisław Białkowski, na którego przyjście czekałem już przed dwumiejscową „sparką”, dokładną kopią bojowego MiG-15, tyle że na dwie osoby. Nie było mi to w smak, bo wieść niosła, że Białkowski nie wybacza nawet najmniejszych błędów. Dużo bym dał, żeby lecieć z kimkolwiek innym.
W oczekiwaniu na wylot zamknąłem oczy i skierowałem twarz ku słońcu, które widziałem nawet przez opuszczone powieki. Lekki wiaterek mierzwił mi włosy. Otworzyłem oczy i na jasnym błękicie nieba ujrzałem wypiętrzające się powoli cumulusy.
Białkowski był w Zegrzu postacią niezwykłą. Wyglądał jak przeciętny pilot myśliwski, ale jego przenikliwy wzrok i postawa odróżniały go natychmiast od innych pilotów, chociaż nosił taki sam kombinezon lotniczy. Miał krótko przystrzyżone włosy, silną budowę i dominującą osobowość. Był żonaty i miał dwoje podrastających dzieci. Uwielbiał siatkówkę i wędkowanie. Na tym jednak kończyło się podobieństwo do wizerunku typowego zegrzyńskiego oficera w stalowym mundurze.
Szybki awans Białkowskiego rozpoczął się, kiedy został jednym z najmłodszych instruktorów szkolenia taktycznego. To on właśnie opracował teorię i praktykę walki na pułapie operacyjnym i zespołowych ataków na cele naziemne.
Przy samolocie kręcił się mechanik. Paliwo, tlen i powietrze były już zatankowane. Coś tam jeszcze sprawdzał pod kadłubem, bardziej chyba dla zabicia czasu niż z istotnej potrzeby, bo podając nadchodzącemu Białkowskiemu pokładową książkę, zameldował zwięźle: „Samolot gotowy do lotu”.
– Wszystko gra?
– Tak jest, panie majorze.
Po pięciu szczebelkach metalowej drabinki wspiąłem się do kabiny. Stanąłem na brudnoszarej poduszce spadochronu siedzeniowego, a następnie ustawiłem nogi po obu stronach drążka sterowego, zanim opuściłem się na siedzenie. Spadochron był zimny i twardy, ale niemal tego nie zauważyłem.
Szybko powtórzyłem w pamięci całą procedurę przedstartową, wzrokiem i dotykiem zbadałem położenie każdego przełącznika i przycisku w zasięgu obu rąk. Sierżant od kabiny Białkowskiego przeszedł do mnie i pomógł zapiąć pasy. Ramiona i tułów przytrzymywała uprząż, która przyciskała ciało do katapultowego fotela. Poza tym, niczym kierowca wyścigowy, moje długie nogi miałem wyciągnięte przed siebie i schowane głęboko pod tablicę przyrządów pokładowych. Wreszcie osłona kabiny została zamknięta, opuszczona w dół z tępym stuknięciem. W kabinie zrobiło się ciszej.
Czułem za plecami obecność dowódcy. Znów przeleciała mi przez głowę myśl, że tak jak zawsze, tak i teraz wolałbym być w samolocie sam. To uczucie nie opuszczało mnie nigdy w lotach kontrolnych. Na ziemi raczej szukałem towarzystwa, nie przepadałem za samotnością; inaczej w powietrzu – tutaj obecność instruktora była zawsze złem koniecznym, przeszkadzała w pełnym odbiorze przepięknych wrażeń, na pozór zawsze do siebie podobnych, a w istocie stale nowych, innych. Ale z tym odczuciem nie zdradzałem się przed nikim…
Teraz całą uwagę skupiłem tylko na tych czynnościach, które musiały być terminowo i precyzyjnie wykonane. Zaraz poczułem, jak silnik wchodzi gładko na obroty. Na znak technika samolotu wszyscy obsługujący „sparkę” mechanicy wyszli spod maszyny. Otrzymałem zezwolenie na wykonanie zadania rutynowym „start zezwalam”.
Płynnie zwiększyłem obroty turbiny. Silnik i wszystkie przyrządy pracowały właściwie. Narastającą moc silnika równoważyłem, utrzymując płatowiec na hamulcach. Następnie kiwnąłem jednocześnie dłońmi i dwaj szeregowi doskonale wyćwiczonymi ruchami zanurkowali pod skrzydła maszyny, wyciągnęli podstawki zabezpieczające koła główne przed ruszeniem i natychmiast wyprostowali się, abym zobaczył, że wszystko w porządku. Teraz pchnąłem dźwignię ciągu o dwa centymetry w przód i gdy samolot tylko ruszył, natychmiast zebrałem obroty do minimum i siłą inercji zmieniłem kierunek kołowania na pas startowy.
Gdy tylko podniosłem maszynę w powietrze, schowałem podwozie i klapy podskrzydłowe i piąłem się w górę z kursem na Białogard. Czujne oczy wędrowały bez przerwy od przyrządu do przyrządu, 1500, 2000, 3000 metrów, coraz wyżej i wyżej. Ciemna plama Białogardu wchodziła pod kadłub; na skrzydła padały raz jasne promienie słońca, to znów cienie mijanego zachmurzenia.
Wróciłem wzrokiem do sztucznego horyzontu, kontrolując położenie maszyny podczas wyprowadzania samolotu na kurs pierwszego odcinka trasy. Chmury stawały się coraz rzadsze, tu i ówdzie widać było rozległe prześwity. Rzuciłem okiem w prawo. Warstwa chmur była z tej strony bardziej jednolita. Minęło jeszcze kilka chwil i chmury zostały całkowicie pod nami. Wtedy właśnie odniosłem wrażenie, że horyzont przyjmuje jakieś dziwne położenie; nie leży poziomo, a jest nieco koślawy, jakby miał lewy zwis. Potrząsnąłem szybko głową do przodu i na boki, jak zawsze, gdy tylko pojawiały się najmniejsze nawet symptomy jakichkolwiek złudzeń w powietrzu. Jeszcze w dęblińskiej szkole nauczył mnie tego mój wspaniały instruktor i przyjaciel Józef Zduńczyk. Nie zawsze to oczywiście pomagało, ale tym razem złudzenie ustąpiło nadspodziewanie szybko: horyzont znów leżał równolegle do skrzydeł, a sztuczny horyzont wskazywał lot bez zwisów. Teraz dopiero odkryłem, że niebo na 7000 nie było całkiem czyste.
– To zamglenie tam koło Szczecinka zaraz się skończy… – usłyszałem z tylnej kabiny. Białkowski był na oblocie pogody i doskonale znał panujące w rejonie warunki atmosferyczne.
W dole szukałem potwierdzenia swego geograficznego położenia. Miałem już za sobą naukę ziemi. Gdy bowiem samolot stał się na tyle posłuszny, że mogłem na krótko wypuścić drążek sterowy z ręki, gdy rzeki i miasta zaczęły mieć nazwy, gdy ziemia po prostu dawała się czytać. W miarę jak stawałem się biegły w sztuce pilotowania i nawigowania, dostrzegałem kolejno to, co genialny Picasso dostrzegł od pierwszego rzutu oka. Trójkąty, prostokąty, kwadraty, romby. Kolory. Bo tuż po siewie ziemia jest czarnofioletowa, wcale nie czarna. Inaczej wygląda z góry ugór, a inaczej łąka. Tory kolejowe są lepiej widoczne zimą niż latem. Znikają jeziora pod śniegiem. Ucząc się ziemi kolejno, jak pisania liter alfabetu, dopiero teraz po kilku latach swobodnie mogę się rozglądać i odkrywać tajemnice barw i perspektywy. Byłem dokładnie na kursie. Tak z niezliczonej ilości kompozycji plastycznych leżących głęboko pod nami wyłaniał się wyraźny, dający się czytać płynnie obraz przychylnej mi pomorskiej ziemi.
Przeszedłem na kanał naprowadzania i od razu ogarnął nas zgiełk przechwyceń i walk powietrznych. Głos jakiegoś nawigatora spokojnie podawał zmiany kursu i odległość do przechwytywanego celu. Inny nakazywał pilotowi nagły manewr wysokością w dół… Musiałem odczekać nieco, by zgłosić swoją pozycję. Ale moja obecność nikogo zbytnio nie zainteresowała; jakiś nawigator burknął, że mnie widzi i żebym nie przeszkadzał; „Rób swoje” – powiedział.
Leciałem lotem poziomym, równo na wysokości siedmiu tysięcy. Gdzieś daleko z przodu z prawej, pewno nad Bydgoszczą, błysnęła złota nitka błyskawicy na tle wypiętrzonych w górę chmur, przecięła czerń chmurowej piramidy, ale nie była zwiastunem zmiany pogody. Jakaś rejonowa burza.
Na pierwszym punkcie zwrotnym przyjąłem nowy, północny kurs na Słupsk. Ten drugi dziewięćdziesięciokilometrowy odcinek przemknęliśmy w dziewięć minut i gdy tylko wskazówka radiokompasu zasygnalizowała przelot nad lotniskiem, przyjąłem kurs „do domu”.
I właśnie wtedy, z góry od prawej strony, cały w słońcu, wyłonił się srebrzysty punkcik – byłem dla kogoś treningowym celem.
– Z prawej u góry samolot…
– Taaaa – usłyszałem w odpowiedzi. – Zaczynaj schodzić w dół.
Przeszedłem na radiowy kanał lotniskowy, wykonałem niewielki dowrót w lewo. Dokoła gnane wiatrem chmury kłębiły się, gęstniały, to znów ulegały rozrzedzeniu, czasami widać było ziemię. Na wysokości dwa i pół tysiąca dla kontroli położenia wezwałem lotniskowy radionamiernik, który potwierdził zgodność lotu w kierunku lotniska. I kiedy tylko wskazówka radiokompasu zaczęła dochodzić do kursu pasa startowego, dowróciłem maszynę w prawo na kurs lądowania. Zaraz też wypuściłem podwozie i klapy, rozpoczynając schodzenie z wysokości.
Zegrzyńscy myśliwcy młodego pokolenia. Stoją od lewej: autor, ppor. Buchman, Brańka, Sobonia, Fąfara, Sokołowski, z tyłu podchodzi Brzezicki
Spod chmur wyłoniły się kwadraty dojrzewającego zboża, ale zaraz za nimi mroczny masyw leśny z długą kichą Jeziora Rosnowskiego. Czułem rozpierającą mnie radość, jak zawsze, gdy udało się dobrze wykonać lot. Na krańcu jeziora widać już było lotnisko. Po minucie koła dotknęły betonu. Zapiszczały hamulce, chwilę jeszcze trwało kołowanie na stoisko. Przełknąłem ślinę i wziąłem głęboki oddech. Spłynęło na mnie poczucie ulgi. Rozejrzałem się jeszcze wokół i zamknąwszy „stop-kran”, poczułem, jak silnik wdzięcznie zmniejsza obroty, a potem cichnie zupełnie.
Mechanicy szybko wtoczyli samolot na jego miejsce w szeregu innych maszyn i podstawili drabinkę. Białkowski wyskoczył pierwszy, głęboko wciągnął powietrze i ściągnął rękawiczki. Kiedy zameldowałem się po locie, zdjął z głowy hełmofon i zmusił się do uśmiechu.
– Nie ma to jak twardy grunt pod nogami, nieprawdaż, poruczniku…? – Zaciągnął się zapalonym przed momentem papierosem.
Ruszyliśmy wolno w stronę domku-autobusu. Podczas tej rozmowy moją uwagę przyciągały jego oczy, czarne i błyszczące. Bił z nich żar, jakiego nigdy przedtem u nikogo nie zauważyłem. Równocześnie była w tych oczach melancholia człowieka, który dość napatrzył się już w swoim życiu na wyczyny powierzonych jego pracy młodych pilotów. Zawiał lekki, orzeźwiający wiaterek, chłodził twarz i przywracał dobre samopoczucie.
– W porządku, panie poruczniku. Widać, że lekcja została odrobiona, dobrze przygotowana – ocenił mój lot. Jeszcze nigdy dotychczas nie byłem tak dumny z żadnej opinii. – Nadchodzą dla waszej dziesiątki w Zegrzu cudowne dni i cudowne zdarzenia… Naprawdę cudowne. A ten, który niebawem znajdzie się w samym ich środku, stoi teraz przede mną…
I opowiedział mi o życiu swoim i pułku, gdy zmierzaliśmy do miejsca odpoczynku.
Może to był sposób, żebym nabrał pewności siebie. A może byłem tak dobrym aktorem, że Białek nie zauważył, że mój żołądek szalał przez te pięćdziesiąt minut lotu z niepewności i strachu.Środa, 3 września 1962 r.
Strefa
Promień słońca podstępnie wślizgnął się na hotelowe łóżko i zbudził mnie od razu. Odruchowo odwróciłem głowę, lecz niesforny promyk musiał sunąć niestrudzenie dalej, bo w końcu zupełnie wypłoszył ze mnie smakowity sen. W czuprynach drzew za oknem dzieliły się porannymi wiadomościami rozćwierkotane wróble.
Z trudem poprawiłem się na poduszkach. Kiedy tak nieco otępiały siedziałem nieruchomo z zamkniętymi oczami, powoli dochodziłem do siebie. Pomyślałem jeszcze o ewentualnej krótkotrwałej drzemce, gdy lekkie pukanie do drzwi otrzeźwiło mnie zupełnie.
– Panie poruczniku, dzwonili z lotniska, że przysyłają samochód… Ma pan gdzieś lecieć, ale zapomniałam gdzie…
– Która godzina?
– Jeszcze wcześnie… jest siódma…
Świergot ptaków ciągle rozbrzmiewał w uszach. Resztki snu powoli ulatywały poza zasięg mojej świadomości. Wstałem wreszcie i przeciągnąłem się; kilka przysiadów przywróciło mnie do rzeczywistości.
Wydobyłem z szafy dres, tenisówki.
Zacząłem biec w momencie, gdy zszedłem z ostatniego stopnia hotelowych schodów prowadzących na zewnątrz budynku. Potrzebowałem czegoś takiego. Ten poranny bieg wyciszał psyche przed czekającym dniem lotnym. Niemal po stu metrach zorientowałem się, jak marnie z moją kondycją. Oddech miałem ciężki, nieregularny, a nogi ciążyły jakby napompowane wodą.
Na prowadzącej na lotnisko betonce co chwila musiałem uskakiwać przed samochodami osobowymi i ciężarówkami, kluczyć pomiędzy autobusami i rowerzystami. Czułem, jak pasażerowie i kierowcy przyglądają mi się z zaciekawieniem. Ucieszyłem się, gdy wreszcie napotkałem mój dukt skręcający w las dokładnie na północ. Biegłem wzdłuż wysokich sosen i zieleni krzewów. Pobiegłem jeszcze pięć minut przed siebie, a potem skręciłem w prawo i obok działek zmierzałem już prosto do hotelu. Zwolniłem do truchtu i mój oddech stał się pełniejszy, coraz bardziej miarowy i już wiedziałem, że jutro będą mnie bolały łydki. Ale sto metrów przed hotelem przyspieszyłem ponownie do sprintu, wyciskając z siebie wszystko. Dwudziestotrzyminutowa dawka biegu jak na dzień po nocnych lotach zupełnie wystarczała.
Samochód już czekał, pół godziny potem meldowałem się w eskadrze. To był zwyczajny oblot samolotu po usunięciu usterek, które stwierdziłem ubiegłej nocy. Ale umożliwiał pohasanie nieco w powietrzu pod kontrolą jedynie dyżurnego kierownika lotniska.
Ten ranek był czysty jak umyte szyby w oknach. Patrząc z wysokości sześciu tysięcy metrów na pasy, kwadraty i romby dojrzewającego zboża, połyskujące w słońcu jeziora i rzeczki, a także rozległe leśne masywy, wybrałem kierunek prosto pod wiatr, by lepiej kręciło mi się pilotaż. Mała, ale za to grubsza wskazówka wysokościomierza, tego najwierniejszego akurat przyrządu, ustabilizowała się na cyfrze sześć; duża, wąska stała pionowo na zerze. Palcami lewej ręki przycisnąłem na moment przełącznik trymera, wyważając samolot do lotu horyzontalnego. Szybko prześlizgnąłem wzrokiem po przyrządach, tablica była w zupełnym porządku.
W tym samym momencie, stękając pod naporem narastającego przeciążenia, płynnym ruchem drążka sterowego i steru kierunku położyłem MiG-a w ostry, poziomy wiraż; utrzymywałem stałą prędkość i wysokość, gdy przechylenie rosło. Aż ustabilizowałem je na sześćdziesięciu stopniach. Choć w początkowej fazie lewego wirażu wszystko było w idealnym porządku, już pod koniec zacząłem mieć kłopoty z wariometrem; wskazówka raz znajdowała się nad, drugi raz pod linią zerową, a nos samolotu kołysał się raz w górę, raz w dół. „Słabo” – zganiłem się w duchu i korzystając ze wskazań radiokompasu, wyszedłem z lewego wirażu, tylko po to, by natychmiast wejść w prawy.
Z tym było podobnie, ale przecież nie musiałem się tym chwalić na ziemi. Ale powtórzyć trzeba – więc wykonałem jeszcze jeden prawy.
U góry było niebo, z podartą firanką dość rzadkich jeszcze chmur. Słońce świeciło uporczywie i jaskrawo po oczach.
Wciągnąłem zaraz duży haust tlenu, zamierzając przejść do pilotażowych figur – nieco trudniejszych. Przybrałem nieco obrotów turbiny silnika i śledząc wskazania prędkościomierza, przez kilka sekund przygotowywałem się do wykonania przewrotu. Komplet figur pionowych: przewrót, pętla i immelman, był zawsze ogromnie atrakcyjny dla widzów obserwujących samolot z ziemi. Tym razem jednak ze względu na wysokość ci na lotnisku mogli dostrzec jedynie maleńki, srebrny punkcik na nieboskłonie i fragmentarycznie ciągnące się za samolotem kondensacyjne smugi.
Ściągnąłem drążek nieco na siebie, podrzuciłem MiG-a wysoko w górę i skoordynowanym ruchem nogi oraz wychyleniem lotki rzuciłem samolot w przewrót. Krew od razu napłynęła do głowy – byłem na plecach; szybko wybrałem luz na drążku sterowym, przeszedłem do lotu nurkowego, kontrolując narastanie prędkości. Ziemia wraz ze wszystkimi kolorami leciała mi naprzeciw: pięćset, sześćset, siedemset… Kiedy strzałka prędkościomierza przekroczyła siódemkę, pociągnąłem drążek zdecydowanie na siebie, wyprowadziłem maszynę na wznoszenie, aby za chwilę wykonać regularną pętlę. Przeciążenie było zbyt duże, bo MiG, jakby się buntując, zadrżał raz i drugi ostrzegawczo. Zaraz zmniejszyłem nieco przeciążenie, ale wciąż z wyczuciem ciągnąłem drążek na siebie, starając się nie dopuścić do zbyt dużej utraty prędkości w górnym położeniu, bo to zawsze grozi korkociągiem, a już na pewno przeciążeniem ujemnym i kilkosekundowym wiszeniem na pasach głową w dół. A mnie wcale nie uśmiechało się to obrzydliwe zawiśnięcie na pasach albo nawet oparcie się głową o przejrzystą osłonę kabiny. No i ta nieuchronna w takich razach burza piasku i pyłu, która zawsze szaleje w kokpicie w tym położeniu i oblepia oczy i twarz pilota, jako że najlepszy nawet mechanik nie jest w stanie dostrzec każdej drobiny pod katapultowym siedzeniem.
Przeciążenie na kilka sekund odebrało mi wzrok. Czułem ból w piersiach, kiedy wytężałem siły, ciągnąc drążek sterowy do siebie. Na chwilę straciłem wzrok, nie będąc w stanie odczytywać wskazań kabinowych przyrządów. Mimo tego chwilowego przyćmienia pętla wyszła całkiem dobrze. Miałem swój dzień i trzeba to było do końca wykorzystać. „Przez ostatnie dwa lata całe moje życie rozgrywało się tylko między niebem a ziemią…” – pomyślałem, jednocześnie wyobrażając sobie, co by się stało, gdyby teraz zamilkł silnik MiG-a.
Wykonałem drugi przewrót, tym razem w prawo. Znów pomknąłem w dół ku ziemi, aby nabrać prędkości i nową pionową figurą wyprysnąć w górę. Silnik na pełnych obrotach pchał MiG-a do następnej pętli, ale tym razem ciągnąłem nieco mniej, bałem się zbyt długiej utraty świadomości i postanowiłem robić to z większym wyczuciem. W słuchawkach hełmofonu usłyszałem znajomy głos kierownika lotów, który żądał meldunku o samopoczuciu i aktualnej wysokości.
– Wykonuję – zameldowałem. – Wysokość sześć pięćset…
I nie przerywając czynności w kabinie, wszedłem w kolejną pętlę. Ale kiedy dochodziłem do plecowego położenia, oceniłem, że niestety na dodatkowy ruch drążka jest już za późno; zbyt szybko wytraciłem prędkość – i tak jak przypuszczałem – zawisnąłem na pasach do góry nogami i podparłem głową o osłonę kabiny. Z sekundy na sekundę samolot stawał się bardziej miękki, niemrawy i coraz mniej sterowny; niby utrudzony wspinaczką taternik, któremu zaczyna brakować sił na zdobycie szczytu. Mój MiG wciąż drapał się w górę, żeby przejść przez górny sektor ogromniastej pętli. Spod katapultowego fotela sypał się piasek, grudki dawno zeschniętego błota, jakieś odpryski farby jak zabłąkane płatki śniegu i pył; natrętnie wciskał się pod powieki, zaprószał oczy. Gdyby nie maska tlenowa, przedostałby się do nosa i ust. Kurwa mać… ale ze mnie dupa wołowa… Maszyna trzęsła się jak furmanka jadąca po wybojach i należało natychmiast nieco odpuścić stery. Następne sekundy mijały niczym na zwolnionym filmie.
Trwałem w tym parszywym stanie, tkwiłem jak po uszy w gównie i nic nie mogłem zrobić oprócz podszytego coraz większym strachem czekania. Delikatnie poruszyłem luźnym drążkiem sterowym, ale nie uzyskałem żadnej reakcji. Wciąż zbyt mało powietrza opływało skrzydła. Dźwignia ciągu od dawna była całkowicie w przodzie i nie była już w stanie wycisnąć nawet ździebka szybkości z maszyny. A mimo to pchałem żółtą dźwignię, choć doskonale zdawałem sobie sprawę, że lecę na maksymalnych obrotach, a silnik dał już z siebie wszystko. Miałem wrażenie, że tkwię nieruchomo w powietrzu, że niemal nic nie ważę. Wisiałem jak zawieszony na nitce. MiG był w tej chwili tylko bezwładną kupą metalu, która wisiała cztery kilometry nad koszalińską ziemią. Był pozbawiony prędkości, a przez to możliwości jakiegokolwiek manewrowania. Czekałem. Wystarczył jeden nieskoordynowany ruch, jeden niewielki błąd, a wyprawię siebie do wieczności i zasłynę w polskim lotnictwie jako kolejny korkociągowiec. Czułem, że drżą mi ręce. Gdzieś ulotniła się precyzja ruchów drążkiem. Jeszcze długa niczym wieczność chwila i nieznośność położenia zaczynała w końcu powoli ulegać zmianie. MiG niechętnie, ślamazarnie, choć majestatycznie opuszczał swój tępy nochal pod widziany w dali horyzont.
Burza fruwającego dookoła pyłu ustawała. Samolot przechodził już plecowe położenie i łagodnie spadał w stronę matki ziemi. Prędkość wzrastała wreszcie i myśliwiec zareagował radośnie jak rasowy koń na wyścigowej gonitwie. Niebezpieczeństwo minęło i zacząłem dochodzić do siebie. Zmniejszyłem obroty turbiny silnika, wypuściłem hamulce aerodynamiczne i kiedy przeszedł do lotu horyzontalnego, poprawiłem się w kabinie i rozluźniłem obolałe mięśnie. Niemal kipiałem ze złości, bo w gorączce lotu nie pomyślałem nawet, że może się stać coś takiego.
„Odpręż się do ciężkiej cholery…” – zganiłem sam siebie. Idąc z rosnącą prędkością coraz niżej, wracałem do świadomości.
To nie było dobre i musiałem powtórzyć figurę. Wyrównałem na wysokości dwóch tysięcy metrów, schowałem hamulce i pchnąłem żółtą dźwignię maksymalnie do przodu, starając się wycisnąć dodatkowe kilogramy ciągu z silnika. Biała strzałka prędkościomierza po lewej stronie celownika skoczyła na wartość sześciuset kilometrów na godzinę. Pod samolotem przemknęły kolorowe pola pod Boninem. Przez chwilę czułem przeciążenie 5 g. MiG zakołysał się, gdy pociągnąłem nos maszyny ku górze. Teraz było dobrze, dokładnie trzysta pięćdziesiąt kilometrów na godzinę w plecowym położeniu. Znów pociągnąłem do immelmana, wyszedłem z niego, waląc się znowu w odwrócone nurkowanie. Jeszcze zostały beczki na wznoszeniu i w nurkowaniu…
Pętla, beczka w lewo, przewrót, immelman, beczka w prawo, wszystko już spokojnie, nie tracąc panowania nad maszyną ani na sekundę, tak jak wymagał tego Białkowski. Linia horyzontu wyprawiała cuda, czasami nad głową widziałem niebo, czasami prostokąty i kwadraty pól o różnych odcieniach zieleni. Byłem zdecydowanym entuzjastą lotniczej akrobacji.
Chwile odpoczynku i refleksji po wyczerpujących lotach w moim hotelowym pokoju
Wracałem na lotnisko pod ciężarem obojętnego nieba, którego błękit był wciąż tak surowy jak świeżo położona farba.
Gramolę się z kabiny. Jak zawsze czuję ożywczy oddech wiatru – to pierwsze wrażenie. W tym oddechu i smak, i zapach, i dotyk, i dźwięk.
Mają rację starzy lotnicy – aby w lotnictwie uchodzić za dobrego, konieczna jest szeroka, wciąż uzupełniana wiedza i… morderczy wprost trening w powietrzu.