Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Zapach po burzy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 marca 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zapach po burzy - ebook

Jola jest małomiasteczkową samotną matką wychowującą dwójkę nastolatków. Prowadzi założony jeszcze przez rodziców sklep spożywczy, który okres świetności ma dawno za sobą. Teraz ledwie egzystuje, konkurując z dyskontami. Jola musi toczyć nieustanną walkę, by utrzymać się na powierzchni i związać koniec z końcem. Nie ma w jej życiu miejsca na porywy serca, jest codzienna szarość i znój.

Z wielkiego miasta przyjeżdża Ela, niewidziana od czasów liceum najbliższa przyjaciółka Joli, obecnie kobieta sukcesu, menedżerka w wielkiej korporacji. Tylko z pozoru w jej życiu wszystko błyszczy, Ela tak naprawdę cierpi, umiera dzień po dniu. Przybyła, by pozamykać dawne sprawy i się pożegnać.

Monotonię zmagań Joli z rzeczywistością, próby zatrzymania pozostałych klientów i ekspedientek, wychowywanie dzieci, ratowanie przyjaciółki oraz spory z gburowatym sąsiadem przerywa burza. Wyłączają prąd, przestaje działać internet i telefonia komórkowa, na horyzoncie widać kolumny dymu, miasteczko zostaje odcięte od świata. Nadchodzi apokalipsa? A może to tylko jakaś poważniejsza awaria? Jola zdaje sobie sprawę, że dostała szansę, by skorzystać na zamieszaniu i coś zmienić.

I zacząć wszystko od nowa.

Weronika Wierzchowska – z urodzenia mieszczka, przez długie lata zatrudniona w wielkiej korporacji jako chemiczka. Niedawno przerwała karierę, zrzuciła 30 kilogramów i wyprowadziła się na wieś. Obecnie zawodowo związana jest z malutką firmą kosmetyczną. Chwile niezajęte wymyślaniem i wytwarzaniem kremów, żeli i serum odmładzających poświęca córce, domowemu kucharzeniu oraz grzebaniu w starych książkach, które bardzo kocha. Zamiłowanie do dawnych historii próbuje połączyć z wymyślaniem własnych, tworząc opowieści o życiu kobiet: tych współczesnych i tych żyjących w dawnych czasach.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8391-681-1
Rozmiar pliku: 735 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Burza magnetyczna – zaburzenia pola magnetycznego Ziemi spowodowane intensywnymi rozbłyskami i koronalnymi wyrzutami materii słonecznej. Nie stanowią bezpośredniego zagrożenia życia, nie są szkodliwe dla organizmów, powodują intensywne zorze polarne, widoczne także daleko na południu, nawet w Italii i Meksyku. Największa odnotowana burza magnetyczna z 1859 roku spowodowała zapłon papieru w telegrafach, indukując napięcie elektryczne w przewodach. Znacznie mniej intensywne burze w latach dwudziestych i sześćdziesiątych oraz w 1989 roku spowodowały zakłócenia w audycjach radiowych na całym świecie i wyłączenia sieci energetycznej oraz zakłócenia w działaniu komputerów. Amerykańska Akademia Nauk w specjalnym raporcie ostrzega, że burza podobna do tej z XIX wieku dziś spowodowałaby globalną katastrofę, pożary transformatorów i stacji energetycznych, zniszczenia elektroniki, przede wszystkim komputerów, i wyłączenie sieci komórkowych, paraliż transportu, komunikacji satelitarnej i łączności radiowej, odcinając miliardy ludzi od cywilizacji. Na podstawie badań składu rdzeni lodowców wiemy, że tak gwałtowne burze wydarzały się cyklicznie, średnio co kilkaset lat. Kolejna może nastąpić w każdej chwili.

za Wikipedią1

Nad ranem mocno się ochłodziło i kiedy o piątej trzydzieści Jola Gronczak wyszła przed sklep, powietrze pachniało jesienią w całej jej okazałości. Nos i zatoki Joli wypełnił aromat wilgotnych liści, zimnego błota i dymu z kominów. Ten ostatni był lepki i cuchnął chemicznie, właściwie czuła drobinki smoły i palonego plastiku wypełniające drogi oddechowe. Gmina oczywiście uczestniczyła w programie Czyste Powietrze, który częściowo finansował chętnym wymianę pieców węglowych na coś bardziej nowoczesnego, ale i tak wielu mieszkańców miasteczka nie zdecydowało się skorzystać z okazji i dalej, po staremu, waliło do palenisk, co się nawinęło. Mimo sąsiedztwa puszczy, naturalnych zielonych płuc Mazowsza, powietrze w miasteczku było zawiesiste i gęste, śmierdziało ledwie tlącymi się śmieciami i tanim, ruskim węglem. Oczywiście tylko kiedy robiło się chłodno. Niestety tego roku zimnem ciągnęło już od października i w listopadzie trzeba było grzać na całego.

Jola jednak o tym teraz nie myślała, patrzyła na dostawczego vana z logiem piekarni Piekutoszczak, który zamiast wjechać na niewielki parking przed jej sklepem, skręcił w bramę wcześniej i wpakował się na podwórko do sąsiada Zbyszka Taczanowskiego. Sąsiad prowadził niewielki warsztat samochodowy, ale mało kto korzystał z jego usług, majster nie słynął bowiem z dobrej ręki i zapału do roboty. Gromadził na podwórku gruchoty, remontował je i sprzedawał z niewielkim zwykle zyskiem, do tego upychał po kątach najróżniejszego pochodzenia złom, jakieś stare urządzenia i zwykłe rupiecie. Van zatrzymał się przed nimi w ostatniej chwili, ale i tak o coś zawadził, naruszył kruchą równowagę trzymającą na słowo honoru piętrzącą się stertę złomu. Huk blach walących o betonową kostkę obudził chyba całe miasteczko. Brzęk i łomot był taki, że Jola zacisnęła powieki i odruchowo zasłoniła dłońmi uszy.

Tak wyglądał początek współpracy jej sklepiku z piekarnią Piekutoszczak. Ich kierowca wybrał się tu pierwszy raz, Jola pomyślała, że z racji wczesnej pory po prostu musiała ogarnąć go senność. Wyskoczył jednak z kabiny zupełnie żwawo i świecąc latarką, sprawdził, że samochód jednak nie został zniszczony ani jakimś cudem nawet porysowany, odetchnął, pokręcił głową i sięgnął do kieszeni po elektronicznego papierosa. I tak ledwo widoczny w mroku poranka zupełnie zniknął za chmurą mgły z podgrzanego liquidu, który przepuścił przez płuca. Jola podeszła do ogrodzenia i pomachała do niego.

– Pomylił pan wjazdy – zauważyła.

– Aha – przyznał. – To przez nawigację. Zacięła się i zaczęła wariować. Strzałeczka kręciła się i w kółko powtarzała: zawróć, jeśli to możliwe, zawróć, jeśli to możliwe. A w końcu kazała mi tu skręcić, to skręciłem.

– Ale przecież z daleka widać nasz podświetlony szyld. Sklep Pod Świerkami, tak? Nie patrzy pan, gdzie jedzie?

– Zwykle nie. Od czego mam nawigację? – Wzruszył ramionami.

Zmrużyła oczy, zamrugała, bo od tych dymów, z kominów i z płuc kierowcy, już szczypały ją oczy. Może to jednak z niewyspania? Siedziała do późna z córką, by pomóc jej odrobić matmę, później próbowała przepytać syna z lektury, by sprawdzić, czy przeczytał choć bryk ze streszczeniem, musiała jeszcze nastawić i wywiesić pranie, poprasować, przyszykować dzieciakom ciuchy do szkoły. Położyła się po północy, by wstać o piątej, wypadało zmyć w sklepie podłogę i poczekać na pieczywo. Starą piekarnię zamknęli, nie przetrwała podwyżek cen gazu i prądu, mimo że wcześniej poradziła sobie z komunizmem, transformacją i Trzecią RP. Nie pozostało nic innego, jak sięgnąć po ofertę z takiej piekarni, co jakoś się uchowała. Pieczywo przecież w sklepie być musiało.

Jolanta Gronczak była już drugim pokoleniem właścicieli sklepu wielobranżowego Pod Świerkami. Założył go jej tata, w odległych latach osiemdziesiątych, za zupełnie innej epoki, zamierzchłej i odległej, jakby była epoką geologiczną. Po jego śmierci właścicielką stała się Hanna Gronczak, mama Joli, kobieta silna zarówno fizycznie, jak i charakterem. Uważano ją za herod-babę, choć zawsze była sympatyczna i do stałych klientów zwracała się per kotku, złotko, kochanie lub w ostateczności misiu. Zdawała się nie do zdarcia, ale niedawno oświadczyła, że ma dość. Za ladą spędziła czterdzieści lat i musiała kapkę odpocząć, najlepiej do śmierci. Przepisała firmę na córkę i oddała się zarzuconej pasji, czyli działalności społecznej w kole gospodyń, stowarzyszeniu seniorek i dyskusyjnym klubie czytelniczym.

Jola sobie radziła, bo właściwie od dziecka i tak pracowała w sklepie, najpierw pomagała nieoficjalnie, później, kiedy zaszła w ciążę i zrezygnowała ze studiów, przyjęła się na stałe. Miejsce zmieniało nazwę wraz z ustrojami i przemianami, najpierw było Stasiem, następnie Liderem, ostatecznie Pod Świerkami, na cześć okolicznych drzew, które dziesięć lat temu zostały wycięte w pień podczas modernizacji linii elektrycznej. Nie miało to znaczenia, nazwa była tylko na szyldzie i w papierach, wszyscy mieszkańcy miasteczka i tak niemal od zawsze chodzili po prostu do Hani. Mama Jolanty miała naprawdę dominujący charakter, to ona była sercem i mózgiem interesu, nawet za życia męża, poza tym wszyscy w miasteczku ją znali, dużą, głośną kobietę ze skłonnością do zdrabniania.

– Jolka, to twoje?! – ryknął Zbyszek Taczanowski, wskazując palcem na vana, stojącego w środku śmietnika będącego jego podwórkiem.

Sąsiad pojawił się w drzwiach swojej chałupy stanowiącej tak w ogóle część warsztatu. Duży, kudłaty, ubrany jedynie w gacie i koszulkę na ramiączka, przez co w świetle gołej żarówki wiszącej nad wejściem widać było jego owłosione niczym u goryla ramiona i pierś. Fryzurę miał odespaną i sterczącą na jedną stronę, oczy czerwone jak norka, co nie zaskoczyło Joli, bo kładąc się spać, słyszała dobiegające z jego posesji przekleństwa, kiedy dyskutował z odwiedzającymi go kumplami. Jak często bywało, zachlali podczas dłubania w starych maszynach.

– Jak to moje? Myślisz, że stałam się właścicielką piekarni? – odparła głośno, ale zupełnie spokojnie.

– Do ciebie przyjechał, tak? To odpowiadasz za niego! Wpieprzył się w moje maszyny, w cenne urządzenia! Zapłacisz za każde uszkodzenie, nic mnie nie obchodzi, czyj to samochód – najpierw ryczał, później zaczął gderać. Podszedł do wywalonych rupieci i szturchnął blachy nogą. Jola spostrzegła, że plecy też ma kudłate. – Wszystko policzę. O, tu się wgniotło. Pińśąt złotyk. Oberwała też obudowa tokarki, zabytkowy sprzęt, z siedemdziesiątego czwartego. Wart ze trzysta złotych!

Przewróciła oczami. Takie rzeczy nie były jej w stanie wyprowadzić z równowagi. Właściwie nic już nie mogło jej rozgniewać, zmusić do płaczu, załamać, skrzywdzić. Wytworzyła wokół siebie niewidzialny pancerz i od kiedy powstał, wszystko się od niego odbijało. Mówiła głośno, kiedy było trzeba, ale nie czuła złości. Tłumiła w sobie wszystkie złe emocje, gniew, rozczarowanie, irytację. To był odruch obronny, taka sztuczka podpatrzona na kanale YouTube jakiegoś kołcza życia. Nie wierzyła ślepo w podobne pseudoterapeutyczne bzdury, mądrości i filozofie, serwowane przez uśmiechniętych i jednocześnie przemądrzałych internetowych influenserów. Tę jednak wypróbowała, bo nie mogła już wytrzymać z ciągłymi załamaniami i płaczem po nocach. Póki co działało. Inaczej już dawno rozsypałaby się w pył, zginęła marnie od napierających zewsząd problemów, od sytuacji, które prowokowały wyłącznie złe emocje. Miała ich na co dzień aż nadto. Dziś po prostu zaczęło się o piątej trzydzieści, ale to nic takiego, zniesie nawet cały dzień podobnych katastrof. Zbyt wiele już przeszła, by takie coś naprawdę ją dotknęło. Strzepnie to z siebie niczym pyłek.

– Za pół godziny muszę mieć otwarty sklep, kierowca powinien zaraz ruszyć w dalszą drogę, rozwieźć pieczywo do innych klientów – powiedziała. – Przesuńcie ten złom, bo szkoda czasu.

Kierowca nie wyglądał na palącego się do roboty, oświadczył, że nie płacą mu za wyładunek i tym podobne, zresztą i tak nie może dźwigać, ma chory kręgosłup. Jolanta tylko westchnęła, zabrała ze sklepu wózek i przeszła z nim na podwórko sąsiada. On też się nie kwapił, by uprzątnąć złom z drogi, poszedł się ubrać i ogarnąć. Sama zatem przeładowała skrzynie z chlebem i bułkami na wózek, podpisała kierowcy fakturę i wróciła do sklepu. Wszystko bez nerwów, ignorując marudzenie łamagi, który zresztą nie wiadomo po co skupił się na próbach ponownego uruchomienia nawigacji w telefonie. Bezskutecznie.

Kiedy układała pieczywo na półce w sklepie, na zewnątrz dopiero się przejaśniało. Wiedziała, że kiedy skończy pracę i wróci do domu, już będzie ciemno. Tylko z drugiej strony po co jej dzień? Co by z nim zrobiła? Ostatnie miesiące, nawet lata, przemknęły jej na powtarzaniu tych samych czynności, dzień w dzień, bez końca. Przed świtem do sklepu, cały dzień szarpaniny z klientami, dostawcami i towarem, po jego zamknięciu zajmowanie się dziećmi i domem, kilka godzin snu i powtórka. Niech sobie będzie ciemno, choćby i cały czas, ważne, by zachować trochę słońca w swojej głowie. Troszczyć się o odrobinę światła, która jeszcze ocalała gdzieś w środku. Żeby tylko całkiem nie zgasło.2

Ojciec powtarzał Joli, że jeśli coś chce mieć dobrze zrobione, powinna to zrobić sama. On też się stosował do tej złotej maksymy i dzięki temu zatyrał się na śmierć. Zmarł w wieku pięćdziesięciu pięciu lat na atak serca, na zapleczu swojego sklepiku, podczas przenoszenia towaru z magazynu. Jola uznała, że ona nie potrzebuje mieć wszystkiego zrobione dobrze, wystarczy, by działało. Dlatego nie próbowała harować jak staruszek, bez litości dla siebie. Po pierwsze zatrudniła dwie dziewczyny do pracy. To mocno uszczupliło jej zyski, ale było jedynym sposobem na przetrwanie. Nie miała jednak wyjścia. Uliczkę dalej kilka lat temu pojawiła się mordercza konkurencja w postaci Biedronki, na dodatek na skraju miasteczka zbudowano coś w rodzaju lokalnego centrum handlowego z Carrefourem jako wisienką na torcie. Powstanie w tak niewielkiej miejscowości dyskontu i hipermarketu natychmiast zarżnęło większość małych rodzinnych sklepików. Nie starczyło już dla nich miejsca, nie były w stanie sprostać konkurencji w ofercie towaru, niskich cenach i dostępności o każdej porze.

Pod Świerkami mogło zatem zginąć jak wszyscy pozostali lub musiało się dostosować, ewoluować w zakresie wyboru towaru. Nie było sensu bazować na stałych klientach i ich sentymencie do sklepiku z sąsiedztwa, bo to by nie zadziałało na dłuższą metę. Jola wprowadziła więc do oferty wyroby regionalne i towar najwyższej świeżości i jakości. Poza tym zmieniła godziny otwarcia. Uznała, że sklepik powinien przyjmować klientów od szóstej do dwudziestej pierwszej. Sprostanie temu wyzwaniu miało jej umożliwić zatrudnienie dwóch sprzedawczyń, by mogły we trzy pracować na zmiany. Oczywiście Hania, dawna szefowa, nie zostawiła córki samej sobie, także uczestniczyła w pracy minimarketu, choć raczej z doskoku i nie brała pełnych zmian. Cztery osoby były w stanie podołać i rzeczywiście jakoś się kręciło. Ludzie przychodzili, czasem specjalnie omijając Biedronkę lub uzupełniając zakupy o rzeczy, których w dyskoncie nie dało się dostać.

Dziś na porannej zmianie miała się zjawić Karolina, pulchna i zawsze uśmiechnięta dwudziestotrzyletnia dziewczyna z pobliskiego osiedla. Pracowała Pod Świerkami od trzech lat, od kiedy zwolniono ją z Biedronki, nie potrafiła bowiem wejść w rygor korporacyjny. Chodziło konkretnie o jej notoryczne spóźnianie się na zmiany i luźne podejście do regulaminu i procedur. Jola uznała, że jakoś zniesie jej wewnętrzny chaos, duszę buntowniczki bez powodu, którą Karolcia pielęgnowała. W zamian dostała pracownicę życzliwą dla klientów, swoją wesołością wprowadzającą w sklepie miłą atmosferę i przez to przyciągającą kupujących. Dzięki niej sklepik dobrze się ludziom kojarzył i chętniej do niego wracali. To było warte przymknięcia oka na jej wieczną niesubordynację.

Przed szóstą się zatem Karolina nie stawiła, choć miała zacząć zmianę. Jola sama otworzyła sklep, po czym wróciła do układania produktów na półkach, zanim ktoś zajrzał. Miała nadzieję, że Karolcia zjawi się choć około siódmej i przejmie firmę. Szefowa musiała pobiec do domu, wyszykować i wypchnąć dzieci do szkoły. Były na tyle duże, że powinny same wstać, umyć się i ubrać, ale wolała wszystkiego osobiście dopilnować.

Pierwszy na zakupy przyszedł pan Witold, emerytowany inżynier z lokalnej fabryki przetwórczej. Przez lata piastował funkcję głównego technologa alias pierwszego inżyniera, co lubił podkreślać jako życiową zasługę. Był samotnie mieszkającym wdowcem, osobą zasadniczą, konserwatywną i staroświecką. Zawsze odziany schludnie, nawet mimo tego, że po zakupy przechodził raptem przez ulicę, mieszkał bowiem w najbliższym bloku na osiedlu przyfabrycznym. Jako że kupował u Hani gazety i bułki od czterdziestu lat, nawet przez chwilę nie zamierzał zamienić jej na pobliską Żabkę ani chodzić do dyskontu. Teraz ukłonił się Joli z daleka, wybrał swoje pieczywo, nabiał i dwa pomidory, po czym dłuższą chwilę grzebał w gazetach. Podeszła do kasy, kiedy już skończył.

– Zapomniałem wczoraj wziąć „Tele Tygodnia” i wieczorem się męczyłem. Nie wiedziałem, gdzie co jest, choć i tak oglądam tylko wiadomości i sport – westchnął. – Tak, wiem, wszystko jest napisane w telewizorze, wystarczy kliknąć, ale wiesz, Jolciu, że jeśli się człowiek do czegoś przyzwyczai, trudno się przestawić na nowe. Kupuję ten tygodnik, od kiedy wychodzi, i czuję się bez niego jak bez ręki. Tak samo mam z „Super Expressem”. Szmatławiec z odmóżdżającą sieczką, ale moja Ania go tak lubiła, więc nadal jej kupuję… Choć Ani nie ma już dwanaście lat.

– Przyzwyczajenie. – Jola pokiwała głową. – Może i coś więcej? Pani Ania jest dzięki temu jakby bliżej. Kiedy kładzie pan tę gazetę tam, gdzie zwykle, to jakby nadal była w mieszkaniu.

– Tak właśnie jest. Siadam wieczorem przed telewizorem i kiedy włączę, coraz częściej mam pewność, że ona siedzi tuż obok, na swoim miejscu na kanapie. Zagaduję do niej, komentuję to, co oglądam. Śmiejemy się razem albo narzekamy na politykę, zupełnie jak przed laty, kiedy była jeszcze zdrowa, a ja pracowałem w przetwórni. Robię herbatę i zalewam do dwóch szklanek, nieświadomie i bez sensu, bo zanim wypiję swoją, ta druga jest już zimna i muszę ją wylać… Płacę kartą.

Przytknął ją do terminala, wystukał PIN. Patrzyła na jego łysą głowę, pokrytą starczymi plamami. Ile miał lat? Siedemdziesiąt parę, nie więcej, ale ostatnio zaczął się jakby szybko kurczyć i usychać. Ale może tylko się jej zdawało? Ostatnie lata mignęły jej jak widok za oknem pendolino.

– Nie chce się połączyć… Spróbujemy jeszcze raz – zauważyła po przedłużającym się oczekiwaniu.

– Mnie już się nigdzie nie spieszy. – Inżynier się uśmiechnął i machnął ręką. – Przychodzę tak wcześnie, bo i tak niemal nie śpię. Kładę się wieczorem i leżę, gapię się w sufit. Odpływam we wspomnienia i co jakiś czas sprawdzam puste miejsce Ani na łóżku. Ale jej nigdy tam nie ma. Zapominam się, gubię się w przeszłości. Później przez cały dzień przysypiam, z książką, przed telewizorem, gdzie tylko usiądę na dłużej niż chwilę. Starość jest straszna, Aniu… To znaczy, Jolu! Samotna starość to koszmar.

Płatność znów nie przeszła, pan Witold nie miał przy sobie gotówki, więc zapisała jego dług w zeszyciku. Niby sprzedaż na zeszyt to kompletny przeżytek, zresztą generujący jedynie problemy, ale w drodze wyjątku, dla stałych klientów, czasem z mamą jeszcze praktykowały takie kredytowanie. Najczęściej znajomym samotnym matkom i emerytkom, które ledwie wiązały koniec z końcem.

Dziadek sobie poszedł, choć zwlekał, ile mógł, i przystanął przed sklepem w oczekiwaniu na kogoś znajomego lub jakąkolwiek dobrą duszę, która chciałaby zamienić z nim kilka słów. Zimno było i wilgotno, poza tym o tej godzinie ludzie raczej spieszyli do pracy, minęło go ze trzech klientów, więc w końcu inżynier wrócił do domu. Jolanta nie zwracała już na niego uwagi, złościła się na terminal, który był całkiem nowy, zwykle łączył się jak błyskawica, w bonusie po prawidłowo zakończonej operacji wyświetlał uśmiechniętą buźkę. Dziś mimo kolejnych prób musiała prosić następnych klientów o płatność gotówką. Jeden się zezłościł, bo nie miał nic przy sobie, zostawił towar na ladzie i wyszedł, mamrocząc pod nosem.

– Już jestem – wysapała Karolcia, która pojawiła się za plecami szefowej.

– Już? – Jola zerknęła na zegarek.

Dziewczyna była spóźniona niemal godzinę. Jak zwykle uśmiechnięta i błyszcząca. Na piersi metalicznie lśnił jej ulubiony wisiorek na łańcuszku, secesyjny kluczyk z mosiądzu, tajemnicza ozdoba zupełnie niepasująca do młodej dziewczyny. Karolcia przesunęła się do kasy na miejsce szefowej, otarła o nią i wówczas Jola wyczuła coś w jej zapachu. Coś znajomego, ale odległego. Rozpalenie, gorączkę, ciepły sen i coś jeszcze, gorący, lepki poranek. Poranek w ramionach mężczyzny. Karolina była jeszcze rozgrzana po seksie, to musiało być to.

– Czyżbyś miała dziś gościa?

– Tak! Skąd wiedziałaś? – Odwróciła się, robiąc wielkie oczy. – On u mnie dziś nocował, musiałam mu zrobić śniadanie i wiesz, jacy potrafią być faceci… Przez to trochę mi się zeszło. Przyjechał wieczorem, jak zwykle bez zapowiedzi. I tak się jakoś zasiedzieliśmy, i przez to zaspałam. Musiałam go jeszcze wyprawić w drogę. Obiecał, że dziś wróci i zabierze mnie do miasta na obiad!

– Motorem? W taką pogodę? – Jola uniosła brwi. – Czy on się dobrze czuje?

– W jaką? Przecież nie pada, właściwie się rozpogodziło. Wyjdź czasem z tej jamy i spójrz w niebo, zanosi się dziś na słońce.

Jola pokręciła głową. Karolina pojechałaby nawet w śnieżycę na tym motocyklu, gdyby tylko on zechciał ją zabrać. Poznała go właśnie w tym sklepie, zatrzymał się przejazdem, jak wspomniał, przyjeżdżał czasem do miasteczka zadbać o groby swoich dziadków, jego rodzina bowiem mieszkała tu przed laty. Oczarował wesołą sklepową, po czym sprytnie i z wprawą starego lowelasa zrobił sobie z niej kochanicę do swobodnego użytku. Pojawiał się, kiedy chciał, i znikał bez śladu na całe tygodnie, wpadał się przespać lub z nią zabawić, później wskakiwał na swoje sportowe suzuki i z rykiem silnika odjeżdżał do miasta. Miał tam żonę, co oświadczył Karolci dopiero po kilku miesiącach związku, żony zaś nie zamierzał porzucać, nie miał do tego serca ani sumienia. Złamał tym serce Karolci, ale tylko na jakiś czas. Był na tyle przystojny, czarujący i wygadany, że zakręcił ją i jakimś cudem zmusił do życia w trójkącie. Panie nigdy się nie spotkały, on skakał między nimi zgodnie ze swoim widzimisię. Był może z dziesięć lat starszy od Karoliny i pracował w jakimś instytucie w mieście. Poza tym niewiele o sobie mówił. Lubił pozostawać tajemniczy. Nie wiadomo, kim była jego żona i czy mieli dzieci. Karolina wiedziała jedynie, że ma na imię Andrzej.

Jola nie miała jednak pewności, czy imię jest prawdziwe. Nie wierzyła temu cwaniakowi nawet odrobinę, uważała go za kanalię wykorzystującą młodą, naiwną dziewczynę z prowincji. Mógł mieć takich jak Karolcia kilka, w różnych częściach Mazowsza, po którym jeździł swoim ścigaczem. Klarowała to dziewczynie, ale ta uzależniła się od Andrzeja i traktowała niczym osobistego Boga. Czekała jego objawiania się niczym przybycia zbawiciela i mówiła o nim z najwyższą czcią, nie używając imienia. On.

– Wystaw kartkę, że dziś płatność tylko gotówką. Terminal nawalił i nie łączy – powiedziała Jola. – Powinien rankiem przyjechać Adaś z towarem. Niech rozładuje i zostawi fakturę, włóż ją tam gdzie zawsze. Wracam za jakąś godzinę.

– Nie spiesz się, będę miała oko na wszystko. – Karolina uśmiechnęła się, jak miała to w zwyczaju, od ucha do ucha. – Odetchnij trochę, przejdź się, złap choć jeden promyk słońca.

Jolanta odpowiedziała wymuszonym grymasem imitującym uśmiech. Wyszła na zewnątrz i rzeczywiście, słońce przebijało się przez chmury, wiał wiatr, pachniało czymś nieuchwytnym. Może Zbyszek napalił w piecu śmieciami lub w przetwórni za miasteczkiem spuścili kiszonkę odpadową na pole? Trudno powiedzieć.3

W drzwiach powitał ją Korek, wyłupiastooki kundel z domieszką krwi jamnika, owczarka i tylko dobry Bóg wie, jakiego jeszcze zwierzęcia. Pies w każdych okolicznościach okazywał pani szczerą, bezinteresowną miłość, merdał ogonem i kręcił zadem, wyginał się przy tym na wszystkie strony. Radował się, jakby nie widział Joli całymi miesiącami, choć minęło z półtorej godziny od ich ostatniego spotkania. Podrapała go za uchem, poklepała, pochyliła się, by mógł ją pycnąć mokrym nosem w policzek, składając w ten sposób psi pocałunek. W domu mieli jeszcze kotkę Yennefer, czarną jak noc i o takim właśnie, ponurym usposobieniu. Ona oczywiście nie zainteresowała się podporządkowanym jej człowiekiem, spała zapewne na parapecie nad grzejnikiem.

– Maaamooo, wi-fi nie działa. Już trzy razy restartowałem, łączy się na chwilę i zaraz przerywa – powiadomił ją Kacper, nawet nie wyglądając z pokoju.

Syn był podobnym do ojca wysokim jak na swój wiek blondynem. Chodził do szóstej klasy i powinien właśnie szykować się do wyjścia do szkoły.

– Co ty jeszcze robisz przy komputerze? Czekaj, przyniosłam bułki, zaraz przygotuję wam kanapki do szkoły.

– Nie chcę, wolałbym dychę i kupić sobie coś w sklepiku – mruknął chłopak.

– Pewnie słodycze! Nie ma mowy, zjesz bułkę z serem, sałatą i wędliną. – Joli nawet powieka nie drgnęła. – Wyłącz komputer.

– Chciałem zajrzeć do Librusa i sprawdzić, czy może matmę odwołali. I zobaczyć, czy coś było zadane z przyry…

– Kilka minut przed wyjściem sprawdzasz, czy coś było zadane? Wczoraj cię pytałam, czy wszystko odrobiłeś.

To były te chwile, kiedy na jej niewidzialnym pancerzu pojawiały się pęknięcia. Ich siatka rozchodziła się niczym na strzaskanej samochodowej szybie. Jeszcze trzymała się na kleju, jakiejś przezroczystej powłoce, ale lada moment mogła się rozsypać z hukiem w miliony kawałeczków. Jola obawiała się, że jeszcze chwila i eksploduje. Wrzaśnie na chłopaka, złapie go za czuprynę i trzaśnie jego głową o szafę. Ale nie, to jeszcze nie ta chwila. Znów udało się jej opanować, to przecież nic takiego, tylko dzieci. Kochane szkraby, po prostu dbają o to, by mogła na co dzień zakosztować radości macierzyństwa, tyle że w różnych odsłonach. Może czerpać, ile dusza zapragnie, z tej krynicy szczęścia i miłości, cieszyć się tym darem, jakim jest posiadanie potomstwa. To były właśnie takie chwile, kiedy miała ochotę wrzeszczeć na całe gardło.

– Telefon też przerywa, nie mogłam się dogadać z Zuzą – odezwała się Natalia.

Córa była o rok starsza od brata, chodziła już do siódmej klasy i miała mentalność znacznie dojrzalszą od Kacpra. Jej nie trzeba było pilnować z nauką, uczyła się zresztą zawsze bardzo dobrze. Za to z dnia na dzień stawała się coraz bardziej niezależna i samodzielna, chyba wydawało się jej, że jest już niemal dorosła. Zaczęła się malować i obecnie jej największą pasją było długotrwałe poprawianie makijażu przed lustrem.

– Zmyj tapetę z twarzy, ledwie skończyłaś trzynaście lat! Nie możesz chodzić do podstawówki, wyglądając jak nieletnia prostytutka z Taksówkarza!

– Z jakiego taksówkarza?

– Jak Jodie Foster w Taksówkarzu, taka aktorka w takim filmie.

– Nie słyszałam, pewnie to jakiś film dla dziadersów. Poza tym mój delikatny makijaż to nic, Zuza ma włosy zafarbowane na różowo. Kiedy ja będę mogła się zafarbować?

Jola odetchnęła w duchu. Po omacku zaczęła szukać w swoim wnętrzu tej odrobiny światła, radości życia, tej ostatniej cząstki spokoju, resztkowych atomów ciepła. Musiała je znaleźć za wszelką cenę, inaczej zacznie płakać. Była tak strasznie już tym wszystkim zmęczona, po prostu nie miała sił nawet na takie drobiazgi jak dość łagodna sprzeczka z córką. Przecież to właściwie była tylko zwykła rozmowa, żaden powód do nerwów. Skoro rozsypuje się podczas czegoś takiego, znaczyło, że przyjęła na swój niewidzialny pancerz za dużo. Nie sposób pozostawać w każdych okolicznościach spokojną, ciągle gromadzić w sobie złość i nigdzie jej nie wylewać. Wreszcie zbierze się jej za dużo, ciśnienie wzrośnie do tego stopnia, że skończy się eksplozją i Jola wybuchnie niczym przeciążony kocioł starej lokomotywy.

– Wyczyściliście kuwetę Yennefer? Oczywiście nie, najlepiej, by kotka narobiła mi ze złości do butów. Kto chciał kota i się zaklinał, że będzie go pielęgnował, karmił, zmieniał mu żwirek? No, kto?! – Nagle podniosła głos.

– Jak się jej zachce, wyjdzie klapką w drzwiach na podwórko. – Natalia wzruszyła ramionami, nie odrywając spojrzenia od swego odbicia w lustrze. – Mamo, zgłoś awarię routera czy coś, bo po południu będę potrzebowała sieci.

– Na oglądanie TikToka? – Jola przeszła do kuchni, wysypała bułki na blat i złapała za nóż, by je przekroić.

– Do odrabiania lekcji. Będziemy robiły prezentację z dziewczynami i połączymy się zdalnie. – Natalia pochyliła się do Korka i zaczęła go głaskać. – Chodź, słodziaku! Kto jest najbrzydszym pieskiem we wiosce? Daj mi buzi!

Zdalnie! Wszystkie dziewczyny z klasy mieszkają w promieniu jednego kilometra, mają do siebie najwyżej piętnaście minut spaceru piechotą. Dlaczego nie umówią się u jednej i nie zrobią tej pracy razem? Przecież byłoby weselej spotkać się z przyjaciółkami na żywo niż łączyć się przez Teamsa. Młode pokolenie miało jednak inne spojrzenie na te sprawy. Podczas pandemii zaadaptowało się do łączności cyfrowej do tego stopnia, że traktowało ją jako coś naturalnego. Ale co się dziwić, dzieci należały do pokolenia Z, do zoomersów, pierwszej generacji, która urodziła się w epoce cyfrowej i dla której świat wirtualny istniał od zawsze. Nic dziwnego, że matka nie mogła ich zrozumieć, dzieliła ich przepaść technologiczna i obyczajowa jednocześnie.

O dziwo, babcia Hania dogadywała się z wnukami bez problemów. Chyba po prostu dlatego, że akceptowała ich odmienność i nie próbowała na siłę niczego narzucić, niczego zmienić ani choćby zrozumieć. Ale czy to najlepsze podejście, dobre do naśladowania, zwłaszcza kiedy było się matką pary zoomersów?

Zrobiła im kanapki. Natalia zabrała dwie bułki z grzeczności i bez grymaszenia, Kacper się krzywił i marudził, że nie lubi takiego żarcia. Bułki to białe pieczywo, czyli sam gluten, czysta śmierć, natomiast wędlina to obrzydlistwo, zmielone ciało martwej świni. Tylko ser jest dobry, ale taki roztopiony na pizzy. Jola już tylko kręciła głową, nie próbowała tych uwag skomentować. Nie miała pojęcia, gdzie chłopak to sobie wbił do głowy, ale w ciemno mogła strzelać, że to mądrości z internetu. Teraz wszystko było z internetu, nie tylko żarty i muzyka, ale też opinie kształtujące postawy młodych ludzi. Nie miała pojęcia, czy to źle, czy dobrze. Po prostu inaczej niż kiedyś.

– Mamo, nie musisz nas codziennie wyprawiać jak małe dzieci. Mam prawie czternaście lat! Do matury będziesz nas odprowadzała za rączkę pod szkołę? – Natalia zatrzymała się w drzwiach. Oczywiście nie zmyła makijażu, puściła polecenie matki mimo uszu.

Zatrzymać ją i kazać się umyć?, Jola pomyślała z rosnącym poczuciem bezsilności. Ale co to da? Skończy się awanturą, gniewem, płaczem. Mój pancerz rozpadnie się w proch i cały świat ze swoimi problemami runie mi na głowę. Tego mogę nie znieść. Tylko z kolei jeśli odpuszczę, Natka uzna, że na wszystko już może sobie pozwolić, zignorować każde moje polecenie i radę. Pułapka bez wyjścia.

Stały tak przez chwilę, Natalia czekając na odpowiedź matki, ona z kolei nie mogąc podjąć decyzji, co zrobić.

– To pa! – rzuciła córka i zamknęła drzwi.

Jola usiadła w kuchni na stołku, czuła się zmęczona. Chronicznie niewyspana i zawalona po uszy codziennością. Postanowiła wypić herbatę, zanim wróci do sklepu. Przez te piętnaście minut bez niej chyba świat się nie zawali.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: