Zapach szafranu - ebook
Zapach szafranu - ebook
Wyjątkowe połączenie "Pamiętnika" Nicholasa Sparksa i nastrojowych powieści Khaleda Hosseiniego.
Roya, rozmarzona, idealistyczna nastolatka, żyjąca pośród politycznych przewrotów 1953 roku w Teheranie, znajduje literacką oazę w sklepie papierniczym pana Fakhriego, gdzie zaopatrzyć się można w książki, długopisy i butelki atramentu w kolorze klejnotów. Właściciel przedstawia ją swojemu ulubionemu klientowi - przystojnemu Bahmanowi, młodzieńcowi o wielkim poczuciu sprawiedliwości i ze słabością do poezji Rumiego. Młodzi natychmiast tracą dla siebie serca - romans kwitnie, a mały sklepik papierniczy pozostaje ich ulubionym miejscem w pełnym niebezpieczeństw Teheranie.
Roya i Bahman zaczynają planować ślub. Ich kilkumiesięczną idyllę przerywa jednak zamach stanu – kochankowie tracą ze sobą kontakt, a wszelkie próby odnalezienia siebie nawzajem okazują się bezowocne. Zrozpaczona Roya przenosi się do Kalifornii, a następnie do Nowej Anglii, gdzie wychodzi za mąż za innego mężczyznę.
Mija sześćdziesiąt lat… Przypadek sprawia, że dawni narzeczeni spotykają się raz jeszcze. Nastaje moment, gdy pora odpowiedzieć na pytania, które dręczyły ich oboje od ponad pół wieku: Gdzie zniknąłeś? Dlaczego się nie odzywałeś? Jak to się stało, że mogłaś o mnie zapomnieć?
Marjan Kamali urodziła się w Turcji, ale dzieciństwo spędziła, podróżując z irańskimi rodzinami przez kilka kontynentów. Studiowała literaturę angielską, co zaowocowało wydaniem kilku książek. Jej debiut "Together Tea" zdobył wiele nagród i został zaadaptowany na scenę. "Zapach szafranu" to nowy bestseller, którym zachwycają się krytycy na całym świecie. Marjan obecnie mieszka z mężem i dziećmi w Bostonie, gdzie tworzy kolejne opowieści pełne miłości, tajemnic i orientalnych zapachów.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-881-1 |
Rozmiar pliku: | 565 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
2013
DOM SENIORA
Wyznaczyłam datę spotkania z nim.
Powiedziała to tak, jakby umówiła się z dentystą lub terapeutą albo namolnym sprzedawcą lodówek, który obiecał jej i Walterowi dożywotnią gwarancję na zimne mleko, chrupiące warzywa i ser bez pleśni, jeśli tylko kupią ten najnowszy model.
Walter wycierał naczynia ze wzrokiem wbitym w ścierkę kuchenną z obrazkiem żółtego kurczaka trzymającego parasolkę. Nie zaprotestował. Zamiłowanie Waltera Archera do logiki, jego zaufanie do rozumu stanowiły świadectwo zdrowego rozsądku Royi. Czyż nie wyszła za mężczyznę, który był racjonalny i – mój Boże – niewiarygodnie wyrozumiały? Przecież w końcu nie wyszła za tamtego chłopca, którego poznała wieki temu w małym sklepie papierniczym w Teheranie, lecz związała swoje życie z tym urodzonym w Massachusetts filarem stabilizacji. Z Walterem. Który prawie każdego dnia jadał na śniadanie jajko na twardo i który powiedział, wycierając naczynia:
– Jeśli chcesz się z nim spotkać, powinnaś to zrobić. Ostatnio nie byłaś w najlepszym stanie.
Roya Archer była już prawie Amerykanką, nie tylko ze względu na małżeństwo, ale też z racji tego, że przebywała w Stanach Zjednoczonych od ponad pięćdziesięciu lat. Pamiętała dzieciństwo spędzone na gorących zapylonych ulicach Teheranu, na których bawiła się w berka ze swoją młodszą siostrą Zari, jednak teraz jej życie było skrupulatnie zamknięte w Nowej Anglii.
Z Walterem.
Jedna wizyta w sklepie zaledwie tydzień temu – żeby kupić spinacze do papieru! – i wszystko wróciło. Znów zanurzyła się w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim roku. Kino Metropol w środku największego irańskiego miasta tamtego niespokojnego lata. Czerwona okrągła kanapa w holu, nad którą kryształy żyrandola lśniły niczym brzuchate łzy, dym z papierosów unosił się smugami. On poprowadził ją po schodach do sali kinowej, a tam, na ekranie, pieściły się gwiazdy o obco brzmiących nazwiskach. Po filmie spacerował z nią w letnim zmierzchu. Niebo było lawendowe i pokryte tak różnorodnymi odcieniami purpury, że nie wydawały się prawdziwe. On poprosił ją o rękę obok krzewu obsypanego jaśminem. Wymienili niezliczone listy miłosne, planowali wspólną przyszłość. Jednak koniec końców nic z tego nie wyszło. Życie wyrwało jej wszystko, co zaplanowali.
Nic się nie stało.
Matka Royi zawsze mówiła, że przeznaczenie jest wypisane na naszych czołach, kiedy się rodzimy. Nie można go zobaczyć, nie można go odczytać, ale na pewno tam jest, wypisane niewidzialnym atramentem, i życie za nim podąża. Bez względu na wszystko.
Roya wyrzuciła tamtego chłopca z głowy na całe dziesięciolecia. Budowała nowe życie, poznawała kraj. Wychowywała dziecko. Równie dobrze tamten teherański chłopiec mógł zostać wciśnięty na samo dno wiadra jak bezużyteczna i zniszczona ścierka, wepchnięta tak głęboko, że po pewnym czasie została prawie całkiem zapomniana.
Jednak teraz mogła go wreszcie zapytać, dlaczego zostawił ją tam, na środku placu.
*
Walter ostrożnie wjechał na śliskie miejsce parkingowe, ograniczone śnieżnymi zaspami. Kiedy się zatrzymali, Roya nie mogła otworzyć drzwi auta. W jakiś sposób podczas wspólnej długiej podróży zostali zamknięci w środku.
Obszedł samochód i otworzył jej drzwi, ponieważ był Walterem i ponieważ został wychowany przez matkę (Alice: uprzejma, miła, pachniała sałatką ziemniaczaną), która nauczyła go, jak należy traktować damę. Ponieważ miał siedemdziesiąt siedem lat i nie potrafił zrozumieć, dlaczego w obecnych czasach młodzi mężczyźni nie obchodzą się ze swoimi żonami jak z kruchym szkłem. Pomógł Royi wysiąść z samochodu i upewnił się, że robiony na drutach szalik osłania jej nos i usta przed wiatrem. Razem ostrożnie przecięli parking i weszli po schodach do szarego budynku Domu Seniora w Duxton.
W holu przywitał ich podmuch przegrzanego powietrza. Za biurkiem siedziała młoda kobieta około trzydziestki, z blond włosami upiętymi w kok. Na piersi miała przypięty identyfikator z imieniem CLAIRE. Ulotki przyczepione do tablicy ogłoszeniowej za jej plecami zachwalały „Wieczór filmowy!” i „Bawarski lunch!” – wszystkie opatrzone wykrzyknikami, chociaż kartki miały ośle rogi, zgarbieni ludzie na wózkach inwalidzkich posuwali się wolno po linoleum, a inni popychali chodziki, podpierając się na nich, by nie upaść.
– Witajcie! Dołączycie do nas na piątkowy lunch? – Claire miała donośny głos.
Walter otworzył usta, żeby coś powiedzieć.
– Dzień dobry, on nie dołączy – odpowiedziała szybko Roya. – Mój mąż zamierza spróbować słynnej fałszywej rolady z homarem w Dandelion Deli. Sprawdziłam ją na Yelp. Rzadko można znaleźć roladę z homarem serwowaną w środku zimy, nie sądzi pani? Nawet jeśli jest fałszywa. – Paplała bez sensu. Tak bardzo starała się nie denerwować. – Dostała pięć gwiazdek.
– Restauracja? – Recepcjonistka wyglądała na zaskoczoną.
– Ich rolada z homarem – wymamrotała Roya.
Walter westchnął. Uniósł pięć palców, by pokazać Claire, że jego żona wierzy w pięć gwiazdek.
– Och, rozumiem! Homar. – Claire pokiwała głową. Wymawiała to słowo „homah”. – Recenzjom z Yelp trzeba wierzyć!
– No to idź – powiedziała łagodnie do męża Roya. Stanęła na palcach, żeby pocałować Waltera w świeżo ogolony policzek. Cienka jak krepa skóra, zapach mydła Irlandzka Wiosna. Chciała dodać mu odwagi.
– Dobrze, dobrze. – Walter pokiwał głową. – Masz rację. W takim razie znikam. – Ale ani drgnął.
Ścisnęła go za rękę, delikatny uścisk, jaki znała całe życie.
– Proszę nie pozwolić, żeby wpakowała się w kłopoty – powiedział w końcu do recepcjonistki Walter. Głos miał pełen napięcia.
Podmuch lodowatego powietrza wypełnił hol, kiedy Walter wymaszerował przez podwójne drzwi i zszedł na oblodzony parking.
Roya, czując się niezręcznie, stała przed biurkiem. Nagle przytłoczyła ją woń amoniaku i gotowanego mięsa. Wołowina? Zdecydowanie wołowina z cebulą. Przez ogrzewanie, podkręcone w ramach rekompensaty za zimno Nowej Anglii, zapach gulaszu był trudny do zniesienia. Nie mogła uwierzyć, że naprawdę tu przyszła. Kaloryfery syczały, wózki inwalidzkie piszczały i nagle to wszystko wydało się jej okropnym błędem.
– A jak mogę pomóc pani? – zapytała Claire. Na szyi nosiła złoty krzyżyk. Patrzyła na Royę z dziwnym wyrazem twarzy, jakby sądziła, że ją zna.
– Jestem umówiona na spotkanie – wyjaśniła Roya. – Z jednym z waszych pacjentów.
– Ach, ma pani na myśli pensjonariusza. A z kim?
– Z panem Bahmanem Aslanem. – Słowa powoli wypłynęły z ust Royi niczym kółka dymu, widzialne i prawdziwe. Minęły lata, odkąd wypowiedziała na głos jego pełne imię i nazwisko.
Krzyżyk na szyi Claire lśnił w świetle jarzeniówek. Walter już pewnie wyjechał z parkingu.
Claire wstała i obeszła biurko, żeby stanąć z Royą twarzą w twarz. Delikatnie ujęła obie jej dłonie.
– Tak miło wreszcie panią poznać, pani Archer. Nazywam się Claire Becker, jestem zastępcą kierownika w naszym domu. Dziękuję, że pani przyszła. Tak wiele o pani słyszałam. Pani obecność tutaj dużo dla mnie znaczy.
A zatem nie była recepcjonistką, tylko kierowniczką. Skąd Claire Becker znała nazwisko Royi? Pewnie widniało w kalendarzu wizyt. Przecież umówiła się na spotkanie. Ale dlaczego ta młoda kobieta zachowywała się tak, jakby ją znała? I gdzie tyle o niej słyszała?
– Proszę za mną – rzekła łagodnie Claire. – Zaprowadzę panią do niego. – Tym razem nie dodała obowiązkowego wykrzyknika, który wydawał się niezbędny, by przysłonić panujące wokół przygnębienie.
Roya podążyła za Claire korytarzem do dużej sali, w której stał długi stół otoczony plastikowymi składanymi krzesłami. Jednak nikt nie siedział przy nim, grając w bingo czy plotkując.
Claire wskazała w odległy kąt pomieszczenia.
– Czekał na panią.
Przy oknie siedział mężczyzna na wózku inwalidzkim ustawionym obok pustego plastikowego krzesła. Był zwrócony do nich plecami i Roya nie widziała jego twarzy. Claire ruszyła w jego stronę, lecz nagle się zatrzymała. Przekrzywiła głowę i zmierzyła Royę od stóp do głów, jakby szacowała jej możliwości w kwestii bezpieczeństwa, wyrządzania szkód czy histerii. Zaczęła bawić się naszyjnikiem.
– Czy coś pani przynieść? Wodę? Herbatę? Kawę?
– Och nie, nie trzeba, dziękuję bardzo.
– Jest pani pewna?
– Miło, że pani pyta. Ale nie.
Teraz to Claire się ociągała. Na Boga, nikt nie chciał zostawić Royi samej z tym… pensjonariuszem. Na litość boską! Jakby ona, drobna kobieta po siedemdziesiątce, miała nad nim jakąkolwiek władzę – albo w ogóle jeszcze nad kimkolwiek. Jak gdyby ona, Roya Archer, mogła samą swoją obecnością wzniecić pożar albo spowodować wybuch.
– Wszystko w porządku – dodała. Nauczyła się takich zwrotów od Amerykanów: „wszystko w porządku”, „mam się świetnie”, „wszystko gra”, „oki-doki”. Proste amerykanizmy. Umiała to robić. Serce jej waliło, ale ze spokojem patrzyła na Claire.
Ta spuściła głowę, aż w końcu odwróciła się i odeszła. Stukot jej obcasów, gdy wychodziła z sali, współgrał z niebywale głośnym biciem serca Royi.
Wciąż jeszcze mogła ruszyć za Claire i opuścić to cuchnące miejsce, dołączyć do Waltera, zanim skończy lunch, wrócić do domu, położyć się do łóżka i udawać, że nigdy nie dokonała tej dziwnej błędnej oceny. Nie było za późno. Wyobraziła sobie Waltera, zgarbionego nad swoim piwem imbirowym i roladą z homarem, zupełnie samego w tych delikatesach – biedactwo. Ale nie. Przyszła tutaj, żeby w końcu się dowiedzieć.
Jedna stopa przed drugą, tak to się robi. Zmusiła się, by ruszyć w stronę stojącego przy oknie wózka. Jej obcasy nie stukały, miała na sobie niezawodne szare buty na grubej podeszwie. Walter upierał się, żeby włożyła śniegowce, ale odmówiła. Była w stanie zaakceptować wiele rzeczy, ale pójście na pierwsze od sześćdziesięciu lat spotkanie z dawnym kochankiem w puchatych eskimoskich butach było jedną z niewielu, na które zgodzić się nie mogła.
Mężczyzna był nieświadomy jej obecności, jak gdyby nie istniała.
– Czekałem. – Rozległ się nagle głos mówiący po persku i ciało Royi przeszył dreszcz. Kiedy byli nierozłączni, ten głos dodawał jej sił i przynosił pocieszenie.
Był rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty trzeci. Lato. Ona miała siedemnaście lat. Nowa Anglia się rozpłynęła, zimno i sztuczny upał w budynku zniknęły. Nogi Royi były opalone i umięśnione. Stali, ona i on, przy barykadzie, oparci o nieheblowane drewno, krzyczeli ile sił w płucach. Tłum falował, słońce paliło ją w głowę, dwa długie warkocze sięgały jej do piersi, okrągły kołnierzyk przesiąkł potem. Wokół nich ludzie wymachiwali pięściami i krzyczeli jednym głosem. Oczekiwanie, świadomość, że zbliża się coś nowego i lepszego, pewność, że ona będzie jego w wolnym, demokratycznym Iranie – to wszystko należało do nich. Mieli po swojej stronie przyszłość i los, zaręczeni w kraju stojącym na progu wielkich zmian. Kochała go z siłą eksplozji. Niemożliwe było wyobrazić sobie przyszłość, w której nie będzie codziennie słyszała jego głosu.
Roya zobaczyła na linoleum swoje stopy, których nagle nie mogła rozpoznać – w małych szarych butach starszej pani, z grubymi podeszwami i maleńkimi kokardkami na czubkach.
Mężczyzna obrócił wózek i na jego twarzy pojawił się uśmiech. Wyglądał na zmęczonego, miał wysuszone wargi, a jego czoło znaczyły głębokie bruzdy. Ale oczy miał pełne radości i nadziei.
– Czekałem – powtórzył.
Czy to możliwe, by tak łatwo cofnąć się w czasie? Głos miał ten sam. To był on, cały, te oczy, głos, jej Bahman.
Nagle przypomniała sobie, po co tu przyszła.
– Właśnie widzę. – Jej głos okazał się o wiele donośniejszy, niż się spodziewała. – Ale jedyne, o co chciałam cię zapytać, to dlaczego, na litość, nie poczekałeś wtedy?
Opadła na krzesło obok niego, tak zmęczona jak nigdy podczas wszystkich lat, które spędziła na ziemi. Miała siedemdziesiąt siedem lat i była wyczerpana. Jednak gdy przypomniała sobie tamto okrutne, odzierające ze złudzeń lato, po którym nigdy całkiem nie doszła do siebie, poczuła się tak, jakby nadal była siedemnastolatką.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI