- W empik go
Zapach szkoły - ebook
Zapach szkoły - ebook
Czym pachniała szkoła Marysi Kreft, chojnicka podstawówka mieszcząca się tuż obok rodzinnej kamienicy dziewczynki? Starymi, drewnianymi, impregnowanymi podłogami, posiłkami przygotowywanymi w stołówce, zakurzonymi książkami przechowywanymi na poddaszu, wreszcie tym charakterystycznym zapachem piwnic.
Oczami małej dziewczynki, dorastającej panny i dorosłej kobiety, nauczycielki, obserwujemy szkolną codzienność. Pełne ciepła i nostalgiczne historie z własnego szkolnego życia narratorka uzupełnia opowieściami o szkole z perspektywy nauczycielki: wspomnieniami o uczniach, wyjątkowych wydarzeniach, osiągnięciach, sukcesach, wycieczkach. Czy to w powojennej podstawówce, czy w tysiąclatce, czy w elitarnej szkole społecznej, autorka podkreśla istotę współpracy w szkolnym środowisku, dobrych relacji między uczniami, nauczycielami i rodzicami, chęć zdobywania wiedzy i sens codziennych powrotów do szkolnej ławki.
Maria Danuta Kordykiewicz – trochę szalona, zadowolona z życia człuchowianka z chojnickimi korzeniami, dla której najważniejsza jest rodzina: mąż, czworo dzieci (ze swoimi połówkami) i dziewięcioro wnucząt. Choć Człuchów zajmuje w jej sercu najważniejsze miejsce, to wspomnienia lat dziecięcych i młodzieńczych co chwila powracają smakami, zapachami i kolorami chojnickich klimatów. W przygotowaniu powieść „Kolory miłości”.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-170-4 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Maria wchodzi na pierwszą w nowym roku szkolnym lekcję języka polskiego do ośmioosobowej grupy maturzystów. Po wakacjach jej „medycy” są wyraźnie rozluźnieni, roześmiani, więc dla pełnej mobilizacji próbuje ich zaskoczyć.
– Czy wiecie, że już za kilka miesięcy wasza matura?
– To dopiero w maju! – odpowiadają rozkoszujący się wakacyjnymi wspomnieniami licealiści.
I wtedy polonistkę dopada porażające olśnienie.
– Matko Boska! Przecież w maju będzie półwiecze mojej matury!!
Tak, w 1964 roku skończyła liceum ogólnokształcące w Chojnicach, w maju tegoż roku zdawała maturę pisemną, a 3 czerwca egzamin ustny z pięciu przedmiotów: języka polskiego, języka rosyjskiego, matematyki, wiedzy o Polsce i świecie współczesnym oraz z wybranego przedmiotu, a tym była geografia.
Przypomniała sobie ten maraton egzaminacyjny, jako że odbywał się jednego dnia w auli szkolnej. Zdający przechodził od jednej do drugiej komisji, losował pytania, przygotowywał się, odpowiadał przed egzaminującymi go profesorami – i tak pięć razy… Ogłoszenie wyników odbywało się zawsze po zakończeniu egzaminów w danym dniu. Maria przypomniała sobie przerażone miny profesorów, gdy do auli wkroczyła komisja z kuratorium, i to właśnie wtedy, gdy przygotowywała się do odpowiedzi z geografii. Nauczycielka geografii była spokojna, bo wiedziała, że Marysia sobie świetnie poradzi… I tak też było!
– Ciekawe, jak zapamiętają mnie moi uczniowie – zastanowiła się przez chwilę Maria.
I zaraz w jej pamięci ukazała się polonistka i wychowawczyni w jednym – Mieczysława Winowska, która tuż przed maturą, kiedy dowiedziała się, że Marysia chce studiować na Politechnice Szczecińskiej, zagadnęła dziewczynę:
– Marysiu, może polonistykę? – I zaraz dodała, oceniając uczennicę za jej rolę gospodyni klasy: – Z ciebie byłaby taka dobra nauczycielka!
Tego maturzystka się nie spodziewała, ze zdziwieniem przyjęła te słowa, nawet miała cichy żal, że wychowawczyni tak źle jej życzy! Podjęcie studiów pedagogicznych nie było przecież na topie i nie wiązał się z tym prestiż w środowisku młodzieży.
Ale życie potrafi płatać figle… Egzaminy wstępne okazały się porażką, więc nici z bycia jakimś inżynierem transportu drogowego! Najpierw Studium Nauczycielskie w Szczecinie, potem Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Słupsku, wreszcie studia podyplomowe z zakresu organizacji i zarządzania oświatą w Gdańsku i… Maria jest i polonistką, i dyrektorem Zespołu Szkół Społecznych w Człuchowie.Mieszanka zapachów
Szkoła Podstawowa nr 3 w Chojnicach.
Chojnicka kamienica, w której mieszkała rodzina Kreftów, przylegała do budynku Szkoły Podstawowej nr 3, więc cała gromadka dzieciaków w niej rozpoczynała swoją edukację. Szkoła miała cztery poziomy. Lekcje odbywały się na parterze i piętrze, na poddaszu mieściła się biblioteka i coś w rodzaju stołówki, tam też znajdowało się mieszkanie rodziny woźnego Galikowskiego, w piwnicach zaś były ubikacje i warsztaty do nauki prac ręcznych dla chłopców.
Na Marysię czas wypełniania obowiązku szkolnego przyszedł we wrześniu 1953 roku. Kiedy po raz pierwszy przekroczyła progi szkoły, poczuła się źle, a to z powodu zapachu drewnianych podłóg, które zostały w czasie wakacji zaimpregnowane jakimś brązowym, cuchnącym preparatem. Woń ta utrzymywała się dość długo, a jak już podłogi straciły intensywny brązowy kolor, rozpoczynały się ferie i znowu smarowano drewno wstrętną cieczą. Najbardziej odmienne zapachy wydzielała piwnica i poddasze.
Marysia pochodziła z wielodzietnej rodziny, więc objęta została akcją dożywiania, co przyjęła jak dopust Boży, po prostu nie lubiła zawiesistych zup, w dodatku podawanych w jakichś cynkowych miskach! Wyjątkiem była kasza manna polana niewielką ilością owocowego soku, którą dziewczynka i inne dzieci zjadały z apetytem. Wiadomo było, kiedy serwowano kaszę, bo wtedy w czasie przerwy długa kolejka ustawiała się aż na schodach z piętra na poddasze. Trudno też było znaleźć miejsce do konsumpcji, więc za stół służyły parapety, stopnie…
Dziewczynka lubiła poddasze też z innego powodu: to tu była biblioteka szkolna, a w niej ulubiona, choć surowa nauczycielka języka polskiego. Pani Lewińska znała upodobania swojej uczennicy, toteż zawsze doradzała tematykę książek, angażowała też Marysię do konkursów recytatorskich i czytelniczych.
O ile poddasze zawsze kojarzyło się z przyjemnymi doznaniami, o tyle piwniczne pomieszczenia odstraszały odorem. Marysia nigdy nie przemogła się, by skorzystać ze szkolnej ubikacji. W płocie odgradzającym szkołę od kamienicy były dwie luźne deski. Wystarczyło je odchylić i już dziewczynka znajdowała się na swoim podwórku.
Zwykle dwa razy w ciągu dnia biegała do domowej toalety, zabierając często koleżanki, bo i one nie znosiły piwnicznych ubikacji w szkole. Przemieszczała się w czasie przerw do rodzinnego domu także w czasie lekcji prac ręcznych.
Kiedy przez wiele tygodni uczono dzieci robić na drutach wełniane szaliki, czapki, skarpety, Marysia na pierwszej lekcji udawała, że coś tam dzierga, potem w czasie przerwy biegła do domu, a tam już babcia Wiktoria nadrabiała godzinną bezczynność wnuczki. Mimo że za wykonaną pracę uczennica otrzymywała piątkę, to ocena nie należała do tych, z których dziewczynka była dumna! A kiedy już jako dorosła próbowała nauczyć się robótek na drutach, to wykonana przez nią praca bardziej przypominała pancerz niż sweterek…
Koleżanki, z którymi od klasy pierwszej spędzała najwięcej czasu, to Janka nazywana Lalą i Wanda. Obie mieszkały w młynie przy ulicy Świerczewskiego. Gdzieś od klasy piątej do najbliższego grona dołączyły Basia i Marysia – obie z sąsiedztwa. Rodzice Basi mieszkali w dość odległej od Chojnic leśniczówce, więc dziewczynka zamieszkała w sąsiadującej z Marysiną kamienicy razem ze starszą siostrą. Druga nowa koleżanka, rudowłosa Marysia, przybyła do Chojnic jako repatriantka ze Związku Radzieckiego i zamieszkała także na ulicy Dworcowej.
Szkolne życie nie było zbyt urozmaicone, ograniczało się do zabaw w czasie przerw. Kiedy tylko dopisywała pogoda, uczniowie klas starszych grali w piłkę: nożną, w szczypiorniaka, modna była zabawa ze scyzorykiem w roli głównej. W słotne dni w czasie przerw ławki przeobrażały się w boiska do gry w cymbergaja. Każdy szanujący się gracz zaopatrzony był w mały grzebyk i guziki. Aż dziw bierze, jak na niezbyt prostych blatach ławek można było trafić do bramek!
Próbowano także grać w piłkę ręczną w klasie, ale taka zabawa zakończyła się dla Marysi złamanym palcem prawej ręki. Trzeba było założyć gips – i to nie tylko na palec, ale unieruchomiono całą prawą rękę do łokcia! Kiedy przyszła pora na zdjęcie gipsu, dziewczynka w poczekalni czekała tak długo, że od szpitalnych zapachów poczuła się źle i zemdlała… Wtedy momentalnie zajęto się pacjentką!
Marysia zawsze była wątła, a jej blada cera spowodowała, że podejrzewano u niej anemię, stąd częste skierowania na badania krwi, których bała się jak ognia i zawsze albo mdlała, albo robiła sceny. Z powodu tych podejrzeń po klasie piątej została zakwalifikowana na kolonie zdrowotne do podbydgoskiej Smukały.
Przyjechały tam takie jak ona dzieci z wielodzietnych rodzin. W ogromnej sali stało kilkanaście żelaznych łóżek, przy każdym z nich prosty stolik, w którym mieściły się wszystkie osobiste rzeczy. Najważniejszy okazał się kubek do mycia zębów i widelec. Kolonistów ogarnął szał zwany koglem-moglem. Dzieci miały jakieś kieszonkowe, które przeznaczały na zakup jajek od okolicznych gospodarzy. W czasie ciszy poobiedniej wyjmowały z szafek kubki, widelce, cukier i jajka. Następowało oddzielenie żółtka od białka, żółtko ukręcało się z cukrem, a białko w kubku do mycia zębów ubijało się widelcem na sztywno. Potem wystarczyło połączyć obie masy i… cisza miała niezwykły smak!
Marysia znalazła tu bratnią duszę – Dankę, córkę kolonijnej pielęgniarki pochodzącej z Bydgoszczy. Nowa koleżanka różniła się od niej, była wysoką blondynką, miała długie, smukłe palce, dość duże stopy, czyli kompletne przeciwieństwo filigranowej, ciemnowłosej i czarnookiej chojniczanki. Obie dziewczynki przypadły sobie do gustu i ich przyjaźń (choć głównie korespondencyjna) przetrwała przez lata.
Grupa dziewcząt na koloniach w Smukale.
Od wydarzenia ze złamanym palcem Marysi jej klasowi koledzy – w obawie przed wyrządzeniem krzywdy innym dziewczętom – już nie trenowali piłki ręcznej w klasie. Dwie sale na pierwszym piętrze przedzielone były rozsuwaną ścianą, dzięki czemu w karnawale mogły tam odbywać się szkolne zabawy.
Dziewczęta najczęściej bawiły się na boisku, skacząc na skakankach zrobionych ze starych sznurków do wieszania prania lub powyciąganych i powiązanych ze sobą gum. Zwykle tej zabawie towarzyszyły wyliczanki typu:
Ewka, Ewka,
rąbała drewka,
ucięła paluszek,
leciała krewka.
Ewko, Ewko,
idź do domu,
zawiń paluszek,
nie mów nikomu…
Po lekcjach uczniowie wykorzystywali każdą wolną chwilę na zabawy poza domami. Nikt z dorosłych nie kontrolował dzieci: gdzie są, co robią. Marysia z Lalą i Wandą organizowały w ogromnym ogrodzie przy młynie przedstawienia, a rozłożyste drzewo bzu posłużyło do zrobienia czegoś na kształt szałasu. Państwo Kreftowie nie byli zadowoleni, że córka coraz częściej szuka okazji, by uciekać do koleżanek, gdy w domu czekało pięcioro młodszych dzieci, którymi trzeba było się zajmować bez końca… Marysia robiła wszystko, by wyręczać mamę w opiece nad braćmi i siostrami, a wtedy w nagrodę mogła wyskoczyć choć na chwilę do młyna.
To były przyjemności…
W szkole panował rygor, a Marysia bała się srogich nauczycieli. Najlepszy kontakt miała z polonistką, która szybko zorientowała się, że dziewczynka ma talent recytatorski, więc na każdą akademię „ku czci…” przygotowywała ją do występu. Marysia lubiła uczyć się tekstów na pamięć, zwykle za zadane na pamięć wiersze lub fragmenty prozy dostawała najwyższe oceny, ale raz…
Kiedy w siódmej klasie rozpoczęła się lekcja języka polskiego, nauczycielka otworzyła dziennik i oznajmiła:
– Teraz odpytam z zadanego na pamięć fragmentu „Pana Tadeusza”.
Marysia ze zdumienia otworzyła buzię. „Zupełnie zapomniałam, że to na dziś” – przemknęło jej przez myśl i szybko podniosła rękę do góry, chcąc usprawiedliwić nieprzygotowanie. Otworzyła książkę na stronie z zadanym do nauczenia fragmentem „Zachód słońca” i nadal wymachiwała ręką.
Kiedy pani Lewińska odpytała kilka osób, zwróciła się do Marysi:
– No już dobrze! Teraz Marysia nam pięknie zadeklamuje!
Dziewczynka wstała i już miała ze wstydem się przyznać do nieodrobionego zadania, ale zobaczyła, że nauczycielka w ogóle nie patrzy w jej kierunku, więc zerkając na otwartą stronę epopei, pięknie odczytała fragment… Dostała piątkę!
Oj, nie była to jednak miła sercu ocena, bo dziewczynka wstydziła się jeszcze długo swego postępku, ale fragment rozpoczynający się słowami „Słońce ostatnich kresów nieba dochodziło…” opanowała na pamięć jeszcze tego samego dnia.
Spośród grona nauczycielskiego za największy postrach wśród uczniów uchodziła pani M., która uczyła kilku przedmiotów, między innymi geografii, biologii, rysunków. Najgorzej mieli ci, którzy nie odrobili zadań domowych lub nie przyswoili wiadomości z poprzedniej lekcji.
W klasie Marysi najczęściej srogi wzrok nauczycielki padał na „Śledzia”, chłopaka, który na nazwisko miał Dorsz. Ten jednak z szelmowskim uśmiechem przyjmował kary fizyczne wyznaczane przez nauczycielkę, co powodowało zwiększony wybuch gniewu pani M. Jeśli „Śledź” nie potrafił pokazać czegoś na mapie, nauczycielka odbierała mu wskaźnik i biła nim po tyłku. Komizm sytuacji polegał na tym, że delikwent uciekał wokół stojaka z mapą, a pani M. próbowała go dogonić.
Wachlarz kar cielesnych wymierzanych przez nauczycieli był duży: od bicia kijem po siedzeniu lub po rękach po ciągnięcie za uszy. W ruch wchodził także smyczek, linijka – w zależności od tego, na jakiej lekcji podpadli uczniowie. Marysię omijały te wszystkie przykrości, bo była grzecznym, nieśmiałym dzieckiem, ale do czasu…
Rzecz miała miejsce w klasie siódmej na lekcji fizyki. Na początku zajęć nauczyciel – pan Kotlenga – wyszedł na zaplecze po jakieś pomoce naukowe. Zwykle przebywał tam dość długo, uczniowie wówczas zachowywali się głośno.
Ponieważ fizyk miał zwyczaj, że po przekroczeniu progu klasy zdejmował czapkę, tzw. leninówkę, i wieszał ją na kurku od gazu z lewej strony przy wejściu na zaplecze, chłopcy często robili sobie żarty i w czasie nieobecności nauczyciela wkładali jego czapkę na głowę, strojąc przy tym miny i naśladując pana Kotlengę.
Tego dnia Marysia, zwykle grzeczna, chciała pokazać kolegom, że i ona potrafi psocić. Zakradła się pod drzwi zaplecza, zdjęła czapkę z kurka i włożyła na głowę. Była zdziwiona, że nikt nie zareagował śmiechem na jej odważny wyczyn; klasa siedziała jak zaczarowana. Okazało się, że za Marysią stał pan Kotlenga… Nie spodziewał się, że tę wzorową uczennicę stać na taki wyczyn! Dziewczynkę sparaliżował strach i bez słowa sprzeciwu dała się poprowadzić za ucho do wychowawczyni, która miała lekcję z młodszymi o rok uczniami – ależ wstyd!! Marysia z tego wszystkiego rozpłakała się, ale i tak musiała stać w kącie przy piecu do końca zajęć. Nauczyciel fizyki nie był pamiętliwy, szybko zapomniał o incydencie, ale od tego wydarzenia czapkę kładł w zasięgu wzroku – na katedrze.
Sudety – maj 1959 rok.
Sudety – maj 1959 rok.
Trzeba jednak przyznać, że nauczyciele organizowali ciekawe wycieczki i zawody sportowe. Wspomniana pani M. była perfekcyjną organizatorką wycieczki w Sudety, która dla Marysi i jej koleżanek była spełnieniem marzeń o podróżach po Polsce. Do tego jechały z siódmakami, a wśród nich był Tadek – akordeonista, kolega z sąsiedztwa Lali i Wandy. Już sama podróż pociągiem dawała okazję do nawiązywania bliższych kontaktów, sympatii. Program wycieczki był bardzo napięty, wszędzie trzeba było dotrzeć na własnych nogach, do tego opieka bardzo rygorystycznych nauczycieli… Ale to, co dzieci zobaczyły, pozostawiło trwały ślad w ich pamięci.
Podobnie rzecz się miała z wpajaniem przez pana Majewskiego zamiłowania do sportu. Uczył wszystkiego: i szczypiorniaka, i jazdy figurowej na lodzie, i gimnastyki akrobatycznej – bez szkolnej sali gimnastycznej!