Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zapach trawy. Opowieści o dzieciach hipisów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Zapach trawy. Opowieści o dzieciach hipisów - ebook

„Hipis to człowiek, który poszukuje i nie zgadza się na krzywdę innych, ani na porządek rzeczy, który sprawia innym przykrość, rozumiesz?” – pytał tata, a ja baaaardzo powoli mu potakiwałem. – „Dotyczy to nie tylko ludzi, ale zwierząt i roślin też”. „A jeśli hipis sam sobie robi krzywdę?” – miałem trzynaście lat, kiedy zadałem tacie to pytanie.

Wolność od konwenansów, reżimu, ciasnych zasad i kołnierzyków. Ucieczka w sztukę, naturę, w drogę, dragi, w cokolwiek. A potem…? Tomek od lat nie chce znać swego ojca. Jacek wciąż mieszka w głuszy jak jego rodzice. Anka, matka dwojga małych dzieci, potrzebuje w swym życiu przede wszystkim porządku. Małgosia, niegdyś „królowa wędrówek”, zmieniła życie hipi na Zen.

Iza Klementowska prowadzi nas przez trzy kontynenty, żeby odpowiedzieć na pytanie, jak ruch hipisowski wpłynął na życie dzieci kwiatów a przede wszystkim ich dzieci i wnuków. Co o swej młodości w oparach marihuany sądzą dawni hipisi i jak potoczyły się ich losy? Czy ich córki i synowie, wychowywani "na luzie", bez rygorów, a czasem nawet bez... chodzenia do szkoły, przejęli system wartości rodziców? W jaki sposób wychowują teraz swoje dzieci? Czy cena wolności nie okazała się zbyt wysoka?

Iza Klementowska– reporterka i dziennikarka, publikowała m.in. w „Dużym Formacie” Gazety Wyborczej, „Wysokich Obcasach Extra”, „Newsweeku”, „Polityce”, „Machinie”, „National Geographic”, „Sukcesie”, „Bluszczu” i „Nowym Dzienniku” (Nowy Jork). Jej teksty ukazały się również w antologiach „Swoją drogą”, „Pytania, których się nie zadaje”, „Odwaga jest kobietą”, „Twarze sukcesu. Zespół Downa”. Autorka książek „Samotność Portugalczyka” (wyd. Czarne, nominacja do Nagrody im. Teresy Torańskiej), „Minuty. Reportaże o starości” (DW PWN, nominacja do nagrody Radia Wrocław EMOCJE), „Szkielet białego słonia” (Wyd. Czarne, nominacja do nagrody Radia Wrocław EMOCJE, nominacja do nagrody Travelery 2017), „Skóra. Witamy uchodźców” (Wyd. Karakter, nominacja do nagrody im. Beaty Pawlak za rok 2019).

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-3801-9
Rozmiar pliku: 810 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ładny eksperyment jest sam w sobie bardziej wartościowy niż dwadzieścia wzorów wydobytych z naszych umysłów.

— Albert Einstein —

— TOMEK —

To od niego? – Patrzy na małą paczkę starannie przewiązaną czerwonym sznurkiem. Siedzi odchylony na krześle, ze skrzyżowanymi na piersi ramionami.

– I jeszcze to. – Wyciągam ku niemu dłoń z zaklejoną kopertą, ale tylko na nią zerka, mrużąc ciemne, ogromne oczy. Kładę więc ją na stole i przesuwam w jego kierunku. Od razu odwraca wzrok. Milczymy. Po kilkunastu sekundach wstaje i wychodzi. Patrzę na jego białe, luźne spodnie do kostek. Idzie boso tak cicho, jakby był duchem.

*

Otworzył? – pytam jego żonę kilka dni później przez telefon.

– Nie. Paczka leży tam, gdzie ją położyłaś. A list wrzucił do szuflady ze sztućcami. Wyciągam go za każdym razem, kiedy sięgam po łyżkę czy widelec, i kładę na stole, ale zawsze później znajduję go w szufladzie.

*

Opowiesz mi o nim? – pytam, gdy zaprasza mnie nagle na herbatę. Odkąd przywiozłam mu paczkę, minął prawie miesiąc.

– Zielona herbata, owoce cytrusowe, odrobina anyżku i cynamon? – Spogląda pytająco, odwracając do mnie tylko głowę.

Mam wrażenie, że zaraz sobie ją urwie jak jaszczurka ogon.

– Tak cię widzę.

Kiwam głową. I czekam na odpowiedź na poprzednie moje pytanie.

Nie doczekam się. Tak tego dnia pokieruje rozmową, że mówić będę tylko ja. Paczka leżeć będzie wciąż nierozpakowana. Tym razem jednak już na parapecie, w widocznym miejscu, gdzie leży również kilka książek.

*

Ale co ty właściwie chcesz wiedzieć? I po co? – Kolejne dwa tygodnie później ma na sobie takie samo ubranie jak w dniu, kiedy przyniosłam mu paczkę. Biała, luźna koszula i przykrótkie spodnie do kostek, wypchane już nieco na kolanach.

– Chciałabym wiedzieć, jak to się zaczęło. I dlaczego? Nie kusi cię, żeby zobaczyć, co jest w środku?

– Dziecięcą ciekawość uczyłem się poskramiać przez lata.

Nie opowiedział mi nic ani tego dnia, ani następnego, ani przez kolejne tygodnie.— CZĘŚĆ PIERWSZA —

RODZICE

— KRISTIN —

Kristin zdarza się zasypiać przed telewizorem i gdy wstaje świt, często jest zdziwiona, że nie dotrwała do końca dyskusji o rządach Donalda Trumpa na CNN-ie. Zesztywniały kark próbuje sobie rozmasować równie zastygłymi dłońmi. Palce już nie przypominają smukłych jak u pianistki, każdy zdaje się skręcać w swoją stronę. Ale zgrabnie trzymają każdego skręta lub jego resztkę zaparkowaną w popielniczce – w zamyśle – tylko na chwilę. Rano Kristin jest zawsze trochę na siebie zła, że albo nie dopaliła go do końca, albo nie zgasiła, by starczył na dłużej. Zapala więc szybko to, co z niego zostało, i wciąga dym po kres płuc. Dopiero wtedy orientuje się, że znów spała w ubraniu, znów na sofie, znów w okularach, znów pod zapaloną lampą, zwisającą jej nad głową jak gałąź. I znów z buldożką Sookie, która zajmuje większą część kanapy. Rozsuwa szklane drzwi, przez które wlewa się październikowe, górskie powietrze, i niemal równocześnie wyskakują z domu dwa koty i ogromna Sookie. Kristin stoi na ganku dłuższą chwilę, telepiąc się z zimna, ale nie jest w stanie odwrócić wzroku od słońca, które pomarańczową, wąską poświatą przedziera się przez chmury ciężko zawieszone nad górami. Kristin wie, że za moment dzień wstanie do końca, a magia tej chwili zniknie, ustępując pola zwykłemu światłu, które podpowie jej, że czas zbierać się do pracy. Decyzję, czy zostaje w ubraniu z wczoraj, pozostawia sobie do czasu, aż kawa zabulgocze w kawiarce. Bo cóż to jest ubranie? Tylko okrycie wierzchnie. Już nie przegląda szaf w poszukiwaniu kolorowych sukienek i szali. Wystarczą jej podkoszulki, polary i spodnie, przetykane kocią sierścią na całej długości jak srebrną nitką. Kristin spojrzy jeszcze w lustro, rozpuści włosy z koka, przeczesze siwe loki, przyjrzy się zmarszczkom otaczającym oczy jak pierścienie, machnie ręką do własnego odbicia i wyszoruje szybko zęby. Pomyśli chwilę o córce, która niechętnie utrzymuje z nią kontakt, i Kristin zupełnie nie wie, dlaczego. Jakby na przekór jej nie kończy studiów, mieszkanie w Nowym Jorku doprowadza do ruiny i każdą rozmowę przez telefon kończy wielką awanturą.

Kristin macha ręką, wychodzi z domu, nie zamykając drzwi. Jeśli zdarzy się niechciany gość, Sookie będzie wiedziała, co z nim zrobić.

*

W dzieciństwie nie miała pieska. Nie miała też wielu rzeczy. Patrzyła na mikry pokój, który dzieliła z młodszym bratem Carlem, i widziała raptem dwa wąskie łóżka, szafkę, stolik, dwa krzesła, jedną lalkę i jednego misia. Ten brak wielu zabawek, które zalegały półki jej koleżanek, matka próbowała zastąpić im, jak umiała. A że była dobra w inscenizacji, wymyślała co kilka dni inną tożsamość. Raz kelnerka, raz tancerka, raz pielęgniarka, raz sekretarka. Dopiero po latach Kristin dowiedziała się, że matka nie umiała zaczepić się na dłużej w jakiejkolwiek pracy. Choć nie można powiedzieć, że się nie starała.

Kristin nie myślała, że coś jest z nią nie w porządku. Była jak inne mamy – gotowała, sprzątała, pilnowała, czy odrobili lekcje. Tylko niektóre wieczory, podczas których piła whiskey i tańczyła do głośnej muzyki w rozpiętej sukience, z włosami rozwianymi jak na ostrym wietrze, kończyły się przeważnie płaczem i grubą warstwą tuszu, zeskrobywanego później z poszewki poduszki. I Kristin tego płaczu najbardziej się bała. Obserwowała matkę zza uchylonych drzwi i zdarzało się, że z tego strachu zasypiała na podłodze. Rano przy śniadaniu przyglądała się matce. Bluzka zapięta pod szyję, spódnica wykrochmalona w modny klosz, bez najmniejszego nawet zagięcia, włosy spięte w wysoki kok lśniący od brylantyny. Z łagodnym wyrazem twarzy głaskała małego Carla po buzi. Po płaczu nie został nawet ślad, oczy się śmiały, a Kristin miała w głowie ogromny znak zapytania.

Nie wiedziała, która mama jest prawdziwa – ta o poranku czy ta w nocnym tanecznym szale. Jeśli przyjmowała gości, przeważnie były to panie, których sukienki były równe sztywne, co ich maniery. Żadnych czułych uścisków, pocałunki dzióbkiem w powietrze i trzymanie filiżanki na wysokości talii w dłoni w rękawiczkach. Kiedy wychodziła na ulice, miała wrażenie, że idzie nimi rzesza takich samych manekinów, podobnie odzianych, z podobnymi pieskami na smyczach i dziećmi wyglądającymi jak lustrzane odbicie jej samej. Kristin myślała, że tak właśnie wygląda świat, że tak powinna się zachowywać, dlatego próbowała naśladować mamę i jej koleżanki. Przeważnie była jednak nieporadna, zdarzało się, że upuszczała kubek, umazała rękawiczkę czekoladowym ciastem i nie potrafiła dygnąć jak przyprowadzona przez sąsiadkę córeczka. Nie umiała się też z nią bawić. Chciało jej się skakać po łóżku i bawić w berka w parku, tymczasem dziewczynka układała dłonie na kolanach i siedziała tak przez całą wizytę matki, rzadko się odzywając. Kiedy po latach Kristin obejrzy film Godziny na podstawie książki Michaela Cunninghama, w bohaterce granej przez Julianne Moore, tkwiącej na kalifornijskim przedmieściu w rodzinie i w życiu, którego tak naprawdę nie chciała, dostrzeże własną matkę. Bo ona też zdawała się czasami nieobecna, nawet jeśli siedziała tuż obok córki. Tymczasem Kristin nie miała nawet jeszcze dwunastu lat i śmiałaby się do rozpuku, gdyby tylko jej na to pozwolono. Nocne płacze matki nie dawały jej jednak spokoju.

Pewnego dnia dostrzegła niewielką zmianę. Pośród tłumu na brooklińskiej ulicy mignęła jej kobieta z rozwianymi przez wiatr włosami, zupełnie jak włosy jej matki podczas tańca. Luźna i kolorowa sukienka owijała niechcący przechodniów otrzepujących się z barwnego materiału jak z niechcianego konfetti. Nie było osoby, która by się za nią nie obejrzała. Nie było osoby, która nie spoglądałaby na nią trochę z lękiem. Kristin uśmiechnęła się do niej, a kobieta od razu wyciągnęła z plecionej torby cukierka. Mamine „Nie bierz niczego od obcych” poszło w diabły, za to słodycz, którą ciamkała aż do powrotu do domu, zawędrowała prosto do serca. Kristin do dziś kojarzy tę słodkość z wolnością. Z czasem zaczęła zauważać na ulicach coraz więcej takich osób, jej własna matka zaczęła przynosić ze sklepów podobne sukienki, ale ciasny wylakierowany kok nie zniknął z jej głowy nigdy. Jakby nie potrafiła wyzwolić głowy i samej siebie do końca. Choć próbowała. Na półkach coraz częściej pojawiały się książki o przyrodzie, zastąpiły dotychczasowe dziewiętnastowieczne romanse pisane w języku, którego już nikt nie używał. Silent Spring („Cicha wiosna”) Rachel Carson leżała przy jej łóżku bardzo długo, jakby mamie sprawiało dużą trudność składanie liter. Kiedy Kristin podrośnie, sama po nią sięgnie i zrozumie, skąd ta powolność. Świat miał po prostu przestać istnieć, więc czytanie o jego śmierci musiało odbywać się niespiesznie. Żeby przypadkiem nie przyspieszyć całego procesu końca. Drzewa, kwiaty, zwierzęta, woda. Wszystko miało zniknąć, jeśli fabryki i cały przemysł będą rozrastać się i rozwijać na taką skalę jak dotychczas. Rachel Carson już wtedy przewidywała, że stosowanie pestycydów może doprowadzić do zanieczyszczenia środowiska, a ludzie stracą naturalną odporność. Kristin wyjrzała za okno i wyobraziła sobie, że zamiast mozaiki różnobarwnych jesiennych drzew i błękitnego nieba zobaczy któregoś dnia betonową pustynię z labiryntem murowanych domów pomiędzy kominami sięgającymi stalowego sklepienia. I wyobraziła sobie ciszę. To wtedy zaczęła więcej czytać, przez co popsuje sobie wzrok, ale wyrobi światopogląd.

W gazetach ukazywały się artykuły o potajemnym rozmieszczeniu przez Rosjan pocisków batalistycznych średniego zasięgu na terytorium Kuby oraz o zwiększonej liczbie radzieckich statków w kubańskich portach. Po interwencji J.F. Kennedy’ego, żądającego wycofania rakiet, i dwunastodniowym kryzysie Nikita Chruszczow odwołał statki i zdemontował rakiety. W gazetach ukazało się zdjęcie Fidela Castro uderzającego kijem baseballowym piłeczkę i inaugurującego mecz amatorskiej ligi na stadionie w Hawanie. Kristin potrafiła już wtedy czytać, ale do gazet nie zaglądała. Dlatego matka na głos powtarzała przeczytane wcześniej słowa JFK:

„O jakim pokoju myślę? Jakiego pokoju poszukujemy? Nie Pax Americana, narzuconego światu przez amerykańską broń. Przemyślmy nasz stosunek do Związku Radzieckiego. Smutne, że aż tyle nas dzieli. Jednak skoro już musimy się różnić, przynajmniej zróbmy coś, by uczynić świat bezpieczniejszym miejscem dla różnorodności, gdyż w ostatecznym rachunku wiele nas łączy. Wszyscy zamieszkujemy tę małą planetę, oddychamy tym samym powietrzem, zależy nam na przyszłości naszych dzieci i wszyscy jesteśmy śmiertelni”.

Kristin po latach będzie je przywoływać jeszcze nie raz, nie dwa. Jak i zdjęcie z zamachu na J.F. Kennedy’ego z 22 listopada 1963 roku w Dallas.

Ojca właściwie nie pamiętała. To znaczy zapamiętała go takim, jakim był na jedynej w domu fotografii. Matka mogła mieć życie jak marzenie – świetny lekarz, uznany specjalista o wysokich zarobkach i prezencji nieomal Marlona Brando. Nagle pewnego dnia ciach i go zabrakło. Kristin miała wtedy cztery lata, Carl dwa. Dwadzieścia trzy lata później matka popełniła samobójstwo.

*

Zanim to zrobiła, narodził się ruch. W Kristin, bo postanowiła zostać aktorką, i w Carlu, który najchętniej przebiegał palcami po klawiaturze pianina. Wcześniej trochę uśpieni, skupieni na huśtawce emocjonalnej matki, nie potrafili dostrzec samych siebie. Im starsi jednak byli, tym natura artystyczna zaczynała coraz bardziej się w nich odzywać. Zrozumieli, że mogą wyrażać siebie i własne emocje poprzez sztukę. A tuż obok był inny ruch, również oparty na muzyce, ale przede wszystkim miłości do bliźniego i umiłowaniu pokoju.

W głowach wciąż żywe były jeszcze słowa Martina Luthera Kinga podczas marszu na Waszyngton 28 sierpnia 1963 roku: „Miałem sen, że pewnego dnia ten naród powstanie, aby żyć wedle prawdziwego znaczenia swego credo: »uważamy za prawdę oczywistą, że wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi«. Miałem sen, że pewnego dnia na czerwonych wzgórzach Georgii synowie dawnych niewolników i synowie dawnych właścicieli niewolników będą mogli zasiąść razem przy braterskim stole. (...) Miałem sen, że pewnego dnia moich czworo dzieci będzie żyło wśród narodu, w którym ludzi nie osądza się na podstawie koloru ich skóry, ale na podstawie tego, jacy są”. Nieopodal niego szli Charlton Heston, Marlon Brando, Sidney Poitier, Joan Baez i Bob Dylan.

Świat wypełnił się muzyką. The Beatles zaśpiewali I wanna hold your hand, szokując swoim energicznym zachowaniem amerykańskie społeczeństwo. Carlowi nie było z nimi po drodze. Bliżej mu do modsów, brytyjskiej subkultury z końca lat pięćdziesiątych, której członkowie uciekali przed szkołą, nosili ekstrawaganckie fryzury, stroje w jaskrawych barwach, próbowali tworzyć muzykę eksperymentalną: coś między rock and rollem, rhythm and bluesem, modern jazzem, ska, beatem. Rewolucję seksualną uważali za naturalną kolej rzeczy. Podobni do nich rockersi gardzili normami społecznymi, odrzucali pościg za karierą i stabilizacją, żyli z dnia na dzień. Nosili fryzurę na tzw. kaczy kuper, czarne skórzane kurtki i podarte dżinsy. Outsidersi. Patrząc na młodych mężczyzn, którzy wyjeżdżali na wojnę do Korei, nie widzieli w nich „dobrego Amerykanina patrioty” ze sloganu z ulotek namawiających młodych mężczyzn do wstąpienia do armii, ale zwierzęta wysłane na rzeź. Dlatego kiedy na ulicach Nowego Jorku pojawili się hipisi, samotny przeważnie i cichy Carl poczuł się, jakby znalazł swoje stado.

Spotykali się w Central Parku, w samym jego środku, przy fontannie. Było ich tak wielu, że Kristin pewnego dnia stwierdziła, że wszyscy tak naprawdę szukają tu rodziny, której nie mieli. Jak ona, jak Carl. I zaczęli bywać w ich towarzystwie coraz częściej, udzielać się coraz bardziej – on grał Hendrixa i Dylana, ona aktorzyła w teatrach niezależnych. Obdarowana talentem aktorskim przez matkę, latami uczona udawania, że wszystko w jej rodzinie jest w porządku – potrafiła uśmiechać się przez łzy. Na przykład. Gorzej, gdy musiała się rozpłakać. Płakać na zawołanie nie umiała. Płacz z reguły przychodził, gdy był powód. Musiała więc wracać do przeszłości, choć bardzo nie chciała. Wiedziała, że aktor bazuje na własnym doświadczeniu, ale ona po to chciała być aktorką, żeby mieć weselsze życie, niż w rzeczywistości miała. I grać lepsze życie. Przypominała sobie wieczorne płacze matki, własny strach, a wtedy łzy same napływały. Z tą różnicą, że później ciężko było je zatrzymać. Wtedy zawsze pojawiał się ktoś, kto najpierw przytulił, potem podał jointa, a później porwał do tańca i Kristin rozluźniała się. Czy była hipiską? Sama siebie o to czasem pytała. Nie lubiła nadawać niczemu metek ani nazw, więc tak, w rozumieniu innych była hipiską, w rozumieniu swoim była po prostu człowiekiem, któremu obca jest przemoc, nienawiść i wojna, ale nieobca jest samotność i swego rodzaju poczucie braku, którego czasami nie umie się nazwać.

*

Wojna.

Carl miał w głowie taki obrazek: generał Nguyen Ngoc Loan celuje z pistoletu Smith & Wesson z odległości kilkunastu centymetrów do kapitana Wietkongu Nguyen Van Lema. Eddie Adams naciska spust migawki w momencie, gdy głowa kapitana odchyla się w lewo, a grymas strachu wykrzywia mu twarz. Sekundę później Nguyen Van Lem nie żyje. Generał odwraca się do dziennikarzy z pytaniem: „Oni zabili wielu Amerykanów i wielu moich ludzi. Budda zrozumie, a wy?”.

To był czas, kiedy na świecie dużo się działo.

5 czerwca 1967 roku wybuchła wojna zwana sześciodniową między Izraelem a Egiptem, Jordanią i Syrią.

3 grudnia tego roku Christiaan Neethling Barnard przeprowadził pierwszą na świecie transplantację serca.

W styczniu 1968 roku rozkwitła Praska Wiosna. Ale z 20 na 21 sierpnia czołgi państw Układu Warszawskiego wjechały na Václavské náměstí w Pradze. Żołnierze lunatycznym wzrokiem patrzyli na krzyczących na nich czeskich studentów. Dwadzieścia lat później Philip Kaufman nakręci film o lekarzu zaangażowanym w wydarzenia, ale nie w miłość. Nieznośna lekkość bytu dostanie nominację do Oscara za najlepszy scenariusz adaptowany.

W 1966 roku ONZ uznał politykę apartheidu za zbrodnię przeciw ludzkości, w tym czasie już od czterech lat Nelson Mandela siedział w więzieniu na Robben Island. Posiedzi aż do 1990 roku.

Jean-Luc Godard nakręcił Do utraty tchu z Jean-Paulem Belmondo i obciętą na chłopczycę Jean Seberg. Główny bohater kradnie samochód i usiłuje uciec nie tylko policji tropiącej go w całej Francji, ale też mieszczańskim konwenansom, wplątując się w romans z amerykańską studentką.

Mao Tse-tung ogłosił Wielką Proletariacką Rewolucję Kulturalną. Czerwonogwardziści niszczyli figury Buddy, wchodzili do domów i demolowali wszystko, co kojarzyło się z Zachodem i dawną chińską tradycją: ubrania, meble, szachy, książki, płyty gramofonowe. Kobiety musiały obciąć długie włosy. Zaczął obowiązywać zakaz śpiewania kołysanek dzieciom oraz puszczania latawców. W ciągu pięciu lat (1967–1972) nie powstał ani jeden film fabularny, zagraniczni dyplomaci byli atakowani nawet na ulicy, a któregoś dnia podpalono brytyjską ambasadę.

W marcu 1960 roku Alberto Korda mierzył do Che Guevary z aparatu fotograficznego. Tak powstało słynne zdjęcie Guerrillero Heroico („Dzielny partyzant”), na którym Che składa hołd ofiarom zamachu na francuski statek wiozący amunicję z Antwerpii. 9 października 1967 roku Mario Teràn mierzył do Guevary z karabinu. Che na chwilę przed śmiercią zapytany, czy myśli o nieśmiertelności, odpowiedział: „Nie, myślę o rewolucji. Wiem, że przychodzisz mnie zabić. Strzelaj, masz tylko zabić człowieka”. Che Guevara zginął od dziewięciu kul: dwie trafiły w ramiona, jedna w klatkę piersiową i gardło, pięć w nogi.

Jim Morrison spotkał Raya Manzarka na plaży Venice w L.A. Manzarek, słuchając pośpiewującego „Króla Jaszczura”, postanowił założyć zespół. Morrison postawił warunek: zespół musi się nazywać The Doors, od książki Aldousa Huxleya The Doors of Perception („Drzwi percepcji”). Huxley przeczytał u Williama Blake’a: „Gdyby bramy percepcji zostały otwarte, wszystko ujawniłoby się człowiekowi takim, jakim jest – nieskończonym”.

Carl o wszystkim tym wiedział, czytał gazety, książki i słuchał radia, w stronę telewizora wolał nie spoglądać, bo informacje o śmierci i tak coraz ciaśniej wypełniały mu czaszkę. Stał w długiej kolejce młodych, chudych chłopaków rozebranych do majtek. Oprócz niego długie włosy miał tylko jeszcze jeden rudzielec. Rysy twarzy przepadły gdzieś w gęstwinie porastającej go od brody po klatkę piersiową. Kolejka była cicha. Co kilka minut rozlegało się tylko szuranie butów. Butów im nie zabrali. Carl nie pamięta, ile było drzwi, za którymi znikali chłopcy, ale pamięta ich skrzypnięcia – każde przybliżało jego kolej i z każdym gula w gardle rosła.

– Czy jest ktoś na sali, kto otwarcie przyzna, że nie chce służyć ojczyźnie? – Rosły mężczyzna w mundurze przeciął ciszę nagłym okrzykiem.

Carl skulił się w sobie i spojrzał na niego jedynie przelotnie. Miał inny plan niż szczerość.

– Ja! – Rudzielec wysunął się z kolejki i wypiął bladą pierś.

Carl pomyślał, że chłopak właśnie popełnił największy błąd w swoim życiu. Do drzwi pokoju na końcu sali odprowadził go wzrok wszystkich pozostałych. Co się z nim stało, Carl nie wie, bo chociaż czekał w kolejce jeszcze ponad godzinę, już go nie zobaczył. Jego samego na wojnę nie wysłali – za słaby wzrok i wymyślone problemy psychiczne, na które miał papier.

*

„Najgorszy ojciec świata”, tak brzmiał tytuł w gazecie. Kristin nie pamięta już, czy był to „New York Times”, czy inny „New Yorker”. Zapamiętała dziwną falę gorąca, która zalała ją, gdy zobaczyła nazwisko Steen. I twarz człowieka, który kogoś jej przypominał. Spojrzała w lustro, które było za nią, na fotografię, znów na lustro i nie mogła przełknąć kawy, której łyk wciąż parzył podniebienie.

A potem zaczęła czytać: szanowany i bogaty lekarz oraz ojciec trójki dzieci z New Jersey oskarżony o kradzież pieniędzy własnemu synowi. Aresztowany podczas próby ucieczki z nimi za granicę.

Kristin znów spojrzała na zdjęcie i na lustro. „Steen, Steen, Steen”, powtarzała w myślach, „Steenów jest w sumie dużo w Nowym Jorku”. Na początku nie chciała uwierzyć. Czytała dalej: Najstarszy syn państwa Steenów z ulicy takiej i takiej w New Jersey spadł z drzewa, które rośnie przed domem. Chłopiec zapamiętał chrupot kręgosłupa w kilku miejscach i słońce, które oślepiało go do momentu, w którym zobaczył nachylającą się nad nim matkę. Poza tym nie czuł nic. Jakby ktoś odciął mu prąd, a potem zgasił światło. Kiedy obudził się w szpitalu, przy jego łóżku nie było ojca. „Tatusia nie ma, tatuś w pracy”, miała mu powiedzieć matka. Próbował dotknąć jej dłoni, ale ręka ani drgnęła. Próbował podnieść się na łóżku, ale szyja nie chciała wykonać tego, co pomyślała głowa. „Michael, kochanie, lekarze mówią, że już nigdy nie będziesz chodził”, matka rozpłakała się, a on nic z tego nie rozumiał. Chciał się obudzić. Ale zamknął oczy. W szpitalu leżał dwa miesiące, ojciec przychodził do niego co tydzień, co niedzielę. Aż któregoś dnia przyniósł ze sobą dokument. „Podpisuję za ciebie, synu, musimy to zanieść do ubezpieczyciela, żeby podjąć pieniądze na twoje dalsze leczenie”. Żadnego „kochanie”, „synku”, „Mikey”, żadnych zdrobnień, jakby ojciec rozmawiał z pacjentem. Chłopcu brakowało przytulenia, pocałunku, czegokolwiek, co by świadczyło o tym, że tato nadal go kocha. Takiego, jakim teraz jest, kalekę. Kiedy ojciec wyszedł, czekał już na następną niedzielę. Ale gdy ona przyszła, ojciec się nie pojawił. Ani następnej, ani jeszcze następna, ani kolejnej. Wrócił do domu i wtedy się dowiedział – ojciec został aresztowany. Informacji, że próbował uciec z pieniędzmi syna, nie chciał przyjąć do wiadomości. Leżał w łóżku, patrząc na drzewo, które zmieniło życie całej jego rodziny.

Kristin czytała artykuł kilka razy. I im bardziej się wczytywała, tym więcej widziała podobieństw w twarzy i wcześniejszych losach ojca. Poza tym jego wiek zgadzał się z tym, o którym mówiła matka.

Rozprawa miała się odbyć za kilka dni.

Kristin nie chciała z nim rozmawiać. Usiadła w najdalszej z ławek i tylko patrzyła. Złapała się na tym, że kiedy on mrużył oczy, ona robiła to samo. Wzdrygnęła się. Nie chciała być do niego podobna. Każde jego kolejne słowo wzbudzało w niej coraz większe obrzydzenie. Bo skruchy nie było w nich za grosz.

Odkąd pamięta, matka budowała w głowach jej i Carla obraz ojca herosa, ratującego życie innych. I tylko dlatego miało go nie być w domu zbyt często. I przez to miał umrzeć pewnego dnia na zawał w szpitalu. Walcząc o czyjeś serce. Kristin rosła z poczuciem, że choć nie ma ojca przy sobie, to w środku nosi na pewno cząstkę jego dobroci i heroizmu. Brakowało go jej, ale rozumiała, co to znaczy śmierć. Widziała płytę nagrobną. A teraz?

Czy matka swoim kłamstwem próbowała ją i Carla chronić? Czy bardziej chroniła siebie? Może po prostu łatwiej jej było uporać się z odejściem męża, jeśli on nie żył, niż jeśli zdradził? Tego Kristin nie wiedziała i nie miała się już nigdy dowiedzieć. Wiedziała natomiast, że musi swój świat zbudować na nowo.

Prawie nie słyszała tego, co na rozprawie mówił ojciec, jak się bronił i czy w ogóle. Już po wszystkim podszedł do niej dziennikarz i spytał, czy jest córką Svena Steena.

– Podobieństwo wprost uderzające. – Tylko ją w tym utwierdził.

Ale nie odpowiedziała mu. Również na pytanie, jakie ma relacje z ojcem. Wyszła z postanowieniem, że na pewno się do niego nie odezwie.

*

Odezwała się. A nawet więcej, pojechała do więzienia w odwiedziny. Znaleźć na nowo ojca, nawet jeśli zachował się, jak się zachował, wydawało jej się ważniejsze niż początkowa niechęć i niedowierzanie. Bo co, jeśli kiedyś, już po jego śmierci, będzie żałowała, że się do niego nie odezwała? Zrobiła to więc bardziej dla siebie niż dla niego, dla własnego świętego spokoju.

Kiedy przy wejściu spytali, do kogo przyjechała, z trudem wypowiedziała słowa „do ojca”. Usiadła w pokoju odwiedzin przy stoliku małym jak w przedszkolu i czekała, aż go przyprowadzą. Trzy razy wstawała, żeby wyjść. Robię błąd, mówiła sobie i podrywała się z miejsca. Gdy strażnicy zaczęli przyglądać jej się coraz bardziej uważnie, wczepiła dłonie w blat stołu, aż knykcie pobielały i zatrzeszczało w stawach.

Wszedł do pokoju uśmiechnięty. Do stolika podprowadził go za łokieć strażnik, jakby nie był w stanie sam chodzić. Mógł, w dodatku lekko podrygiwał, jak mały chłopiec idący na wycieczkę. Kristin bardzo to zirytowało. Spodziewała się, że na jej widok będzie mu choć trochę niezręcznie, że wykaże jakąś skruchę, wpadnie w popłoch, że nie będzie w stanie spojrzeć jej w oczy. Ale nie. Nachylił się ku niej tak, jakby chciał ją pocałować w policzek. A potem powiedział: „Cieszę się, kochanie, że mnie odwiedziłaś”.

Kristin zauważyła jego delikatne dłonie z długimi palcami i wypolerowanymi paznokciami, co w więzieniu wydało jej się kuriozalne, i milczała. Potem już cały czas patrzyła mu w oczy. Nie przestawał opowiadać, jak bardzo mu w celi źle, że czuje się samotny i opuszczony, że nikt prócz Kristin go nie odwiedza. Jej nie drgnął nawet mięsień. A on w ogóle nie spytał, jak radzi sobie w życiu. Właśnie wtedy Kristin postanowiła, że więcej się już nie zobaczą. Ale nie powiedziała mu tego.

Czy zapytała, dlaczego ich zostawił? Nie. Czy wybaczyła mu? Do dziś się stara. Czy poznała jego drugą rodzinę? Tak.

*

Przyjedźcie, proszę, do naszego domu – zaproponowała czarnowłosa piękność w stylu Sophii Loren. – Chcielibyśmy poznać ciebie i Carla.

Rodzice Marii pochodzili z Grecji, cały dom był w rodzinnych pamiątkach i starych, czarno-białych zdjęciach jeszcze ze Starego Kontynentu. Ale nie to poruszyło Kristin. Kiedy stanęła przed ogromnym domem w New Jersey, gula żalu wypełniła jej całe gardło. Ledwo mogła powiedzieć „dzień dobry”. A kiedy weszła do środka, gdzie każde z trójki dzieci miało swój pokój wypełniony zabawkami, gdzie była sypialnia dla gości z pościelą z egipskiej bawełny, gdzie kuchnia była tak daleko od salonu, że nie dochodziły z niej żadne zapachy, poczuła, że życie jednak nie jest fair. To mógł być jej dom, jej zabawki, jej podwórko z huśtawką. Zamiast tego miała ciasne mieszkanie na Brooklynie z widokiem na sąsiedni budynek, niezadbany trawnik, a chodnik z tu i ówdzie odstającą płytką. Kristin wiedziała, że Maria zaprosiła ich, żeby choć spróbować się zaprzyjaźnić, a późniejszymi wspólnymi świętami, prezentami, fundowanymi wakacjami w jakiś sposób wynagrodzić to, co narobił ich ojciec. Widziała to w jej oczach i uściskach. Czy wcześniej o nich wiedziała? Maria twierdziła, że nie. Kristin postanowiła jej uwierzyć. Tak było prościej.

Najbliżej jej było do Michaela, nastolatka po wypadku. Kiedy pozostała dwójka przybranego rodzeństwa nie próbowała nawet się zaprzyjaźnić, Michael dzwonił do niej niemal codziennie. „Nie może się ruszać, leży w łóżku i się nudzi”, myślała na początku. Ale pewnego wieczoru, gdy zadzwonił na dobranoc, powiedział: „Wiem, jak to jest, kiedy własny ojciec cię odrzuca”.

*

Telefon terkotał. Słyszała go jeszcze na schodach. Nie chciała, żeby Michael zbyt długo czekał. Zazwyczaj o tej porze dzwonił, ale ona zasiedziała się dziś w pracy i nie wróciła do domu na czas. Wiedziała, że jeśli dzwonił wcześniej i jej nie zastał, zadzwoni do pracy. Ale zdążyła już wyjść. Irytowała ją myśl, że między wyjściem z pracy a powrotem do domu był tunel czasu, gdy nie była ani tu, ani tu. Co jeśli zadzwoni właśnie wtedy? Z nerwów drżały jej dłonie. Zanim znalazła klucze, otworzyła drzwi i dobiegła do telefonu, zestresowała się tak, jak już dawno jej się nie zdarzyło. Nie chciała, żeby Michael czekał, nie zasługiwał na czekanie. Nie on, nie człowiek już na zawsze przypięty do łóżka z widokiem na sosnę. Dlatego kiedy usłyszała: „Dzień dobry, córeczko”, adrenalina skoczyła jej tak, że o mało nie zemdlała. „Chciałbym się z tobą zobaczyć, proszę”, jego błaganie wydało jej się nieszczere, ale z drugiej strony wyczuła w głosie ojca nieznaną nutę. Strach? Skruchę? Żal? Nie była pewna. Zgodziła się na spotkanie. I dopiero wtedy powiedział jej, że wypuścili go już z więzienia.

Poszła. Usiedli w parku na ławce. On z twarzą skierowaną w jej stronę, ona bokiem do niego. Musiała tak, bo gdy na niego patrzyła, od razu się krzywiła. Bezwiednie. Ale gdy jednak zatrzymała na nim wzrok dłużej, zobaczyła załzawione oczy. Zmiękła niemal od razu. „Kilka lat w więzieniu, już nie najmłodszy, może się zmienił?”, pomyślała. I przyjrzała mu się jeszcze uważniej. Miał spodnie z nogawkami postrzępionymi u samego dołu, w jasnej koszuli brakowało guzika przy szyi, za duża marynarka zwisała z chudych ramion, a jej rękawy prawie całkowicie zasłaniały jego dłonie. Włosy, już wcześniej jasne, teraz posiwiały po same końce, ale wciąż były bujne. Przed laty, na sali rozpraw, nie widziała, żeby się kręciły, teraz długie do barków wyglądały jak u Krisa Kristoffersona. Przez moment Kristin pomyślała nawet, że na upartego jej własny ojciec, z takim wyglądem, mógłby uchodzić za hipisa. Zaprosiła go na kawę. Wyraz twarzy, jej nagłą jasność, Kristin pamięta do dziś. I przygarbione plecy, przez które byli teraz podobnego wzrostu. W kawiarni stał się bardziej pewny siebie, znów nie przestawał mówić, głównie o sobie i planach na najbliższe lata. Kristin szukała w tych słowach miejsca dla siebie, Carla i przyrodniego rodzeństwa, ale żadne z ich imion nie padło z jego ust. Siedzieli przy stoliku ponad godzinę. Kiedy filiżanka była już zupełnie pusta, poczuła się oszukana.

– Czego ode mnie oczekujesz? – spytała tylko.

Od razu się wyprostował. Kristin zadziwiła jego sprawność i gotowość do momentalnego przejścia do sedna. Jakby zdjął maskę, jakby ktoś nacisnął mu z tyłu pleców przycisk „enter, go”.

– Potrzebuję pieniędzy, pożycz mi.

Kristin otworzyła buzię. Mogła spodziewać się podobnej prośby, mogła myśleć, że ojciec rzeczywiście czegoś od niej chce, że nie pojawił się bezinteresownie z miłością w oczach, ale ton głosu był raczej rozkazujący, władczy. Od razu wcisnęła się głębiej w oparcie krzesła. A on znów nie przestawał mówić: że jest wybitnym lekarzem, którego wszędzie przyjmą z otwartymi ramionami, tylko nie w tym kraju, bo miał wyrok. Że tylu pacjentów, co on kiedyś, to przed nim jeszcze nie miał nikt. Że zamierza wyjechać do Ameryki Środkowej, bo tam nie zaglądają w papiery, a z jego doświadczeniem pacjentów znajdzie od razu. Zna hiszpański, więc sobie poradzi.

– Muszę mieć tylko pieniądze na wynajem gabinetu i pierwsze miesiące. Później wszystko ci oddam.

Słowo „obiecuję” z jego ust nie padło. Ale nawet gdyby padło, Kristin nie uwierzyłaby.

Wzięła torebkę i bez słowa wyszła. Od tamtej pory nie widziała go już ani razu. Nie jest nawet pewna, czy i kiedy zmarł. Kiedy słyszała w słuchawce jego głos, odwieszała ją bez słowa na widełki. Do drugiej rodziny i dzieci nie odważył się odezwać.

*

Stałam teraz na ulicy, a obrazy z opowieści Kristin pojawiały mi się w mózgu niemal stroboskopowo. Obok mnie marihuanowa mgła skręcała się w sobie tylko znany taniec – panowie reperujący pobliski chodnik musieli przed chwilą wypalić skręta. Miałam za sobą czterogodzinną jazdę autobusem z Delhi w stanie Nowy Jork, piasek w oczach z niewyspania i posmak kawy ze stacji benzynowej. Nowy Jork dopiero się budził, choć to przecież miasto, które nigdy nie śpi. Nawet w metrze, którym jechałam z dworca autobusowego, ludzi było niewiele. Poniedziałek. Czułam ciężar plecaka na plecach, a podróż w nogach. Wiedziałam, że następne kilka godzin również przesiedzę w samochodzie.

To był już drugi skręt tego dnia. Zamiast śniadania Kristin ćmiła niedopałek z ostatniego wieczoru i siłą rzeczy wdychałam opary. No bo kto jadłby cokolwiek o czwartej nad ranem. Wyjeżdżałyśmy z jej domu w totalnej ciemności, mieszkańcy okolic Delhi nie chcą, żeby fale elektryczności zaburzały im sen i wewnętrzny spokój. Środek auta rozświetlał jedynie żarzący się czerwono-złoto joint, a dym przechodził przed przednią szybą wężowym, łagodnym zygzakiem jak mgławica Drogi Mlecznej.

– Zupełnie jak statek kosmiczny, co? – Kristin miała zupełnie inne skojarzenia, wskazując na dwa snopy światła, wpadające w gęsty las.

Co chwilę chrapliwie odkasływała dym. Patrzyłam na nią i zastanawiałam się, w jaki sposób oraz dlaczego barwna, bardzo towarzyska, empatyczna i łagodna osoba została sama. Nie zadałam jej pytania wprost, czy była hipiską, taką łatkę przyczepiła jej zaprzyjaźniona z nią moja nowojorska przyjaciółka. Kristin pytała o to również samą siebie, nie uchylając się od tego określenia ani w tę, ani w drugą stronę.

Jeszcze przed przylotem do Stanów każdy rozmawiający ze mną hipis miał z tym problem. „Co to właściwie znaczy być hipisem?”, słyszałam. „Że muzyka? Że wolność? Że tylko miłość i zero agresji? Że drop out? Że narkotyki jako środek do wyższej świadomości? Chcieliśmy przecież uciec od jakiegokolwiek szufladkowania”. Odkąd sięgnęłam po Cząstki elementarne Michela Houellebecqa, książka za każdym razem wzbudzała we mnie sprzeciw, szczególnie przedstawienie w niej hipisów jako degeneratów i ćpunów. Matka dwóch bohaterów była hipiską, która miała tak zasmakować w wolności wszelakiej, że porzuciła ich obu. Jednego wychowywała babka, drugi przechodził od internatu do internatu. Jeden wyrósł na zamkniętego w sobie biologa molekularnego z dość sporymi problemami w nawiązywaniu kontaktów społecznych, szczególnie z kobietami. Drugi był seksoholikiem, korzystającym z paryskich dark roomów i klubów sado-maso. Matka miała ich odwiedzać jedynie od czasu do czasu, dając malutką namiastkę miłości i troski. Za każdym razem przyjeżdżała z innym mężczyzną. Poznałam już niejednego hipisa, jeszcze zanim ponad rok wcześniej zaczęłam pracę nad książką i zbieranie materiału do niej, i obraz ten daleko odbiegał od Houellebecqowego. Jednak nie rozmawiałam ze wszystkimi.

– Idealistka jesteś! – powiedział mój przyjaciel. – Chcesz za wszelką cenę wierzyć, że świat i ludzie są dobrzy.

Czytając po raz kolejny Cząstki elementarne, miałam jakieś dziwne reporterskie (a może zwykłe ludzkie) przeczucie. Wiedziałam, że nic nie jest zero-jedynkowe, że jako reporterka muszę spojrzeć na dwie strony medalu. Dałam sobie czas.

Teraz, patrząc na Kristin, zastanawiałam się, dlaczego ruch z hasłem Make love not war, głoszącym, że to miłość do wszystkiego, co żyje, ma siłę uzdrawiania, sprawił, że mieszka samotnie, daleko od innych. Co zawiodło? Czy to samo stało się z polskimi hipisami? Czy to dlatego Tomek nie chciał otworzyć paczki od jednej z najbliższych mu osób?

– Nie wiem, czy znajdziesz odpowiedź na swoje pytania, ale szukaj – powiedziała mi Kristin, kiedy byłam już na schodkach autobusu.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: