- W empik go
Zapatan - ebook
Zapatan - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 191 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszem wobec i każdemu zosobna, komu o tem wiedzieć należy, mianowicie jednak JOOym, JWWym, WWym Ichmościom Panom generał-lejtnantom, generał-majorom, Pułkownikom, Oberszt-Lejtnantom, Majorom, Kapitanom oraz innym wszystkim, wyższej i niższej szarży, Wojsk Naszych i Rzeczypospolitej Cudzoziemskiego Autoramentu, Sztabs i Ober-oficjerom wiadomo czynimy, iż My przez wzgląd instancji JW. pana Miera, General-Majora Wojsk Naszych i Szefa Regimentu Naszego Gwardji Konnej Koronnej tudzież przez wzgląd statecznych zasług JMĆPana Wita Narwoja, pierwszego niegdy w regimencie dragonji pruskiej porucznika, z przystojnego ułożenia, aplikacji, chwalebnych przymiotów i znajomości służby żołnierskiej dobrze Nam wiadomego, umyśliliśmy konferować Onemu szarżę kapitańską w Naszym regimencie Gwardji Konnej Koronnej, jakoż i aktualnie dajemy i konferujemy tym Naszym Patentem, obligując wszystkich wyżwymienionych Ichmościów Panów Sztabs i Ober-Oficjerów, ażeby odtąd pomienionego JMĆPana Wita Narwoja za aktualnego w przerzeczonym Naszym Regimencie Gwardji Konnej Koronnej kapitana znali i rekognoskowali, zadosyć czyniąc, cokolwiek pro gradu et munere tej Szarży należeć mu będzie. Na co ten Patent dla większej wagi i waloru przy przyciśnieniu Naszej podpisujemy pieczęci.
Dan w Warszawie r. 1763.“
Kiedym wyjeżdżał do Warszawy, aby się w sztabie do prezencji stawić i chorągiew moją objąć, markotno mi trochę było, a to z tej racji, żem się nieładu i owej mizerji żołnierza polskiego napatrzywszy, mocno tego obawiał, abym w mojej przyszłej służbie frasunków tylko daremnych nie zaznał, a na biedotę regimentu i szwadronu mego nie patrzył, nic na to poradzić nie mogąc…
Dał Pan Bóg lepiej, niżem się tego spodziewał, bo owo wszystko składniej i w uczciwszej kondycji zastałem, niżeli po temu były aspekta. Dragonja Mierowska, czyli gwardja konna koronna najlepiej może usztyftowaną była ze wszystkich regimentów autoramentu cudzoziemskiego, a żołnierz w niej lepiej był ćwiczony, niż to zazwyczaj za onych czasów w Rzeczypospolitej bywało. A był to wyjątek z polskiej reguły, bo kiedy król jegomość wszystkie swe saskie wojska pod Pirną mizernie utracił, a z elektorstwa swego rugowany przez Prusaków, w Warszawie volens nolens siedział, to własnego saskiego żołnierza nie mając, dragonję Miera do swej służby przeznaczył, zaufaniem ją swem i łaską monarszą honorując, z szkatuły swej prywatnej grosza nie skąpiąc, byleby ten regiment oku ludzkiemu uczciwie się prezentował, a dworowi pańskiemu wstydu nie czynił.
Z takowej racji regiment Mierowski i ekwipowany był, i żywiony, i płacony regularnie, a, co mnie najmocniej radowało, do żadnych zacnego stanu wojskowego niegodnych posług nie był pociągany. A trzeba wam wiedzieć o tem, że bywało to gęsto a nawet może i wszędzie w Polsce, że żołnierz autoramentowy wszystkiem bywał: i pachołkiem, i kuchtą, i fagasem – jeno nie żołnierzem. Najmowano go sobie do posług nikczemnych za wiedzą i rozkazem komendy – a nie było w Warszawie wielkiego obiadu, aby żołnierze w mundurach paradnych i lederwerkach nie byli używani do noszenia półmisków na stoły magnackie.
Działa się stąd wielka krzywda honorowi żołnierskiemu; ano żołnierz bez uczciwej ambicji a bez honoru szlachetnego co zacz, jak nie najemnik nikczemny? Kuchni pańskiej a nie ojczyźnie sługując, natem już niejeden regiment sztukę swoją militarną z aplauzem kończył, że przy wiwatach biesiadnych na znak pana marszałka salwy strzelał, a to jedyny ogień bywał, w którym go prochu wąchać uczono.
Bywało, pan szef regimentu, rzemiosła żołnierskiego tak samo świadom, jak ja hebrejskiego języka, innych panów u siebie gości, pół regimentu na podwórzu ustawi, a gdy się chce rangą swoją generalską popisać, z okna Gib Feier! zawoła, kontent sobie bardzo, że biesiadnikom honor wojskowy czyni. W regimencie Miera tego nie bywało. Żeby to było z ujmą majestatu króla jegomości, gdyby ten sam żołnierz, co jego dostojnej osoby strzeże, a w zamku monarszym straż trzyma, kuchni pańskiej pilnował, więc też nigdy żaden dragon z naszego regimentu do żadnej podłej posługi nie śmiał być komenderowany, a tak i mnie przyjemnie to było oficerem być w takim pułku.
Do tego dodać jeszcze trzeba, że regiment Mierowski pełny miał status i że moja chorągiew, jak i inne, dobrze była pokryta, sto koni mając. Był to sam piękny a dobrany żołnierz i dobrej reputacji używał. Nie chodził też obdarty, jako to nieraz bywało, ale uczciwie i chędogo ubrany, mając mundur i moderunek cały z łaski króla jegomości w przyzwoitym porządku. A miała dragonja Mierowska kabaty czerwone, kamizelki i spodnie jasnego granatu, koliste płaszcze z lisztwami, sztylpy wysokie, a kapuzy czerwone na głowie – wszystko to chędogie i pasowne. Król jegomość, dbając o swoją gwardję, coś już na krótko przed śmiercią swoją sprawił był regimentowi całemu mundur okazały paradny, jakim się żaden inny pułk, nawet dragonja jmć pana koniuszego Wielopolskiego pochwalić nie mogła. Owo cały regiment miał od wielkiego święta kolety z łosiej skóry, kształtem francuskim krojone, czerwonemi taśmami pięknie burtowane, na piersiach zaś i na plecach u koletów były dwie pozłociste gwiazdy albo jakoby słońca.
Moderunek był dobry i według reguł niemieckiej praktyki militarnej. Miał każdy żołnierz karabin, pałasz, bagnet i parę pistoletów, czyniąc niemi musztrę pieszą lub konną, bo obie znać musiał, jako iż dragoni w batalji według obu regulamentów zażywani być mogli. Konie same tęgie i silne fryzy, trochę ciężkie, ale dobrze dobrane.
Za ambicję to sobie miałem, żeby, kiedym dobrego żołnierza dostał, jeszcze lepszego zeń zrobić. Trochę mi to twardo było zrazu, bo i żołnierze i oficerowie moi, trochę do wygód się przyzwyczaiwszy, niechętni byli do ostrej musztry, cały kunszt na paradnym marszu, na trzymaniu ordynku a na zręcznem skwerowaniu bronią przed królem i hetmanami sobie zasadzając. Było też mnogo hałasu, jako ludzi męczę i oficerów niepotrzebnie turbuję, ale żem się nauczył karność chować u
Prusaków, a mocną ręką władzą w chorągwi trzymałem, więc musiało być po mej woli.
Jakoż bez przechwałki to a z chłubą poczciwą powiadam, że chorągiew moja była tak dobrze wyćwiczoną w rzemiośle żołnierskiem, że byłbym się nią nie powstydził przed dawnym obersztem moim, grafem Koggeritzem, a nawet przed samym królem jegomością Fryderykiem. Na dobre to wyszło później, bo, kiedyśmy na hajdamaki wyszli, nie raz i nie dwa razy chorągiew moja łotrostwo poskromiła, nietylko mężnie, ale z wszelaką wojskową regularną precyzją sobie poczynając, a kiedy, bywało, panowie towarzystwo i lekkie pułki przedniej straży tył podawać musieli lub srodze byli turbowani, dragoni moi wszystkich salwują i między opryszkami rum robią, sami nie ponosząc dużego szwanku.
Bywało, panowie towarzystwo pancerne i husarja z wielkim animuszem i okrutną fantazją natrą, kupą gęstą bieżąc i tumult a okrzyk wielki czyniąc, ale, gdy się tego hajdamactwo nie ustraszy a impet na impet nasadzi, dawaj w rozsypkę iść, a mięszać się, a nawet – na despekt to nam nieraz było – nędznie umykać; zaś dragoni moi, gdyby mur, plac trzymają, z konia wlot zsiądą, ogniem plutonowym sypią lub w bagnety pójdą, a cichutko i sfornie, jakby machiny, jeno komendy nadsłuchując… Ale o tem potem jeszcze.
Dwa lata w Warszawie lub pod Warszawą z szwadronem moim stałem i na elekcję króla Stanisława Augusta patrzyłem. Po tym czasie otrzymałem ordynans ruszyć z Warszawy a do Lwowa maszerować, jako że stamtąd pan generał Korytowski, komendant tego miasta, piechotę swą do Kamieńca oddawszy, bardzo a bardzo o augmentację garnizonu upraszał. Daleka to była droga dla mnie, i daleka Ukraina ta Ruś, bo jej dotąd nigdy nie widziałem, a dla mego szwadronu takoż miłym ten ordynans nie był, bo się to już wszystko w Warszawie osiadło było, jakoby w domu – ale ordynans ordynansem, a kiedy marsz, to marsz i kwita.
Żałowali mnie koledzy i radzili, abym pana szefa upraszał, by mnie już w tak daleką drogę nie ruszał, ale poprostu chorągwi do Lwowa odmówił, jako że żołnierz w marszu jest w tej Rzeczypospolitej mizernem a nieszczęśliwem stworzeniem. Mówili mi, że się biedy najem i frasunku w tym opłakanym marszu i że żołnierze z głodu przymierać mi będą. Mówili i mieli rację, bo tego marszu nie zapomnę ja nigdy, tak on mi dojął aż do siódmej skóry.
Śmieli sie też ze mnie rotmistrzowie inni a sarkali mocno oficerowie mego szwadronu, żem na ten marsz ani sam krytego powozu dla siebie nie brał, ani żadnemu z oficerów brać nie dopuścił. Jam taki żołnierz, jako i mój pocztowy i najniższy gimajne; może on tłuc się na koniu sto mil, mogę i ja także, i wy możecie, a nietylko możecie, ale i po rygorze wojskowym powinniście i musicie, bo nato ty oficer, abyś szeregom twoim przodował wszystkiem, więc i trudem, i bezsennością, i głodem, kiedy na to padnie, i abyś z tych wszystkich cnót i kapitalnych kondycyj rycerskich dawał dobry przykład z siebie. Taką perswazję usłyszeli ode mnie i do niej się też accurate stosować musieli.
Rozpoczął się mój marsz pod złemi auspicjami. Wydano mi ordynansy, wypisano rutę, a kazano czekać na pieniądze, bo ich w regimentowej kasie nie było. Termin wymarszu nadszedł i minął, a grosza żadnym ludzkim sposobem doprosić się nie było można. Chodź od Anasza do Kajfasza, tędy i tamtędy, suplikuj, gwałtuj, lamentuj – a wszystko nadaremno! Ściągnięto po długiej i ciężkiej biedzie jakąś sumkę wkońcu – o reszcie samemu pamiętać kazano.
Zaraz też ułożyłem marszrutę i, jak należy, szachownicą puściłem się naprzód. Odkomenderowałem do szachownicy dwadzieścia ludzi z oficerem, ten zaś znowu forwachtami się wysunął naprzód, abym ja, z chorągwią moją następując, wszędzie już dach i furaż mógł znaleźć. Ale co tam pomogła szachownica cała i biedne nasze forwachty! Boże, zlituj się, kiedybym tak miał wodzić regiment, a dajmy na to, armję całą, tobymi, jak garść lodu w garści, stopniała po drodze – bo bywało tak w Polsce, że żołnierzowi w marszu zostawała takowa chyba alternatywa: bądźże sobie opryszkiem, albo giń z głodu i od zimna!
Wiedziałem ja dobrze, że mnie słodycze nie czekają, do niewygód kampamentowych byłem wprawiony, a i to mi nie była żadna nowina, że w naszej Rzeczypospolitej bywało zawsze po przysłowiu:
Hospitium vile, Czarny chleb, cieńkie piwo, bardzo długie mile.
Czegom wszelako nigdy się nie spodziewał, to owej nieuczciwej renitencji a niegościnności ze strony panów szlachty. Gdzie się przywlokę, tam moi ludzie z szachownicy, trzy dni przodem wysłani, naprzeciw mnie bieżą, a lamentują i skarżą, jako nietylko ani jednego źdźbła siana dla koni i jednego kęsa chleba dla chorągwi zaasekurować nigdzie nie mogli, ale ano i sami, nic nie jadłszy, a pod bożym namiotem kampowawszy, z głodu i zimna przymierają.