Zapiski na biletach - ebook
Zapiski na biletach - ebook
Polska oglądana z wytartych siedzeń dalekobieżnych pociągów i lokalnych pekaesów. Z okien przydrożnych barów z ceratą w kratkę, gdzie herbatę podaje się w szklankach. Polska zjechana wzdłuż i wszerz, a zawsze w poprzek. Z dala od autostrad, billboardów i tablic o dofinansowaniach unijnych. Opisana bez epatowania biedą i bez zachwytu nad transformacją. Lektura obowiązkowa dla piewców metafizyki codzienności.
„To drugie wydanie „Zapisków na biletach”, uzupełnione o nowe i chyba zasadniczo odmienne w tonie teksty. Mimo to, zestawiam je w jedno. Choć na dworcu w Katowicach żaden rezerwista nie robi już pompek, a część opisanych miejsc nie istnieje, zasada, jaka konstruowała pierwsze wydanie, pozostała niezmienna: na imię jej fascynacja. Nawet jeśli bywa to fascynacja przez łzy.”
Autor
„„Zapiski na biletach” to świetny literacki obraz Polski absolutnie zwyczajnej, a jednocześnie takiej, którą mało kto dostrzega, a z pewnością mało kto się nią zachwyca. To reportaż z wyprawy do miejsc, które zawsze leżą nie po drodze.” Maciej Robert
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-414-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dalej.
Są z pewnością gorsze zajęcia. Zarabiam na rozmowach z ludźmi, odwiedzam najpiękniejsze Nigdzie-kraje, a one z wdzięczności zwracają mi za podróż, przy pomyślnych wiatrach fundując nawet posiłek, niespodziewane przygody oraz noclegi.
Niedawno na przykład spałem w pokojach gościnnych przy wielkiej sali gimnastycznej, zielone ściany ktoś ozdobił pomysłowo reprodukcją obrazu Kossaka, kaloryfer żeberkowy ciągnął się od jednej ściany do drugiej. Pościel wyglądała na brudną, ale wcale taka nie była. Pod nogami linoleum, zadawniony tłuszcz na ścianie. Ogólnie czysto, a mimo to podle. Podle, a jednak nieźle, chociaż nie oferowali nawet czajnika elektrycznego, a w pokoju i na korytarzach czuło się odwieczny zapach sali gimnastycznej, zapach potu i tenisówek przenikał ściany, na takim zapachu można pogalopować jak na rydwanie w czas przeszły, ale nie miałem na to ochoty. Za drzwiami chłopaki i dziewczyny przechodziły z szatni na trening i z powrotem, piłka do koszykówki klaskała lepko o podłogę. Bez trudu mogłem sobie wyobrazić ich niewymiarowe obuwie, słuszny wzrost, brak proporcji oraz trądzik. Zima kończyła się powoli, więc miałem ciągle ochotę na herbatę, a w cenie nie oferowali choćby jednej saszetki zmielonych łodyg. Tak się zdarza i nie ma o co robić afery. Za to był telewizor, najlepszy lek na wieczór, a nad telewizorem zwisała sztuczna roślinność.
Sztuczne kwiecie pleniło się też bujnie na korytarzu, co oznaczało, że nie zbaczam z właściwego kursu i zmierzam nadal w kierunku sedna tutejszej tajemnicy, nie do końca przekonany, czy jakiekolwiek sedno istnieje. Mam pewne podejrzenia, ale wolę ich jeszcze nie zdradzać. W każdym razie spałem tam, Wołów miejscowość się nazywa, zapamiętać koniecznie, prapiastowska macierz, resztki murów obronnych, paskudny kryminał, ta sala gimnastyczna, OSiR, czyli Ośrodek Sportu i Rekreacji, naprawdę przeżywałem kolejne przygody – firanki z bistoru, podwieszany sufit nad recepcją, chińską pościel, zieloną lamperię – i nie było najgorzej. Tylko trochę chłodno.
Nadal bowiem jeżdżę i kolekcjonuję, zbieram okruchy świata, nie próbując na siłę sklejać ich w całość. Wrzucam do poszczególnych szuflad swoje skarby, a potem wyciągam, niżę na sznurki, mantry z tego powstają chaotyczne albo różańce, litanie klepane z miłością i odrazą jednocześnie.
Jest już tego sporo. Choćby „b” jak burmistrz. Rozkładam się przecież wcale często biwakiem w pomieszczeniach urzędników samorządowych niższego szczebla, tam gdzie wybaczają ubłocone buty, wymięte spodnie, tam gdzie zielonkawe verticale na plastikowych sznureczkach, gdzie częstują herbatą albo kawą w szklankach, gdzie tanie meble, pamiątkowe dyplomy, godło, a na szafach proporczyki z zaprzyjaźnionych miast, z innego Nigdzie. Oni opowiadają o swoim strachu przed powodzią, w powietrzu fruwają dane z opieki społecznej, próbują być wzorowymi urzędnikami, kładą asfalt oraz kupują kredę, a jednak ciągle wychodzą z nich zwykli ludzie, którzy drżą przed klęską żywiołową, siorbią, kochają w nienowoczesny sposób swój powiat i źle się czują, wyjeżdżając do stolicy województwa. Jest w tej miłości do kawałka ziemi coś imponującego. Są więc ludzie, z których reisefieber nie wyciska ostatnich potów. Są tacy, co im się nie spieszy gdzie indziej. Coraz rzadsza umiejętność.
Albo szuflada z przygodami kulinarnymi. Trzeba coś jeść po drodze. Niektórzy zabierają ze sobą kanapki przygotowane w domu i to jest największy błąd, unikanie popasów w tych wszystkich przerażająco wesołych miejscach, gdzie na stołach lądują potrawy z mikrofali, ozdobione szemraną galanterią gastronomiczną, w barach, gdzie muzyka gra zbyt głośno, szumi telewizor, a prezenter drze z udawaną szczerością mordę: „Skąd dzwonisz? Z Jasła, Jaworzna, Jastarni, Jelonek, Jeleniej, Jeleniewa? Niemożliwe, miałem tam kiedyś dziewczynę czy chłopaka, ty, nie pamiętam. Wygrałaś, wygrałeś w każdym razie dwudniowe wczasy w Egipcie, ja pierdolę, wygrałeś nagrodę, dywan i komodę, powiedz nam teraz, jak się cieszysz”. Drze mordę, a tu pozór elegancji, sztuczny kwiat, płonie sztuczna belka w fałszywym kominku, do potrawy plasterek pomarańczy, wcięty fantazyjnie w plasterek ogórka, z plastiku żurawina, tanie meble made in China, płoną butelki z alkoholami oświetlone światłem halogenów. Jeśli jesz domowe albo w dobrych lokalach, oszczędzasz żołądek, ale intymną bliskość z otoczeniem osiągnąć wtedy znacznie trudniej.
Albo „d” jak droga. Patrz: śmierć.
Na drogach śmierć zagląda w oczy, regularnie, ma niezłe auto i strasznie jej się spieszy, bo kredyt, bo raty, bo dziecko odebrać ze szkoły, towar się psuje, szef wkurwiony, robotnicy oszukali, ona odchodzi, on wraca. Potem strażak z miotłą sprząta szkło w ciemności, niebieski kogut świeci mu po kasku, znowu się udało, znowu nie ja, nie my.
Sposób na życie. Pociąg do cudzych domostw, podłego żarcia, podglądanie świata, jaki toczy się w jadłodajniach, biurach, na parkingach i drogach. Zmęczenie podróżne. Niezręczne słowa w biurach, udawany luz w zakładzie fryzjerskim Prestiż w Ryglicach, gdzie zaglądam, żeby wypytać o coś dla mnie istotnego. Tysiące zdumień, choćby pod Dębicą, tam gdzie kusi reklama masarni Miraż, a zaraz po niej zaprasza podobno największa w kraju hurtownia odzieży Giewont. Swoją drogą, czemu Giewont, do cholery, a nie Rysy, czemu Giewont w ogóle zamiast Żorżeta czy jakoś tak? Niezmierzona jest pomysłowość moich rodaków. Nie ma jak zasnąć, nuda nie zagraża, zmysły wystawiane są na próbę na każdym kroku. Co tu jest naprawdę, a co na niby, jak znaleźć drogę wśród miraży? Jak się zorientować?
Zapach sztucznej roślinności mnie prowadzi. Bary i miejscowości przekazują jedne drugim. Plastikowy bluszcz, a na deser żurek domowej roboty z torebki.
Co krok przygoda.Półsny
Podobno przychodzi do nas ta umiejętność w trakcie niebezpiecznych podróży.
Ale nie w środku dżungli Borneo czy po walce z rozwścieczonym gorylem. Mowa o wyjazdach znacznie trudniejszych, zwykłych jak bułki poranne z polepszaczem smaku. O tym, co napiera na robotników drukarni w autobusie numer 125 z krakowskich Rybitw, o tym, co czyha w nocnym osobowym do Trzebini, w przedzierającym się przez grudzień busie relacji Kraków–Bochnia albo podczas oczekiwania zimowym przedświtem na pierwszy autobus z Będzina do Sosnowca.
Uczymy się wówczas snu.
Przychodzi, kiedy chce, spada na głowy jak torba foliowa. Otula i dusi. Zamykają się oczy, organizm otrzymuje kilka minut wytchnienia. Zasypia na stojąco żołnierz w korytarzu pociągu, dolna szczęka powoli się odchyla, ukazując zęby, głowa leci w bok. Organizm odpoczywa, a jednocześnie tkwi w stanie czuwania. W busie do Bochni milkną rozmowy, deszcz ze śniegiem uderza w szybę z jednej strony, z drugiej głowy odskakują jak piłki. Przysypiają na pięć minut kolejarze w drodze do Trzebini. W autobusie numer 125 chłopy w skórzanych kurtkach śpią z otwartymi ustami. Podsypiają dziewczyny w fioletowych pończochach w drodze z dyskoteki do domu. Czasem z kącika ust płynie nam nieestetyczna ślina, czasem człowiek zasypia na dzięcioła, a czasem na karpia.
Dziwny stan, dwuznaczny anioł nad głowami. Sen, który wybiera uprzywilejowanych podróżników, tych, co kładą się całymi latami odrobinę za późno i wstają nieco za wcześnie, tych, co przekładają z miesiąca na miesiąc odpoczynek, bo fucha, bo zmiana, bo trzeba pojechać, pogadać, bo są sprawy do zrobienia na wczoraj. Niezdrowe zamroczenie, pięć minut wolności od świata, wycieczka skrajem prawdziwego wypoczynku, rozpaczliwa próba zregenerowania sił. Mówią, że można spać w marszu, że są kierowcy tirów, którzy zasypiają za kierownicą, a mimo to jadą prosto, nie do końca oderwani od rzeczywistości. Wpadamy w zawieszenie, nigdzie nie będąc do końca – z jednej strony coś niby majaczy, jakiś sen, nowe obrazy, a z drugiej obowiązki przytrzymują za fraki. Prawdziwy sen kusi i wsysa coraz mocniej, ale nie można zasnąć zbyt głęboko, żeby nie obudzić się z pustymi kieszeniami. Twarze bledną i ściga nas stan podgorączkowy. Ten taniec podróżników powszednich ma w sobie coś z głębokiej choroby, wyniszcza i szarpie. Kapie ślina, chłód wślizguje się pod kurtkę albo alkoholowy pot płynie po karku.
Nagle powrót. Autobus podskakuje na większym wyboju albo pociąg hamuje z piskiem, niebieski błysk iskry z pantografu kaleczącego trakcję wbija się pod powieki. Wychodzimy z tej awantury z obolałymi głowami i poczuciem trudnej do sprecyzowania utraty. Odeszło coś naprawdę ważnego, coś, co zaledwie przemknęło bokiem. Rozmyło się.
Im bardziej wytężasz pamięć, tym szybciej zmyka.Flamingo
Nie pamiętam, kiedy wyrosło przy drodze do Alwerni to zjawisko. Ale zadurzyłem się w nim od razu. Choćby pełna tęsknoty nazwa – Flamingo. To temat na długą rozprawę, dlaczego po wioskach i miastach tyle egzotycznych nazw zaprasza spragnionych wędrowców. Flamingo, tak, ciepłe kraje na wyciągnięcie ręki, filmy przyrodnicze z przyrodą w pełnym słońcu, kraje bez eternitu, gnojówki, traktorów, tylko ptaki nad płytkimi zatokami, żadnych zmartwień na ekranie telewizora nie widać, żadna susza nie grozi ani żaden grad nie wytłucze zasiewów rzepaku. Flamingo niedaleko Alwerni, jej zakładów chemicznych, góry toksycznych odpadów i problemów z bezrobociem.
Flamingo składa się z plastikowych okien oraz blachodachówki. Wewnątrz parkiet na kilkadziesiąt osób, a nad parkietem baloniki, wstążki i ruchome kolorofony. Barek z alkoholami jak ołtarz dla spragnionych. Można zjeść flaczki, fasolkę, pstrąga albo schab z grilla, zgasić peta w chińskiej popielniczce. Nie ma strusiny ani mięsa flaminga. Flamingo przyciąga wściekle różowym neonem, intensywną żółcią elewacji. Powinienem się przyzwyczaić, a jednak widząc taką erupcję nowego wśród domów z dachem kopertowym i zieleni średnich szerokości, nadal czuję zdumienie. Bo jest to jawny i uzasadniony protest przeciwko niepogodzie, wszystkim jesieniom rozpostartym od października do kwietnia. Przeciwko mgle, pustce sobotniego wieczoru. Ktoś wybudował w Porębie Żegoty latarnię morską. Można się w niej bawić, urządzić wesele albo stypę, wynająć pokój na niezapomnianą noc.
Najłatwiej byłoby Flamingo wyśmiać. Zrobić ostrą polewkę z PCV, kolorofonów i różowych snów młodzieży z Poręby Żegoty, Kaszowa, Nowej Wsi Szlacheckiej, Okleśnej czy Mirowa, młodzieży, która w lokalu tym odprawia tańce godowe, cieszy się, marzy o wyjeździe, a w chwilach szczególnych może nawet wali się po gębach. Że to nie tak, że zbyt intensywny kolor, że flamingi nie pasują do flaczków i jeszcze ten plastik w oknach.
Ale po każdej takiej wizycie rośnie we mnie wątpliwość, czy mam prawo narzucać obcym ludziom swoje sny o krajobrazie idealnym, bez nadmiaru polakierowanej blachy, dachu złamanego na wszystkie strony świata, niby-okien.Podróż z widokiem na wstyd
Wskoczyłem w ostatniej chwili, objuczony zakupami ze spożywczego Harnaś. Pociąg ruszył, powoli wwiercając się w noc, za nami światła i ścisk Zakopanego, za oknem góralskie wille z lawendową poświatą telewizorów, chłód nadciągającego października i całkiem już wyraźny rój Plejad nad horyzontem.
Nie zapalaliśmy światła, by nie obudzić zmęczonego uciążliwym szlakiem dziecka. Ani też żeby nie przyciągnąć uwagi kozaków z Nowego Targu, którzy chcieli wyjść na chwiejne solo z konduktorem. Konduktor wezwał policję, ale policja akurat nie miała auta, żeby dojechać na stację w Chabówce.
Tatry minęły nieodwołalnie i na najbliższych kilka tygodni, a ja, mimo półmroku, zobaczyłem wyraźnie szczegół, który sprawił, że z kolejnej zapomnianej skrytki w pamięci wysypała się zawartość: na ściance działowej pomiędzy naszym przedziałem a WC widniał nieco jaśniejszy prostokąt z cienkiego drewna. Schludny implant w paździerzu.
Było bowiem tak, że pierwsze przedziały wagonów zawsze nosiły na sobie piętno podglądactwa. W ścianach widniały dziurki i dziureczki, wykonane, bo ja wiem czym – wiertłem, gwoździem, wyryte może cyrklem przez zdesperowanego uczniaka.
Czasem zdarzały się i takie miejsca, w których paździerz nosił ślad pięści, jakby zakręcony erotycznym obłędem podglądacz za wszelką cenę próbował wybić dziurę w ściance. Dziurami straszyły również kąciki „higieniczne”, teoretycznie służące do mycia rąk. Z dziur tych sączyły się w nocy strużki światła. Czasem, gdy natręctwo erotomanów było już zbyt widoczne, do akcji wkraczały ekipy remontowe, zaklejając prześwity prostokątnymi kawałkami drewna, takimi właśnie jak wzmiankowany w pośpiesznym relacji Zakopane–Szczecin. A na ich miejsce powstawały nowe.
– Tak, tak – pokiwałem głową. – Idzie ku lepszemu, wyraźnie idzie. Jeszcze nie tak dawno ta ścianka byłaby dziurawa, jakby ktoś przeciągnął po niej serią z pepeszy, a teraz proszę. Dziur nie ma. Była jedna, ale i tę zalepili. Znak, że naród nasz nie nurza się już w brudzie moralnym, nie podgląda jak byle zboczeniec. Ma inne rozrywki i nie musi się tak upadlać.
– Zaraz, zaraz – zaprotestował energicznie siedzący naprzeciw współtowarzysz. – Ty pobiegłeś w Zakopanem po piwo, a my tu… zatkaliśmy… papierem od kanapek…
Odsunął się nieco i sięgnął za siebie. Szarpnął. W dłoni pozostał mu gruby zwitek papieru. Ze szpary, przez dziurę o poszarpanych brzegach, leniwie wlewał się do przedziału jarzeniowy blask.Słaboszów–Haarlem: portret grupowy
Zapewne ustawiam się w długiej kolejce petentów, którzy chcą przed nią przyklęknąć, pochylić na moment z szacunkiem głowę. Przed siłą doświadczenia, która sprawia, że w miarę upływu lat w umyśle powstają coraz częściej niespodziewane korespondencje, a odległe zdarzenia nakładają się na siebie. Siła doświadczenia sprawia, że zwykły jesienny świt, który łapie cię w środku równiny pod Radomiem, zmienia się w zdarzenie warte uwagi. Oglądasz wczesny poranek, chłodny i w barwach stali, nadal są w tobie zachwyt i niepokój, ale cicho inna, niegdyś nieobecna nuta się wkrada. Świadomość, że coś tam już wiesz. Że ten chłodny świt to nie pierwszyzna. Były przecież inne dawne świty wczesną jesienią, na biwakach, przy drodze, na trzeźwo i w amoku, w Polsce i gdzie indziej, był chłód, stary śpiwór. Któregoś razu wziął cię o trzeciej nad ranem z wylotówki w Jankach sprzedawca opłatków, w starym wartburgu oglądaliście, jak słońce z trudem podnosi się do kolejnej rundy. Były balety wrześniowe, całe doby bez snu, puste miasta, pierwsze autobusy. Wszystko się łączy, coraz gęstsza wokół sieć. Pokój hotelowy w Wołowie odsyła do miejscowości Szajdon w Tadżykistanie, mają tam dom gościnny bez wody, z pokrwawionymi prześcieradłami i porżniętą nożem ceratą na stołach. Wołów, Szajdon, pokoje hotelowe w Rzymie, Amsterdamie, Gdańsku i Nowym Jorku. Pod Berlinem rosną identyczne ogródki działkowe jak w Krakowie. Tak powstaje doświadczenie. Nie ma ono nic wspólnego ze znużeniem, ciągle chcesz pożreć wszystko, nadal nie dość świtów daleko od domu, ciągle zbyt mało świateł jesieni w oczach. Ale pracujesz nad tym mocno.
Tak jak w Słaboszowie. Do miejscowości tej, położonej na północno-wschodnim krańcu województwa małopolskiego, zdecydowany kawał w bok od szosy krajowej, dotarłem w niedzielny poranek. Mimo wczesnej godziny na głównej ulicy wrzało jak w ulu. Wte i wewte przesuwały się brygady rozochoconych strażaków, w hełmach, a nawet bez, w porozpinanych mundurach. Stąpali dumnie w kierunku baru i z powrotem, jakby wąska uliczka była wybiegiem na konkursie piękności, miękkie podeszwy chińskich trampek bezszmerowo przyklejały się do asfaltu.
W południe udałem się na sumę. Słaboszów należy do tych miejscowości, w których nadal można zobaczyć zapomniany zwyczaj: na mszy mężczyźni zajmują miejsca po lewej stronie, kobiety zaś po prawej.
Pod jedną ze ścian siedziało siedmiu leciwych rolników. Wszyscy w garniturach, śnieżnobiałych koszulach i pod krawatem, zwróceni twarzami w stronę ołtarza, w absolutnym bezruchu i zamyśleniu. Poorane bruzdami czoła, wzrok tępy lub bystry, nosy orle obok kartoflowatych. Który z nich walczył w partyzantce? Który siedział cicho? Bladość mieszała się z buraczkowatą czerwienią policzków, łysiny walczyły o lepsze z gęstą siwizną. Arystokratyczna zaduma ramię w ramię z chłopskim sprytem. Przesiane przez witraże światło majowego południa łagodnie wybieliło twarze, jakby padał na nie odblask dalekiej wieczności. Mimo że oderwani na moment od pługa i obornika, zmienili się w byty nie całkiem rzeczywiste, bliższe sferom niebieskim niż gminnym zawodom strażackim.
Identyczny odblask widziałem w ukrytym na obrzeżach starej części Haarlemu muzeum, wśród stylowych kamieniczek z czerwonej cegły, w krajobrazie wysprzątanym co do okrucha, bez chińskich trampek i członków OSP. Wisi tam obraz pędzla Jana van Scorela: na nim miejscowi rycerze, którzy wyruszyli w podróż do Ziemi Świętej, a jakby tego było mało, wrócili z niej szczęśliwie. Z ciemnego tła wyłaniają się twarze chytre, złe, uczciwe, lica mężczyzn skłonnych do gniewu lub romantycznych uniesień. Patrzą w jedną stronę jak chłopi ze Słaboszowa. W dłoniach palmy – symbol przynależności do grona wybranych. W oczach zamyślenie. Na twarzach obce, zupełnie nietutejsze światło.
Słaboszów i Haarlem. Tak blisko siebie, że zaciera się prawie pięćsetletnia przepaść i dystans wielu kilometrów. Te same, niezmienne uczucia wymalowane na twarzach, mimo że – wiele na to wskazuje – żaden ze słaboszowian do Ziemi Świętej nie dotarł.Szufladka z kwiatami
Więc również w ten sposób bawię się i kombinuję, choć melancholijna to zabawa: w dowolnym miejscu kraju lub świata szukam ponadnarodowych detali, dowodów, że niezależnie od ustroju, kształtu czaszki czy pogody istnieją mianowniki wspólne dla nas wszystkich.
Kiedyś zdarzyło się tak w nieistniejącym już barze mlecznym Kazimierz w Krakowie przy ulicy Krakowskiej. Pewnego ranka zawędrowałem tam jako jeden z pierwszych klientów. Brak ludzi ma swoje dobre strony, bo nic nie przysłania sedna. Wiemy, znamy te lokale jak własną kieszeń, moglibyśmy poruszać się w nich po omacku, węsząc za jajecznicą na masełku, bułą, herbatą w szklance i cukrem w kostkach. Przemija postać tego świata i coraz lepsze auta mkną po ulicach, a w barze Kazimierz, nieodmiennie mimo innowacji (siding zdążył już poszarzeć, solniczki przysposobili tam z plastikowych buteleczek, a nie jak dawniej ze słoików z podziurawionym wieczkiem), ten sam zapach taniej kuchni dla ludzi w smutnych ubraniach, co to, jak mawiał bohater Riff-Raff, nie mają czasu na depresję, bo muszą wstawać wcześnie rano.
Jeden szczegół sprawił, że odleciałem znad pokrzywionej patelni w inne miejsca, że otworzyłem kolejną szufladę. Wszędzie sztuczne kwiaty, wypielęgnowane, bez cienia kurzu, coś jakby gałązka forsycji na każdym stole wetknięta w butelkę, a w centralnym miejscu symetrycznie rozpięty plastikowy krzak, który szerokimi ramionami obejmował całą salę. Przypominał uboższego kuzyna koleusa, a może pomniejszoną dieffenbachię.
Odbiłem wtedy pamięcią w kierunku wszystkich tych biur, hotelowych lobby i restauracji w Polsce, Kazachstanie, Stanach Zjednoczonych i na Ukrainie, gdzie sztuczna roślinność przeżywa niebywały rozkwit. W kierunku Wołowa, także sztucznych kwiatów na grobach, juk, paproci, krotonów, pokrzywek, storczyków nawet i zielistek, skłamanych gerber, które posadziła moja sąsiadka w swoim ogrodzie, pomarańczowych drzewek z pokusą plastikowych owoców ukrytych między liśćmi z płótna. Znowu owinął mi się wokół nóg sztuczny bluszcz z lotniska w Taszkiencie.
Jest ten plastikowy gąszcz oczywistą wskazówką: wszędzie spieszą się tak samo, nie mają czasu na hodowanie tak zwanej trwałej wartości od cebulki albo pojedynczej gałązki. Sztuczne kwiecie jest łatwiejsze w obsłudze, bardziej praktyczne, sztuczne kwiecie nie robi problemów, podlewać nie trzeba, choćby najdłuższy urlop pracowników niestraszny, mszyce go nie oblezą ani mączniak nie zaatakuje. Raz na pół roku odkurzysz i po kłopocie. To estetyka dla zabieganych i dla tych, co nie widzą różnicy pomiędzy liściem z płótna a liściem prawdziwym.
Od biur Nowego Jorku, przez bar Kazimierz, aż po dalekie Duszanbe wielki, ponadnarodowy trust zmęczonych pracą mózgów stawia na sztuczny chlorofil i mitochondria z polimerów.
Na plastikowym liściu twarda jak kamień łza ze sztucznej żywicy.Pikareska
Miał jasnozielone kocie oczy, wąską twarz z potężnymi zagłębieniami w miejscu policzków, a do tego plecak tak ciężki, że nie dał rady samodzielnie wrzucić go na półkę bagażową. Z głośnym westchnieniem ulgi klapnął naprzeciwko i kiedy pociąg ruszył na wschód, zaczął mówić, mówić, mówić podekscytowanym, piskliwym głosem, znamionującym naturę nerwową. Nieustannie przebywał w rejonach lekkiej irytacji, skąd tylko krok do zaperzenia i wybuchu. Kiedyś takich jak on nazywali sensatami.
Jakichkolwiek przymiotników i określeń by użyć, jedno pozostanie pewne: ubywa w polskich pociągach osobników skłonnych do nawiązywania kontaktu werbalnego ze współpodróżnymi. Kultura jazdy, panie, upada, a jeszcze całkiem niedawno pociąg służył nie tylko jako środek transportu, ale również jako miejsce wymiany poglądów, panie, kłótni nawet. Coś się zmieniło, dziwna nieufność nastała, trudno otworzyć jamę gębową w przedziale, a zamiast konwersacji wybieramy milczenie, podróż w głąb neuroz, wykonywany z chirurgiczną precyzją rozbiór zaokiennych krajobrazów, ucieczkę w prasę bądź podręczniki, których lektura wyposaży nas w kolejne atuty na jakże wymagającym rynku pracy.
Tym większą wartość posiadają więc przypadki w rodzaju zielonookiego sensata, który uniemożliwił mi rekonstrukcję ostatniego etapu podróży po nocnym Wrocławiu, porywających ruderach, zakamarkach i knajpach, podróży zakończonej o wschodzie słońca w mieszkaniu z widokiem na burzliwą zieleń ogródków działkowych i stadion WKS Śląsk. Pociąg sunął przez Zdolny Śląsk i jego wydrenowane z wody pola, zza horyzontu wyłaniały się kadłuby fabryk, cementownie, kominy i miasteczka pogrążone w niedzielnym śnie, a zielonooki snuł swoją opowieść.
Był gastarbeiterem, który wyruszył z trudnej ziemi zamojskiej w poszukiwaniu zarobku i wylądował na pograniczu niemiecko-szwajcarskim. Opowiadał o swoim sceptycznym stosunku do religii, pogardzie dla Niemców i Szwajcarów, słynnym mieście Konstancja, kąpielach w Jeziorze Bodeńskim, wycieczce do Zurychu. Kiedy rozrzucał obornik po polach, oporządzał świnie i krowy, chowając do skarpety każdego eurasa, żona nie wytrzymała rozłąki i poszła w tango z innym. Typowy dramat.
– Tak, tak, jak wyjeżdżasz na dłużej, to koniec, kaput, można powiedzieć. Wracam, pieniądze mam, jestem gość, a w chałupie pusto. Pozamiatane. Sąsiedzi powiedzieli, że się wyprowadziła. Tak to jest.
Kiwał głową, zielonym okiem świdrował.
– A koniak? Na przykład koniak lubisz? – zapytał znienacka.
– Nie lubię – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Nie wolno konsumować w pociągach z nieznajomymi. Całe to gadanie mogło być pułapką. On częstuje, ty zasypiasz, kaput.
– Ja też nie. Ale możemy się napić.
Z kieszeni wyjął marzenie wszystkich chłopaków: scyzoryk marki Victorinox, z gęstwiną przeróżnych ostrzy, pilników, nożyczek i wiertełek. Wprawnie przerżnął na pół puszkę po piwie. Do powstałego w ten sposób kieliszka nalał odrobinę płynu o barwie przejrzystego brązu. Łyknął pierwszy, co rozwiało moje obawy. Za zdrowie nadchodzącego Opola. I jeszcze raz. Zapijając gazowańcem, w którym mógł rozpuścić tabletki nasenne. Potem zasnąłem, od nadmiaru wrażeń.
Pomiędzy Wro a Kra wpadłem w głuchą i ciemną studnię, z której wyrwałem się dopiero, kiedy pociąg przejeżdżał przez stację Kraków Łobzów. W przedziale roiło się od obcych, którzy wiedli z nieznajomym gorącą debatę na tematy społeczno-polityczne. Na pół przytomny ruszyłem w kierunku wyjścia, rzucając: „Trzymaj się, powodzenia, tam wiesz, nie wnikaj”.
Nawet mnie nie usłyszał, zajęty ożywianiem martwej tradycji. Tak, tak. Odeszła i nie wróciła. Odeszła z sąsiadem.Odtrutka na autostradę
Pomiędzy Krakowem a Wrocławiem są momenty, kiedy pasażer auta musi poczuć niepewność. Rozwija się tam dziwna przestrzeń, znana wszystkim podróżującym autostradami zachodniej Europy.
Ponadnarodowa architektura z asfaltu, betonu i aluminium, wyczyszczona niemal doszczętnie ze znaków informujących, w jakim kraju się znajdujemy. Bramki ze zmęczonymi inkasentkami, samoloty schodzą do lądowania albo wspinają się w niebo. Kukurydza, biel bel z kiszonką, rolnictwo towarowe. Stacje benzynowe, zajazdy z sześcianem ubikacji. Dwa pasy w jedną, dwa pasy w drugą. Gdyby nie tablice z nazwami miast, podróżny miałby kłopot z jednoznacznym stwierdzeniem, dokąd właściwie zawiodła go mapa.
Podobnie na autostradzie A4. Owszem, są egzotyczne nazwy, jak Gniot-Pol, są przedwczesne remonty drogi i blokowiska Śląska wyrastają na horyzoncie. Poza tym jednak wyraźnie zaciera się tutejsza właściwość. Ruin nie widać, Bytom daleko, daleko familoki, ruiny Huty Kościuszko. Ludzkie sprawy odsunięte na krawędź horyzontu. Daleko bloki Chrzanowa, daleko Elektrownia Jaworzno. Żaden przygarbiony wozak nie popędza batem konika na poboczu. Bezpiecznie, niczym w tunelu, o którym pisywał Kapuściński przy okazji podglądania nowoczesnych turystów. Lotnisko, dobry autokar, dobra droga do luksusowego hotelu. Tyle z poznawania świata.
Okolice Góry Świętej Anny na przykład to pejzaż, który oglądany wczesną wiosną, mógłby pochodzić z Moraw, Węgier, Francji albo niemieckich nizin. Niewiele w nim lokalnych szczegółów. Szeroka droga, światła odblaskowe powtykane w asfalt, logotypy koncernów, podróż płynna, bez zakłóceń i polskich bolączek, bez dziur w asfalcie, dziadków przycupniętych na ławce przed domem, świat oddalony na przepisową odległość, za drucianą siatką, bez możliwości nagłego wtargnięcia na jezdnię. Mostki, przejścia dla zwierząt. Ten sam pomysł na podróż co we Francji, Hiszpanii albo Austrii – szerzej, szybciej, sprawniej. Typowa droga rozwoju.
A więc zaczęło dopadać mnie tutaj wrażenie z krajów, które lepiej radzą sobie z budową autostrad: że przesuwam się przez kraj, o którym nie dowiem się nic, że nie mam czasu go dotknąć i powąchać, a za zboczem wyrasta niewidzialna szyba z pleksi. Prawdziwe życie jest gdzieś indziej, dalej, my, pasażerowie coraz lepszych fur, nie mamy czasu go kontemplować, może kiedyś, może innym razem, gdy czas nie będzie poganiał pejczem. Nie dziś i nie jutro. Dzisiaj przeskakujemy pomiędzy Krakowem a Wrocławiem jak po moście zawieszonym wysoko nad przepaścią. Brakuje czasu na drogi podrzędne.
Wystarczy jednak niewielki skok w bok, zjazd z autostrady i już zaczynają się cuda. Choćby taki Wołów za Wrocławiem: znalazłem się tam niedawno w lokalu o tajemniczej nazwie Bis i ręczę własnym żołądkiem, że na przednówku serwują w nim kwaszoną kapustę barwy mocno szarej, przystrojoną kawałkiem pomarańczy.Oko ciemności
Zdarza się, że w chwilach trudnych ożywa instynkt, dzięki któremu bezbłędnie potrafię wyłapać pociągowych złodziei, wyczuć, że dookoła mojego przedziału albo w pobliżu kieszeni kurtki błyskawicznie, acz w subtelny sposób, zagęszcza się atmosfera, zaciska pętla. Że nadchodzi chwila próby.
Tym razem też: obudziłem się w Jaworznie, kiedy nocny pośpieszny relacji Wrocław–Przemyśl nieodwołalnie opuszczał Śląsk, szumiąc przez wątły śnieg w kierunku wschodnim. Nawet nie otworzyłem oczu: pewien rodzaj głosu podpowiedział, że lada chwila ktoś omiecie mój zimny przedział – półki na bagaż, siedzenia i skuloną pod kurtką postać – zbyt profesjonalnym spojrzeniem.
Dźwignąłem się więc ciężko i bezsensownie zasunąłem szczelniej zasłonki, chociaż nic tak nie pobudza ciekawości złodzieja jak zasłonki. Jakie pole do popisu dla bandyckiej wyobraźni: za przybrudzonymi firankami mogą kryć się wyładowane precjozami kufry, skrzynie podróżne, torby nabite sprzętem RTV i pieniędzmi, nowoczesne walizki z materiału, z plastikową rączką i zaokrąglonymi brzegami, w takim przedziale może nawet czekać prawdziwy skarb – ukryty w niepozornej torbie laptop. Laptopów bowiem ci u nas dostatek. A wszystko to pilnowane przez śpiącą kamiennym snem, drobną, starszą kobietę, która umrze na zawał od klaśnięcia w ręce. Tak, złodzieje też na pewno marzą.
I czekałem. Przyjdzie, nie przyjdzie? Zachowywałem się nadzwyczaj nierozsądnie, jakbym chciał w końcu stanąć oko w oko z pociągową zarazą, stanąć i polec. Nie rozsunąłem zasłonek, nie zapaliłem światła, nie przemieściłem się do innego, ludniejszego przedziału. Czekałem.
Czekałem, a ono nie dało się prosić. Nadeszło bezszelestnie, spokojnie i pewnie. W pewnym momencie w wąskiej szczelince pomiędzy firanką a ścianką przedziału pojawiło się oko. Złe, sprytne oko starego cwaniaka, które otaksowało zawartość przedziału, a potem spotkało się z moim wzrokiem. I zastygło, jakby chcąc sprawdzić, czy śpię, czy będę łatwym łupem.
Nie byłem. Jak najspokojniej wstałem, podszedłem do drzwi, otworzyłem je. Znowu błąd, znowu idiotyczny ruch.
Przed sobą miałem czterech mężczyzn, pokaleczonych szarym światłem jarzeniówek. Bardzo dobrze zbudowanych, bardzo spokojnych. Ot, tacy sobie przybrudzeni, tutejsi Jeźdźcy Ciemności, made in Poland, w skórzanych kurtkach i dżinsach, ze stalowym wyciszeniem w oczach. Patrzyli na mnie bez słowa, mierząc od góry do dołu, nieco zdziwieni, ale bez przesady. Patrzyli jak na okaz, który zamiast uciekać, wyszedł wprost pod lufy. Słowa oczywiście były zbędne: pociąg należał do nich, a nie do mnie, to oni nadawali tutaj ton i ustanawiali reguły. Oni, a nie jacyś wydygani konduktorzy czy przygodni sokiści.
W końcu jeden uśmiechnął się lekko i zaczął gwizdać przez zęby popularną melodię, jeszcze przez moment taksując mnie spojrzeniem. Ruszył do przodu, pozostali za nim. Kilka metrów dalej przyssali się do innego ciemnego przedziału, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że podglądam tajniki ich fachu. Jeden przyłożył swoje wielkie dłonie do szyby drzwi jak kameleon, który chce się wspinać dzięki swoim lepkim łapkom po idealnie gładkiej pionowej powierzchni. Podniósł te drzwi minimalnie do góry, cicho i delikatnie, mimo że na baletnicę nie wyglądał. Potem zaczął przesuwać je w prawo. Po chwili zrezygnował. Może jeleń w przedziale obudził się albo powiedział: „Bilety już były sprawdzane”. Tak się mówi i wystarczy. Bo na pewno nie powiedział: „Won, złodzieju”.
Zniknęło z wagonu równie bezszelestnie, jak nadeszło. Jakby nie zrobiło żadnej rysy na samopoczuciu podróżnych. Jakby było nieodłącznym składnikiem rzeczywistości.
Wjeżdżaliśmy do Trzebini. Widziałem ich z okna, jak wyskakują na biały peron, chowają głowy głęboko w ramiona i giną w ciemności, niczym zmęczeni pracownicy trzeciej zmiany.Jeszcze raz ostrożność
Dosiedli się w Opolu. Paluszki, browary w reklamówce, dwie nieduże torby, chłopakowi bransoletka brzęczała miło na nadgarstku. Fachowe tipsy jak stąd na Lofoty, z gwiazdkami, u tej dziewczyny. On pedagog in statu nascendi, ona studentka marketingu. Taka para w nocnej podróży na balety do Zakopanego. Do tego noc i deszcz.
I odrobina strachu z ich strony, czujne spojrzenia na korytarz, gdzie kotłowało się pijane w trupa towarzystwo, chociaż chłopak do ułomków nie należał, a w przedziale płonęła męcząca jarzeniówka.
Niestety, od pewnego czasu, kiedy trzeba jechać z punktu A do punktu B w środku nocy zwykłym pośpiechem, nie gaszę w przedziale świetlówki, mimo że podróż w takim świetle traci na wadze. Ale lampa odstrasza nocne owady. Podobnie jak ultrafiolet w szpitalach zabija bakterie, tak blade światło działa drażniąco na pociągową faunę, która aż się rwie, by wyssać zawartość moich kieszeni i wnętrze plecaka. Zdarzyło się kilka nieprzyjemnych incydentów, były wyraźne zakusy, nerwowe sytuacje, nagły brak konduktorów, jakieś nieprzyjazne rozmowy, brak zrozumienia wyraźny dla racji tych, co ciężko pracują swoimi zgrabnymi palcami. Kto jeździ nocnymi po Polsce, ten wie. Tak się teraz jeździ. Uważnie i na trzeźwo, z włączonym światłem.
Do tego spotkania w Opolu myślałem, że moja podejrzliwość pociągowa, spanie z plecakiem pod głową nawet w kuszetkach, chowanie telefonów w zakamarkach odzieży i doszukiwanie się złodzieja w każdym podróżnym graniczą z fobią. Ale już tak nie myślę. Bo zaczęliśmy konwersować, a skąd, a dokąd, a wiesz, rozumiesz, teges oweges, śniegu w Zakopcu mało podobno, drożyzna ogólna, Opole staje na nogi, Odra wróciła do drugiej ligi, dyrektor ciepłowni w Rybniku zarabia ponoć dwieście tysięcy miesięcznie, gity w więzieniach mają nowy sposób na skracanie sobie życia, ślinę sobie wstrzykują do żył. Takie tam dialogi podróżnych. I złodzieje. Bo to złodziejski pociąg, często wsiadają do niego nocne ekipy. Nadmieniłem też o swoich przygodach.
– To jeszcze nic – ożywił się chłopak. – To jeszcze nic. To fobia żadna nie jest, tylko ostrożność. Ostrożność i jeszcze raz ostrożność. Widziałem taką ostrożność kiedyś w nocnym z Opola do Warszawy. O pierwszej wyjeżdżał. Czworo nas siedziało. Ruszamy, a tu facet się pyta dziewczyny: „Masz okres? Musisz do łazienki?”. Ona zbaraniała, ale mówi, że nie musi. Potem do mnie, czy muszę do łazienki, czy z pęcherzem w porządku. Okej. Potem do jeszcze jednego typa to samo. Pytam, w czym rzecz, o co biega. A gość mówi, że na tej trasie oszyli go już trzy razy i czwarty się nie da, przysiągł sobie. I pyta nas, bo właśnie będzie przedział zamykał. I wyciąga trzy łańcuchy grube, robi jakieś wiązania, węzły, przypina je do stelaża na bagaż, do klamek i nóżek od siedzenia. A potem wyciąga jakieś szmaty i zatyka nimi szpary w drzwiach, gdyby gaz mieli puścić. Bo kiedyś puścili gaz i go oszyli. Zasuwa zasłonki, gasi światło, na dobranoc mówi: „Teraz skurwysyny nie wejdą, chyba że z drzwiami. Konduktora też nie wpuszczamy, bo nic nie wiadomo, rano niech se przyjdzie. Śpimy”. Leżałem obok niego i za każdym razem, jak się przekręciłem, gość macał się po kieszeniach, czy wszystko w porządku. Tak było. I co powiesz? Nie okradli nas.
Pociąg szumiał dalej. Gadaliśmy też o innych ciekawych sprawach, że mieszkania w Opolu drogie, Wrocław naprawdę piękny, a ruskie więzienia straszne.
Ale miałem w oczach tego mężczyznę w średnim wieku, że może jedzie gdzieś przez nocną Polskę, zabarykadowany w przedziale, czujny jak zając, jedzie i boi się tak potwornie, musi sprawdzać kieszenie co rusz. Bardzo prawdopodobne, że o poranku wysiada z pociągu, rozgląda się, a wokół siebie zamiast współobywateli widzi wyłącznie lepiej lub gorzej ukrytych złodziei.
Ostrożność, jeszcze raz ostrożność.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52
[email protected]
Wołowiec 2016
Wydanie II zmienione