Zapiski ze zwierzyńca - ebook
Zapiski ze zwierzyńca - ebook
„Zapiski ze zwierzyńca” to pełna humoru opowieść o początkach pracy młodego Geralda Durrella w Whipsnade Zoo, gdzie wkrótce po zakończeniu drugiej wojny światowej znalazł posadę jako młodszy opiekun, spełniając swoje dziecięce marzenie.
Poza barwną plejadą pracowników i innych opiekunów, głównymi bohaterami książki są bez wątpienia zwierzęta, jak zawsze portretowane przez Durrella z dowcipem i niezrównaną miłością.
Dla miłośników „Trylogii z Korfu” to bez wątpienia lektura obowiązkowa!
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-785-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powiadają, że dziecko, które pragnie zostać kierowcą, rzadko kiedy wykonuje ten zawód, gdy dorośnie. Jeśli to prawda, zaliczam się do szczęśliwych wyjątków, ponieważ od czasu, kiedy skończyłem dwa latka, zdecydowanie i konsekwentnie pragnąłem poznawać zwierzęta. Nic poza tym mnie nie interesowało.
Przez lata dzieciństwa i dorastania trwałem przy tej decyzji z nieustępliwością pijawki. Doprowadzałem moich najbliższych do szału, znosząc do domu wszystkie możliwe schwytane lub kupione zwierzaki – od małpek do zwykłych ogrodowych ślimaków, od skorpionów do puchaczy. Rodzinie, nękanej przez ten niekończący się korowód dzikich stworzeń, pozostało jedynie pocieszać się myślą, że to tylko faza rozwojowa, z której z wiekiem wyrosnę. Tymczasem z każdym nowym nabytkiem moje zainteresowanie zwierzętami pogłębiało się i jako wyrośnięty nastolatek wiedziałem już bardzo dokładnie i bez cienia wątpliwości, co będę robić: najpierw dostarczać dzikie zwierzęta do ogrodów zoologicznych, a potem, kiedy już tą drogą dojdę do pieniędzy, założę własne zoo.
Owe plany nie wydawały mi się ani zbyt wydumane, ani nierozsądne: trudność tkwiła raczej w braku warunków do ich realizacji. Nie istniały bowiem szkoły kształcące zawodowych łowców zwierząt i było raczej wątpliwe, by którykolwiek ze znanych profesjonalistów zechciał przyjąć na naukę osobnika mogącego wykazać się jedynie szczerym entuzjazmem i niemal zerowym doświadczeniem. Doszedłem do wniosku, że nie wystarczy się pochwalić tym, iż wychowało się jeża od małego albo że hoduje się gekony w puszce po herbatnikach. Prawdziwy łowca musi być gotów w każdej chwili zarzucić pętlę na szyję żyrafy albo uskoczyć przed atakującym tygrysem. A tego rodzaju doświadczenia niesłychanie trudno jest zdobyć, mieszkając w nadmorskim angielskim miasteczku. Jednak udało mi się wreszcie przeżyć coś w przybliżeniu podobnego. Niespodziewanie zadzwonił do mnie znajomy chłopak z New Forest i oznajmił, że ma oswojonego młodego daniela, ale ponieważ wraz z rodziną wyprowadza się do miejskiego mieszkania w Southampton, musi oddać ulubieńca w dobre ręce. Zapewniał, że zwierzątko jest przyjacielskie i dobrze ułożone. Jeśli się zdecyduję – dodał – jego tatuś dostarczy mi je w ciągu doby.
Miałem dylemat. Mama, jedyny członek rodziny przejawiający coś na kształt zrozumienia dla moich zwierzęcych pasji, była właśnie nieobecna, nie mogłem więc zapytać, jak zapatruje się na małego daniela, który powiększyłby moją i tak już liczną menażerię. A tymczasem ojciec tego chłopaka prosił o jak najszybszą odpowiedź.
– Tatuś mówi, że będziemy musieli go uśpić, jeśli się nie zdecydujesz – dodał ponuro kolega.
To przesądziło sprawę. Powiedziałem, że następnego dnia czekam z utęsknieniem na dostawę daniela o wdzięcznym imieniu Hortensja.
Kiedy mama wróciła, miałem już w zanadrzu gotową historię, która zmiękczyłaby najtwardsze serce, o wiele bardziej nieufne i podejrzliwe niż serce mojej matki. Jak można nie zlitować się nad biedną malutką sarenką, brutalnie oderwaną od mamusi? Przecież zginie, jeśli jej nie przygarniemy. Mama, która na podstawie mojego opisu wyobraziła sobie, że nowy zwierzak jest co najwyżej wielkości małego teriera, stwierdziła, że w żadnym razie nie można pozwolić zginąć biednemu maleństwu i że znajdzie się dla niego jakiś kącik w szopie.
Okazała się nawet tak wyrozumiała, że zadzwoniła do mleczarni i zamówiła dodatkową dostawę pięciu litrów mleka dziennie, którego, w jej pojęciu, będzie potrzebować owo maleństwo.
Zwierzę przyjechało następnego dnia w przyczepie do wożenia koni. Kiedy właściciel wyprowadził Hortensję, okazało się, że po pierwsze jest rodzaju męskiego, a po drugie ma już cztery lata. Wielkie, ciemnoczekoladowe poroże było wprost najeżone groźnymi ostrogami i szpicami. Okazały samiec o eleganckiej, biało cętkowanej sierści musiał mieć ponad metr w kłębie.
– To wcale nie jest dziecko! – wykrzyknęła oszołomiona mama.
– Może nie dziecko, ale młodzieniec. Uroczy zwierzak, oswojony jak pies – zapewnił skwapliwie tatuś kolegi.
Hortensja zabębnił rogami w bramę, co dało efekt karabinowej salwy, po czym wysunął szyję i delikatnie schrupał jedną ze starannie wyhodowanych, przepięknych chryzantem mojej mamusi. Filozoficznie przeżuwał płatki, obserwując nas pełnymi wyrazu, głębokimi oczami. W pośpiechu, nie czekając aż moja nieszczęsna matka otrząśnie się z szoku wywołanego widokiem Hortensji, podziękowałem serdecznie koledze i jego ojcu, po czym chwyciłem linkę przyczepioną do obroży daniela i poprowadziłem go do szopy. Za nic w świecie nie przyznałbym się mamie, że ja również wyobrażałem sobie Hortensję jako malutką, wzruszająco nieporadną sarenkę. Wykosztowałem się nawet na butelkę ze smoczkiem do karmienia tego, co okazało się bardziej podobne do „Rogacza na rykowisku” pędzla Landseera.
Gdy szedłem z Hortensją do szopy, matka podążała za nami. Dzięki temu mogła zobaczyć, jak, zanim go jeszcze przywiązałem, z furią zaatakował taczkę. Bez powodzenia usiłował podbić ją rogami i wyrzucić w powietrze. W końcu musiał się zadowolić obaleniem wroga i wdeptaniem go w ziemię. Wreszcie udało mi się przywiązać go do kółka w ścianie. Na wszelki wypadek usunąłem z zasięgu jego działania wszystkie narzędzia ogrodnicze, na których mógłby wyładować swój gniew.
– Mam nadzieję, że nie będzie zbyt dziki, kochanie – odezwała się mama zmartwionym tonem. – Wiesz, jak Larry reaguje na dzikie stworzenia.
Wiedziałem aż nadto dobrze, jak mój starszy brat reaguje na cokolwiek – dzikiego czy nie, co należało do świata zwierząt, i pozostawało mi tylko cieszyć się, że ani mojego drugiego brata, ani siostry nie było w domu, kiedy przywieziono Hortensję.
– Och, wszystko będzie dobrze. On po prostu musi przyzwyczaić się do otoczenia – zapewniłem. – Na razie jest trochę podniecony.
Akurat w tym momencie Hortensja uznał, że nie lubi być sam w pustej szopie i zaszarżował na drzwi. Konstrukcja zadrżała w posadach.
– Słuchaj, może on jest głodny? – zatroszczyła się mama, udając się ścieżką w stronę domu.
– Tak, myślę, że tak. Mogłabyś dać mi dla niego trochę marchewki i biskwitów?
Matka podreptała do spiżarni, żeby dostarczyć strawy niezbędnej dla głodnej rogatej zwierzyny, podczas gdy ja zawróciłem do szopy, żeby dotrzymać towarzystwa Hortensji. Był wyraźnie zachwycony, że znowu mnie widzi, czemu dał wyraz, szturchając mnie łopatowatym rogiem w żołądek. Na szczęście szybko odkryłem, że jak większość jeleniowatych, uwielbiał, gdy drapało się go u podstawy poroża. Tym sposobem wprowadziłem go wkrótce w błogi trans. A potem, kiedy pojawiła się paczka biskwitów i cały koszyk marchewki, całkowicie pochłonęło go zaspokajanie głodu, który poczuł po podróży.
Gdy się posilał, zadzwoniłem i zamówiłem dostawę trawy, siana oraz ziarna. Potem, kiedy już Hortensja się najadł, zabrałem go na spacer na pobliskie pole golfowe, gdzie zachowywał się nad wyraz przykładnie. Po powrocie wydawał się bardziej niż uszczęśliwiony, kiedy przywiązałem go w szopie obok porcji smakowitego siana z trawą i owsem. Widząc go zajętego jedzeniem, wymknąłem się po cichu, starannie ryglując drzwi szopy. Kładłem się do łóżka z przeświadczeniem, że Hortensja zadomowił się już u nas i okaże się nie tylko ozdobą mojej menażerii, ale też dzięki niemu zyskam tak niezbędne doświadczenie z dużymi zwierzętami.
Następnego dnia już o piątej rano obudził mnie dziwny dźwięk, dochodzący z ogrodu za domem. Miało się wrażenie, jakby ktoś bombardował go regularnie bardzo wybuchowymi ładunkami. Wojna jeszcze nie dotarła w nasze strony, zachodziłem więc w głowę, co też to może być. Sądząc po różnych odgłosach: trzaskaniu drzwiami i przekleństwach dających się słyszeć z głębi domu, reszta rodziny również się nad tym zastanawiała. Wychyliłem się z okna i uważnie zlustrowałem spojrzeniem ogród. W mętnym blasku świtu dostrzegłem, że szopa chwieje się jak okręt na wzburzonym morzu. To Hortensja nacierał na drzwi, dając tym samym do zrozumienia, że życzy sobie śniadania. W pośpiechu zbiegłem na dół i spacyfikowałem go naręczem siana, owsa i marchewek.
– Co tam trzymasz w szopie? – zapytał przy śniadaniu starszy brat, mierząc mnie podejrzliwie wzrokiem.
Zanim jednak zdążyłem udać, że absolutnie nie rozumiem, o co mu chodzi, matka nerwowo wystąpiła w mojej obronie.
– To tylko mały jelonek, kochanie – powiedziała. – Jeszcze herbaty?
– Nie wydaje mi się mały – stwierdził Larry. – Zachowuje się jak jakaś oszalała bestia.
– Jest taki oswojony – ciągnęła mama niezrażona – i kocha Gerry’ego.
– Dobrze, że przynajmniej ktoś go kocha – burknął Larry. – Ja w każdym razie proszę, żebyście trzymali tego piekielnego stwora jak najdalej ode mnie. Mam wystarczająco dużo własnych problemów, żebym musiał jeszcze znosić stada karibu w ogrodzie.
W tym tygodniu zdecydowanie straciłem na popularności. Moja małpka próbowała rano wejść do łóżka Larry’emu, a kiedy ją spędził, ugryzła go w ucho. Moje sroki zrujnowały całą grządkę pomidorów, starannie zasadzonych przez młodszego brata, Leslie’ego. Jeden z zaskrońców uciekł i zaszył się pod poduszkami na sofie, gdzie odkryła go wśród straszliwych wrzasków moja siostra Margo. Powziąłem twarde postanowienie, że przynajmniej Hortensję zdołam utrzymać z dala od rodziny. Kto mógł przypuścić, że moje złudzenia rozwieją się tak szybko.
Był to jeden z rzadkich dni angielskiego lata, kiedy świeci słońce. Mama, zachwycona tym niesłychanym zjawiskiem, postanowiła urządzić herbatkę na trawniku przed domem. Wracając z Hortensją ze spaceru po polach golfowych, nadziałem się na całą rodzinkę rozsiadłą na składanych krzesłach wokół stolika na kółkach, zastawionego wszelkimi akcesoriami niezbędnymi do parzenia i picia herbaty, kanapkami, plackiem śliwkowym oraz kopiastymi miseczkami malin z kremem. Na ten widok odruchowo spróbowałem wycofać się za róg, ale Hortensja zdążył już ogarnąć bystrym wzrokiem tę sielankową scenę i uznał, że pomiędzy nim a bezpiecznym schronieniem w szopie czai się dziwaczny i prawdopodobnie niebezpieczny wróg na czterech kołach – stolik do herbaty. Cóż więc miał począć dzielny samiec? Poderwał się z bojowym bekiem i, pochyliwszy łeb, z impetem ruszył do ataku, wyszarpując mi smycz z ręki. Uderzył celnie w sam środek blatu, roztrącając rogami zastawę na wszystkie strony.
Moja rodzinka znalazła się w potrzasku, gdyż szybkie poderwanie się ze składanych krzeseł w razie nagłego zagrożenia jest praktycznie niemożliwe. W rezultacie mama została oblana gorącą herbatą z imbryka, siostra zbombardowana kanapkami z ogórkiem, a Larry i Leslie zaliczyli po porcji malin z kremem w najczystszym stylu filmowych komedii.
– Tym razem miarka się przebrała! – ryknął Larry, usiłując zebrać rozmazane maliny ze spodni. – Zabierzcie stąd natychmiast to cholerne bydlę, słyszycie?
– Ależ spokojnie, kochanie, nie musisz zaraz używać brzydkich słów – mitygowała go matka. – To był przypadek. Ten biedny zwierzak nie miał złych zamiarów.
– Nie miał? Masz czelność powiedzieć, że nie miał? – wysapał Larry purpurowy na twarzy. Tu wskazał drżącym palcem na Hortensję, który wyraźnie speszony zamieszaniem, jakie przed chwilą wywołał, stał nieruchomo jak posąg. Tylko biały obrus, zaczepiony o szpice jego rogów, powiewał jak ślubny welon.
– Jak możesz mówić, że nie miał złych zamiarów, skoro sama widziałaś, że rozmyślnie zaatakował stolik?
– Chciałam tylko powiedzieć – wybąkała z zakłopotaniem mama – że nie powinien obrzucać cię malinami.
– Wszystko mi jedno, co powinien, a czego nie powinien – wybuchnął Larry. – I nie obchodzi mnie, jakie miał zamiary. Wiem tylko, że Gerry musi go się pozbyć, i to natychmiast. Następnym razem może zaatakować kogoś z nas. Do licha, nie mam ochoty bawić się w Buffalo Billa!
I tak, pomimo moich błagań, Hortensja został karnie zesłany na najbliższą farmę, a wraz z jego zniknięciem straciłem niepowtarzalną szansę zdobycia doświadczenia z dużymi zwierzętami w domu. Pozostała mi tylko jedna możliwość – zatrudnienie się w zoo.
Doszedłszy do tego wniosku, natychmiast usiadłem i napisałem wielce uniżony list do Towarzystwa Zoologicznego w Londynie, które, pomimo wojny, utrzymywało największą kolekcję zwierząt zgromadzonych w jednym miejscu. Z młodzieńczą beztroską, nieświadomy przerostu własnych ambicji, kreśliłem plany na przyszłość, skromnie nadmieniając, iż jestem właśnie tą osobą, której od dawna poszukiwali, i w niezbyt zawoalowany sposób domagałem się określenia daty przyjęcia mnie do pracy.
Normalnie taki list skończyłby – tak jak na to zasługiwał – w koszu na śmieci. Musiałem jednak mieć szczęście, gdyż trafił na biurko najwspanialszego i najbardziej uprzejmego człowieka, niejakiego Geoffreya Veversa, zarządcy londyńskiego ogrodu zoologicznego. Podejrzewam, że szczery zapał wprost promieniujący z mojego listu musiał go zaintrygować, gdyż – o cudzie – odpisał mi, prosząc o przybycie do Londynu na rozmowę. Podczas tej rozmowy, zachęcony łagodną uprzejmością Geoffreya, terkotałem bez chwili przerwy na temat zwierząt w ogóle, kolekcjonowania zwierząt i mojego własnego zoo. Człowiek mniej kulturalny od mojego rozmówcy natychmiast przystopowałby ten dziki entuzjazm, wytykając mi absolutnie nieżyciowe podejście do sprawy – lecz Vevers słuchał z niezmierną cierpliwością i taktem, zdając się akceptować moją linię rozumowania, aż w końcu przyrzekł, że pomyśli o mojej przyszłości. Rozstając się z nim, miałem w sobie jeszcze więcej entuzjazmu niż przedtem.
W jakiś czas później otrzymałem od niego uprzejmy list, w którym wyjaśniał, że niestety, w londyńskim zoo nie ma na razie etatów dla stażystów, ale jeśli chcę, mogę otrzymać angaż w Whipsnade, jednym z prowincjonalnych ogrodów, któremu patronuje Towarzystwo Zoologiczne. Byłem tym tak zachwycony, jakby zaoferował mi parę śnieżnych panter.
Po kilku dniach niezmiernie podekscytowany jechałem do Bedfordshire z dwiema walizami; jedną wypchaną ubraniami, drugą – podręcznikami z historii naturalnej i niezliczonymi opasłymi notesami, które miałem zamiar wypełnić zapiskami z moich obserwacji oraz perłami mądrości, spijanymi z ust starszych i mądrzejszych kolegów.
W połowie dziewiętnastego wieku Karl Hagenbeck, słynny łowca, trudniący się sprzedażą zwierząt do cyrków i ogrodów zoologicznych, stworzył zupełnie nowatorską formułę takiej placówki. Do tego czasu zwierzęta trzymano stłoczone w źle zaprojektowanych, niemożliwych do utrzymania w czystości, gęsto okratowanych klatkach. Zwiedzający nie mogli ich tam dobrze obejrzeć, a samym stworzeniom rzadko udawało się przeżyć dłużej w tych warunkach, dających się porównać do obozu koncentracyjnego. Hagenbeck miał zupełnie odmienne wyobrażenie o sposobie eksponowania zwierząt. Zamiast ponurych zakratowanych cel zapewnił im światło i przestrzeń, na której odtworzono elementy naturalnego środowiska: skały, po których mogły się wspinać, łąki i stawy. Odgrodził je od zwiedzających fosami, pustymi lub wypełnionymi wodą. Ówcześni specjaliści od hodowli dzikich zwierząt traktowali te pomysły jak herezję. Twierdzili, że jest to przede wszystkim niebezpieczne, gdyż zwierzęta z całą pewnością sforsują fosy i parkany. Poza tym obawiano się, iż okazy z tropików, jeśli nie stworzy im się tropikalnego środowiska, natychmiast zginą. Tymczasem biedne zwierzaki przeważnie marniały i zdychały właśnie w tych niby tropikalnych, sprzyjających rozwojowi zarazków warunkach, przypominających łaźnię turecką. Natomiast zwierzęta Hagenbecka, ku ogromnemu zaskoczeniu owych mędrców, miały się świetnie. Nie tylko zyskiwały znakomitą formę na odkrytych wybiegach, ale na dodatek zaczęły się w niewoli rozmnażać, co dotychczas było rzadkością. Kiedy więc stało się oczywiste, że w zoo systemu Hagenbecka zwierzęta nie tylko są zdrowsze i szczęśliwsze, ale również ich oglądanie jest większą atrakcją dla publiczności, ogrody zoologiczne całego świata zaczęły się prześcigać w stosowaniu tej nowej metody hodowli i ekspozycji.
Zoo w Whipsnade usiłowało być bardziej hagenbeckowskie niż sam Hagenbeck. Londyńskie Towarzystwo Zoologiczne nie szczędziło środków, by przekształcić rozległe tereny dawnej farmy w nowoczesną placówkę. Starano się każdy gatunek umieścić w warunkach maksymalnie zbliżonych do naturalnych lub przynajmniej takich, jakie zwiedzający uważali za naturalne. Lwom zapewniono chaszcze, w których mogły się kryć, wilkom – las, antylopom i innym kopytnym – wielkie wybiegi ze sztucznie usypanymi wzgórzami. Według mnie w owych czasach Whipsnade najbardziej przypominało park safari. A nie należy zapominać, że działo się to, zanim jeszcze rosnące w zastraszającym tempie podatki spadkowe zmusiły angielskich arystokratów do przekazywania dotacji na rzecz ogrodów zoologicznych.
Samo Whipsnade okazało się malutkim miasteczkiem, gdzie kilkanaście wtulonych między wzgórza i leszczynowe zagajniki domów skupiało się wokół jedynego pubu. W kasie zoo zgłosiłem swój przyjazd i zostawiwszy tam bagaże, udałem się do budynku administracyjnego. Na zielonych trawnikach lśniły jak klejnoty pawie, rozpościerając pyszne ogony, a na jednej z sosen rosnących wzdłuż głównej alei wisiało ogromne gniazdo z gałązek, w którym aż się roiło od wrzeszczących długoogoniastych papug.
Gdy wszedłem do budynku, skierowano mnie do biura zarządcy, kapitana Beale’a. Siedział za ogromnym biurkiem zasłanym papierami, które wyglądały bardzo oficjalnie i naukowo. Ledwie było spod nich widać telefon. Kiedy kapitan wstał, przekonałem się, że jest mężczyzną więcej niż słusznego wzrostu i takiejże postury. W połączeniu z łysą czaszką, okularami w stalowej oprawie i ustami sprawiającymi wrażenie, że za chwilę zacisną się w groźnym grymasie, działało to wybitnie onieśmielająco. Beale podniósł się ciężko zza biurka i zaczął mi się przyglądać, oddychając chrapliwie przez nos.
– Durrell? – zadudnił pytająco. – Durrell?
Miał bardzo głęboki głos przypominający tłumiony ryk, czego nabiera się po długim pobycie na zachodnim wybrzeżu Afryki.
– Tak, proszę pana.
– Miło mi cię poznać. Siadaj, proszę – powiedział kapitan, ściskając moją dłoń i sadowiąc się z powrotem za biurkiem. Krzesło zaskrzypiało alarmująco pod ciężarem potężnego ciała. Odchylił się do tyłu, zatknął kciuki za pasiaste szelki i obserwował mnie przez długą chwilę, bębniąc palcami po napiętych gumach. Cisza stała się nieznośna. Przysiadłem niepewnie na brzeżku krzesła; rozpaczliwie pragnąłem już na samym początku zrobić jak najlepsze wrażenie.
– Myślę, że spodoba ci się tutaj – odezwał się tak nagle i tak głośno, że aż podskoczyłem.
– Uhm... tak, proszę pana, oczywiście – wyjąkałem.
– Nigdy przedtem nie pracowałeś w takim miejscu? – upewnił się.
– Nie, proszę pana, ale zawsze miałem w domu wiele zwierząt.
– Ha! – prychnął niemal kpiąco. – Świnki morskie, króliki, złote rybki i temu podobny drobiazg. Cóż, przekonasz się, że u nas jest trochę inaczej.
Z trudem powstrzymywałem się przed uświadomieniem mu, że hodowałem bardziej egzotyczne stworzenia niż króliki, świnki morskie i złote rybki, ale wyczułem, że nie jest to właściwy moment.
– Przekażę cię teraz Philowi Batesowi – zagrzmiał kapitan, gładząc swą łysą czaszkę. – Jest on szefem opiekunów zwierząt. Pomoże ci się rozlokować. Nie mam pojęcia, dokąd cię skieruje, ale na pewno znajdzie ci jakieś zajęcie w jednej z sekcji.
– Bardzo panu dziękuję.
Wysunął się zza biurka i kołyszącym krokiem wyszedł z pokoju. Ledwie mogłem za nim nadążyć, bo stawiał kroki jak mastodont. Na żwirowej alejce zatrzymał się nagle i zaczął rozglądać, pilnie nasłuchując.
– Phil! – zagrzmiał nagle. – Phil!
Jego głos był tak przeraźliwy i potężny, że paw, który pracowicie demonstrował swój wachlarz na trawniku obok, łypnął na niego z przerażeniem, zwinął ogon i jak niepyszny salwował się ucieczką.
W dali dało się słyszeć ciche pogwizdywanie. Kapitan przechylił głowę.
– No, jest wreszcie ten cholernik! Dlaczego nie przychodzi od razu, kiedy go wołam?
– Wołał mnie pan, kapitanie?
– Tak. Poznaj Durrella.
– Aha – rzekł Phil, uśmiechając się do mnie. – Witaj w Whipsnade.
– W takim razie zostawiam cię z Durrellem – oświadczył Beale. – Będziesz w dobrych rękach – zwrócił się do mnie. – Hm... cóż, zobaczymy się jeszcze.
Strzelił szelkami jak z bicza, skinął mi łysą głową i powłócząc nogami jak niedźwiedź, odszedł do biura.
Phil popatrzył czule za swoim szefem i odwrócił się do mnie.
– A więc – powiedział – na początek trzeba cię gdzieś zainstalować. Gadałem z Charlie’em Baileyem – on jest przy słoniach – i będzie chyba mógł wziąć cię do swojej chałupy. Chodźmy do niego.
Kiedy szliśmy szeroką aleją, zdawało mi się, że ogród jest pełen głównie pawi, które odwracały ku nam swe metalizujące ogony, oraz tworzących dla nich tło złotych bażantów, które wyglądały jak sztuczna biżuteria z domu towarowego. Phil bez przerwy gwizdał radośnie pod nosem. Jak się później przekonałem, taki miał zwyczaj i dzięki temu zawsze można go było zlokalizować na terenie zoo, namierzając to gwizdanie. Doszliśmy wreszcie do skupiska brzydkich, betonowych brył, spiętrzonych jedna na drugiej. Tworzyły one – jak się okazało – tak zwany Dom Słoni. Za nimi przycupnął mały baraczek, gdzie opiekunowie słoni w przerwie między zajęciami popijali herbatę.
– Słuchaj... Charlie – zaczął Phil przepraszającym tonem – czy możesz nam poświęcić chwilkę?
Wyszedł do nas krępy, potężny mężczyzna z łysą głową i nieśmiałymi, niebieskimi oczami o nieco rozmarzonym wyrazie.
– Uhm... Charlie, to jest... jak masz na imię? – zapytał Phil.
– Gerry.
– Więc to jest Gerry.
– Cześć, Gerry – Charlie uśmiechnął się tak, jakbym był osobą, o której spotkaniu zawsze marzył.
– Myślisz, że znajdzie się u was jakiś kącik dla niego? – zagadnął śmielej Phil.
Charlie wciąż uśmiechał się do mnie serdecznie.
– Na pewno. Rozmawiałem już z panią Bailey i nie widzi przeszkód. Może Gerry chciałby od razu tam iść i poznać ją?
– To dobra myśl – przyznał Phil.
– W takim razie zobaczymy się później – stwierdził Charlie, klepiąc mnie po ramieniu.
Phil doprowadził mnie do głównej bramy, po czym wskazał ręką skraj miasteczka.
– Idź tą ścieżką aż do pierwszego domku na lewo. Na pewno trafisz – pokazał kierunek.
Poszedłem. Wśród rozkwitłych krzewów janowca roiły się szczygły, połyskujące czerwienią i żółcią. Domek stał na szczycie zbocza. Otworzyłem bramę, przeszedłem ścieżką przez mały kwiatowy ogródek i zapukałem do drzwi. Panował w tym zakątku błogi spokój – pszczoły brzęczały sennie wśród kwiatów, gdzieś w krzakach słodko gruchał zadowolony z siebie dziki gołąb, z dala dobiegało poszczekiwanie psa.
Otworzyła mi pani Bailey, przystojna kobieta o bystrych oczach i pięknie uczesanych bujnych włosach, w starannie wyprasowanym fartuchu. Miała wygląd osoby czystej, energicznej, spokojnej. Przypominała przełożoną pielęgniarek.
– Słucham?
– Dzień dobry. Czy pani Bailey?
– Tak, to ja.
– Przysłał mnie do pani Charlie. Jestem Gerry Durrell. Mam pracować w zoo.
– Ach tak, oczywiście – uśmiechnęła się, poprawiając włosy i wygładzając fartuch. Proszę, wejdź.
Poprowadziła mnie przez niewielki hol do jadalni, gdzie znajdowały się: duży kuchenny kredens, starannie wytarty stół i wygodne, choć nieco już podniszczone krzesła.
– Usiądź. Napijesz się herbaty?
– Chętnie, jeśli można prosić – odezwałem się skromnie.
– Czy zjesz ciasto albo placuszki? Właśnie usmażyłam trochę. A może wolałbyś kanapki? Zaraz zrobię parę.
– Och... naprawdę nie chciałbym sprawiać kłopotu – odparłem, oszołomiony bogactwem oferty.
– To żaden kłopot – zapewniła życzliwie. – Wiem, czego wy, młodzi mężczyźni, potrzebujecie: jesteście stale głodni. Zresztą mamy właśnie porę herbaty. Zaraz wracam, wstawię tylko wodę.
Zniknęła za przepierzeniem, gdzie znajdowała się zapewne kuchnia, i za chwilę usłyszałem brzęk sztućców i zastawy. Po chwili pojawiła się znowu i nakryła stół. Pośrodku postawiła ogromny placek ze śliwkami, cały półmisek placuszków, bochenek ciemnego chleba, faskę żółtego, świeżego masła i słoik dżemu truskawkowego.
– Dżem domowej roboty – zaznaczyła, siadając naprzeciwko mnie przy stole. – Za chwilę zagotuje się woda i będzie herbata. A teraz nie krępuj się i zabieraj do jedzenia.
Z pobłażliwym uśmiechem obserwowała, jak smaruję sobie grubą pajdę chleba i nakładam na nią potężną porcję dżemu.
– No, w porządku – stwierdziła z satysfakcją. – A teraz powiedz, co cię tutaj sprowadza.
– Charlie nic pani nie wyjaśnił? – zdziwiłem się.
– A co miałby wyjaśniać? – zabawnie przekrzywiła głowę.
– Powiedział mi, że w waszym domu znajdzie się, być może, wolny pokój dla mnie.
– Och, to już dawno załatwione.
– Naprawdę?
– Oczywiście. Powiedziałam do Charlie’ego – a ja zawsze ufam jego osądom – więc powiedziałam: przyjrzyj no się tylko uważnie temu chłopakowi i jeśli ci się spodoba, przyślij go tutaj.
– To bardzo uprzejmie z pani strony. Charlie nic mi nie powiedział.
– Naprawdę? Któregoś dnia ten człowiek zapomni, że ma głowę. Przecież mówiłam, że jak najchętniej przyjmę każdego, kto jest uczciwy i porządny.
– Cóż, trudno mi ocenić, czy jestem wystarczająco uczciwy i porządny – rzekłem z powątpiewaniem – ale przynajmniej postaram się nie sprawiać kłopotu.
– W żadnym razie nie jesteś dla mnie kłopotem – zapewniła. – Gdzie masz swoje rzeczy?
– Przyniosę je później z zoo.
– Dobrze. A teraz napijmy się herbatki. Weź jeszcze chleba.
– Hm... jest jeszcze jedna sprawa.
– No, słucham? – zachęciła.
– Otóż... proszę mi powiedzieć, ile mam pani płacić za pokój? Moja pensja na początku nie będzie zbyt duża i obawiam się, że nie na wiele będzie mnie stać.
– Nie myśl sobie – oznajmiła, surowo celując we mnie palcem – że mam zamiar zedrzeć z ciebie skórę. Wiem, ile ci będą płacić, i naprawdę nie chcę zabrać ci całej wypłaty. Co proponujesz?
– Czy dwa funty wystarczy? – zapytałem z nadzieją, obliczając w myśli, że w ten sposób zostanie mi może choć jeden funt na papierosy i inne niezbędne potrzeby.
– Dwa funty? – zapytała oszołomiona. – To o wiele za dużo. Już powiedziałam, że nie mam zamiaru zdzierać z ciebie skóry.
– Ale żywność przecież kosztuje – zaprotestowałem.
– Owszem, kosztuje, co nie znaczy, że mam liczyć sobie aż dwa funty. Będziesz mi płacić dwadzieścia pięć szylingów tygodniowo. Wystarczy aż nadto.
– Jest pani pewna, że wystarczy?
– Naturalnie – żachnęła się. – Nie chcę, żeby gadano potem w mieście, że pani Bailey wykorzystuje młodego człowieka, który dopiero zaczął pracę.
– Nadal jednak uważam, że to śmiesznie mało – protestowałem.
– Możesz się zgodzić albo nie. Proszę bardzo. Jeśli ci nie odpowiada, spróbuj popytać w innym miejscu – powiedziała z przekornym uśmiechem, podsuwając mi ciasto i placuszki.
– Wolałbym zostać u pani, ze względu na domowy dżem – powiedziałem z przekonaniem.
Rozpromieniła się.
– W porządku. Mam dla ciebie miły pokoik na górze; zaraz go sobie obejrzysz. A teraz naleję herbaty.
Przy herbacie opowiedziała mi, że Charlie pracował przedtem w londyńskim zoo, ale kiedy wybuchła wojna, ewakuowano go razem ze słoniami do Whipsnade, a ona przeniosła się wraz z nim. Słonie są niezmiernie stałe w uczuciach i przywiązują się do swego opiekuna na całe życie.
– Dorobiliśmy się nawet miłego, własnego domku w Golders Green – ciągnęła. – Może nie powinnam tak mówić, ale naprawdę na niego zasłużyliśmy. Oczywiście ta chałupka też jest przyjemna, choć wolałabym, żebyśmy już wrócili na stare śmieci. Zresztą wiesz, jacy są ludzie. Nie zawsze można im dowierzać. Kiedy tu przyjechałam, zauważyłam, że latami nikt nie zadbał o wyczyszczenie schodów na ganek. Były prawie czarne. Dosłownie chciało mi się płakać. Nie, naprawdę chciałabym być znów na swoim, choć muszę przyznać, że życie na wsi ma też swoje dobre strony.
Kiedy wypiłem kilka filiżanek herbaty, pochłonąłem kilka potężnych porcji chleba z dżemem i jeszcze dwa kawałki ciasta, pani Bailey wstała i niechętnie zaczęła zbierać rzeczy ze stołu.
– Ale czy na pewno się najadłeś? – pytała zatroskana, wpatrując się we mnie bystro, jakby chciała wyśledzić najmniejszy ślad niedożywienia na mojej twarzy. – Może zjadłbyś jeszcze trochę ciasta i chleba? Och, przecież w ogóle nie tknąłeś placuszków!
– Nie, naprawdę dziękuję – wzbraniałem się. – I tak już się zastanawiam, czy zdołam jeszcze zjeść kolację.
– A właśnie, kolacja – zachmurzyła się nagle. – Kolacja. Obawiam się, że dziś podam tylko zimną kolację. Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza.
– Ależ skąd – zapewniłem.
– Dobrze, w takim razie wracaj do Charlie’ego. Kiedy skończycie, przynieś tu swoje rzeczy i rozlokujesz się w swoim pokoju, dobrze?
Wróciłem znaną mi już ścieżką. Przez dobrą godzinę zachwycony zwiedzałem park. Był tak duży, że nie zdołałem obejrzeć całego, ale widziałem wilki w ich lesie, wśród równo, gęsto rosnących sosen. Błyskając bystro ślepiami, przemykały w cieniu drzew, kłębiąc się od czasu do czasu w nagłych, jazgotliwych, gwałtownych bójkach. Poruszały się w półmroku lasu tak cicho i szybko, że miałem wrażenie, iż patrzę na płatki popiołu drzewnego, unoszone porywami wiatru. Obok wybiegu wilków ogrodzono co najmniej akr terenu dla niedźwiedzi brunatnych – wielkich i pomrukujących, w kolorze suchara. Krążyły, węsząc i grzebiąc pazurami wśród jeżyn i janowców porastających teren.
Oglądane w takim środowisku zwierzęta zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Wydawało mi się, że jest to najlepszy sposób ich pokazywania i hodowania. Dopiero później miałem się nauczyć, że trzymanie zwierząt na tak dużej i zróżnicowanej przestrzeni ma również swoje złe strony, zwłaszcza z punktu widzenia opiekunów.
Nagle uświadomiłem sobie, że czas płynie, i w pośpiechu zawróciłem do Domu Słoni. Razem z Charlie’em poszliśmy po moje walizki, a potem ścieżką do domu.
– Zdejmijcie buty, obaj – nakazała pani Bailey, otwierając nam drzwi. – Nie chcę mieć błota na moich pięknie wyfroterowanych podłogach. I umyjcie ręce.
Pokazała nam rozpostarte w holu gazety, po których mieliśmy przejść. Posłusznie zdjęliśmy buty i poszliśmy się umyć. W jadalni stół dosłownie uginał się od jedzenia: szynki, ozora, sałatki, młodych ziemniaków, groszku, fasoli, marchewki i gigantycznego biszkopta, pokrytego grubą czapą kremu.
– Nie wiem, czy to wam wystarczy? – dopytywała się z troską pani Bailey. – Chłopak powinien zjeść coś gorącego.
– Myślę, że wystarczy, kochanie – odparł łagodnie Charlie.
Zasiedliśmy do jedzenia. Potrawy były znakomite i długo syciliśmy się nimi w milczeniu.
– Co cię sprowadziło do Whipsnade, Gerry? – zagadnął wreszcie Charlie, starannie nakładając sobie kolejną porcję.
– Zawsze interesowałem się zwierzętami i pragnąłem zostać łowcą; wiesz, takim, co to jeździ do Afryki i tego typu miejsc i stamtąd dostarcza różne okazy do ogrodów zoologicznych. Dlatego chcę zdobyć doświadczenie z większymi zwierzakami. Przecież nie można hodować stada jeleni w podmiejskim ogródku, nie?
– No tak, rozumiem.
– Skosztuj jeszcze sałatki – zaproponowała pani Bailey, której absolutnie nie interesował problem organizowania zoo w ogródku warzywnym.
– Nie, dziękuję, już się najadłem.
– Kiedy masz zamiar wyruszyć do tej Afryki? – zapytał całkiem serio Charlie.
– Jak tylko nabiorę doświadczenia – odpowiedziałem równie serio.
Charlie przytaknął, a potem uśmiechnął się do siebie skrycie i łagodnie. Jego wargi poruszyły się bezgłośnie. Taki miał już zwyczaj – uśmiechania się pod wąsem i powtarzania sobie w myśli tego, co się do niego powiedziało, jakby chciał to lepiej zapamiętać.
– Skończcie ten groszek, bo się zmarnuje – poprosiła gospodyni.
Wreszcie, najedzeni do syta, zaczęliśmy szykować się do snu. Mój pokój znajdował się na poddaszu. Miał sufit z dębowych belek, był funkcjonalnie i ładnie umeblowany. Kiedy rozpakowałem swoje ubrania i książki, wydał mi się po prostu wspaniały. Wyciągnąłem się na łóżku z głębokim westchnieniem satysfakcji. Oto jestem w Whipsnade. Zasnąłem, rozkoszując się tą myślą, a już po chwili – tak mi się przynajmniej wydawało – obudził mnie Charlie, który przyniósł mi filiżankę herbaty.
– Pora wstawać, Gerry – oznajmił. – Robota czeka.
Po smakowitym śniadanku, złożonym z parówek, bekonu i jajek, popitych dużym kubkiem herbaty, ruszyliśmy z Charlie’em przez okryty rosą krajobraz. W miarę jak zbliżaliśmy się do głównej bramy zwierzyńca, spotykaliśmy coraz więcej ludzi podążających do pracy.
– Gdzie będziesz robił, Gerry? – zapytał Charlie.
– Nie wiem. Phil Bates jeszcze mi nie powiedział.
W tym samym momencie Phil Bates pojawił się u mojego boku.
– Dzień dobry – powitał mnie. – Już mieszkamy? To dobrze.
– Gdzie mnie skierujesz na początek? – dopytywałem się niecierpliwie.
– Myślę – rzekł w końcu z namysłem Phil – że dzisiaj zaczniesz od lwów.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------