Zapisywane z doskoku - ebook
Zapisywane z doskoku - ebook
Zapisywane z doskoku, wspomnienia prof. Hanny Popowskiej-Taborskiej, to literackie połączenie autobiografii, portretu pokolenia i refleksji historycznej. Autorka zapoznaje nas z historią własnej rodziny, sięgając wydarzeń z XIX wieku. Doskonała pamięć autorki pozwala pokazać życie domu i szkoły w ostatnich latach przed wybuchem drugiej wojny światowej, dramatyczny czas wojny, trudny czas powojenny i zmienne koleje losu w różnych okresach PRL-u. Wątki rodzinne i zawodowe - w środowisku akademickim Hanna Popowska-Taborska stała się znana i ceniona jako autorka i współautorka wielu dzieł poświęconych leksyce kaszubskiej, m.in. wielotomowego Atlasu językowego kaszubszczyzny i Słownika etymologicznego kaszubszczyzny – przeplatają się z kulturalnymi i społecznymi wydarzeniami, które naznaczyły XX wieczną i XXI wieczną historię Polski. Ostatnie odnotowane w pamiętniku wydarzenia to przyznanie literackiej Nagrody Nobla Oldze Tokarczuk w 2019 roku.
Autorka jest bardzo świadoma splatania własnego życia z Historią. Jej troski obywatelskie oraz refleksje dotyczące zaangażowania inteligencji w działania na rzecz dobra wspólnego w nurcie wolnościowym, liberalno-lewicowym czynią tę książką szczególnie ważną lekturą obecnie, gdy stajemy przed wyborem na rzecz społeczeństwa otwartego i jego wartości, czy zamknięcia się w fobiach i kompleksach, izolujących nas od podstawowych wartości kultury europejskiej. Ponadto, język piękny a zarazem prosty i komunikatywny, porwie każdego, także najbardziej wymagającego czytelnika. Warstwę tekstową pamiętnika uzupełnia 50 fotografii z archiwum autorki.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7963-139-1 |
Rozmiar pliku: | 4,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W roku 1988 moja córka Agnieszka wyjechała wraz z mężem do Stanów Zjednoczonych. Intuicja matczyna mówiła mi, że ich pobyt poza krajem trwać będzie bardzo długo. Czasy były niełatwe, a łączność z tak zwanym „Zachodem” utrudniona. Nie mogło jeszcze być przecież mowy o jakichkolwiek kontaktach za pomocą komputera, rozmowy telefoniczne były drogie, a otrzymanie połączenia telefonicznego skomplikowane i czasochłonne. Pozostawała jedynie korespondencja. Pisywaliśmy więc do siebie długie listy, mając jednak na względzie fakt, że mogą one być (i zapewne były) poddawane cenzurze. Odbieranie korespondencji przychodzącej z Zachodu również było niełatwe: uzyskiwało się ją wyłącznie za okazaniem dowodu osobistego w naszym wypadku na dość odległej poczcie.
Jako remedium dla siebie, dręczonej tęsknotą za „utraconym” dzieckiem, przede wszystkim jednak dla Agnieszki zaczęłam robić notatki, w których zamierzałam przekazać jej informacje o rodzinie i o moim życiu w otoku nieustannie zmieniającej się Historii. Kierowałam się przeświadczeniem, że zazwyczaj dopiero w drugiej połowie życia zaczynamy bardziej interesować się stosunkowo niedawną przeszłością i ludźmi, którzy otaczali nas w dzieciństwie i we wczesnej młodości. Często okazuje się wówczas, że wiele z pytań, jakie zamierzaliśmy im zadać, pozostać już musi bez odpowiedzi.
Notatki, którym nadałam tytuł Zapisywane z doskoku, opatrzyłam dedykacją: „Pisane dla mojej córki, Agnieszki, gdy wyjechała”, i sporządzałam je z początku wyłącznie z myślą o niej i tylko dla niej. Miały niestety charakter dość chaotyczny i pisane były spontanicznie, cechowała je zatem znaczna dowolność w doborze tematów i duża emocjonalność, czasami również ostra krytyka niektórych postaci i wydarzeń. Będąc jednym z ostatnich ogniw mojej do niedawna licznej rodziny, chciałam też przekazać Agnieszce jak najwięcej danych mnie już tylko wiadomych o dziejach poszczególnych osób.
Obecnie, przygotowując tekst do druku, starałam się usunąć z niego partie zbyt silnie obciążone emocjonalnie oraz opisujące fakty mało interesujące przyszłego Czytelnika. Starałam się też zapanować nad chronologią opisywanych zdarzeń. Wiem, że mimo usilnych starań to ostatnie nie wszędzie mi się udało.
Redaktorce tej książki, Pani Izabelli Sariusz-Skąpskiej, winna jestem słowa wdzięczności za bardzo istotne propozycje tyczące układu poszczególnych części, ponadto za opracowanie przypisów, sporządzenie indeksu nazwisk i całą żmudną pracę nad tekstem. Serdecznie również dziękuję Recenzentom tych wspomnień: Pani Profesor Barbarze Szackiej i Panu Profesorowi Tadeuszowi Cegielskiemu.
Jak zapowiada tytuł, poniższe zapiski nie zakładają pełnej relacji z wielu opisywanych wydarzeń, w których zdarzyło mi się uczestniczyć w ciągu długiego życia. Przepraszam więc te wszystkie osoby, często w moim życiu istotne, o których w niniejszym tekście nie wspomniałam. Równie serdecznie proszę o przebaczenie tych wszystkich, którzy się w nim czasem dość przypadkowo znaleźli.
Za sugestie tyczące uporządkowania układu tych zapisków, a także za cenne porady wydawnicze wdzięczna jestem Pani Beacie Stasińskiej. Memu Zięciowi, Marcinowi Giżyckiemu, serdecznie dziękuję za niełatwą pracę nad umieszczonym w tej książce bogatym materiałem fotograficznym. Szczególne podziękowanie składam ponadto Pani Małgorzacie Zakrzewskiej.Rodzina Grabowskich
Już od kilku lat przyjaźniłam się z językoznawcą i slawistą Leszkiem Moszyńskim1, gdy dnia pewnego odkryliśmy, że w naszych rodzinach żyje ta sama opowieść: w roku 1846 i jego, i moja prababka jako małe dziewczynki uciekały wraz z rodziną, w chłopskim przebraniu, wozem, z Dębicy do Lublina po ostrzeżeniu przez miejscowych chłopów o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Wydobyłam z przeszłości kilka nazwisk zapamiętanych z dzieciństwa, niektóre znaliśmy oboje. W pamiętniku matki Leszka, pisanym przed pięćdziesięciu laty, powtarzały się one również. I tak oto w roku 1984 odnaleźliśmy bliską nić pokrewieństwa sprzed ponad stu lat: nasze wspólne prababki, Leokadię i Julię, uratowane z rzezi galicyjskiej. Zaczynam swoją opowieść od tego wydarzenia, mówi ono bowiem o faktach przypadkowo wydobytych z mroków pamięci, na które (w sposób niepełny i przypadkowy) składa się przecież historia każdego z nas.
Pisałam wówczas w liście do Leszka:
Córka Julii, a moja babka Stefania, zginęła w Powstaniu Warszawskim, mając 77 lat. Nie zachowały się po niej żadne dokumenty, ale dobrze pamiętam, jak jeszcze w czasie powstania mówiła, że „te dwie siekierki” (cyfra 77) na pewno ją zabiją .
Nie wiem, kiedy moja babka opuściła Lublin, lecz za mąż za Juliana Grabowskiego, studenta medycyny, wyszła już w Warszawie, w kościele św. Barbary (o czym często w swych opowiadaniach wspominała). Dziadek mój w roku 1896 skazany został na 10 lat zesłania i babka moja pojechała z nim na zsyłkę do Ust’-Sysolska, a potem w Wołogdzie urodziła dzieci, z których najstarsza była moja Matka, Maria. Babcia Stefania mieszkała z nami od zarania mego życia. Z jej to opowiadań pamiętam wspomnianą przez Ciebie Ciocię Wandzię Radomyską, zaś u znanej Ci z dzieciństwa babci Klimci Makowskiej byłam raz jeden we wczesnym dzieciństwie. Samej babci Klimci nie pamiętam, lecz zapadły mi w pamięć jej koty. Wlazłam po jednego z nich pod łóżko i strasznie się pobrudziłam i Mama usiłowała mnie doczyścić w wielkiej starej kuchni. Babcia Klimcia mieszkała chyba w tym czasie z synem Zygmuntem. Jej drugi syn, rzeźbiarz Czesław Makowski, zmarł w czasie pierwszej wojny (lub bezpośrednio po niej) , zarażony tyfusem przez polskich uchodźców z Rosji, których przyjął do siebie do domu. Opowieść o tej śmierci zrobiła na mnie duże wrażenie, gdyż w ciągu paru dni umarł na tyfus i on, i jego syn – uczeń gimnazjalny, a wraz z nimi – z rozpaczy – ich pies, biały szpic (tak właśnie opowiadała mi babcia). Grobowiec Czesława Makowskiego i jego syna, bardzo piękny, ale też bardzo zniszczony, jest jeszcze na Starych Powązkach. Tam też jest wiele grobów z medalionami jego roboty. My mamy teraz tylko jeden taki medalion (Juliusza Słowackiego), który kiedyś w Lublinie kupił dla mnie Romek. Ale w warszawskim pokoju mojej babki było tych medalionów bardzo wiele, a wśród nich również medalion mego dziadka, Juliana. Wszystko oczywiście zginęło w powstaniu. Mam dziś po babci tylko okulary w drucianej oprawie i dwie fotografie z ocalałych „pozawarszawskich” albumów. No, i te trochę wspomnień, które Ci tu przekazuję.
Julian Grabowski
jako student Uniwersytetu Warszawskiego, 1887
Gdy w czerwcu 1987 roku odbyło się w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim spotkanie papieża Jana Pawła II z pracownikami nauki, Leszek Moszyński pokazał mi na lubelskim cmentarzu grób Zygmunta Dębickiego, naszego wspólnego prapradziadka.
O dziadku moim, Julianie Grabowskim, przeczytać można w Polskim Słowniku Biograficznym co następuje:
Grabowski Julian, pseud. „Jules”, „Żul” (1867–1926) dr medycyny, syn Wiktoryna Antoniego Grabowskiego i Emilii Julii z Wolskich. Ur. 23. IV. 1867 r. w Warszawie. Gimnazjum ukończył w Suwałkach w 1884 r. . Jako student medycyny Uniwersytetu Warszawskiego był jednym z czołowych działaczy ruchu niepodległościowego, członkiem założonego przez E. Abramowskiego Zjednoczenia Robotniczego, a następnie, od 1893 r. członkiem Polskiej Partii Socjalistycznej. W Centralnym Komitecie Robotniczym reprezentował kierunek narodowy, którego zasadniczą tezą było: „przez niepodległość do socjalizmu”. Wiosną 1894 r. wszedł – obok J. Strożeckiego, W. Nakęskiego i J. Piłsudskiego – do pierwszego komitetu redakcyjnego „Robotnika”. Równocześnie pracował w redakcji tygodnika „Głos”.
Aresztowany po raz pierwszy w 1890 r. za udział w obchodzie 60-ej rocznicy Powstania Listopadowego, osadzony w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej, zwolniony po 10 miesiącach, po raz drugi aresztowany został w nocy z 29/30 sierpnia 1894 r. wraz z szeregiem innych działaczy PPS i więziony w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej do 1896 r. Skazany administracyjnie na 10 lat zesłania do Ust’-Sysolska, gdzie pracował jako felczer w miejscowym szpitalu. W 1896 r. uzyskał zezwolenie na zdanie egzaminów dyplomowych w Kazaniu, po czym został osiedlony w Wołogdzie, gdzie pracował jako lekarz w szpitalu gubernialnym. Po odbyciu zesłania w 1905 r. osiedlił się w Łodzi . W 1910 r. w czasie dokonywania operacji, skaleczony w palec, mimo świadomości grożącego mu niebezpieczeństwa, operacji nie przerwał, w wyniku czego stracił prawą rękę na skutek zakażenia krwi. . Zmarł 14 lipca 1926 r. w Warszawie i tu pochowany. Odznaczony Krzyżem Niepodległości, miał dwie córki i trzech synów.
Zofia Grabowska, aktorka,
Wilno 1925
Owe dwie córki to Maria (moja Matka) i jej młodsza siostra Zofia Grabowska (1902–1990), która była znaną w okresie międzywojennym aktorką teatralną i filmową (występującą w Wilnie, Poznaniu i Warszawie), a w moich dziecięcych wspomnieniach pozostaje jako „ciocia Zosia śliczna”. W czasie jej młodzieńczych występów w Wilnie mieszkała z nią w charakterze tak zwanej „przyzwoitki” (tak, tak, takie to były czasy!) jej starsza siostra – moja Mama, Maria Grabowska.
Zofia i Maria Grabowskie
z aktorem i reżyserem Karolem Wyrwicz-Wichrowskim,
Wilno 1925
Z pobytu w Ust’-Sysolsku babcia Stefania przekazała mi dwie historie. Jedna była o łóżku, które sami musieli sobie zbijać z desek i które budziło żywe zainteresowanie miejscowej ludności (Zirian – tak chyba się nazywali) przybywających z okolicy, aby to łóżko obejrzeć. Druga opowiadała o kobiecie, która poraniona w lesie przez dzika zebrała wraz ze ściółką wyprute wnętrzności w fartuch, mąż przywiózł ją na wozie do mego dziadka-felczera, a ten wypłukał wszystko w roztworze z lizolem i zeszył z powrotem. Podobno poraniona kobieta szybko powróciła do zdrowia.
O Wołogdzie też wiem niewiele, ale już głównie z relacji mojej Matki. Mieszkali w drewnianym domu, który podczas wielkich mrozów wietrzono, wyciągając umieszczony pod sufitem drewniany czop. Wszystkie okna opatrzone były na stałe i w zimie nieotwierane. Zapamiętałam też historię jakiejś Wielkanocy, gdy Matka moja jako najstarsza musiała wyjść do przybyłego z życzeniami miejscowego rosyjskiego notabla. Dziadka w domu nie było, a babka do Rosjanina wyjść nie chciała. Babka moja wsławiła się też tym, że – pytana o otczestwo – odrzekła niefrasobliwie: „pust’ budet Ivanovna” i długo była tak przez Rosjan nazywana, choć ojciec jej nosił imię Gustaw.
Lubiłam też historię wcześniejszą, jeszcze z czasów warszawskich, kiedy to dziadek wybierał się na wieś z walizką pełną bibuły. Tę stojącą w przedpokoju walizkę przechwycił szpicel, który otworzył drzwi kluczem zabranym dozorcy. Babka była sama w domu i na zapytanie policjanta „Czto eto takoje?” odpowiedziała z miejsca: „nie wiem, to przecież pan ze sobą przyniósł”. Trzymała się tej relacji do końca śledztwa, co miało jakoby wpłynąć na mniejszy wyrok (dobre, stare czasy!).
Dzieci Grabowskich miały w Wołogdzie miejscowe niańki, poznawały więc jednocześnie oba języki, ale w domu wolno było mówić tylko po polsku. Gdy Matka moja konała w 1969 roku w warszawskim szpitalu i traciła przytomność, owo dzieciństwo dało znać o sobie. Z najgłębszych warstw świadomości wypełzły stare rosyjskie słowa, widać przed polskimi za rosyjską niańką tam zakodowane. Bardzo ją męczyło, gdy nie mogła znaleźć niektórych ich polskich odpowiedników. Poza tym o wołogodzkich czasach wiem niewiele. Wyrzucam dziś sobie, że tak mało się wywiedziałam. A zagadnięty o wspomnienia już po śmierci Mamy jej młodszy brat powiedział mi tylko: „Moja droga, byłem wtedy głupim smarkaczem i pamiętam głównie kopanie piłki”. Między innymi właśnie dlatego piszę to wszystko, aby z lat późniejszych zostało nieco więcej niż owo „kopanie piłki”.
Dziadek mój umarł w 1926 roku na pierwszy zawał, który zdarzył mu się po tym, gdy doganiał tramwaj 14 lipca. Dzień był zapewne gorący, a Julian Grabowski dostatecznie już zmęczony życiem. Mama opowiadała mi o jakimś spotkaniu mego dziadka z Marszałkiem Piłsudskim w Druskiennikach. Żałowała, że wolała wówczas tańczyć niż być świadkiem tej rozmowy.
Przy śmierci mojego dziadka był mój Ojciec, młody lekarz pediatrii, który usiłował go ratować. Na Cmentarzu Powązkowskim przy kwaterze 96 jest grób Juliana Grabowskiego. Grobowiec zbudowali Marcin i Teresa Grabowscy w 1846 – jak się zdaje dla swych licznych dzieci, które umierały im wkrótce po urodzeniu. W grobie tym leży również mój pradziadek, Wiktoryn Grabowski – „Marymontczyk” (co oznaczało: absolwent Szkoły Rolniczej na Marymoncie).
Wiktoryn Grabowski, mój pradziadek,
koniec wieku XIX
To do jego domu (położonego wówczas gdzieś w okolicy Suwałk) przysyłano „po polskość” z Wołogdy moją Matkę i jej rodzeństwo. Julian Grabowski, syn Wiktoryna, był najstarszy z rodzeństwa. Prócz tego byli jeszcze trzej bracia: Władysław, Wiktor i ten, którego imienia nie znałam chyba nigdy. Był również związany z Polską Partią Socjalistyczną i partia wysłała go do Ameryki, gdy brat został aresztowany. Trzy siostry mieszkały w Łodzi. Zofia była nauczycielką matematyki, Jadwiga – młodo owdowiała – mieszkała razem z Zofią. W sąsiednim mieszkaniu w tym samym domu mieszkali Braunowie (Maria z mężem Stanisławem). Braun chyba jako jedyny w rodzinie miał prawicowe zapatrywania, czym doprowadzał do pasji stryjka Wiktora, brata Juliana. Od dzieciństwa pamiętam wściekłe dyskusje między nimi na wszystkie możliwe tematy. Umarli obaj w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku – a więc trudnych jak mało które – każdy zgorzkniały na swój sposób.
Zofia Grabowska, nauczycielka,
Łódź, wczesne lata pięćdziesiąte XX wieku
Życie trzech sióstr wyraźnie uzależnione było od najstarszej – na pewno najinteligentniejszej i pełnej szalonej energii. To Zofia zdobywała w cudowne sposoby widzenia z bratem, gdy siedział w warszawskiej Cytadeli, ona też czuła się odpowiedzialna za siostry.
Jadwiga była cicha, uprawiała teozofię i wierzyła, że jest pod opieką młodo zmarłego męża. Maria (kiedyś ponoć bardzo dowcipna) umiała „robić panią Hrabską”, co było ulubioną zabawą mego dzieciństwa. Ostatecznie nie wiem nawet, czy owa „pani Hrabska” istniała kiedykolwiek. Ciocia Mania odtwarzała ją jako starszą damę i (jak mi się dziś zdaje) wplatała w te monologi mnóstwo ciekawych regionalizmów kresowych. Gdy odwiedziłam ją po raz ostatni w Łodzi (żyła najdłużej), wzięła mnie za moją babkę i zwracała się do mnie per „moja kochana Stefciu”. Nie pomagały wyjaśnienia, powiedziała mi krótko i kategorycznie: „Co mi tam będziesz mówić, moja droga, wiem przecież dobrze, że jesteś Stefa, żona Juliana”.
Babcia Stefania mieszkała z nami przez całe moje dzieciństwo. Miała daleko posuniętą sklerozę i opowiadała wciąż te same historyjki, które zresztą bardzo lubiłam. Odkąd ją pamiętam, była zupełnie siwa, nie miała zębów i zawsze wychodziła na ulicę w czarnym welonie. Lubiła chodzić w sobotę na śluby do kościoła św. Jakuba i wracała przejęta i wzruszona. Na fortepianie, który stał w jej pokoju, grała niezmiennie „Hej, kto Polak na bagnety”, a także „Wszystko będzie znakomicie, gdy panowie, szlachta, kler na szafocie skończą życie, lud obejmie rządów ster”. Poza tym była w tym czasie bardzo religijna. Przy łóżku miała nieodmiennie trzy książki: modlitewnik Dunina, Pastorałki Kraszewskiego i Słówka Boya. Czytała je na zmianę. Pragnęła dożyć końca wojny i zobaczyć „naszych chłopców”. Przed samym Powstaniem, w końcu lipca 1944, została sparaliżowana. Doniesiona przez nas cudem na Zieleniak leżała na ziemi w palącym słońcu wśród takich jak ona nieszczęśników i mam nadzieję, że już niewiele rozumiała. Mama w obozie odchodziła od zmysłów z rozpaczy, jaką mogła mieć straszną śmierć. Wówczas Ojciec wpadł na pomysł, że może powie jej, iż dał staruszce cjankali, które miał zawsze przy sobie. Mądrość czternastoletniej „dorosłej” osoby kazała mi odwieść go od tego kłamstwa.
Dla tych „naszych chłopców”, którzy mieli przyjść pod koniec wojny, chowało się przedwojenne konfitury. Nikt z nich i nas nie zdążył ich już potem zjeść. A cjankali, które Ojciec miał w kieszonce marynarki „na wszelki wypadek” – bo głęboko siedział w konspiracji – zbiło się podczas jednej z kolejnych łaźni, przez które przechodziliśmy w drodze do obozu.
Brat mojego dziadka, Władysław, służył w carskim wojsku, a po odzyskaniu niepodległości był dowódcą garnizonu w Toruniu. Jedna z jego córek, Maria Bortnowska (zmarła jesienią 1987), była matką Haliny Bortnowskiej, znanej później działaczki katolickiej. Mężem jej był Leon Bortnowski, oficer przedwojenny, który z różnych względów po wojnie do kraju nie wrócił. Starał się w czasie stalinizmu ściągnąć na Zachód rodzinę. Z tamtego czasu zapamiętałam, że próba ta skończyła się niepowodzeniem, łączyłam to wydarzenie z uwięzieniem jego siostry i kłopotami ciotki Marysi i samej Haliny. Halina sprostowała moje zapiski w przesłanym do mnie liście, który przytaczam jako dowód, że wiele rzeczy zapamiętanych przeze mnie z przeszłości wymagać może korektur i istotnych uzupełnień:
Kochana Hanko, przejrzałam Twoje zapiski, często z dużym wzruszeniem: to przecież częściowo i moja przeszłość i mój świat. Żałuję, że oddaliłyśmy się od siebie za wcześnie, by można było dostrzec naszą pokoleniowo-środowiskową wspólnotę; byłam tą młodszą, właściwie niezauważaną, o czym zapiski te świadczą. I ja też pamiętam Raszyńską , przede wszystkim Was troje: Ciebie – mój ideał, urok Cioci Niusi i Wujka Stacha, właściwie jedynego kochającego mężczyznę w moim wojennym dzieciństwie. Sądzę, że kochał mnie też (wiem to!) – ufałam mu bezgranicznie. A czy pamiętasz, że do raszyńskiego zgromadzenia należałyśmy i my z moją matką (przez szereg lat były tam jakoś gotowane obiady również i dla nas, z jakimś mojej mamy udziałem, bo w mieszkaniu, gdzie miałyśmy wynajęty pokój, nie było praktycznie wstępu do kuchni). Świetnie pamiętam te szklane drzwi, przez które podsłuchiwałam jakieś harcerskie tajemnice. Wspólnie z Teresą Chotomską (Holzerową) organizowałyśmy jakiś tam własny pre-kandydacki zastęp.
Ale jest coś, co chciałabym sprostować w Twoich zapiskach, bo obciąża to pamięć mego ojca. Nasza próba (mamy i moja) dostania się za granicę miała miejsce bardzo wcześnie (1945? 46 najpóźniej). Była nieudana; zawrócono nas z Czech, ale organizacja była tak dobra, że żadnych konsekwencji nie było! Aresztowanie Cioci Żeni Hozakowskiej nastąpiło o wiele później i wiązało się ze sprawą Skalskiego i wpadką całej siatki wywiadowczej. Ciotkę aresztowano, ponieważ – ze względów charytatywnych – kontaktowała się z rodziną jednego z oficerów, który okazał się uczestnikiem owej siatki i, chcąc podziękować, odwiedził ciotkę Żenię po przyjeździe do Polski (bardzo głupio). „Siatka” prowadziła do mego ojca, a jej brata. A jednocześnie istniał majątek (ogrody, firma nasienna, kamienica) wart konfiskaty. Moja Matka była zupełnie na uboczu tej sprawy i nawet nie straciła swej nauczycielskiej pracy w Toruniu. To było na krótko przed moją maturą (1949).
Na biologię miałam się starać ponownie we Wrocławiu. Wujek Stach prosił o pomoc Hirszfelda. Ale ja sama zmieniłam plany; wybrałam pracę katechetyczną i odpowiednie studia. Ale jak sądzę, nigdy nie byłam „działaczką katolicką”, w każdym razie nie w sensie lat 90.! Ale i wtedy w tamtych latach byli „działacze” i byli też ludzie innego typu. Ja uważałam się za współpracownika duszpasterskiego (na zachodzie „pastoral worker”), instruktorkę parafialną, animatora grup studenckich, potem też zespołów, w których głównie rodziny robotnicze wspólnie szukały dróg praktykowania wiary i solidarności ludzkiej. Byłam też redaktorem pisma katolickiego w swej inspiracji i polu działania, ale to też co innego. Wcześniej ta moja „droga” była bardziej już ekumeniczna czy chrześcijańska. Nigdy, a w każdym razie od dawna nie żyję w świecie stereotypów, z jakimi mnie kojarzysz. Czy to warto tłumaczyć? – nie wiem, może nie. Myślę, że od dawna, może od zawsze, żyję w takiej szparze pomiędzy nietolerancją katolików (tych „prawdziwych”) i nietolerancją – jak ją określić? – lewicowo-liberalną? Inteligencką? Ta pierwsza ma większe konsekwencje praktyczne i spowodowała, że przestałam być katechetką; ta druga jest dla mnie osobiście bardziej bolesna i irytująca. Wiem, że będę je obie znosić do śmierci. Ale nie narzekam mimo wszystko. Jestem wdzięczna za oba nurty w moim życiu. A także za to, że jednak krótko byłam działaczem od pierwszych dni „S” jako organizator związkowy. I jeszcze może, także tak krótko, w ROAD. Najserdeczniej Cię pozdrawiam, może dzięki tym zapiskom – lepiej rozumiem.
Twoja krewniaczka Halina2
Drugiego brata mego dziadka, Wiktora, i jego żonę Janinę dane mi było poznać bliżej. W okresie międzywojennym pracował w Piotrkowie i nieopodal w Poniatowie miał duży dom z ogrodem, gdzie spędziłam jedne z przedwojennych wakacji. Stryj Wiktor był geodetą i w głębi Rosji poznał swą przyszłą żonę, która była nauczycielką w jakiejś polskiej rodzinie. W Rosji też urodziły się ich dzieci (Juliusz, Janina i Witold-„Titek”), z którymi wrócili do Polski w czasie Rewolucji. W rodzinie pozostały legendy, jak bardzo te dzieci – gdy znalazły się wreszcie u ciotek w Łodzi – były wygłodzone i wyniszczone. Najmłodszy Titek miał straszną krzywicę, a z biegiem czasu stał się najbardziej kochanym dzieckiem rodziny. Pamiętam go jako młodego adepta szkoły lotniczej, miał wiele uroku i umiał się wspaniale ze mną bawić. Doskonale rysował i do Powstania miałam brulion zapełniony jego rysunkami. Po wrześniu 1939 znalazł się w Londynie jako mechanik lotniczy. Tam wkrótce ożenił się z Angielką i dzieci jego właściwie były już Anglikami. Ale stryj, pokazując fotografię najstarszego wnuka, na odwrocie której angielska synowa wypisała „Andrew”, przedstawiał wszystkim: „to jest Jędrek”. Po wojnie Titek Grabowski przyjechał do Polski tylko raz jeden, jak się zdaje nigdy nie miał dość pieniędzy. Poszedł do Muzeum Narodowego i szczególnie pilnie oglądał Bitwę pod Grunwaldem Matejki. Potem dość szybko umarł na nowotwór i polscy koledzy-piloci zgodnie z jego życzeniem rozsypali jego prochy nad angielskim morzem.
Jego starszy brat, Juliusz, w momencie wybuchu wojny był poza granicą Polski. Po wojnie osiadł w Urugwaju i grubo po czterdziestce ożenił się z Polką, która po wojnie przyjechała tam do swojego ojca. Ich córka, Karolina, skończyła szkołę i studia w Anglii i w latach osiemdziesiątych zaczęła swą przygodę z Polską, przyjeżdżając do Krakowa na Kurs Języka i Literatury Polskiej dla Cudzoziemców i starając się o prawo stałego tu zamieszkania. A działo się to w latach, gdy młodzież jak z tonącego statku za wszelką cenę odbywała podróż w przeciwnym kierunku i kraj stawał się miejscem trudnego życia ludzi starych i bardzo starych.
Ciotka Karoliny, a siostra Witka i Julka, Janina, dożyła swego niełatwego życia w Łodzi. Podczas wojny – schwytana przy tajnej radiostacji – była świadkiem śmierci narzeczonego, potem – katowana w więzieniu na Montelupich – znalazła się w Ravensbrück. Była jedną z więźniarek odratowywanych w Szwecji przez hrabiego Folke Bernadotte. Wiodła potem szare urzędnicze życie w Łodzi, zachowując jednak sporo poczucia humoru i krytycyzmu.
Po latach uprzytomniłam sobie, że Janina Grabowska wymieniana w książkach o Irenie Sendlerowej to matka wspomnianych tu Juliusza, Janiny i Witolda, z którą związane było moje dzieciństwo. W czasie wojny była sąsiadką Ireny Sendlerowej i wraz z nią brała udział w ratowaniu dzieci z warszawskiego getta. Ja zaś z czasów wojny zapamiętałam wizytę w mieszkaniu Janiny Grabowskiej na Woli, gdzie kilka dni spędziła ukrywana przez moich Rodziców moja szkolna koleżanka, Janka (Bianka Perlmutter)3.
Moja Matka
Teraz o kimś bardzo mi bliskim – o mojej Matce. Od wczesnego dzieciństwa łączyły mnie z nią więzy nadzwyczaj silne.
Z perspektywy czasu wydaje mi się, że zainwestowała we mnie wszystkie swoje pragnienia i uczucia i że ta świadomość w jakimś sensie ciążyła mi przez całe życie. Gdy umarł mój Ojciec (miałam wtedy 23 lata), czułam się za nią całkowicie odpowiedzialna. Zaczęła pracować w Warszawie w Instytucie Matki i Dziecka, a były to złe stalinowskie czasy i praca w każdej ówczesnej państwowej instytucji była dla ludzi z innej epoki niełatwa do zniesienia. Sprawiłam więc, że tę pracę przerwała, a potem tak się dobrze złożyło, że „Czytelnik” chciał wznowić Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca Ilji Erenburga, które przed wojną – jeszcze jako Maria Grabowska – przetłumaczyła dla „Roju”. Trzeba było w tym tekście dokonać wielu zmian – stał się po prostu znacznie bardziej zrozumiały po tych dziesięciu z okładem latach nowego porządku. Nowe wydanie powieści, które ukazało się w roku 1957, zostało przyjęte entuzjastycznie i Mamie zaproponowano kolejne przekłady. Zrobiła ich kilka, a potem ukazały się zgryźliwe recenzje Seweryna Pollaka i zrezygnowała z dalszych tłumaczeń. Mam to po niej – ja również umiem tylko dobrze pracować, nigdy nie potrafię walczyć o należne mi prawa. Matka moja miała w młodości wielkie powodzenie i szczęście (całe życie) do ludzi.
Mama ze mną w ogrodzie pani Hołyńskiej
przy ulicy Wawelskiej, Warszawa 1931
Nie lubiła – podobnie jak ja – tak zwanych prac domowych, a tu wojna zmuszała ją do ciężkich w tym względzie świadczeń. Do naszego dużego mieszkania na Raszyńskiej ściągnęła zaraz po kapitulacji cała łódzka wysiedlona rodzina – trzy ciotki wraz ze służącymi – jak w Damach i huzarach Fredry – tylko znacznie mniej zabawnie. Mieszkanie zostało podzielone, połowę zajęli właściciele, od których było wynajmowane przed wojną. Moja drobna i wątła Mama codziennie z targu na placu Narutowicza dźwigała torby zakupów i gotowała dla całej tej rozszerzonej rodziny. A wokół temperamenta grały, bo trudno i ciężko było wszystkim. Nie znosiła zimna, a zimy były ciężkie i w domu bardzo mroźnie.
Mama, początek lat dwudziestych XX wieku
Po wojnie, gdy mogło już być łatwiej i lepiej, przyszedł wypadek samochodowy Ojca i wkrótce – w czasie stalinizmu – jego długa choroba na raka płuc. Pracowałam już wtedy w Warszawie i przyjeżdżałam tylko na soboty i niedziele, bo obowiązywała dyscyplina pracy i w żaden sposób nie mogłam uzyskać urlopu. Mama dnie i noce spędzała przy Ojcu w szpitalu.
Nie jestem pewna, czy w swej miłości do Mamy dobrze zrobiłam, namawiając ją, by z nami zamieszkała. Czułam się za nią w głupi sposób odpowiedzialna, bo może udałoby mi się otoczyć ją mądrzejszą opieką na odległość; kochała naszą Jagusię, a obecność babci zapewniała dziecku łagodne, dobre dzieciństwo – równie chyba dobre, jak moje własne w czasach przedwojennych.
Miała zdolności literackie i jej drobne wiersze i teksty noszę (niepełne zresztą) do dziś w sobie. Całe życie moje było z nią związane specjalnymi więzami, które czuję do dnia dzisiejszego. Czytała mi dużo na głos – w dzieciństwie i później. Tak na przykład poznawałam Pana Tadeusza i Wesele. Zresztą większość tekstów (też wiele piosenek i pieśni) znam od niej. Chciałam je przekazać swojemu dziecku, ale jestem niemuzykalna i wszelkie z mej strony próby były przez Jagusię z miejsca ucinane. A szkoda, bo urwało się pasmo jakiejś tradycji, które mnie tak mocno z przeszłością spajało. Wyrzucam sobie często, że nie umiałam tego pasma prowadzić dalej. Moja to wina czy czasów, które są właśnie takie?
Mama chorować zaczęła w marcu 1968 roku. Z początku wszystko wydawało się tylko przeciągającym się zaziębieniem, stany podgorączkowe utrzymywały się jednak zbyt długo i Mama zdecydowała się prześwietlić w obawie, że może mieć tak zwaną starczą gruźlicę i zarazić nią dziecko. Ale w przychodni na Waryńskiego rzecz z miejsca potraktowano bardzo poważnie i polecono zrobić pełne prześwietlenie. Odbierałam tę kliszę już sama, targana niepokojem. Dołączona diagnoza była całkowicie jednoznaczna, choć zawarta w łacińskiej formule. Wprost z przychodni pobiegłam do przyjaciela Ojca, profesora Rajmunda Barańskiego4, który co prawda nie umiał nigdy pocieszać, za to zawsze spieszył nam z pomocą. Skonsultował klisze ze specjalistami i zaczął mnie namawiać na operację chorego płuca. Byłam pełna wahań, bo już raz obserwowałam tę samą chorobę u drugiej najbliższej mi osoby. Co więcej, sama musiałam podjąć decyzję. Profesor Leon Manteuffel5 – przez wzgląd na pamięć mego Ojca – zgodził się sam przeprowadzić zabieg u siebie, w Instytucie Gruźliczym na Płockiej. W przeddzień operacji późnym wieczorem wyszłam ze szpitala. Był co prawda już marzec, lecz ostry zimny wiatr nagłym podmuchem pchnął mnie w pryzmę śniegu przy ulicy. Zapamiętałam ten moment jako chwilę wielkiej samotności i rozpaczy. Mamie dane jeszcze było przeżyć piękną wiosnę, która nastąpiła po jej powrocie ze szpitala, i pseudowakacje w Radiówku pod Warszawą, gdzie oglądaliśmy lądowanie pierwszego człowieka na Księżycu. Przerzuty dały znać o sobie w początkach września, a 22 września 1969 roku zmarła w szpitalu na Płockiej. Byłam przy niej do ostatniej chwili.Przypisy
1Leszek Moszyński (1928–2006), językoznawca, slawista, profesor Uniwersytetu Gdańskiego, badacz gramatyki historycznej i wierzeń Słowian. Zob. H. Popowska-Taborska, Profesor Leszek Moszyński (1928–2006), „Studia z Filologii Polskiej i Słowiańskiej” 2006, nr 41 (przypis redakcji).
2To, jak te nasze wspólne dziecięce lata zapamiętała Halina, przeczytać można dzięki wydanej przez SIW Znak książce: Wszystko będzie inaczej – z Haliną Bortnowską rozmawia Jolanta Steciuk, Kraków 2010. Książka składa się z różnych tekstów i w niektórych partiach stanowi wywiad-rzekę (przypis autorski).
3Nazwisko Janiny Grabowskiej pojawia się kilkakrotnie na kartach książki Matka dzieci Holocaustu. Historia Ireny Sendlerowej, opracowanej przez Annę Mieszkowską (Warszawa 2004, 2007), jak również u Anny Bikont (Sendlerowa w ukryciu, Wołowiec 2017), a także Zbigniewa Mentzla o Leszku Kołakowskim (Kołakowski. Czytanie świata. Biografia, Kraków 2020) (przypis autorski).
4Rajmund Barański (1894–1971), lekarz i polityk, minister zdrowia oraz minister zdrowia i opieki społecznej (1956–1961) (przypis redakcji).
5Leon Manteuffel-Szoege (1904–1973), twórca polskiej szkoły chirurgii klatki piersiowej i serca (przypis redakcji).