- W empik go
Zapomniana piosenka - ebook
Zapomniana piosenka - ebook
Wzruszająca opowieść o cudach, które mogą się wydarzyć tylko w Boże Narodzenie.
Dominik wychował się w domu dziecka. Dziś ma już 20 lat i jest samodzielny, ale nadal próbuje odnaleźć swoją mamę. Nie ma pewności, czy zmarła, czy go porzuciła. Pan Ksawery szykuje się do Wigilii, którą znów ma spędzić w pojedynkę. Jego jedyny syn, zajęty swoimi sprawami, nie zamierza pojawić się przy świątecznym stole. Losy dwóch samotnych mężczyzn przetną się niespodziewanie, a połączy ich przypadek… albo przeznaczenie.
Czy Dominik dowie się prawdy o swojej przeszłości?
Co tak naprawdę łączy chłopaka z panem Ksawerym?
I czy magia świąt pomoże im zapełnić pustkę, którą noszą w sercach?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8172-577-4 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dominik
wrzesień
Dominik stał oparty nonszalancko o ogrodzenie i patrzył tępo przed siebie. Kumple coś do niego mówili, ale niewiele z tego słyszał. Z każdej strony grała inna, coraz bardziej schizofreniczna muzyka, a okolicę rozświetlały światła stroboskopów. Wesołe miasteczko tętniło życiem – zupełnie tak samo jak wtedy, szesnaście lat temu, w noc, która zmieniła całe jego życie. Nie lubił lunaparków i jednocześnie je kochał. Przyciągały go jak magnes swoimi kolorami, światłem, muzyką i jedynymi dobrymi wspomnieniami, które od zawsze w sobie pielęgnował. A z drugiej strony nienawidził tego wszystkiego z taką samą mocą, jak to uwielbiał. Nie cierpiał jarmarcznego przepychu, uśmiechniętych ludzi, a najbardziej gówniarzy, ciągnących niecierpliwie swoje matki za ręce, drących się i piszczących z radości przy każdej atrakcji. Najchętniej by nimi potrząsnął i zmazał im uśmiechy z tych niewinnych buziek. To właśnie te okropne bachory boleśnie przypominały mu o tym, co nigdy nie zostało mu dane, ucieleśniały jego najskrytsze marzenia, pragnienia i żale. I udowadniały mu, że jest nikim innym jak tylko zwykłym przegrywem, którego wyparła się nawet własna matka.
Łzy zalśniły mu w kącikach oczu, więc czym prędzej odegnał od siebie głupie myśli. Musiał być twardy, inaczej kumple nie daliby mu żyć. No i Ewka pewnie by go zostawiła, gdyby zobaczyła, jakim jest cieniasem. A na kolejne rozstanie zwyczajnie nie mógł sobie pozwolić.
– Domin, chodź, przejedźmy się na tym. – Marcel wskazał jedną z atrakcji. – Dawaj, nie będzie tak źle!
Cała reszta zaczęła się śmiać, a Ewka pociągnęła Dominika za rękę.
– No chodź, chcę się przejechać.
Dominik popatrzył na ludzi schodzących z karuzeli. Każdy szedł jak pijany, jeden nawet wymiotował w pobliskich krzakach. On sam chyba wyrósł z takich rozrywek i robiło mu się słabo na samą myśl, że miałby usiąść na którymkolwiek z urządzeń. Ostatni raz jechał na karuzeli, kiedy miał cztery lata, potem co roku odwiedzał wesołe miasteczko, ale już nigdy nie skorzystał z żadnej atrakcji. Zamiast tego chodził dookoła i robił zblazowaną minę, a gdy był starszy, popijał piwo prosto z butelki. Ale dzisiaj nie mógł zrobić Ewce przykrości. Chodzili ze sobą ledwie pół roku i zwyczajnie nie chciał jej zawieść. Wyprostował się więc i wciągnął głęboko powietrze, a przynajmniej tak to miało wyglądać, bo w rzeczywistości westchnął ciężko i dał się poprowadzić do najbardziej szalonej atrakcji w tym cholernym wesołym miasteczku. Dzisiaj miał być jej superbohaterem – zupełnie tak samo, jak czuł się nim szesnaście lat temu.
Wszystko kręciło się wokół w coraz bardziej wariackim tempie. Przed oczami migały mu światła, a muzyka rozwalała bębenki w uszach. Jak przez szybę słyszał śmiech Ewki. Musi wytrzymać jeszcze przez chwilę. Jeszcze tylko trochę…
Bał się, oczywiście, że się bał, ale nigdy w życiu nie pokazałby tego kumplom. Był twardy, bo musiał. Bidul nie produkował mięczaków, bo tacy nie mieli szans na przetrwanie. A on przetrwał trzynaście długich lat, więc da radę wytrzymać i te dwie minuty.
Karuzela powoli się zatrzymała, a chłopak obsługujący urządzenie odpinał po kolei zabezpieczenie każdemu z siedzących w wagonikach. Zanim doszedł do Dominika, ten zdążył nieco ochłonąć. Przynajmniej na tyle, by nikt ze znajomych nie zobaczył jego niewyraźnej miny.
– Cudnie było, prawda? – Ewka darła mu się do ucha, próbując przekrzyczeć dudniącą muzykę. – Uwielbiam karuzele. Chętnie przejechałabym się jeszcze raz!
– Nie mam już kasy, mała. – Dominik lekko ją przytulił. – Sorry, ale muszę kupić coś na kolację dla siebie i Heńka.
– Wiadomo, przecież nie mam pretensji. – Dziewczyna wzruszyła tylko ramionami, choć było widać, że jest jej przykro. – To nic, następnym razem.
Pocałowała go prosto w usta i uśmiechnęła się promiennie. Kochał ten jej uśmiech. Lubił na nią patrzeć, kiedy była taka radosna. Podobały mu się jej dołeczki w policzkach i to, jak fajnie mrużyła oczy. Zresztą cała bardzo mu się podobała. Lubił ją, ale nie potrafił powiedzieć, że ją kocha. Może chodziło o to, że byli ze sobą tak krótko, jednak podejrzewał raczej inny powód. Po prostu nie potrafił kochać. Nie pamiętał już, jak to jest i co to w ogóle znaczy. Nikt go tego nie nauczył, nie przekazał mu żadnych wskazówek. Owszem, lubił spędzać z Ewką czas, lubił na nią patrzeć, fajnie było oglądać razem filmy do nocy, a potem uprawiać seks, ale czy to była miłość? Nie tęsknił za nią, raczej była mu potrzebna tak zwyczajnie, do wspólnego życia.
Odkąd opuścił dom dziecka, nie miał zbyt wielu kompanów do rozmowy. No, może poza Heńkiem – psem, którego prawie rok temu uratował spod kół ciężarówki i który od tamtej pory stał się jego jedynym prawdziwym przyjacielem. Tylko że nawet najlepszy psi przyjaciel nie był w stanie zastąpić żywego człowieka, z którym można by zwyczajnie porozmawiać.
Wiadomo, że miał kumpli – Marcela, Grześka i Kubę, ale każdy z nich miał własne życie i Dominik nie zamierzał zawracać im głowy swoimi problemami. Zresztą między facetami o pewnych sprawach się nie gada. Dlatego Ewka była najlepszym lekarstwem na samotność. Idealnie wypełniała tę ludzką lukę w jego życiu, chociaż czasami odnosił wrażenie, że była jedynie za małym plastrem na zbyt dużą ranę. Ale co innego miał zrobić? Korzystał, ile mógł, i brał to, co dawało mu życie. Bez zbędnego marudzenia, bo przecież tak było najlepiej.
– Dobra, słuchajcie, ja się zwijam. Muszę wyprowadzić psa – mruknął do znajomych.
Prawdę mówiąc, miał już serdecznie dość tego wieczoru. Najchętniej poszedłby spać. Wymęczyły go ta karuzela, światła i wspomnienia na siłę próbujące wepchnąć mu się do głowy. Jakie to szczęście, że to cholerne wesołe miasteczko przyjeżdżało do miasta tylko raz w roku. Odbębnił swoje i teraz będzie miał spokój na następne dwanaście miesięcy. A za rok być może będzie zupełnie inaczej.
Kumple nie protestowali, każdy doskonale wiedział, że Dominika nie sposób do niczego zmusić. Jak raz powie, że to koniec imprezy, to znaczy, że koniec. I nie ma sensu go namawiać, żeby został choć chwilę dłużej, niż tego chce.
Pożegnał się ze wszystkimi i pocałował Ewę w usta.
– Chodź, odprowadzę cię do domu, żebyś potem nie wracała sama po nocy.
Zrobiła zbolałą minę i oczy psiaka proszącego o ulubiony smaczek.
– Domin, mogę zostać u ciebie na noc? – Włożyła mu rękę do tylnej kieszeni spodni i przytuliła się do niego mocno. – Nie chcę jeszcze iść do domu.
– A co z twoją mamą? Przecież wiesz, że będzie się martwić.
– Zadzwonię i powiem, że nocuję u ciebie. Nie będzie miała nic przeciwko.
– No dobra, tylko zadzwoń.
Matka Ewki uwielbiała Dominika, a on bardzo ją szanował. I choć Ewka miała tylko osiemnaście lat, rodzicielka często bez wahania pozwalała jej zostawać u niego na noc.
Kiedy on i Ewa zaczęli się widywać, Dominik odbył z mamą dziewczyny poważną rozmowę na najważniejsze tematy. Była zdziwiona i mówiła, że nigdy nie spotkała tak odpowiedzialnego młodego chłopaka. Miał dwadzieścia lat, więc chyba można się było po nim spodziewać dojrzałego zachowania. Tak przynajmniej od zawsze uważał i dla niego było to zupełnie normalne. Rozmawiali nie tylko o tym, że Ewa musi zdać maturę i potem dostać się na studia, ale i o sprawach całkiem intymnych. To było oczywiste, jeśli chciał się spotykać z nieletnią. Nawet potem, kiedy Ewka skończyła osiemnaście lat, niewiele zmieniło się w ich relacjach.
Kiedy chciała u niego nocować, musiała najpierw zameldować się matce. Na początku buntowała się i krzyczała, że nie jest już dzieckiem, ale z biegiem czasu przyzwyczaiła się do tego i teraz całkiem chętnie informowała rodziców, że śpi u chłopaka. Zasady miały być jasne, bo kłopoty były ostatnim, czego Dominik potrzebował w życiu, i starał się ich unikać, jak tylko mógł.
– Załatwione! – Ewce aż zaświeciły się oczy. – Obiecałam, że jutro będę się uczyć, ale za to dzisiaj jestem cała twoja.
W sumie mu to pasowało. Przynajmniej nie będzie rozpamiętywał całego dzisiejszego dnia ani wspominał ostatnich szesnastu lat, użalając się nad sobą. Znowu będzie twardym gościem zamiast mięczakiem, w którego zamieniał się, kiedy był sam. A dzisiaj było blisko, więc tym bardziej nie powinien się rozklejać.
Pieprzyć to wszystko – pomyślał tylko, po czym objął Ewkę ramieniem. Poczuł, że dziewczyna się trzęsie, więc zdjął kurtkę i zarzucił jej na plecy.
– Chodź, mała. Musimy jeszcze kupić coś na kolację.
– I dla Heńka – przypomniała mu Ewa.
– Właśnie. I dla Heńka.2
Ksawery
wrzesień
– Tato, przecież wiesz, że nie mogę przylecieć. Na pewno nie teraz, nie dadzą mi urlopu. Może na święta się uda. Obiecałem Eli, że przylecimy do Polski. Aleks też się ucieszy, że cię w końcu zobaczy.
Ksawery doskonale wiedział, że syn nie mówi mu wszystkiego, ale jak zwykle machnął na to ręką. Młodzi są, muszą się wyszaleć. Rozumiał to przecież, a jednak było mu trochę przykro. W lecie nie mieli czasu, więc pewnie i na święta nie będą mogli przylecieć. Od lat mieszkali w Anglii i Polska nie była już dla nich żadną atrakcją. Teraz młodzi latali na wakacje do ciepłych krajów, na Wyspy Kanaryjskie albo Majorkę. Zresztą Michał zawsze powtarzał, że w Polsce to nie urlop. Pewnie, bo tu ani pogody, ani drinków z parasolką. I jego ojciec naprawdę to rozumiał.
Sam nigdy nie był za granicą. No, może raz czy dwa w Czechach, ale tylko przy samej granicy i to jeszcze w czasach Czechosłowacji, kiedy mieli tam dokładnie to samo, co oni tutaj. Na dobrą sprawę nie wiedział nawet, czy chciałby gdzieś pojechać. Michał pokazywał w tym swoim fikuśnym telefonie zdjęcia z różnych miejsc, w których bywali. Wiadomo, były piękne, ale w większości krajów powtarzał się ten sam motyw – morze, basen i palmy dookoła. Tak jakby w kółko jeździli w to samo miejsce. Ksawery zdecydowanie wolał widok z własnego okna. Od zawsze kochał Góry Stołowe. Może nie były najwyższe, ale schodził je wszystkie, znał w nich każdy kamyk i każde wzniesienie jak własną kieszeń. Uwielbiał Ślężę i szlaki na Trójgarb. Czasami, kiedy jeszcze mógł sam wędrować, wybierał się w Karkonosze. Nad polskim morzem był zaledwie parę razy, ale nie spodobało mu się za bardzo, wiało i było jakoś tak… mokro. Góry to co innego – tam nawet wiatr był inny. Ksawery kochał przestrzeń i miał ogromny respekt dla górskich szczytów, podziwiał potęgę natury i dopiero tam czuł się naprawdę wolny. Teraz już od dawna nie wędrował po szlakach, samemu niebezpiecznie, a i lata nie te. Zostały mu jedynie wspomnienia i widok z okna na pobliski uśpiony stożek wulkaniczny zatopiony w gęstym lesie. Niedaleko miał do lasu. Czasami wybierał się powoli, krok za krokiem, powdychać świeże powietrze i poprzytulać się do drzew, ale odkąd dwa lata temu przekroczył osiemdziesiątkę, coraz rzadziej zapuszczał się tak daleko od domu. Miał swoje małe mieszkanko w domu z wielkiej płyty i ogródek nieopodal. Do tego w okolicy dwa sklepy spożywcze i stary warzywniak, w którym dawno temu sprzedawali Żydzi. I nic więcej, bo co właściwie było więcej potrzebne staremu człowiekowi?
Wandzia – jego jedyna żona, a matka Michała – umarła pięć lat temu i od tamtej pory Ksawery wiódł to swoje samotne, powolne życie z dnia na dzień. Michał dzwonił rzadko, pewnie był zapracowany, jak to dzisiaj młodzi. Synowej ciągle było mało pieniędzy, więc tyrali oboje w tej Anglii od rana do nocy. Ich jedenastoletni syn Aleks też rzadko odzywał się do dziadka, ale Ksawery nie miał im tego za złe. Powtarzał sobie zawsze, że młodzi muszą się wyszaleć, tak jak on kiedyś. Tyle że jemu do szaleństwa wystarczały dobre buty i plecak, a im potrzeba palm i drinków z parasolką. A na to wszystko, wiadomo, trzeba zarobić. Dlatego w tym roku pewnie znowu się nie zobaczą. Co prawda, Michał obiecywał, że przylecą latem, ale tak samo było rok i dwa lata temu i zawsze coś im niestety wypadało, że nie mogli go odwiedzić. Teraz nie było inaczej. Jak zwykle wykręcili się brakiem czasu i urlopu oraz ogólnym zmęczeniem. Zjawiali się zawsze na kilka dni w okolicy marca i potem tuż przed Bożym Narodzeniem. Nigdy nie zostawali na święta, tłumaczyli, że bilety drogie i muszą wracać. Ale dobre i to.
Kiedyś chcieli zabrać Ksawerego ze sobą, ale ten zdecydowanie odmówił. Oczywiście nawkładał im do głów typowych dla takiej propozycji frazesów, że starych drzew się nie przesadza, że umrze, jak nie będzie mógł się przejść do żony na cmentarz, w końcu że jest stary i schorowany i nie chce im robić kłopotu. Tak naprawdę chciał polecieć, ale zwyczajnie się bał. Samolotu, lotniska, że nie będzie umiał się zachować i narobi im wstydu. Gdzie będą ciągnąć starego człowieka, który nigdy nawet nie znalazł się w pobliżu żadnego samolotu? Kiedy Michał był mały, Ksawery opowiadał mu o tych wszystkich ogromnych maszynach, jakie widział, z silnikami wielkimi jak dom. A teraz jego syn lata tymi maszynami, jakby wsiadał do pociągu, a jemu samemu samoloty dalej jawią się wyłącznie w snach. Żałował bardzo, że nie dał się wtedy namówić, ale Michał już więcej nie podjął tematu, a mu głupio było się potem upominać. Trudno. Zostanie tutaj, wśród swoich ukochanych gór i ze sklepem U Żyda. Szkoda tylko, że na co dzień nie miał się nawet do kogo odezwać.
Przez tych pięć lat, od kiedy zmarła Wandzia, niewiele miał okazji do rozmowy, przyzwyczaił się więc do samotności. I do ciszy, bo rzadko oglądał telewizję czy słuchał radia. Nie lubił polityki, a o niczym innym nie potrafili dzisiaj mówić w mediach. Żona zawsze twierdziła, że trzeba wiedzieć, co się dzieje w świecie, że trzeba być na bieżąco i iść z duchem czasu. Odkąd pamiętał, grało u nich radio albo telewizor ustawiony na kanał z informacjami. Bo jego żona była światowa, a jemu niepotrzebne było do szczęścia słuchanie kłamstw polityków. Zdecydowanie wolał muzykę – Mozarta, Schuberta i Beethovena. Albo po prostu ciszę. Dzisiaj zdecydowanie ta druga opcja była mu bliższa.
Zamyślił się jeszcze przez chwilę nad losem swojego biednego syna, który nie może nawet przyjechać do starego ojca, bo haruje całe dnie gdzieś na obcej ziemi, ale zaraz otrząsnął się z letargu i wyjrzał przez okno.
– No dobrze – mruknął sam do siebie. – Nie ma co marnować pogody, bo ziemia sama się nie obrobi.
Pozbierał paczuszki z różnymi nasionami zimowych roślin, które kupił w sklepie ogrodniczym, posegregował je według kolejności wysiewu, wziął stare wiadro i rękawice robocze, po czym zamknął za sobą drzwi i poszedł uprawiać swój malutki ogródek. Żeby znowu było pięknie. A kiedy ziemia w przyszłym roku znów wyda plony, zaoszczędzi na tygodniowych wydatkach i może nawet będzie mógł odłożyć trochę grosza, żeby wysłać Michałowi. Przecież Ela mówiła, że ciągle im brakuje.3
Dominik
16 lat temu
– Mamusiu, mamusiu, patrz, jakie wielkie koło!
Czteroletni chłopiec stał na samym środku placu, na którym właśnie rozstawiło się wesołe miasteczko. Zadzierał wysoko głowę, wpatrując się w ogromny i kolorowo oświetlony diabelski młyn. Koło kręciło się powoli, a wiatr huśtał zawieszonymi na nim wagonikami. Słychać było muzykę i śmiechy ludzi korzystających z poszczególnych atrakcji. Dominik tak bardzo marzył o tym, żeby przejechać się na tym wielkim kole.
Nigdy wcześniej nie był w wesołym miasteczku. Mama zabierała go w różne miejsca, ale nigdy, przenigdy i nigdzie nie było tak pięknie. Dominik chciałby tu zostać. Najlepiej na zawsze. Lubił patrzeć, jak inni się śmieją, wtedy i jemu było bardzo wesoło, no i podobały mu się te wszystkie kolory i dźwięki. Mama też wyglądała pięknie. Miała zwiewną sukienkę, rozpuszczone długie włosy i cudne piegi na uśmiechniętej buzi. Kochał te mamy piegi, bo miał dokładnie takie same. W ogóle wszyscy mówili, że Dominik jest kopią swojej mamy. Chłopiec nie do końca jeszcze rozumiał, co to oznaczało, ale bardzo lubił, kiedy tak mówili. Mama się wtedy śmiała i przytulała go mocno. Zresztą zawsze go przytulała. Wystarczyło, by podszedł, zarzucił jej rączki na szyję i już była cała jego. Bez znaczenia, co właśnie robiła. Czasami denerwowała się na niego trochę, mówiła, że jest zajęta, a Dominik jej przeszkadza, ale chyba tylko żartowała, bo gdy tylko podchodził, natychmiast odkładała wszystko i ściskała go ile sił. Czasami aż troszkę bolało to ściskanie, ale tylko troszeczkę, a wtedy on udawał, że płacze, a mamusia tuliła go i całowała. I mówiła, że to z miłości i że nigdy nie pozwoli mu zrobić żadnej krzywdy. Zawsze mówiła, że najchętniej by go zjadła, i wtedy udawała, że pożera mu brzuszek i nóżki, a on śmiał się w głos. Miał zdecydowanie najlepszą mamę na całym świecie i obiecywał sobie, że jak już będzie duży, to na pewno się z nią ożeni. A wtedy będzie nie tylko jego mamą, ale i żoną. To by dopiero było!
Taty chyba żadnego nie miał. Trochę się zdziwił, jak kiedyś w przedszkolu jedna z dziewczynek powiedziała mu, że nie można tak po prostu nie mieć taty i że to przecież nienormalne. Wrócił wtedy do domu i zapytał o to mamę. Widział, że mamie zrobiło się przykro, ale powiedziała, że on akurat taty nie ma i że tak się zdarza. A skoro mama tak powiedziała, to tak musiało być. Zresztą nie lubił, kiedy mama była przygnębiona, a ten temat zdecydowanie ją zasmucił, więc Dominik postanowił już więcej o to nie pytać. Jak widać, jednak nie każdy musi mieć tatę i chłopiec nie zamierzał się nad tym więcej zastanawiać. Miał najcudowniejszą mamę pod słońcem i to mu w zupełności wystarczało.
W ogóle odkąd pamiętał – a nie pamiętał zbyt wiele – zawsze byli z mamą sami. Mieszkali w malutkim mieszkanku na pięknej ulicy Słonecznej, bardzo wysoko na górze i trzeba było wchodzić po schodach. Dominik czasami nie miał siły, zwłaszcza gdy pobiegał z dziećmi na placu zabaw albo w przedszkolu działo się coś bardzo fajnego, wtedy mama brała go na ręce i niosła na samą górę. Niekiedy odwiedzały go różne ciocie. Tak na nie mówił, chociaż mama tłumaczyła, że żadna z nich nie jest jego prawdziwą ciocią, tylko przyszywaną, bo tak naprawdę to jej serdeczne przyjaciółki. Mama rozmawiała z nim o różnych rzeczach, z których często niewiele rozumiał, ale kiwał wtedy główką i udawał, że przecież wszystko jest jasne. Te przyszywane ciocie też były fajne. Niektóre miały dzieci, więc były fajniejsze, bo wtedy się nie nudził. Ale te inne też były całkiem miłe, przynosiły mu zabawki albo czekoladki. Nie przychodziły jednak często, bo oboje z mamą pracowali – mama chodziła co rano do swojej pracy, a Dominik do swojej, czyli do przedszkola. Ale za to po południu mieli zawsze czas dla siebie. I mama nigdy nie przestawała się uśmiechać.
Teraz stał przy tym ogromnym kole i ściskał mamę za rękę najmocniej, jak tylko potrafił. Tak bardzo chciał się na nim przejechać.
– Kotku, a nie będziesz się bał? – mama kucnęła przy nim i szepnęła mu do ucha.
Dominik wypiął się i wyprostował. On miał się bać? Nigdy! Pokręcił przecząco głową, wciąż wpatrzony w kolorowe światła.
– Bo wiesz, ja się jednak trochę boję. Popatrz, jak tam jest wysoko. – Mama też zadarła głowę do góry.
Blask reflektorów odbijał się od jej piegowatej buzi.
– A ja się nie boję. Pójdziemy? Proszę… – Dominik przysunął się do mamy i objął ją mocno za szyję. – Nie bój się, mamusiu, przecież będę tam z tobą.
Mama zawsze mu tak mówiła i zawsze działało. Natychmiast przestawał się bać. Bo co mogło mu się stać, kiedy była obok? Teraz widział, że mama uśmiechnęła się szeroko. Czyli już się nie bała.
Pocałowała go w policzek i szepnęła mu do ucha:
– Jeśli ty będziesz tam ze mną, to chyba faktycznie nie mam się czego obawiać. Chodź, mój bohaterze. Przejedźmy się.
Aż się zatrząsnął z radości. Nie mógł się już doczekać. Pobiegli razem, Dominik podał pani w okienku pieniążek, który dała mu mama, i w końcu zasiedli w chyboczącym się wagoniku. Kiedy młyn ruszył, chłopiec aż zachłysnął się z przejęcia. Ach, jak było pięknie! Jechali razem w górę, podziwiając panoramę miasta na tle zachodzącego słońca. Dominik najchętniej przytknąłby nos do krat wagonika, żeby być jeszcze bliżej tego wszystkiego, ale mama mocno trzymała go za rękę. Chyba rzeczywiście się bała, więc chłopiec szybko dał się okiełznać i usiadł karnie koło rodzicielki. W końcu obiecał jej, że będzie tam i będzie się nią opiekował. A przecież zawsze trzeba dotrzymywać obietnic.
Mama mówiła mu wiele rzeczy, dużo tłumaczyła i uczyła go, jak być dobrym. Dlatego Dominik doskonale wiedział, że dotrzymywanie danego słowa jest bardzo ważne. Siedział więc grzecznie koło mamy i trzymał ją za rękę.
– Patrz, kotku, patrz, jak pięknie dookoła. Zobacz, tam jest nasz dom! – Pokazała mu palcem miejsce, gdzie mieszkali.
W pierwszym momencie go nie zauważył, ale po chwili dostrzegł kwadratowy budynek, ukryty między innymi takimi samymi budynkami w okolicy. Oczy otworzyły mu się ze zdziwienia. To był najpiękniejszy dzień w jego calutkim życiu! Ten wiatr we włosach, te kolory, muzyka i nawet ich własny dom, który mógł zobaczyć z tak wysoka.
Kiedy zeszli z karuzeli, nie chciał wracać do domu. Troszkę kręciło mu się w głowie, ale tu było tak wspaniale! Namówił mamę jeszcze na szaloną jazdę elektrycznymi samochodzikami, a potem na kolejne dwie karuzele. Pod koniec miał już trochę dość, na dworze zrobiło się całkiem ciemno, a on sam był bardzo zmęczony.
– Może pójdziemy do domu?
– Nie, jeszcze chwilę, mamusiu – odpowiedział Dominik i ziewnął przeciągle.
Prawda była taka, że chciał już do łóżka, ale trudno mu było się oderwać od tego wszystkiego, co działo się dookoła. Jednocześnie chciał tam zostać i wrócić do domu, i sam nie mógł zdecydować, czego pragnie bardziej.
– Dobrze, w takim razie jeszcze jedna karuzela i idziemy. Jutro też jest dzień, i pojutrze. Wrócimy tu, zanim odjadą, obiecuję.
Poszli skorzystać z ostatniej atrakcji, ale Dominik nie bawił się już tak dobrze. Chyba ostatecznie zmęczenie wzięło górę. Przy wyjściu mama wygrała dla niego niebieskiego misia z klapniętym uszkiem i kupiła mu porcję waty cukrowej na drogę. Chwilę później Dominik ledwo człapał do domu, ziewając przeciągle.
– Zaraz mnie połkniesz, króliczku – zaśmiała się mama.
Najchętniej wtuliłby się w nią mocno i zasnął, ale mieli jeszcze kawałek do przejścia. Dzielnie wszedł po schodach i szybko jak na czterolatka rozebrał się do kąpieli. Po kilkunastu minutach w końcu mógł wtulić się w ukochane ramiona mamy.
Jak zawsze położyła się koło niego i głaszcząc go po głowie, tak jak lubił najbardziej, zaczęła mu nucić prosto do ucha ich ulubioną kołysankę:
– Był sobie król, był sobie paź i była też królewna…*
Dominik więcej już nie usłyszał, bo zasnął słodko, tuląc do siebie nowego niebieskiego misia z klapniętym uszkiem.
------------------------------------------------------------------------
* Był sobie król to śpiewana na tradycyjną melodię ludową kołysanka. Została napisana przez Janinę Porazińską – autorkę utworów dla dzieci i młodzieży znaną w dwudziestoleciu międzywojennym (przyp. autorki).4
Ksawery
5 lat temu
Wanda odeszła. Tak naprawdę. Mimo że minął tydzień, Ksawery wciąż nie potrafił zrozumieć, co się właściwie stało. I nie dopuszczał do siebie myśli, że już jej więcej nie zobaczy.
To było jak sen. Jakby oglądał wszystko przez szybę – patrzył, ale nie widział, słuchał, ale nie słyszał. Głosy dochodziły do niego niby z głębokiej studni, stłumione i niezrozumiałe.
Po ich niewielkim mieszkanku kręcili się ludzie. Zdecydowanie za dużo ludzi jak na ten skromny metraż. Wandzia zawsze mówiła, że po prostu nie godzi się przyjmować więcej niż kilka osób w tym samym czasie, bo to niekomfortowe dla każdego tak się cisnąć ramię przy ramieniu. A teraz było tu co najmniej dwadzieścia osób. Ksawery nawet nie liczył i prawdę mówiąc, nie było mu to do niczego potrzebne. Rzeczywiście wszyscy stali koło siebie, prawie dotykając się ramionami. Jakie to szczęście, że jego żona tego nie widziała. Na pewno by się zawstydziła, że nie może ich odpowiednio ugościć.
Z jednego ucieszyłaby się bardzo. Przedwczoraj przylecieli Michał z Elą i małym Aleksem. Wanda uwielbiała swojego wnuczka. Ksawery zresztą też, ale starał się zawsze powściągać emocje. Wiadomo, czasem uronił jakąś łzę, co w jego wieku było zupełnie normalne, ale zawsze uważał, że im mniej ludzie o nim wiedzą, tym lepiej dla nich samych. Nie, żeby miał coś do ukrycia, po prostu nie lubił dzielić się własnym życiem i przemyśleniami. Kochał małego Aleksa, ale nigdy mu o tym nie mówił. Uważał, że to przecież oczywiste, a mówienie o oczywistościach nie ma najmniejszego sensu. Michałowi też nigdy nie wyznawał uczuć. Co innego jego ukochana żona. Byli razem przez prawie pięćdziesiąt lat, a ona do samego końca nie przestała mówić – i trzeba zaznaczyć, że robiła to pięknie – nie tylko o uczuciach. Była mistrzynią snucia historii i opowiadania o wszystkim, co spotkało ją w ciągu dnia. Czasami Ksawery nie miał ochoty słuchać, ale nawet kiedy wyłączał się na długie minuty, Wandzia nie przestawała mówić. I denerwowała się bardzo, kiedy dawał się złapać na kłamstwie. Bo oczywiście zawsze twierdził, że słucha jej uważnie. Z biegiem lat nauczył się najróżniejszych pomruków, potakiwań i grymasów, żeby przynajmniej złapać oddech od tego jej gadania. Wandzia więc gadała, a on przytakiwał w odpowiednich momentach i oboje byli zadowoleni. A teraz nie było jej i nie było nawet komu niedbale przytaknąć.
Nauczyli się siebie na pamięć. Jedno doskonale wiedziało, czego oczekuje drugie, o czym myśli i za czym tęskni. Właściwie mogliby się porozumiewać bez słów, no ale Wandzia tak bardzo lubiła mówić… A teraz to wszystko runęło jak zamek z piasku. To, co łączyło go z żoną, było prawdziwym porozumieniem dusz, nawet kiedy oddalali się od siebie. Ludzie dokoła mówili, że taka miłość zdarza się raz na sto lat, ale dla nich to było jak najbardziej normalne i naturalne. Poznali się, pokochali i postanowili spędzić ze sobą życie – to przecież takie proste. Kiedyś po prostu tak to działało, dziś przy większych kłopotach ludzie natychmiast składają broń. A jemu i Wandzi niewiele było trzeba do prawdziwego szczęścia.
Nie mieli wspólnych pasji, nie grywali razem w brydża i nie kochali tych samych starych filmów. On miał swoje góry i ogródek za domem, a ona haftowała przecudne obrusy i serwetki. On lubił stare westerny, ona komedie romantyczne. Mimo tego, a może właśnie dlatego doskonale się uzupełniali. Czasem odpoczywali od siebie, każde zamknięte w swoim świecie, by za chwilę wrócić stęsknieni i jeszcze bardziej spragnieni siebie nawzajem. Chyba ludzie mieli rację – taka miłość rzeczywiście zdarzała się raz na sto lat.
A teraz to wszystko się skończyło. Zupełnie nieoczekiwanie. Wanda przecież nie chorowała. No, może trochę, jak to w ich wieku. Gdzieś jej strzykało, coś dokuczało, ale nic, zupełnie nic nie zwiastowało tak szybkiego końca. Któregoś ranka, dokładnie tydzień temu, po prostu się nie obudziła. Ksawery jak codziennie wstał wcześniej, napalił w piecu – bo choć to maj, to noce wciąż bywały chłodne – zaparzył herbatę w ulubionym dzbanku żony i przygotował śniadanie. To był ich rytuał, odkąd oboje przeszli na emeryturę. Nie chciał jej budzić, spała tak słodko, kiedy wychodził z sypialni, ale w końcu zaczął się niepokoić. Wanda nigdy nie spała dużo dłużej od niego. Wewnętrzny budzik mieli ustawiony na podobną godzinę, z tym że on musiał się od razu rozruszać, a ona lubiła jeszcze przez chwilę poleżeć.
Kiedy wszedł do sypialni, Wanda spała jak zawsze. Tak samo spokojnie i tak samo pięknie jak co dzień. Ksawery przystanął w drzwiach, by popatrzeć na swoją żonę. Lubił na nią patrzeć. Była piękna jak przed laty. Oczywiście postarzała się znacząco, jej twarz była poprzecinana gęstą siecią zmarszczek, ale w oczach cały czas tańczyły te cudne iskierki, w których kiedyś się zakochał i które uwielbiał do dziś.
– Kochanie, śniadanie na stole – szepnął do niej jak zwykle, kiedy nie wstawała za długo.
Nie poruszyła się. Nachylił się do jej policzka, by pocałować ją jak każdego ranka, ale Wanda już tego nie poczuła. Za to Ksawerego ogarnął chłód. Taki nieprzenikniony i ostateczny. Jego żona nie żyła. Westchnął ciężko, pogładził ją po siwych włosach, jeszcze raz się nachylił, pocałował ją lekko w policzek, przysunął sobie krzesło i dopiero gdy usiadł, łzy gęstym strumieniem popłynęły mu z oczu.
Nawet nie pomyślał, żeby wzywać karetkę. Doskonale wiedział, że na to było już za późno. Siedział tak, gładził ją po ręce i mówił do niej, zupełnie jakby go słyszała. Zresztą wierzył, że w jakiś sposób cały czas tam była, bo przecież nie mogła odejść tak zwyczajnie i bez pożegnania. Potem wstał i zadzwonił do Michała.
To syn zajmował się wszystkim, Ksawery nie był wtedy w stanie myśleć. Był spokojny, ale zupełnie nieobecny, jakby część niego odeszła razem z żoną. I tak właśnie było. Wanda zabrała ze sobą najważniejszy element – serce.
Dzisiaj siedział w fotelu i patrzył na ludzi, którzy kręcili się dookoła. Michał wyprawił matce piękny pogrzeb, z mową pożegnalną, mnóstwem kwiatów i maleńką urną, w której ostatecznie pochowali prochy Wandy. Ksawery był obok tego wszystkiego. Tak jakby nie uczestniczył w całej ceremonii, jakby zupełnie go nie dotyczyła.
Świat się dla niego skończył, nie było więc sensu brać w nim więcej udziału. Będzie musiał nauczyć się żyć bez niej, ale to nie będzie takie samo życie. Bo już przecież nigdy nie będzie tak samo…