Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Zapomniane - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Zapomniane - ebook

Piotr Brzeziński zainspirowany książką „Misja: Encyklopedia” Salpêtrière - Brama do Bicêtre [oryg. Hombres Bu enos] Artura Péreza-Revertego, postanowił odkryć tajemnice jednego z jej fragmentów poświęconego dwóm francuskim więzieniom, Salpêtrière i Bicêtre. W tamtych czasach istniało kilka sławetnych więzień. Przeby wali w nich wszyscy, którzy narazili się władzy, królowi i ówczesnemu porządkowi. Jednym z nich było Bicêtre, a Salpêtrière stanowiło do niego swego rodzaju bramę. Autor opisuje Paryż, obrazując przepych i ekstrawagancję po jednej stronie, oraz biedę, głód, nędzę po stronie drugiej. To wszystko idealnie kontrastuje zarówno z głupotą arystokracji, jak i ludu, pospólstwa zatrzymanego na okresie średniowiecza. Jedni wypo madowani pięknisie, drudzy kochający króla, lud narzekający i po mstujący na rząd. Czy ktoś jeszcze o tych ludzkich losach biednych i bogatych pamięta? O czym myśleli, co czuli?  Czy są już całkowicie zapomniane?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67094-46-7
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nie możesz przejść przez most w Awinionie, nie spotykając dwóch mnichów, dwóch osłów i dwóch dziwek.

…Wiem, że o was pisać będą księgi.

Nam jednak łatwiej przyjdzie śmierć.

Rozstać się z nędzą trudno nie będzie.

Wy zaś spadniecie z wysoka, tak jak wysoko żeście urodzeni…

…My, dziwki i nędzarze naszych czasów, szczury Paryża i wymiot arystokracji,

i wy, królowie i biskupi, podnóżki, pięknisie i dostojni panowie.

Wiedzcie, że skończymy tak samo…WSTĘP

– Mówi pan, że dokąd ich wiozą?

– Do Salpêtrière, gdzie mieści się więzienie dla ulicznych. Tam bada się więźniarki, oddziela te narażone, bez szans na wyleczenie i odsyła o milę od Paryża do Bicêtre – to okropne miejsce, gdzie nie ma mowy o choćby najmniejszym objawie współczucia czy cieniu nadziei… Piekło, w którym gnieździ się cztery, pięć tysięcy istot i z którego biedaczki, zniszczone przez choroby i nałogi, bardzo rzadko wychodzą… Nazwę tego zbiorowiska najgorszych wyrzutków społecznych, gdzie mieszają się przestępcy, żebracy, szaleńcy, biedacy i chorzy na wszelkie schorzenia, wszyscy wymawiają z przerażeniem…

Zainspirowany książką „Misja: Encyklopedia” Artura Péreza-Revertego, autor postanowił odkryć tajemnice jednego z jej fragmentów poświęconego dwóm francuskim więzieniom, Salpêtrière i Bicêtre.

Salas Bringas Ponzano, kleryk, poeta, pamflecista, uciekinier spod ręki inkwizycji, ciągle głodny podżegacz do buntu to fikcyjna postać inspirowana Jose Ruizem de Marcheną i Cueto, znanym lepiej pod pseudonimem Abate Marchena.

Marchena żył na przełomie XVIII i XIX wieku. Nie wiadomo, dlaczego nazywano go klerykiem, opatem. Nigdy nie należał do kleru. Był za to przesiąkniętym politycznie pisarzem, publicystą, badaczem i tłumaczem języka hiszpańskiego. Większość życia spędził na emigracji we Francji, dokąd uciekł przed Inkwizycją. Aktywnie uczestniczył w życiu politycznym i intelektualnym I Republiki Francuskiej i I Cesarstwa Francuskiego. Kilkakrotnie więziony, został deportowany do Szwajcarii. Powrócił do Hiszpanii w 1808 roku wraz z nowym królem Józefem I Bonaparte. Za jego panowania zajmował różne stanowiska w administracji. Po klęsce armii francuskiej w wojnie o niepodległość powrócił do Francji. Wojna na Półwyspie Iberyjskim rozpoczęła się po zawarciu trójprzymierza Wielkiej Brytanii z Hiszpanią i Portugalią przeciwko Francji. Po drugim wygnaniu z Francji powrócił do Hiszpanii, gdy do władzy doszedł generał Rafael del Riego, Marchena uczestniczył nieco w hiszpańskim życiu politycznym. Śmierć zaskoczyła go kilka miesięcy po powrocie. Sam generał Rafael del Riego y Flórez za domniemaną zdradę i obrazę majestatu – głosował za odsunięciem od władzy Ferdynanda VII Hiszpańskiego – 7 listopada 1823 roku został powieszony na placu la Cebada w Madrycie. Abate Marchena do końca swoich dni kierował się zasadami rewolucyjnymi: narodowa suwerenność, wolność gospodarcza, tolerancja religijna.

Opat Bringas z powieści Péreza-Revertego – zjadliwy ateista, ucieleśnienie fanatyzmu, niebezpieczny rewolucjonista, był również poniekąd pionierem życia intelektualnego, bardzo ważnego w tym historycznym kontekście. Brał udział w rewolucji francuskiej i z uporem maniaka podkreślał fakt, iż rewolucja nie została dokonana przez intelektualistów z salonów ani przez wygłodniałą biedotę z paryskich slumsów, ale przez sfrustrowanych, zmarginalizowanych obywateli, którzy nie osiągnęli sukcesu jako pisarze i dramaturdzy. Karmieni przez urazy, niechęć rządzących, odtrąceni przez potężnych, wiedzieli, jak ujarzmić ich, kiedy nadejdzie rewolucja. Użyli gilotyny przede wszystkim do spłacenia rachunków!

Autor opisuje Paryż, obrazując przepych i ekstrawagancję po jednej stronie, oraz biedę, głód, nędzę po stronie drugiej. To wszystko idealnie kontrastuje zarówno z głupotą arystokracji, jak i ludu, pospólstwa zatrzymanego na okresie średniowiecza. Jedni wypomadowani pięknisie, drudzy kochający króla, lud narzekający i pomstujący na rząd.

Tłum potrafi przeobrazić się w minucie. Wystarczą emocje i jedna osoba, która wejdzie na piedestał i krzyknie do nich odważnie.

Nie ma lepszego sprzymierzeńca tyranów niż uległy lud, wierzący, że istnieje jakaś nadzieja, czy to na materialną poprawę, czy na życie wieczne…

I nagle ich oczom ukazuje się tłum kobiet i mężczyzn. Gawiedź obrzuca kamieniami i wyzwiskami złapane w nocy prostytutki, które ładowane są na wozy więzienne. Skąd tyle agresji w ludziach? Raptem słyszą głos, aby współczuć tym kobietom. Ten krzyk odmienia nastroje. Teraz motłoch kieruje się na strażników, klnąc i uwłaczając im. Reguła zmienności tłumu.

W tamtych czasach istniało kilka sławetnych więzień. Przebywali w nich wszyscy, którzy narazili się władzy, królowi i ówczesnemu porządkowi.

Jednym z nich było Bicêtre, a Salpêtrière stanowiło do niego swego rodzaju bramę.Paryż, styczeń 1841

Zima w Paryżu zawsze dawała się we znaki, choć teraz, w tysiąc osiemset czterdziestym pierwszym roku, była wyjątkowo łagodna. Pierwsze dni stycznia okryły Paryż białą pierzyną śniegu. Marie-Amélie odwróciła głowę w stronę okna. Białe płatki delikatnie muskały szybę. Parapet powoli zapełniał się jasnym puchem. Kobieta wypatrywała przez okno swojego męża. Obejmowała dłońmi filiżankę gorącej kawy. Uwielbiała tę chwilę. Czas nalewania wody do filiżanki wypełnionej brązowymi, zmielonymi ziarnami kawy. Czas parzenia i unoszący się jej aromat. W końcu pierwszy łyk gorącego napoju. Spojrzała na zegar stojący na komodzie.

– Dwunasta w południe – powiedziała do siebie – zaraz wróci Jacques i w końcu będziemy mogli wyjść we trójkę zaczerpnąć świeżego, mroźnego powietrza.

Bulwar Poissonnière, przy którym stała ich kamienica, zapełniał się powoli spacerowiczami. Dzieci biegały i obrzucały się nawzajem śniegowymi kulkami.

Jeden z ojców, goniąc swoje pociechy, pośliznął się i upadł. Cała okolica śmiała się do rozpuku na widok tej zabawnej scenki, zwłaszcza wtedy gdy leżący na zimnym białym posłaniu mężczyzna również zaczął chichotać. Usiadł i zastygł w takiej pozycji na chwilę, dopóki nie podbiegło jedno z jego dzieci i nie siadło mu na nogach.

Z obserwacji zimnej paryskiej aury wyrwało Marie-Amélie pukanie do drzwi. Podeszła szybkim krokiem i otworzyła je. Wrota do mieszkania skrzypiały nieco i choć żona często zwracała na to uwagę mężowi, ten nigdy nie miał czasu, aby je naoliwić. Prawdę mówiąc, nie wiedział, jak to się robi.

Jacques był typowym urzędnikiem. Znał się na finansach i dokumentach. Wszakże potrafił wbić gwóźdź, ale często niestety młotkiem tłukł przy tym palce. Nie lubił więc prac domowych, zwłaszcza gdy kaleczył przy tym swoje części ciała.

Miał pieniądze i nie żałował ich na lud pracujący. Tylko czasu mu nieco brakowało, aby zorganizować taką usługę.

– Dzień dobry, Marie.

– Ooo… Dzień dobry, panie Alfonso. – Marie z uśmiechem powitała sąsiada swojej babci.

Nazwisko de Valdés odziedziczył po hiszpańskich przodkach, a matka dała mu imię po pradziadku pisarzu. W Paryżu osiadł w młodości, kiedy przywędrował tu, aby studiować. Mówił biegle w języku panującego obecnie Ludwika Filipa I i rzadko przyznawał się do swych korzeni. Był skryty. Stale bywał w Teatrze des Nouveautés przy bulwarze Poissonnière oraz nowo wybudowanej w 1840 roku sali Favart przy Teatrze National de l’Opéra-Comique. Chwaląc się wszem wobec, że był żywym świadkiem premiery Le Pré aux clercs, opery komicznej w trzech aktach, autorstwa kompozytora Louisa Josepha Ferdinanda Hérolda, inaugurującej otwarcie Opéra-Comique.

– Przynoszę ci wiadomość od pani Marie-Isabelle, twojej babki.

Marie-Amélie przełknęła łyk napoju i odstawiła filiżankę z kawą na stojącą obok drzwi komódkę.

– Coś się stało? – wyszeptała już drżącym głosem.

– Chyba nie… mam taką nadzieję – dokończył mężczyzna. – Ale starsza pani poprosiła mnie, żebym przekazał ci, drogie dziecko, tę informację, więc przychodzę.

– Proszę mówić, co się dzieje. – Kobieta przerwała ten mozolny wywód lekko podniesionym głosem.

– Znamy się z babcią od dawna. Jesteśmy dobrymi sąsiadami już kilkanaście lat…

– Panie Alfonso – Marie-Amélie przerwała znów monolog – powie mi pan w końcu, o co chodzi?

– Twoja babcia jest w szpitalu.

– W którym, drogi panie, proszę jaśniej i więcej szczegółów.

Konwersowali tak, tkwiąc jedno w domu, drugie na klatce schodowej. Wnuczka Marie-Isabelle była w takiej dezorientacji wywołanej całą sytuacją, że zapomniała zaprosić rozmówcę do środka. Po chwili zorientowała się jednak w swoim faux-pas i zaprosiła go do domu, przepraszając za gafę.

Dżentelmen podziękował tak uprzejmie, jak tylko potrafił.

Zasiadł w miękkim fotelu w stylu Ludwika XV i kontynuował rozmowę:

– Czyli… – rozpoczął.

– Gdzie jest babcia? W szpitalu? Tak? – Marie przerwała jego ślimaczą pogawędkę.

– Wiem, że sanitariusze mówili coś o szpitalu Świętego Ludwika.

– W końcu jakaś informacja – odrzekła z irytacją w głosie. – To nieco ponad dwa kilometry stąd. Dziękuję panu bardzo za fatygę i przyniesione wiadomości… – zawahała się chwilę. – To znaczy, wolałabym, żeby wiadomości były nieco przyjemniejsze.

Marie-Amélie wstała z taboretu, oczekując, że pan Alfonso zrobi to samo, ale starszy człowiek siedział dalej, jakby licząc na choćby poczęstunek. Pani domu stanęła przy drzwiach i odwróciła się do gościa.

– Proszę, odprowadzę pana do drzwi kamienicy. – Spodziewała się, że jegomość podniesie się w końcu z jej fotela, poniekąd bardzo wygodnego, ale jej. W końcu to ona jest panią tego domu i usilnie próbuje pozbyć się, prawdę mówiąc, nieproszonego gościa. Jest mu wdzięczna za dostarczone wiadomości, lecz chciałaby w końcu ruszyć w odwiedziny do babci; pragnęłaby w spokoju zaplanować wyjście. Teraz nie ma ochoty na gościnę.

„Wyjdź w końcu, starcze, z mojego domu” – pomyślała, choć zdawało się jej, że jednak wypowiedziała te słowa, gdyż nagle pan de Valdés uniósł się z fotela i ruszył bez entuzjazmu w kierunku otwartych już drzwi.

– Miło było cię znów zobaczyć, Marie. A gdzie twój syn?

Zaskoczona pytaniem, już chciała zawołać Pierre’a z pokoju, ale odpowiedziała:

– Jest z mężem na spacerze.

– Ach, chciałbym zobaczyć, jak wyrósł, ostatnio…

Marie z hukiem zamknęła drzwi i zeszła na półpiętro.

– Do widzenia panu. Jeszcze raz dziękuję za przyniesioną informację. – Nie czekając na odpowiedź, przymknęła drzwi i pobiegła do mieszkania.

– Stary piernik – wymruczała pod nosem. – Mimo wszystko go lubię. – Uśmiechnęła się.

Podeszła do okna. Zdążyła jeszcze odprowadzić wzrokiem sąsiada babci. Podążał wzdłuż bulwaru, a jego czarne, grube, futrzane palto szurało po śniegu, zostawiając charakterystyczny ślad. Po chwili leciwy mężczyzna zniknął w oddali, zasłonięty mgłą padającego śniegu.

Marie-Amélie spojrzała w lustro. Mimo że miała już trzydzieści jeden lat, zdawało się jej, że ma na twarzy więcej zmarszczek i oznak zmęczenia niż jej koleżanki. Była nowoczesną kobietą.

„To znaczy, staram się taką być” – pomyślała.

Na toaletce stał cérat de Galien zwany „zimnym kremem”. Przecież stosuje modne marki Houbigant, Coudray czy Guerlain. Takie też kupują jej przyjaciółki. Wielkie bulwary na granicy drugiej i dziewiątej dzielnicy szczycą się sklepami oferującymi perfumy i wszystko to, czego potrzebuje kobieta dziewiętnastego wieku. Rok wcześniej na salonach ogłoszono, iż ideałem piękna jest wyglądać na umierającego. Avoir bonne mine était trop bourgeois, jak mawia Éliane, przyjaciółka od serca. Na twarzy stosuje się żółtawe, zielonkawe i niebieskawe odcienie; żyły podkreśla się na niebiesko. Oko musi być podkreślone kością policzkową. Przecież Hélène i Séraphine, aby schudnąć, piły ocet i jadły tylko cytrynę.

– Mamo, kto to był? – W pokoju nagle zjawił się chłopiec z bujną czupryną.

– To sąsiad babci Marie-Isabelle. Pobaw się jeszcze chwilkę, bo zaraz będziemy się zbierać.

– Idziemy na dwór, na śnieżki? – zapytał.

– Nie. To znaczy… Pierre, synku musimy iść do babci, leży w szpitalu. Po drodze porzucamy się śnieżkami. Poczekamy, aż wróci tata, i pójdziemy.

Wkrótce Jacques wstąpił w progi mieszkania. Marie oznajmiła mu niezbyt przyjemną nowinę.

– Wszystko będzie dobrze – odparł. – Babcia ma już 70 lat, jest schorowana, przeżyła trudne czasy i pobyt w więzieniu. Jednak jest silna, ma dużo chęci i woli życia. Śmierć czyha za rogiem, ale ona się nie poddaje.

– Nie poddaje się i jeszcze długo nie podda – wykrztusiła kobieta, a jej oczy zaszkliły się od zbierających się w nich łez, które jednak nie spłynęły po policzku. Przetarła oczy koronkową chusteczką, którą podał jej najukochańszy.

Mimo że od ślubu minęło już dwanaście lat, nadal nie wyobraża sobie wieczoru spędzonego bez towarzystwa swego Jacques’a. Teatr, opera, spacery, uroczystości, wyjazdy, zawsze we dwoje, z synem oczywiście też. A tam, gdzie nie można zabrać Pierre’a, opiekę nad nim przejmowała zaprzyjaźniona niania.

Jacques był postawnym mężczyzną. Mimo zawodu urzędnika jego dłonie były dosyć masywne. Prezentował ostre, typowo francuskie rysy twarzy.

Oboje z Marie krótko trzymali swojego syna. Zakazy dominowały nad przyjemnościami. Wychodzili z założenia, że z dzieckiem się nie negocjuje. Nawet teraz, gdy miał dziesięć lat, klapsy były rzeczą powszechną, choć już nie tak częstą, jak we wczesnym dzieciństwie.

– Jestem już gotowy! – zawołał Pierre.

Całą trójką, ciepło ubrani, tak jak wypadało w mroźne, choć słoneczne zimowe popołudnie, wyszli na bulwar Poissonnière. Otwartą przestrzeń, rozległą na dwadzieścia cztery stopy, zdobiły cztery rzędy drzew z groblą wypełnioną kamykami. Mimo zimy panowie w roboczych ubraniach stawiali wciąż nowe lampy – na ulicach oświetlenie olejowe zastępowało oświetlenie gazowe. Projekt prefekta Paryża Claude-Philiberta Barthelota de Rambuteau ruszył pełną parą i trwał nieprzerwanie od 1831 roku.

Szeroką ulicę wypełniali przechodnie. Dziś przeważały spacerujące pary z dziećmi. Pomiędzy nimi dreptali dostojnie młodzi zakochani i starsze małżeństwa. Uroczy dzień na spokojną tułaczkę paryskimi bulwarami.

Rodzina Marie-Amélie szła jednak żwawiej niż pozostali. Śpieszyli się do szpitala. Jacques z synem mimo to próbowali skorzystać z każdej chwili i rzucali się śniegiem. Marie uśmiechała się delikatnie, lecz ojciec Pierre’a widział, że ten uśmiech nie jest do końca naturalny. Wiedział, że żona martwi się i myśli o babci, bo jest z nią bardzo związana. Choć nie spotykały się codziennie, odwiedziny raz w miesiącu na niezastąpione niedzielne babcine obiadki stały się rodzinną tradycją. Jej opowieści i historie nie mogły się równać z niczym innym. Bardzo ciepło traktowała także Pierre’a.

– Powiedz, że wszystko będzie dobrze – zwróciła się do męża Marie.

Jacques nie był zaskoczony pytaniem, spodziewał się tego typu konwersacji.

– Nie martw się, kochanie. Babcia jest silna. Spędzimy z nią jeszcze wiele obiadów. Pewnie to przejściowe niedomaganie.

Szli teraz obok bramy Świętego Dionizego, zbudowanej w formie łuku triumfalnego w tysiąc sześćset siedemdziesiątym drugim roku ku czci króla Ludwika XIV.

Pierre zadarł głowę do góry i podziwiał jej wysokość. Oprócz rzeźb widniały na bramie dziwne dla chłopca napisy po łacinie.

– Spójrz – zwrócił się do niego ojciec. – Na północnej stronie łuku Ludwik XIV wkracza do miasta Maastricht. Łaciński napis wskazuje, że zajął Utrecht w trzynaście dni…

Po chwili z daleka ich oczom ukazała się druga brama, Świętego Marcina. Pierre z rodzicami przeszli pod nią i znaleźli się na ulicy du Faubourg Saint-Martin.

„Już niedługo dotrzemy do szpitala” – pomyślała Marie-Amélie.

Szła jakby w amoku, nie słysząc i nie widząc nikogo wokół. Ludzi było tu znacznie mniej niż przy bulwarach. Na skrzyżowaniu z Neuve Saint-Jean z deliberacji wyrwała Marie wrzawa przechodniów. Stanęła. Przed sobą miała tłum ludzi. Obok nie było ani męża, ani syna. Odwróciła się zdenerwowana. Szli mniej więcej pięćdziesiąt metrów za nią.

– Nie chcieliśmy cię wyrywać z zamyślenia – rzekł z daleka Jacques.

Marie uśmiechnęła się i po chwili przytuliła się do męża.

– Nie jest wam zimno? – zapytała czule.

– Mnie nie. A tobie, Pierre?

– Rozgrzaliśmy się zabawą i gonitwą. Rzuty śnieżkami są w dechę.

Pierre niespodziewanie trzasnął syna ręką po czapce.

– Co to za słownictwo? W szkole cię tego uczą? Jak się wyrażasz przy matce i kobiecie?

Pierre spuścił głowę w akcie pokory.

– Przepraszam – odrzekł.

– Daj spokój, Jacques. Przecież nie powiedział nic złego.

Jacques nic nie odpowiedział. Wziął Marie i syna pod ręce i poszli dalej.

Zgromadzeni w pobliżu ludzie stali przed wejściem do budynku, na którym widniał napis: „Au Tapis Rouge”.

– Dom handlowy jest dziś otwarty? – zapytał zdziwiony Jacques.

– Raczej zaraz go otworzą – odpowiedziała Marie-Amélie. – Sądząc po zwariowanym tłumie, rzucili pewnie jakiś okazyjny towar.

Przy wąskiej i krętej ulicy des Vinaigriers stawiano właśnie nowe budynki.

Kobieta zatrzymała się na chwilę i spojrzała przed siebie. Jej oczom ukazał się kościół Świętego Wawrzyńca. Zboczyła nieco z drogi i nie odwracając się za siebie, podeszła bliżej. Znów zagłębiła się w myślach. Minęła niewielki skwer i stanęła naprzeciwko Domu Bożego. Piętnastowieczny kościół Saint-Laurent nie należał do potężnych i wzniosłych, a w dodatku z tego, co pamięta, cały czas był w budowie i restauracji.

Jacques i Pierre patrzyli z daleka. Marie stała ze spuszczoną głową, co chwilę zerkając to wysoko w niebo, to na dzwonnicę. Odwróciła się i ruszyła w kierunku męża i syna.

Ulica des Vinaigriers była wyjątkowo zabłocona. W ubrudzonych butach doszli do nowo powstałego nadbrzeża, quai de Jemmapes.

– A jeszcze rok wcześniej estakada ta zwała się nadbrzeżem Charles-X… – Jacques znów opowiadał synowi.

Do najbliższego mostu był spory kawałek, więc przez kanał przeszli prowizoryczną kładką.

Po chwili przed nimi wyrósł kompleks budynków szpitalnych, Hôpital Saint-Louis.

Nieco pobłądzili po budynku, ale w końcu stanęli całą trójką przy łóżku ukochanej babci. Pacjentka spała.

Pierre z tatą wyszli na korytarz. Oglądali wiszące na ścianach plakaty. W ramce przy drzwiach wyjściowych ze szpitala znaleźli wygrawerowaną historię lecznicy.

– „Szpital został założony przez króla Henryka IV siedemnastego maja tysiąc sześćset siódmego roku, aby odciążyć inny szpital, Hôtel-Dieu de Paris podczas zarazy” – odczytał syn. – „Pierwotnie nazywany Maison de la Santé. Król nadał mu wkrótce imię Świętego Ludwika, by uczcić pamięć swojego dziadka. Ludwik IX zmarł pod koniec ósmej krucjaty w tysiąc dwieście siedemdziesiątym roku na dyzenterię, która to spustoszyła Tunis. Szpital zbudowano obok największej szubienicy w mieście, Gibet de Montfaucon. Wzniesiono ją w tysiąc dwieście siódmym roku na wzgórzu o tej samej nazwie i zniszczono w roku tysiąc siedemset sześćdziesiątym. Obecnie na miejscu tej okrutnej pamiątki tortur znajduje się droga zwana voirie de Montfaucon”.

– „Szpital odegrał znaczącą rolę w rozwoju dermatologii w dziewiętnastym wieku” – teraz przeczytał ojciec. – „Przemianowany na Hospice du Nord podczas rewolucji francuskiej zakład jest poświęcony opiece nad chorobami skóry na zlecenie Rady Ogólnej Hospicjów”.

– Spójrz obok. – Jacques wskazał obraz wiszący przy tablicy. – To profesor Jean-Louis Alibert.

– Kto to był? – zapytał z zaciekawieniem dziesięciolatek.

Ojciec, zadowolony, że mógł zainteresować syna, przeczytał opis postaci na zdjęciu:

– „Jean-Louis Marie Alibert, francuski lekarz. Profesor na Wydziale Lekarskim Paryża, naczelny lekarz Szpitala Saint-Louis i pierwszy lekarz Ludwika XVIII i Karola X, uważany za twórcę dermatologii we Francji”.

– Ciekawe, czy wyleczyłby twoje chropowate zmiany na łokciach i kolanach? – wtrącił Pierre.

Jacques uśmiechnął się i kontynuował:

– „Publikuje pierwszy, usystematyzowany opis wielu chorób skóry w pracy Arbre des Dermatoses. Nazwał swoim imieniem chorobę Aliberta, czyli ziarniniaka grzybiastego”.

– Co to takiego, tato, ten ziarniniak? To jakiś grzyb?

– Możliwe – odpowiedział niepewnie pytany. – Ale ja wolę te z lasu, naturalne.

I obaj zaczęli się śmiać.

– Tu jesteście – zawołała z daleka Marie. – Babcia już się budzi. Chodźcie.

– Witaj, wnusiu.

Pierre przytulił się do babci.

– Jak się cieszę, że przyszliście – kontynuowała staruszka lekko ściszonym ze zmęczenia głosem. – Pan Alfonso jest niesamowity, taki uczynny i dobry. To on was powiadomił, prawda?

– Tak, babciu – odrzekła Marie-Amélie. – Jak się czujesz? Co mówią lekarze?

– Zasłabłam. Nie wiem, ile leżałam w pokoju na dywanie. Obudził mnie stukot do drzwi. Moja pomoc domowa, Anaïs Daquin, dobijała się do drzwi zaniepokojona, że nie otwieram. An przyniosła mi świeżą bagietkę i miód. Potem zawiadomiła pana Alfonsa, a on wezwał sanitariuszy. Wysłał pomagiera Timothéego, który po nich pobiegł aż do samego szpitala.

– Wszyscy cię kochają, babciu. – Marie ujęła jej dłoń. – Jesteś taka dobra, tyle przeżyłaś. Nie rób nam takich przykrych niespodzianek.

– Moje drogie dziecko. Czuję, że jeszcze wiele miłych rzeczy przede mną. Jeszcze chcę zobaczyć, jak się zmienia Paryż. Ja, Marie-Isabelle, torturowana, przetrzymywana, na skraju wyczerpania… – Zatrzymała się na chwilę w rozmyślaniu. – Przeżyłam tamte okrutne dla mnie czasy. Przeżyję i takie zasłabnięcie.

Trzy dni później trójka z kamienicy przy bulwarze Poissonnière przyjechała odebrać babcię ze szpitala. Ujrzeli ją stojącą przy kamiennej ławce. W pełni siły witalnej i zadowolona z życia, rozmawiała z pielęgniarką, gestykulując i śmiejąc się.

– Dzień dobry, drogie panie! – zawołała znienacka Marie-Amélie, trącając delikatnie ramię starowinki. – Widzę, że czujesz się już dobrze.

– Dobrze? Ja czuję się świetnie, moje dziecko. Dzień dobry, wnusiu drogi, i tobie, Jacques. Cieszę się, że znów was widzę.

– To jest pani familia? – Pielęgniarka przerwała czułe powitanie.

– Tak, to moja rodzina – odpowiedziała Marie-Isabelle, obściskując prawnuczka. – Jedyna, jaką mam – dodała.

Siostra odprowadziła jeszcze familię do kolaski zaprzężonej w dwa kasztanowe koniki. Duży, elegancki powóz idealnie pasował dla czterech osób. Z siedziskami naprzeciwko siebie wyglądał bardzo reprezentacyjnie. Woźnica rozłożył budkę, a wówczas pojazd wyglądał jeszcze bardziej okazale.

– Będziemy jechać w kolasce? – wykrztusiła z niepokojem Marie-Isabelle. – Jest zimno. – Poprawiła babci palto, nasuwając kołnierz wyżej szyi. – Bardzo zimno.

– Nie ma czasu na narzekanie – odparł Jacques. – Zapraszamy naszą królową na przejażdżkę w to iście słoneczne zimowe popołudnie. Będziemy jechać wolno, żeby zbytnio nie wiało.

– Oczywiście zapraszam was do mnie – oznajmiła Marie-Isabelle. – Moja Anaïs przygotowała mały traktament. Pyszny bretoński posiłek na pięć osób.

– Na pięć osób – powtórzyła wnuczka. – Czyżby… – chwilę się zawahała – niech zgadnę. Tą piątą jest pan Alfonso?

– Serdeczny sąsiad i przyjaciel – odpowiedziała Marie-Isabelle, patrząc w podłogę pojazdu. W końcu przechyliła głowę lekko na bok i spojrzała daleko, prosto przed siebie.

„To będzie dobra chwila, abym opowiedziała wnuczce, kim naprawdę byłam i skąd pochodzę” – pomyślała.

Wszyscy przytulili się do siebie, by było im cieplej. Kolaska zaprzężona w rumaki snuła się wolniutko po zaśnieżonej uliczce, mijając co jakiś czas spacerowiczów i podobne dorożki. Woźniczy pozdrawiali się nawzajem gestem podniesionej ręki.

Gdy wyjeżdżali zza rogu kamienicy, wiatr zawiał silniej. Podróżnicy osłonili sobie twarze rękoma. Marie-Amélie podciągnęła Pierre’owi szal, który teraz zakrył mu całkowicie nos, a spod czapki widać było jedynie oczy.

Marie-Isabelle spojrzała w nie ukradkiem, po czym zerknęła w stronę wnuczki.

To były te same oczy. Jej oczy. Charakterystyczne dla całej rodziny z jej linii.

Jej matka, dawno już nieżyjąca, miała identyczne.

Wóz podskoczył, gdyż jedno z kół wjechało w dziurę w drodze. Babcia obiła się o ramię wnuczki, a Pierre’a przycisnęło do ojca. Jacques uśmiechnął się i objął go swoimi długimi rękami.

„Kiedy zmarła moja matka?” – spytała siebie w duchu Marie-Isabelle.

Odkąd wyszła z domu, od „tego” popołudnia nie ujrzała jej już ani razu.

„Nawet nie wiem, czy w ogóle mnie kiedykolwiek szukała, bo ojciec… nie sądzę. Jak żyli? Czy zabiła ich rewolucja? Czy zmarli z głodu i biedy? I dlaczego do głowy te pytania przychodzą mi właśnie teraz?”

Wóz znów podskoczył. Tym razem konie żwawo ruszyły po brukowanej ulicy. Woźnica przez chwilę próbował je okiełznać. Pojazd nieprzyjemnie trząsł się i chybotał na boki.

Marie-Isabelle wróciła do swoich niespodziewanych rozmyślań.

Blizny pozostały na zawsze. Przed oczami kobiety ukazał się więzienny, prymitywny, drewnem okratowany wóz, a obok, zamiast siedzącej rodziny, twarze dziewcząt, wtedy jeszcze nieznanych.

– Coś się stało? – spytała Marie-Amélie. – Masz takie rozkojarzone, jakby nieobecne oczy.

– Nie, już wszystko dobrze. To te wyboje.

Wnuczka ścisnęła dłoń babci i obiecała sobie nie puścić jej aż do czasu, gdy woźnica ostatecznie zatrzyma wóz na końcowym przystanku.

Niespodziewanie babcia rozpoczęła nowy temat:

– Zimę w tym roku mamy piękną.

– To prawda – odrzekli wszyscy.

– Czy ja wam już opowiadałam jedną z historii naszej drugiej dzielnicy? – zapytała Marie-Isabelle. – O wilkach – dodała pokrótce.

– Ja nie pamiętam. – Marie-Amélie spojrzała na pozostałych siedzących w powozie. Pokręcili przecząco głowami.

– Otóż był rok tysiąc sześćset dwunasty. To znam oczywiście z opowieści, nie z własnego doświadczenia. – Wszyscy lekko unieśli kąciki ust.

– Wilki zaatakowały Paryż? – wtrącił Pierre.

– Coś w tym rodzaju – sprostowała starsza pani i snuła opowieść dalej: – To była zima. Ludzie umierali na ulicy z zimna. Zwierzęta pewnie też, tylko że w okolicznych lasach.

– Studiowałem pisma – wtrącił Jacques – więc mnie tysiąc sześćset dwunasty rok kojarzy się z kilkoma historycznymi wydarzeniami. Pozwolisz, że przy tej okazji napomknę synowi i wam, mili państwo.

Jacques spojrzał na Marie-Isabelle i kolejno na pozostałych. Uzyskawszy aprobatę najstarszej w towarzystwie, kontynuował:

– Otóż, drogi synu, w tym roku powstała Gujana, nasza kolonia karna w Ameryce. Wówczas zwana France équinoxiale (Francja równonocy). Król Ludwik XIII podpisał umowę małżeńską z królową Anną Austriacką. A na świecie odgrywała się wielka wojna polsko-rosyjska.

– A w Paryżu zima była szczególnie okrutna – przerwała babcia. – W pewien grudniowy wieczór ulicami drugiej dzielnicy przechadzała się wataha wilków. Spotkawszy na swojej drodze martwe, zamarznięte ciała, rozszarpywały je. Z tym problemem władze borykały się aż do wiosny tysiąc sześćset trzynastego roku, kiedy wilki same wróciły do lasów. Zdarzało się, że pogoniły one niejednego mieszkańca. Ktoś opisywał pogryzienia przez wilki, inny raportował nawet ich ofiary śmiertelne. Na drugą dzielnicę padł cień strachu. Wieczorami mieszkańcy bali się wychodzić na ulicę.

– O! Widzę już plac Château d’Eau – krzyknął Pierre.

Marie-Isabelle się odwróciła.

– Za chwilę będziemy już w domu. Ciepły posiłek dobrze nam zrobi. Mam nadzieję, że moja Anaïs dobrze się sprawi i należycie nas przywita.Więzienia z XVII i XVIII wieku były okropnymi miejscami – zarówno we Francji, jak i całej Europie. Ten stan zmienia się nieco od 9 kwietnia 1819 roku. Ludwik XVIII, na wniosek Ministra Spraw Wewnętrznych hrabiego Éliego Decazesa, tworzy Królewskie Towarzystwo na rzecz Poprawy Więzień.

Wcześniej jednak, a było to 27 kwietnia 1656 roku, uchwalono edykt ustanawiający tak zwany Hôpital Général w Paryżu, aby uwięzić w nim żebraków i włóczęgów, ale także szalone, zdeprawowane dziewczyny, „niegrzeczne” dzieci i kobiety. Gromadzono ich w takich miejscach kaźni, jak Pitié, Salpêtrière czy Bicêtre. Nie były to więzienia w dosłownym znaczeniu, ale swego rodzaju miejsca pracy przymusowej z niezbyt atrakcyjnymi lokalami.

Od 1657 do 1680 roku utworzono w ten sposób około 30 zakładów we Francji, w dużych miastach królestwa.

W 1667 roku powstaje policja, a raczej jej zalążek zarządzający więzieniami i główną twierdzą w Paryżu, czyli Bastylią. Powstała z tego Prefektura Policji rządzi więzieniami stolicy przez cały XIX wiek.

Pod koniec XVIII wieku rodzi się pomysł stworzenia Ministerstwa Sprawiedliwości, a kilka miesięcy później, w roku 1791, ogłoszony zostaje pierwszy francuski kodeks karny.

Wolności pozbawia się wówczas na cztery sposoby:

– Les fers – przymusowa praca na rzecz państwa. Skazaniec ciągnie za sobą kulę przyczepioną do kostki żelaznym łańcuchem. Wyrok wykonuje się w domu ufortyfikowanym, w portach i arsenale lub w przypadku wszelkich robót publicznych określonych przez organy ustawodawcze, na żądanie departamentów.

– La réclusion – zamknięcie i odosobnienie w tak zwanym maison de force, aby wykonać pracę, w której więzień może zebrać część produktu.

– La gêne – bezwzględne odosobnienie, bez żelaznych łańcuchów, ale przy braku komunikacji z innymi więźniami i pracy indywidualnej. Kara wymierzona szczególnie za przestępstwa o charakterze politycznym.

– La détention – zatrzymanie i osadzenie w jednej z fortec od 5 do 20 lat.

W 1789 roku, wraz z Deklaracją Praw Człowieka i Oby­watela, usunięta zostaje głównie kara cielesna. Wkrótce kodeks karny umieszcza więzienie w centralnym systemie sądownictwa i organizuje zadanie pozbawienia wolności. Kara śmierci i praca przymusowa zostają zachowane. W tym stuleciu więzienia były stopniowo rządzone przez scentralizowaną administrację i centralne ośrodki detencyjne powstałe we Francji, w miejscu dawnej własności narodowej, opactw lub fortec. Do kary dodaje się specjalne dodatki, jak kula u stóp skazańców i przyżeganie gorącym żelazem. Już w 1839 roku przepisy wprowadzają zakaz rozmów, palenia, picia wina oraz obowiązek pracy i noszenia mundurów karnych. Lochy stają się główną sankcją dyscyplinarną.

W pierwszej dekadzie XIX wieku w więzieniach tworzy się ambulatoria. Los skazanych i miejsc, w których przebywają, nieco się poprawia. Ale przede wszystkim poprawia się samo sądownictwo, badając sprawę przestępstwa.

Nie istnieje przecież potrzeba godnego „przechowywania” przestępcy, bo na to nie zasłużył, ale istnieje potrzeba sprawiedliwego osadzania w więzieniach i właśnie ta jest powoli wprowadzana.

XVIII-wieczny Paryż i jego okolice obfitowały w więzienia oraz miejsca przetrzymywania skazanych, nieprzydatnych oraz niewygodnych władzy i ówczesnemu prawu. Bicêtre, La Conciergerie, La Force, La Salpêtrière, Le For-L’Eveque, Saint-Lazare, Le Châtelet, La Tournelle, L’Abbaye, Le Château D’If, Château Trompette, Le Tours du Temple, Sainte-Pélagie, Clichy, Fort de Spielberg, Château des Sept Tours, La Tour de Londres…

W średniowieczu prostytutki początkowo nie były marginalizowane, ale włączone do społeczeństwa, w którym miały do odegrania rolę. Były wspólniczkami innych kobiet i pomagały im pomścić tak zwanych uwodzicieli. W Katedrze w Chartres (Cathédrale de Chartres) znajduje się witraż (przypowieść o synu marnotrawnym – Parabole du Fils prodigue) ufundowany właśnie przez prostytutki.

Często stosowano regulacje miejskie i ograniczenia działalności w tym zawodzie: wolność działania na niektórych ulicach lub dzielnicach; obowiązkowa odzież odróżniająca prostytutki od innych kobiet; dni i godziny działalności domów publicznych. W Paryżu otwarte one były wówczas od 10.00 do 18.00 lub 20.00 od poniedziałku do soboty; zamykane podczas niedzielnej mszy i Wielkiego Tygodnia.

Król Filip II August nieudolnie wprowadził urząd policji dla prostytutek i wyznaczył ich szefa, tak zwanego króla Ribaudsa. Roi des ribauds i jego żołnierze strzegli również bezpieczeństwa królestwa. Uzbrojeni w lekką broń, zwani byli Enfants perdus (utracone dzieci) lub Forlorn hope z niderlandzkiego. Niemcy nazywali tę formację wojskową Verlorene Haufen. Podczas szturmu było to tak zwane mięso armatnie. Żołnierze ci przewodzili w operacji militarnej o wysokim stopniu ryzyka, na przykład atakom na okopaną pozycję przeciwnika albo szturmom podczas oblężenia. Większość z nich ginęła, ale część zdobywała przytułek. Wśród nich niejednokrotnie znajdował się dowódca Enfants perdus, najczęściej oficer niskiej rangi liczący na awans, który oczywiście otrzymywał. Pomimo, że „Utracone dzieci” otrzymywały podwójną pensję, nie znajdowała się wystarczająca liczba ochotników. Ich rekrutacja obejmowała więc przestępców skazanych na śmierć. Na polu bitwy można było ich rozpoznać po krwawym czerwonym sztandarze.

W Paryżu Roi des ribauds i jego żołnierze dostali dodatkową fuchę – kontrolę prostytucji. Wkrótce jednak nieudolna misja i niechlubne przezwisko szefa całkowicie zdyskredytowano.

Tradycyjnie społeczeństwo odrzucało prostytucję, ale uważało ją za nieuniknioną. Należało ją nadzorować, aby uniknąć szkód dla porządku publicznego i higieny. Nowa forma regulacji głosiła, że prostytucja jest uznawana za zawód. Praktyczne cele tego uznania to dostęp prostytuujących się do tych samych praw socjalnych, które mają pracownicy lub osoby pracujące na własny rachunek: ubezpieczenie społeczne, emerytura, ubezpieczenie na wypadek bezrobocia itp. oraz koniec stygmatyzacji prostytuujących się kobiet. Ogłoszono więc réglementarisme dla prostytutek.

We Francji Karol I Wielki był pierwszym władcą, który w formalny sposób wystąpił przeciwko prostytucji. Charlemagne rządził między 771 a 814 rokiem. Jego kapituła przewidywała więzienia, bicze, kaftany bezpieczeństwa – zarówno dla prostytutek, jak i ludzi, którzy dawali im azyl. Kurtyzany były poddawane często poniżającym karom. Kazano im nosić kajdany i wystawiano je na rynkach, gdzie były zakuwane w dyby. Przez cztery stulecia prawa te były rzeczywiście respektowane, a mimo to prostytucja nigdy się nie zatrzymała.

Wilhelm III, biskup Paryża, w 1226 roku wybudował przy ulicy Saint-Denis klasztor, Couvent des Filles-Dieu, „aby usunąć grzesznych, którzy przez całe życie nadużywali swoich ciał”. Kilka lat później król Ludwik IX, po powrocie z Ziemi Świętej, widząc sytuację biednych ulicznic, zlitował się nad nimi i dał im więcej swobód. Nie wyszło mu to ostatecznie na dobre. Dziewczęta legalnie zaglądały nawet na dwór królewski. Zaczął więc powoli ograniczać ich prawa, czas przebywania na ulicy, otwarcia domów publicznych, rodzaj ubioru…

W końcu wziął „Córki Boga” pod swoją opiekę, zbudował im schronisko, kazał je tam umieścić i przeznaczył 400 liwrów rocznie na ich utrzymanie. Początkowo zwano je Soeurs de Saint-Gervais, Filles-Dieu – nawrócone prostytutki. Tworzenie tych instytucji było inspirowane lub wspierane przez władzę królewską, która dążyła do powstrzymania prostytucji.

Ludwik IX próbował karać prostytucję oraz stręczycielstwo przez rozporządzenia z grudnia 1254 roku. Niemożność stosowania niniejszego dekretu była precedensem do dalszej regulacji prostytucji. „Publiczne dziewczęta” nie tylko były wpuszczane do miejsc publicznych, ale wręcz dotowane podczas Ósmej Krucjaty, za którą podążyło trzynaście tysięcy opłaconych przez króla kurtyzan.

Okres karencji trwał aż do XVI wieku, gdy nagle powrócono do dyscypliny. Ostatecznie jednak prostytutki zepchnięto poza mury miasta, z dala od cmentarzy, kościołów, miejsc kultu i zgromadzeń publicznych. Powodami mogło być pojawienie się kiły w późnym XV wieku oraz wprowadzenie rygorystycznych katolickich reform.

Ludwik IX bardziej niż jakikolwiek inny król był gotowy stłumić ten proceder i zaburzenia moralne w królestwie. Odnowił postanowienia Karola Wielkiego, ale oferował przy tym prostytutkom azyl i możliwość pokuty. Jednak pomimo tych mądrych i dobroczynnych środków ostrożności wkrótce uznał, że nie osiągnie celu, na który liczył. Był oczywiście przekonany o konieczności prostytucji publicznej. „Tego nie dało się uniknąć” – mówił.

W związku z tym zezwolił na publiczne świadczenie usług seksualnych. W ten sposób wyprzedził nadchodzące stulecia. Cywilizowani obywatele uznali prostytucję za pracę czystych i uczciwych kobiet.

„Kanał ściekowy Montfaucon jest sanitacją Paryża – tłumaczył się król Ludwik IX. – Prostytucja publiczna to zaś oczyszczenie moralności”.

Zaistniała jednak potrzeba wprowadzenia pewnych regulacji. Tak więc w 1360 roku rozporządzenie zakazało prostytutkom noszenia pewnych ozdób. Siedem lat później wyznaczono ulice, na których mogły pracować. Znów powoli pojawiały się zasady, których złamanie prowadziło do kar grzywny oraz więzienia.

W okolicach ulic, na których prostytutki mogły świadczyć swoje usługi, burżuazja zapragnęła stawiać swoje rezydencje. Obawiała się jednak przemocy i małych zysków ze sprzedaży tych posiadłości. Reprezentanci burżuazji namówili króla, aby przenieść usługi seksualne dalej od centrum miasta. Odpowiednim dekretem wyznaczono więc nowe miejsce lokalizacji dla kapłanek miłości.

W 1420 i 1426 roku wprowadzono kolejne regulacje, tym razem dotyczące strojów noszonych publicznie przez prostytutki. Przepisów przybywało aż do 1560 roku, kiedy wydano rezolucję wprowadzającą ponownie zarządzenia Karola I Wielkiego.

– Najbardziej zawstydzające miejsce do oczyszczenia to Paryż – wykrzykiwał jeden z deputowanych po powrocie z Walnego Zgromadzenia w Orleanie w 1560 roku.

Rok później wydano rozporządzenia delegalizujące prostytucję. Domy publiczne stały się prywatne, aktywność prostytutek była coraz bardziej ograniczona. Więziono je i usuwano z miast.

Paryż zalała tajna prostytucja.

Nowe zarządzenie z 1619 roku odnowiło zakazy z 1565 roku. Brzmiało ono: „W dwadzieścia cztery godziny opróżnić miasto i przedmieścia z nałożnic”.

Chociaż epoka była bardziej cywilizowana, dziewczęta potraktowano bardziej barbarzyńsko niż za czasów Ludwika IX. Ten król dawał im pewnego rodzaju azyl, podczas gdy jego daleki następca narzucił coś niemożliwego.

„Kto by chciał mieć dziwkę w domu?” – mawiał Ludwik XIII.

Ludwik XIV w 1658 roku nakazał uwięzić wszystkie kobiety winne prostytucji, wszeteczeństwa lub cudzołóstwa w Salpêtrière. Niewola miała trwać, dopóki kapłani lub urzędnicy religijni nie poinformują, że dziewczę żałuje swego postępowania i się zmieni.

Król stworzył również w 1667 roku funkcję ogólnego porucznika policji, którego obowiązki obejmowały nadzór nad prostytutkami. Na stanowisko szefa wyznaczył Nicolasa de La Reynie. Dowodził aż do roku 1697.

20 kwietnia 1684 roku pojawiły się trzy rozporządzenia. Pierwsze miało ukarać dziewczęta publiczne i wszystkie przyłapane na skandalicznej rozpuście i innych przestępstwach; drugie – korekta, dotyczyło małych dzieci należących do ubogich rodzin; trzecie – korekta odnośnie do nieletnich dzieci należących do zamożnych rodzin. Biedne dzieci zostały odpowiednio rozmieszczone. Dziewczęta do Salpêtrière, chłopcy do Bicètre; pozostali w domach schronienia.

Ludwik XIV utworzył nową magisterię. Porucznik de La Reynie otrzymał pełną władzę nad prostytutkami, ale kara i procedura osądu dotyczyła wszystkich jednakowo. Sędziowie prowadzili rozprawy dotyczące popełnionych przestępstw. Następowało śledztwo, następnie przesłuchanie podejrzanej osoby i świadków. W tej sposób sąd zrównał największych panów z publicznymi dziewczynami.

– Le grand enfermement! – ogłosił sam król Ludwik XIV. Wzmocnić represję wobec żebrzących, tępić lenistwo, włóczęgostwo i ludzi bez spowiedzi, a przede wszystkim rozpustne kobiety i skandaliczną publiczną prostytucję.

– A więzienia? – zapytał jeden z ministrów.

– Salpêtrière będzie dla nich odpowiednie – odrzekł władca.

Opierał się rękoma o duży stół na grubych, mosiężnych nogach rzeźbionych na kształt łap zwierzęcia – jakby stworzony po to, aby mogło się na nim opierać kilku debatujących mężczyzn.

Teraz blat pokrywały dokumenty, mapy, listy, kilka pieczęci królewskich i ministerialnych, decyzje państwowe i indywidualne prośby. Część z nich władca miał podpisać, część sprawdzić i skorygować. Część będzie odrzucona, bez konsultacji z radą. Decyzje Jego Wysokości są niepodważalne. A kto je neguje, neguje również króla. Nie zasługuje więc na zaszczyt przybywania w Wersalu. Wraca do Paryża i płaci podatki lub podlega karze tu, na miejscu.

Wokół stołu stali jego ministrowie i doradcy. Niekiedy zaglądał tu jego brat, Monsieurt, lecz dziś książę Filip Orleański ma widocznie ważniejsze sprawy. Młodszego brata rzadko dopuszczano do głosu w podejmowaniu decyzji państwowych. Stanąć na czele wojsk w bitwie – to było jego marzenie, które, notabene, w końcu się spełniło.

Filip wiedział, że zawsze będzie tym drugim. Próby wysunięcia się na pozycję kończyły się fiaskiem. Na scenie może być tylko król. Ludwik był w centrum, a wręcz stanowił centrum królestwa. Lubił słyszeć wokół siebie szepty podziwu.

W wieku 20 lat Ludwika dopadła gorączka, która przykuła go do łóżka na dobre kilkanaście dni. Wymioty. Majaki. Medycy puszczali krew, podawali środki przeczyszczające. Nic nie pomagało. W kościołach zamówiono msze. Ludwik spodziewał się, że w przypadku jego śmierci Monsieur przejmie koronę. Od zaufanych ludzi wiedział, że we dworze książę Filip jest teraz hołubiony. Dworzanie nadskakiwali mu. Panny wchodziły mu na kolana, pomimo jego protestów i braku zainteresowania nimi. Upudrowany, z ufryzowanymi włosami wybierał towarzystwo swego kochanka, hrabiego Guiche. Intryganci otaczali go przy stołach gier i w salonach zabaw. Lecz gdy choroba niespodziewanie minęła, Ludwik dziękował Bogu, że go ocalił.

Bracia często się kłócili, a powrót króla do zdrowia pogłębił przepaść między nimi, choć Filip zarzekał się, że nie pragnął jego śmierci.

Przed drzwiami do sali obrad oczekiwali już radcy parlamentu, biskup, kilku markizów i hrabiów. Każdy z pytaniem i informacją. Każdy z nadzieją na choćby chwilkę rozmowy z Ludwikiem Wielkim.

W 1656 roku król stworzył więzienie Salpêtrière, choć tak naprawdę władzę dzierżyła wówczas jego matka, królowa Anna Austriaczka, regentka.

– Czy nie taki był zamiar mojej matki, królowej? – spytał Król Słońce. – A męskich rozpustników umieścić w Hôpital Général i domach przymusowych.

– A więzienie Sainte-Pélagie? – przerwał ostrożnie wywód króla minister Colbert.

– Wasza Wysokość pozwoli, że wytłumaczę panu Colbertowi problem tego miejsca – wtrącił się Fouquet i, dostawszy zgodę władcy, wyjaśnił: – To więzienie jest o wiele za małe dla wszystkich w nim przebywających. Kłębią się tam mężczyźni zatrzymani za długi. To więzienie zarezerwowane dla spraw obyczajowych…

– A także od niedawna gromadzimy tam spiskowców, konspiratorów i więźniów politycznych – dorzucił sam król.

– Czyli „elita społeczna” do Sainte-Pélagie – podsumował z sarkastycznym uśmiechem Colbert i dodał: – a dziwki do Salpêtrière. Temat ten uważam więc za zamknięty, jeżeli Wasza Królewska Mość się zgadza.

– Sprawa heretyckich hugenotów jest priorytetowa. – Colbert kontynuował mowę, po czym spojrzał w stronę monarchy i dostrzegł skinienie aprobaty.

Minister finansów próbował właśnie przejść do nowego tematu, gdy król przerwał mu, oznajmiając:

– Chciałbym jeszcze podpisać edykt połączenia grupy teatralnej Confrérie de la Passion ze spółką z Teatru de Guénégaud. To jest właściwie nakaz. – Wszyscy spojrzeli po sobie. – I niech wejdzie siostra zakonna Séraphine – zasygnalizował stanowczo.

– Tu i teraz? – zapytał z lekkim niedowierzaniem Louvois.

Ludwik Wielki podniósł tylko palec wskazujący, jakby nie chciało mu się powtarzać głupiego „Tak! Tu i teraz”. Jako władca tego kraju nie musiał tego robić, jego słowa były święte. Ludwik Bożydar – nie bez powodu dostał to imię przy chrzcie.

– Proszę, oto zgoda na otwarcie klasztoru Sióstr Unii Chrześcijańskiej (couvent des Filles de l’Union chrétienne) na terenie rezydencji Hôtel de Saint-Chaumond – oświadczył władca.

Zakonnica przyklęknęła nie więcej niż krok od drzwi wejściowych. Nie śmiała podejść bliżej. Jeden z ministrów podał jej oficjalne pismo, po czym wyprosił służebnicę Bożą z sali.

Za drzwiami poruszony tłum chętnych wizytacji niecierpliwił się, choć wiadomo było, że większość z nich i tak nie zostanie dziś przyjęta.

François Blondel, architekt bramy Świętego Dionizego, czekał w kolejce jako pierwszy. W ręku ściskał jakiś akt. Być może nowy projekt architektoniczny.

„Gorące ulice” przeważały na prawym brzegu Sekwany, tworząc swego rodzaju domeny czy terytoria. Pierwszą z nich jest biedny, brudny, nisko prostytucyjny obszar w starych centralnych dzielnicach gęstego osiedla i intensywnej pracy robotników. Tu wiele ulic tworzy coś na kształt wysepek, a tradycyjne domy rozpusty i prostytucja są naprawdę zintegrowane z tkanką miejską. To ostatni krok zanurzenia w błocie. Ich satelity mieszczą się przy ulicach Nonnains-d’Hyères, d’Avignon i Trousse-Vache. Drugi wielki obszar prostytucji kręci się wokół Palais-Royal – ulice du Coq, Champfleury i Fromenteau. Im bliżej Pałacu Królewskiego, tym większa częstotliwość aresztowań. Plac du Louvre, ulice Pelican, Saint-Nicaise, de Valois, Sainte-Anne i Argenteuil.

Na lewym brzegu żyją studenci, zakonnice i handlowcy. Tu prostytucja jest mniej obecna. Istnieją trzy główne punkty, wokół de la Croix-Rouge i Saint-André-des-Arts – gdzie prostytucja jest intymna, zmieszana z innymi działaniami – oraz w okolicy placu Maubert, pełnych przemocy dzielnicy ubogich i żebraków.

Na obrzeżach Paryża prostytutki gromadzą się w ogrodach i kawiarniach od prawego brzegu Sekwany do dzielnic Petite-Pologne, Porcherons, Pincourt czy Courtille. Na lewym zaś brzegu dominują we wsi village de Vaugirard, du Gros-Caillou i na równinie Grenelle.

Mówi się, że „wino, które jest tańsze niż prawa Paryża za rogatkami, płynie tanio, a radość ze szmat powoduje taniec nędzy”. Dotyczy to między innymi dzielnicy Petite-Pologne.

W czasach Ludwika XV dzielnica była nadal odłogiem na granicy Paryża i ulicy du Rocher, zwykłej polnej drogi. Stała tam brama, która przyjęła przydomek sąsiadującego z nią kabaretu „Petite Pologne”. Nazwa przybytku nawiązywała do sąsiadującej wioski przy północnym wejściu do zamku Château du Coq. Była to okolica ledwie utwardzona, otoczona norami, nawiedzana przez żebraków, włóczęgów, ludzi bez spowiedzi. Królowała tu jedna z chorób wenerycznych. Ten region nie mógł być nominowany przez jakikolwiek plan Paryża. Zasiedlali go robotnicy i ludzie cierpiący, pochodzący ze wszystkich punktów Europy (głównie Polski) i zatrudnionych za niską płacę. Nie było tu ulic ani zaułków. Domów jak na lekarstwo, brak bruku, tylko dywany z błota i odchodów. Od rana do wieczora, a zwłaszcza od wieczora do rana, dało się słyszeć krzyki: „Pomocy! Morderstwo!”. Nikt nie zawracał jednak sobie tym głowy.

Z całej rzeszy kobiet, aresztowanych tu za prostytuowanie się, większość to kobiety samotne, następnie mężatki i wdowy, a ich średni wiek to 26 lat.

Śmierć Ludwika XIV przerywa represje. Ludwik XV nakazuje uregulować działalność domów rozpusty. W 1747 roku Nicolas René Berryer, generał porucznik policji w Paryżu, tworzy pierwszy Urząd Dyscypliny Moralnej. Rządy Ludwika XVI oznaczają jednak znów powrót prześladowań. 6 listopada 1778 roku porucznik policji Jean Charles Pierre Lenoir zwany „Le Noir” rozpoczyna ponowne aresztowania – ich ofiarą co miesiąc w Paryżu pada od trzystu do czterystu kobiet. Niektóre z nich mogą kupić swoją wolność, pozostałe umieszczane są w szpitalach lub w więzieniach.

– Czyli jakie są pana argumenty, aby kobiety te zamykać, chłostać i publicznie znieważać? – mówi sędzia do oskarżyciela, królewskiego prokuratora.

– Trzeba się zainteresować bezpieczeństwem obywateli, wydaje mi się również konieczne, aby przypomnieć rygor dawnych obrzędów wobec kobiet i dziewcząt rozpustnych, których ekscesy są z pewnością szkodliwe dla publicznego spokoju i utrzymywania dobrych obyczajów. Libertynizm jest dzisiaj podniesiony do tego stopnia, że młode dziewczęta i starsze kobiety wystawiają się publiczne, zamiast ukrywać swój niesławny „handel”, mają odwagę pokazywać się w oknie, by przyciągnąć przechodniów. Siadają wieczorami w drzwiach, a nawet biegają na ulicach, gdzie zatrzymują ludzi w każdym wieku i dowolnego stanu.

– Jakie kary więc szanowny pan dla nich proponuje?

– Każda kobieta i sprośna dziewczyna „rozwieszająca” się na ulicach, w dokach, placach i bulwarach tego miasta Paryża, nawet ta, co wystaje przez okna, powinna być ogolona i zamknięta w szpitalu, następnie poddana karze cielesnej.

Porucznik Lenoir przyjmuje postanowienie sądu i zamyka początkowo dziewczęta w więzieniu Saint-Martin w oczekiwaniu na wyrok. Następnie kieruje je do Salpêtrière.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: