Zapomniane Kresy - ebook
Zapomniane Kresy - ebook
Piąty tom niezwykle popularnej serii. Poprzednie to Ostatnie lata polskiego Lwowa, Ostatnie lata polskiego Wilna, Ostatnie lata polskich Kresów, Najdalsze Kresy ostatnie polskie lata.
Gdyby zapytać przechodnia na ulicy o definicję Kresów, bez namysłu odpowie; Lwów, Wilno, Nowogródek, niektórzy dorzucą jeszcze Krzemieniec. A przecież Kresy to nie tylko legendarne stolice polskości, to także zaścianki i kresowe stanice. To również zapomniane Kresy te w dawnych Inflantach Rzeczypospolitej. To właśnie z tych terenów pochodziło wielu artystów, polityków i wojennych bohaterów, którzy znakomicie zapisali się na kartach polskiej historii. To na Uniwersytecie w Dorpacie biło polskie serce, a na politechnice w Rydze kształciły się młode kadry techniczne odrodzonego państwa polskiego. Musimy stale o tym przypominać.
Sławomir Koper, autor, którego nakłady książek historycznych grubo już przekroczyły milion egzemplarzy, udowadnia po raz kolejny, że magię miejsc, urodę przyrody, słynną otwartość mieszkańców i legendę Kresów można przełożyć na język zrozumiały dla współczesnego pokolenia.
* Powstanie styczniowe na Żmudzi
* Legenda uniwersytetu w Dorpacie
* Polskie czołgi w Dyneburgu
* ... a mnie soból i panna... Inflanckie przypadki Józefa Weyssenhoffa
* Trudna młodość Kazimiery Iłlakowiczówny
* Przepustki do wielkiegoo świata. Dyplomy Politechniki w Rydze
* Zadziwiające meandry sąsiedzkiej polityki: Kowno - Warszawa 1918 - 1939
* Saga rodu Manteufflów
* Zielony balonik i poeta dwu narodów: Jan Albin Herbaczewski
* Teozofia czy zmartwychwstanie? Przypadek Heleny i Wandy Dynowskich
* Wielcy rodacy urodzeni w Inflantach: Władysław Raginis,Władysław Studnicki, Wincenty Lutosławski i Grzegorz Fitelberg
* Mitawskie ślady polskości
* Polscy robotnicy na Łotwie i łotewscy olimpijczycy polskiego pochodzenia
* Polacy internowani na Łotwie, Litwie i Estonii w 1939 roku
* ORP Orzeł w Tallinie i brawurowa ucieczka rozbrojonego okrętu
* Niedoceniony podziemny front. Operacja Wachlarz na Inflantach
Kresy to nie tylko mała ojczyzna piękna i czysta jak pierwsze kochanie, to również dziejowa scena, na której rozgrywały się wydarzenia, które czasami próbujemy wyprzeć ze zbiorowej pamięci. Co nie zmienia faktu, że nadal pozostaje częścią naszego dziedzictwa. - Sławomir Koper
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8079-844-1 |
Rozmiar pliku: | 9,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Białoruś, Litwa i Ukraina na stałe zagościły w świadomości Polaków, natomiast Inflanty Polskie wydają się zupełnie zapomniane. Mało kto kojarzy też ich właściwą nazwę (Łatgalia) i zapewne część wielbicieli prozy Andrzeja Sapkowskiego bez wątpliwości uwierzyłaby, że jest to jedna z baśniowych krain z cyklu o wiedźminie Geralcie. Dlatego wciąż aktualne pozostają słowa Gustawa Manteuffla sprzed ponad 100 lat, że „Polakom trzeba mówić o Inflantach jako o ziemi nowo odkrytej, o której nawet w salonach literackich Warszawy mają tak niejasne pojęcie jak o Borneo lub Sumatrze”. Nawet dzisiaj zapomina się, że we wschodnich rejonach Łotwy mieszka 60 tysięcy Polaków, którzy zachowali swoją tożsamość, mimo że nasz kraj stracił Łatgalię na mocy pierwszego rozbioru z 1772 roku.
Inflanty obejmujące teren dzisiejszej Łotwy i Estonii do połowy XVI wieku znajdowały się pod panowaniem Zakonu Kawalerów Mieczowych. W 1562 roku ostatni mistrz zgromadzenia Gotthard Kettler złożył w Rydze hołd lenny Zygmuntowi Augustowi. Inflanty sekularyzowano, ale pretensje do ich terytorium wysunęły Moskwa, Szwecja i Dania. W efekcie po kilkudziesięciu latach wojen przy Rzeczypospolitej pozostała jedynie południowa część krainy. Kurlandia i Semigalia stały się księstwem lennym pod władzą dynastii wywodzącej się od ostatniego wielkiego mistrza, natomiast Łatgalię ze stolicą w Dyneburgu bezpośrednio wcielono do Rzeczypospolitej. Utworzono oddzielne województwo, a całą krainę nazwano Inflantami Polskimi.
To właśnie stamtąd pochodzą zasłużone dla polskiej historii rody: Denhoffów, Manteufflów, Puttkamerów, Platerów, Rejtanów, Romerów, Weyssenhoffów czy Zyberków. Rodziny te na dobre i na złe związały się z nową ojczyzną, dzieląc jej skomplikowane i tragiczne losy.
Inna sprawa, że województwo inflanckie nie miało szczęścia do swoich dostojników. Peryferyjne położenie zadecydowało, iż miejscowe godności traktowano wyłącznie jako synekury, gdyż nominacja na wojewodę czy biskupa inflanckiego dawała przepustkę do Senatu Rzeczypospolitej. W efekcie urzędy sprawowali czasami typowi karierowicze – jednym z wojewodów był Hieronim Radziejowski, który kilkanaście lat wcześniej sprowadził do Polski Szwedów (potop z 1655 roku). Jeszcze gorzej wyglądała kwestia tamtejszych biskupów. Antoni Ostrowski pobierał regularną pensję od Rosjan, Jan Stefan Giedroyć zasłynął jako zagorzały poplecznik Katarzyny II, natomiast uznanego za zdrajcę Józefa Kossakowskiego publicznie powieszono podczas powstania kościuszkowskiego.
Szlachta inflancka kultywowała jednak wartości patriotyczne, a hrabia Leon Plater wystąpił nawet zbrojnie przeciwko Rosjanom podczas powstania styczniowego. Insurekcja nie miała jednak dużego zasięgu i ostatecznie została stłumiona po zbuntowaniu przez zaborców miejscowych chłopów. Włościanie zaczęli grabić polskie dwory i Łatgalia stała się miejscem wydarzeń przypominających rabację galicyjską. Przeraziło to nawet Rosjan, którzy szybko spacyfikowali rozruchy. Natomiast hrabia Plater zapłacił za swój patriotyzm najwyższą cenę – został rozstrzelany w dyneburskiej twierdzy w czerwcu 1863 roku.
Książka, którą mają Państwo przed sobą, jest kolejnym tomem cyklu o ostatnich polskich latach Kresów. Po Lwowie, Wilnie, centralnych Kresach i Kresach za wschodnią granicą II Rzeczypospolitej nadszedł czas na Inflanty i Żmudź. To temat nie tylko rzadko poruszany w polskiej literaturze historycznej, ale także niemal zupełnie nieobecny w społecznej świadomości. Tematyką inflancką i żmudzką zajmuje się w Polsce zaledwie kilku specjalistów, ale ich prace są wydawane w symbolicznych nakładach i adresowane z reguły do wąskiego kręgu odbiorców. Nic zatem dziwnego, że większość Czytelników, nawet tych, którzy interesują się historią, miałaby problem z umiejscowieniem Inflant na mapie, a nazwa Łatgalii jest im zupełnie obca. Chociaż niektóre nazwiska pochodzących stamtąd Polaków na stałe zapisały się w naszej historii i kulturze.
Była to bowiem całkiem interesująca grupa, którą tworzą między innymi politycy, naukowcy, literaci, żołnierze czy marynarze. Z Inflant wywodzili się bowiem: bohater spod Wizny Władysław Raginis, wytrwały propagator niemieckiej opcji politycznej Władysław Studnicki, pisarz Ferdynand Ossendowski, znakomity dyrygent Grzegorz Fitelberg czy też jeden z założycieli Polskiej Partii Socjalistycznej Bolesław Limanowski. Ze Żmudzi natomiast pochodzili pierwszy prezydent odrodzonej Rzeczypospolitej Gabriel Narutowicz oraz noblista Czesław Miłosz. Natomiast Melchior Wańkowicz spędził tam młode lata.
Herb Inflant Polskich z 1566 roku.
(Wikipedia/Bastian)
Herb Łatgalii z 1930 roku.
(Wikipedia/Bastian)
Żaden z nich nie miał zresztą wrażenia, że urodził się poza Polską. Łatgalia i Żmudź należały przecież do multietnicznej i wielowyznaniowej Rzeczypospolitej, a Polacy na zawsze odcisnęli swoje piętno w dziejach tych krain. I nawet jeżeli ich późniejsze życie było związane wyłącznie z centralnymi dzielnicami kraju, to jednak nigdy nie zapomnieli o kraju lat dziecinnych.
Kilka miesięcy temu nakładem wydawnictwa Fronda ukazała się moja książka o Inflantach (we współpracy z Tomaszem Stańczykiem) _Kresy Północy_, dlatego tutaj z rozmysłem opuściłem kilka ważnych tematów. Nie chciałem się bowiem powtarzać i z tego powodu Czytelnicy nie znajdą w niniejszym tomie opisu przebiegu powstania styczniowego na Inflantach i tragicznych losów hrabiego Leona Platera. Pominąłem również sprawy związane z polskim szkolnictwem i organizacjami polonijnymi w Łatgalii po II wojnie światowej oraz tragiczne losy Ity Kozakiewicz.
_Kresy Północy_ zapoczątkowały zresztą cykl reportaży historycznych mojego autorstwa, tym bardziej jest mi miło, że spotkały się z wyjątkowo ciepłym przyjęciem Czytelników. Zaznaczam jednak, że – mimo zbliżonej szaty graficznej – są to oddzielne cykle wydawnicze, chociaż będą się wzajemnie uzupełniały. Dlatego zanim przystąpię do pracy nad szóstym tomem z kresowego cyklu _Ostatnich lat…_, zapewne wcześniej ukaże się reportaż historyczny poświęcony ziemiom Wielkiego Księstwa Litewskiego, a zatem terenom Białorusi i Żmudzi, które miałem okazję wielokrotnie odwiedzać. Tym bardziej że niesamowite przygody, jakie tam przeżyłem, zasługują na szerszą prezentację.
A na razie zapraszam do zapoznania się z niniejszą pracą i mam nadzieję, że dzięki jej lekturze zainteresują się Państwo tematyką północnych Kresów Rzeczypospolitej, które warte są bliższego poznania.
_Sławomir Koper_ROZDZIAŁ 1.
NA UNIWERSYTECIE W DORPACIE
W czasach II Rzeczypospolitej określenie „dorpatczyk” było synonimem osoby znakomicie wykształconej, a do tego obdarzonej nienaganną kulturą osobistą. Z tego powodu absolwenci inflanckiej uczelni cieszyli się w naszym kraju powszechnym poważaniem, chociaż w Dorpacie nie wszystko było tak idealne, jak o tym opowiadano. Młodość zawsze miała bowiem swoje prawa, a tamtejsi studenci lubili się cieszyć życiem.
W kręgu bałtyckich Niemców
Początki uniwersytetu w Dorpacie (obecnie estońskie Tartu) sięgają 1583 roku, gdy Stefan Batory założył tam ośrodek jezuicki, przekształcony później w kolegium. Miasto jednak (podobnie jak reszta Inflant) stało się obiektem rywalizacji polsko-szwedzkiej, a ostatnim wodzem, który odzyskał je dla Rzeczypospolitej, był Jan Karol Chodkiewicz. Ostatecznie Dorpat przyłączono do Szwecji, a w 1632 roku Gustaw Adolf II utworzył tam Academię Dorpatensis. Uczelnia posiadała znaczną autonomię, którą uszanowały nawet władze rosyjskie po opanowaniu Inflant.
Nowożytny uniwersytet założono za panowania Aleksandra I w 1802 roku. Wykłady prowadzono po niemiecku, gdyż był to rodzimy język ziemian i bogatych mieszczan na Inflantach. Powstały znakomita biblioteka, obserwatorium astronomiczne, ogród botaniczny, a także muzeum starożytności i zoologiczne. Uczelnia szybko zyskała dużą renomę, czego dowodem było założenie w 1828 roku Instytutu Profesorskiego, który miał przygotowywać najlepszych absolwentów rosyjskich uczelni do objęcia stanowisk naukowych. Uniwersytet zaczęto uważać za najważniejszą szkołę wyższą w imperium Romanowów, a Dorpat nazywano „estońskimi Atenami” lub „Atenami nad Embachem”. Nazwa – z niemieckiego – pochodziła od rzeki przepływającej przez miasto.
Ze względu na język wykładowy uczelnia była blisko związana z zachodnioeuropejską nauką. Z drugiej jednak strony – była uniwersytetem rosyjskim, co umożliwiało kontakty ze środowiskiem naukowym Petersburga. Dlatego też szkoła „pełniła rolę zwornika w kontaktach naukowych Europy Zachodniej i Rosji”1.
Od samego początku w Dorpacie istniała niezwykła jak na warunki rosyjskie autonomia. Władze szkoły wybierano z grona miejscowych profesorów, a funkcje cenzorskie pełniła Rada Uczelniana. Uniwersytet dysponował także własnym sądownictwem oraz służbami porządkowymi, które pełniły obowiązki policji. Swobodnie działały różnego rodzaju korporacje i koła akademickie, co na innych carskich uczelniach było zakazane. W ten sposób powstała niemal wolna republika akademicka, co stanowiło w Rosji ewenement.
To powodowało, że w mury uniwersytetu ściągała młodzież z całego imperium Romanowów. Poza Niemcami studiowali tu przedstawiciele niemal wszystkich nacji zamieszkujących carską Rosję, natomiast napływ Polaków nastąpił po powstaniu listopadowym. Zlikwidowano wówczas uniwersytety w Warszawie i Wilnie, a młodzież, która ze względów finansowych nie mogła pozwolić sobie na naukę na zachodzie Europy, wybierała właśnie Estonię. Koszty utrzymania były tam bowiem znacznie niższe, a ubożejący ziemianie coraz częściej doceniali wagę wykształcenia.
„Dzisiaj najmniej majętny szlachcic – wspominał pamiętnikarz Leon Potocki – chociaż wie, iż dzieciom żadnego nie zostawi majątku, wszelkich jednak dokłada starań, aby synów oddać do szkoły, a później do uniwersytetu wysłać, bo nabrał przekonania, że nauka daje chleb, byleby ją tylko nie odstąpiła praca”2.
Do upadku powstania listopadowego w Dorpacie studiowało około 60 Polaków, natomiast przez kolejne 30 lat przez mury uczelni przewinęło się ponad 500 naszych rodaków. Do wybuchu I wojny światowej było ich łącznie prawie 2,5 tysiąca, a zdarzało się, że na poszczególnych rocznikach Polacy stanowili nawet 10 proc. studentów.
Początkowo na dorpacki uniwersytet bez ograniczeń przyjmowano absolwentów rosyjskich gimnazjów. W 1838 roku wprowadzono jednak egzaminy wstępne, które uchodziły za znacznie trudniejsze niż na innych uczelniach. Co ciekawe, mimo że w Dorpacie funkcjonowało pięć różnych wydziałów, wszyscy kandydaci zdawali identyczne egzaminy. Musieli się wykazać znajomością historii, geografii, matematyki oraz języków: greki, łaciny, rosyjskiego i niemieckiego. Poprzeczka była ustawiona niezwykle wysoko – w 1851 roku na 70 kandydatów egzamin zdało zaledwie 17. Inna sprawa, że nabór odbywał się dwa razy do roku, co zwiększało liczbę przyjmowanych studentów.
„Z matematyki było – informował rodziców przyszły współtwórca polskiej medycyny sądowej Stanisław Janikowski – po pierwsze dowieść, czemu równa się bryłowatość ściętej piramidy, a drugie to równanie drugiego stopnia powiązać i znaleźć wstawę i dostawę dla dwóch łuków”3.
Dla kandydata z Warszawy już sam przyjazd do Dorpatu nie był łatwym przedsięwzięciem. Przyszły student musiał uzyskać zezwolenie od kuratora okręgu warszawskiego, udowodnić szlacheckie pochodzenie, a do tego złożyć kaucję w wysokości 1000 rubli (około 13 tysięcy euro). Żądano jej na wypadek, gdyby po zakończeniu studiów nie podjął pracy w kraju, lecz wyjechał za granicę. Przy okazji kandydaci musieli się pojawić na uczelni z krótkimi fryzurami oraz bez wąsów i brody. Z niewiadomych powodów zarost i długie włosy uważano za „cechę usposobienia rewolucyjnego”.
Egzaminy zniesiono w 1861 roku, podobnie jak na pozostałych uczelniach imperium Romanowów. Od tej pory absolwenci rosyjskich szkół średnich byli przyjmowani bez konieczności sprawdzania ich wiedzy.
Uniwersytet w Tartu przetrwał do wybuchu I wojny światowej, a po jej zakończeniu przekształcono go w Estoński Uniwersytet Narodowy. Językiem wykładowym stał się estoński, chociaż jeszcze w latach 20. niektóre przedmioty wykładano po rosyjsku lub niemiecku. Po opanowaniu państw bałtyckich Sowieci wprowadzili tam swoje porządki i dopiero upadek ZSRS spowodował, że uczelnia w Tartu nawiązała do dawnych tradycji.
Wykładowcy i wieczni studenci
Pod koniec lat 80. XIX wieku władze carskie zaczęły ograniczać autonomię uczelni. Wprowadzono język rosyjski jako wykładowy, a po zmianie nazwy miasta szkołę przemianowano na Uniwersytet Jurjewski. Spotkało się to z oburzeniem większości absolwentów, ale uczelnia wciąż była popularna wśród młodzieży z terenu Rosji. Spadła natomiast liczba studiujących w Dorpacie Niemców, a napływ słuchaczy pochodzących z niezamożnych rodzin spowodował radykalizację poglądów środowiska akademickiego. Warto jednak zauważyć, że władze – obawiając się porzucenia katedr przez najlepszych wykładowców – pozwoliły niektórym z nich prowadzić zajęcia po niemiecku.
Studenci jednak nadal samodzielnie decydowali o trybie swojej nauki. W każdym semestrze indywidualnie zapisywali się na poszczególne zajęcia i egzaminy, a dodatkowo mogli brać udział w nadprogramowych zajęciach w charakterze wolnych słuchaczy. Stosunki z kadrą naukową wciąż pozostawały na przyjacielskiej stopie i nie stwarzano dystansu między wykładowcami a studentami.
„Zwyczajem było w Dorpacie – wspominał znakomity badacz Bajkału, Benedykt Dybowski – że Polacy mówili pomiędzy sobą per »ty«, zwyczaj ten przeszedł do Polonii od Niemców. Wszyscy dorpatczanie starsi i młodsi, nie zważając na różnice wieku i stanowiska społecznego, używali »du« w rozmowie ze sobą, tak np. będąc jeszcze studentem, rozmawiałem z akademikiem Baerem, z Middendorffem, Schrenckiem per »du«, nawet generał Suworow w rozmowie ze mną kazał siebie »tykać«, nazywając mnie »Kollege«”4.
Kadra naukowa faktycznie okazywała wiele wyrozumiałości, gdyż do egzaminów dopuszczano nawet… pijanych studentów! Gdy przyszły pisarz i polityk Hipolit Korwin-Milewski stawił się na egzamin po całonocnej imprezie i w stanie wskazującym na „mocne zmęczenie”, egzaminator zwrócił mu uwagę, że śmierdzi „jak lis”. Mimo to student zachowywał się bardzo opryskliwie, a wówczas profesor „zaczął go dusić” i na koniec nie zaliczył egzaminu.
Studenci zresztą sami wybierali sobie terminy sprawdzianów, tak by mogli je zdawać w najdogodniejszym dla siebie momencie. Czasami przesuwano daty w ostatniej chwili, nawet wówczas, gdy proszący o zmianę student zdradzał silne objawy upojenia trunkami. Najwyraźniej profesorowie pamiętali, że sami byli kiedyś młodzi, a poza tym woleli egzaminować trzeźwych słuchaczy. Być może właśnie z tego powodu niektórzy wręcz całymi latami nie podchodzili do egzaminów, tworząc niemałą grupę wiecznych studentów. Rekordzistą był Polak, Edward Heinrich, który na tym samym wydziale studiował przez 49 semestrów (!). Następnie przeniósł się na wydział ekonomiczny, by ostatecznie zostać nauczycielem religii w Łodzi. Zdarzali się także osobnicy wznawiający naukę po 20, a nawet 30 latach.
Na drugim biegunie byli prawdziwi geniusze, jak na przykład Kacper Mikulski, który opanował materiał studiów z teologii przez rok i pomyślnie zdał egzaminy. Natomiast Wincenty Lutosławski, wspomniany już Korwin-Milewski czy Marian Zdziechowski studiowali tylko po trzy lata, chociaż powinni uczęszczać na zajęcia o dwa lata dłużej. Nie przeszkodziło im to jednak w uzyskaniu dyplomów.
Procentowo Polacy zdobyli najwięcej wyróżnień za prace naukowe w konkursach organizowanych przez władze uczelni. Nic zatem dziwnego, że studenci niemieccy uważali ich za najgroźniejszą konkurencję.
Karcer, pojedynki i problemy z koniem
„Myśmy się wówczas upijali – wspominał pisarz Józef Weyssenhoff – nie tylko winem, lecz młodością, która wrzała w nas i we wszystkiej ziemi, gdziekolwiek jej dotknęliśmy. A zbieraliśmy między śmieciami i skarby wspomnień, które dotąd nie straciły swej cechy”5.
Faktycznie, większość polskich słuchaczy nie wylewała za kołnierz, a kary administracyjne nie przynosiły oczekiwanych efektów. W końcu władze uczelni sięgnęły po ostrzejsze środki, łącznie z karcerem. Dla wielu studentów pobyt w takiej izolacji uchodził jednak za dowód młodzieńczej fantazji, tym bardziej że nie był specjalnie uciążliwy. Dozorcy przybytku byli bowiem bardzo podatni na argumenty finansowe – umożliwiali osadzonym potajemne wizyty kolegów oraz zaopatrywanie się w alkohol. Studentów odwiedzały w karcerze nawet przedstawicielki najstarszego zawodu świata!
Karę tę stosowano zwłaszcza wobec wielbicieli pojedynków, które w Dorpacie stanowiły prawdziwą plagę. Szczególnie często na udeptanej ziemi stawali przeciwko sobie Polacy i Niemcy, gdyż stosunki między obiema nacjami były z reguły napięte – Niemcy uważali naszych rodaków za intruzów podważających narodowy charakter ich uczelni. Na domiar złego Polacy byli uparci i nie zamierzali opuścić Dorpatu, jak to zrobili Rosjanie, którzy po prostu nie wytrzymali presji, gdyż w zasadzie nawet każde potrącenie na ulicy kończyło się pojedynkiem.
W starciach niemiecko-rosyjskich używano z reguły szabli lub rapierów, dzięki czemu uczestnicy pojedynku nie odnosili specjalnie ciężkich ran. Natomiast nasi rodacy preferowali zdecydowane rozwiązania, co wywoływało u Niemców spore zaniepokojenie.
„Do Polaków Niemcy odnosić się z wielkim szacunkiem – relacjonował Rosjanin, Wincenty Smidowicz. – Polacy przyjmowali wyzwanie, ale stawiali warunek: pojedynek na pistolety (…). Przy takim pojedynku żarty stawały się niebezpieczne i sprawa nie kończyła się na zadraśnięciu. Zdarzyło się kilka wypadków śmiertelnych”6.
Nasi rodacy regularnie ćwiczyli strzelanie i praktycznie codziennie kilku z nich odwiedzało strzelnicę. Nawet mało uczestniczący w życiu towarzyskim filozof Wincenty Lutosławski nauczył się dobrze posługiwać bronią i już „nikt go nie zaczepiał”. Natomiast rekordzistą w liczbie pojedynków był późniejszy prozaik, Józef Dziekoński, który podobno stawał na udeptanej ziemi blisko sto razy.
O powody do spraw honorowych nie było trudno, tym bardziej że alkohol w Dorpacie lał się strumieniami. Nawet najubożsi studenci, którzy na co dzień żywili się chlebem i herbatą, znajdowali środki na piwo bawarskie, którego wypijano ogromne ilości. Niejaki Michał Karboniewicz wynalazł karboniewiczsznaps – mieszaninę różnego rodzaju nalewek, likierów i wódki, oraz turka, w skład którego wchodziły: arak, żółtka kurze i likier różany. Oba wynalazki zwalały z nóg nawet największych birbantów uczelnianych, a wesołe zabawy kończyły się czasami naśladowaniem Wilhelma Tella.
Szczególnie gustowali w nich studiujący w latach 90. XIX wieku Bronisław Kułakowski i Stanisław Starzeński. Mieli zwyczaj płynąć wynajętą łodzią do jednej z karczm za miastem, gdzie po wypiciu turka (wątpliwe, czy tylko jednego) stawali naprzeciw siebie i z odległości kilkunastu kroków wzajemnie zestrzeliwali sobie puste kieliszki ustawione na głowach. Ten, którego zawiodły oko i ręka, płacił rachunek. Gdy Kułakowski wyjechał z Dorpatu, Starzeński – niestety – postanowił kontynuować zabawę z jednym z niemieckich kolegów; tym razem trafił w czoło, kładąc go trupem na miejscu.
Na szczęście nie wszystkie wybryki miały tak tragiczny finał – z reguły wzbudzały tylko śmiech i podziw. Pewnego dnia Kułakowski wjechał na wynajętym koniu na drugie piętro domu, w którym wynajmował mieszkanie. Problemem okazało się jednak opuszczenie budynku, gdyż przerażony koń za żadną cenę nie chciał zejść po schodach. Przenocowano go w mieszkaniu, a następnego dnia rozbito jedną ze ścian zewnętrznych, by spuścić związane zwierzę na ulicę.
Szczególnie początkujący studenci robili wiele, by zyskać poklask otoczenia. Ich ambicją było uznanie za pełnoprawnego bursza, czyli dopuszczenie do udziału w korporacji akademickiej, co znacznie ułatwiało życie w Dorpacie.
„Kto jest w stanie wypić przez dzień – gorszył się Leon Potocki – piętnaście butelek bawarskiego piwa, ten policzony do pierwszej klasy burszów; kto największą niedorzeczność popełni, na przykład: podczas zimy wykąpie się w przeręblu na rzece, na wiosnę podczas największej powodzi podpłynie pod same koła młyńskie, kto aby prędzej wyjść z mieszkania, zamiast przez schody z pierwszego piętra z okna zeskakuje na ulicę, kto za byle słówko rąbie się i strzela; ten otrzymuje pierwszy stopień burszowskiej brawury”7.
Nic zatem dziwnego, że zachwyt wzbudził pewien polski student, gdy wraz z kolegami ratując inwentarz z płonącego chlewa, wyjechał na ulicę na dorodnym wieprzu. Nie zanotowano, czy był wówczas całkowicie trzeźwy, czy jednak nie do końca…
Codzienne życie polskich studentów
Jak powszechnie wiadomo, studia są dość kosztownym przedsięwzięciem, szczególnie gdy nauka odbywa się daleko od domu. Dlatego większość studentów starała się oszczędzać na wynajmowanych mieszkaniach (akademiki jeszcze wówczas nie istniały). Często były to „istne dziury i klatki mieszkaniowe, najczęściej na ostatnich piętrach lub na strychu wysokich domów”. Cena wynajęcia takiego lokalu wnosiła około 7 rubli za semestr (około 90 euro), do czego należało dodać 2–3 ruble miesięcznie za sprzątanie i pranie. Oczywiście zdarzali się też znacznie zamożniejsi studenci, którzy korzystali z eleganckich, w pełni umeblowanych lokali. Koszt użytkowania dwupokojowego mieszkania zaczynał się od 15 rubli za pół roku.
Natomiast jedzenie nie było specjalnie drogie, a punkty zbiorowego żywienia w większości nastawiały się na miejscowych studentów. Jak wiadomo, popyt kształtuje ceny, zatem w Dorpacie panowała „tanizna nadzwyczajna”.
„Obiad – wspominał ziemianin Stanisław Czekanowski – złożony z dobrej, obfitej, mięsnej zupy i do wyboru herbaty lub czarnej kawy, z chlebem bez ograniczeń – 25 kopiejek. Byli i tacy koledzy, którzy jedli samą zupę, ale ci dostawali taki dodatek mięsa z zupy, że sama zupa starczała im za cały obiad”8.
Często opłacano stały abonament za obiady, dzięki czemu ich miesięczny koszt zamykał się w kwocie 3 rubli. Natomiast zamożniejsi studenci wybierali droższe lokale, gdzie płacono 5-6 rubli miesięcznie. Jeszcze więcej (9 rubli miesięcznie) kosztowały posiłki w jadłodajni U Cioci Fall, której właścicielka okazywała wiele zaufania swoim klientom – każdy student wrzucał tam osobiście pieniądze do pudełka i odbierał resztę. Nic zatem dziwnego, że „ciocia Fall” kilkakrotnie ogłaszała upadek swojej firmy, ale wówczas solidarnie zbierano potrzebną kwotę, by wybawić ją z opresji. Wielką renomą cieszyła się także stołówka prowadzona przez panią Rościszewską – serwowane tam obiady uważano wprawdzie za drogie, ale jednocześnie „najlepsze w całym Dorpacie”.
Dla najzamożniejszych studentów roczny koszt nauki zamykał się w kwocie około 500 rubli (około 6,5 tysiąca euro), lecz większość starała się przeżyć za znacznie mniejsze sumy. Najbiedniejsi utrzymywali się za 60 rubli, a jednemu studentowi medycyny udawało się ponoć przeżyć za 10 rubli rocznie!
Zaciągano także kredyty, które do pewnej sumy pokrywała uczelnia. Istniał też system stypendialny, a wypłacane kwoty z reguły wynosiły około 100 rubli rocznie. Nie zmienia to jednak faktu, że znaczna część słuchaczy była zadłużona u krawców i sklepikarzy, z których część dochodziła swoich praw przed władzami uniwersytetu. Zdarzali się też studenci, którzy spłacali swoje zobowiązania dopiero po podjęciu pracy zawodowej.
Dla najbardziej potrzebujących funkcjonowały lombardy, które nie narzekały na brak klientów. Stanisław Czekanowski zastawił tam kiedyś futro, które wykupił dopiero po czterech latach!
„Przez ten czas – tłumaczył – stale któryś z moich kolegów komilitonów oddawał kwit lombardowy drugiemu, opłacali procenty (…). Gorzej było ze złotą dewizką: tę oddawano mi do rąk, gdym w czerwcu co roku jeździł do domu, jakże bowiem mogłem się pokazać rodzicom bez dewizki, inna rzecz, że w Dorpacie nie była mi potrzebna”9.
Wydatki młodzieży akademickiej nie ograniczały się wyłącznie do spraw lokalowych, wyżywienia czy alkoholu. W mieście funkcjonował co najmniej jeden dom publiczny, a do tego działały jeszcze liczne, niezrzeszone córy Koryntu. Ich usługi nie były specjalnie drogie, podobno jednorazowy kontakt kosztował około 30 kopiejek (trochę ponad 4 euro). Mimo to niektórzy zalegali z płatnościami lub korzystali z usług prostytutek na kredyt i rozsierdzone przedstawicielki najstarszego zawodu świata również dochodziły swoich należności u rektora i profesorów.
W wolnym czasie studenci tłumnie uczestniczyli w imprezach kulturalnych, a ich uwielbienie dla przyjezdnych aktorów czy muzyków bywało tak spontaniczne, że niektórzy pasjonaci sztuki trafiali z tego powodu do karceru.
Studenci uprawiali także sport, a poza strzelectwem największą popularnością cieszyły się: szermierka, jazda konna, łyżwiarstwo i wioślarstwo. Żeglowano po Embachu aż do Morza Bałtyckiego, swoich wielbicieli miały także piesze wycieczki. Tym bardziej że estońscy gospodarze byli do Polaków „wybitnie przychylnie usposobieni”.
Gmach Uniwersytetu w Tartu, połowa XIX wieku.
(Biblioteka Narodowa)
Tartu (Dorpat) na pocztówkach, lata 20. XX wieku.
(Biblioteka Narodowa)
Jednym z najbardziej znamienitych absolwentów dorpackiej uczelni był Benedykt Dybowski.
(NAC)
Józef Dziekoński w trakcie studiów pojedynkował się podobno ponad 100 razy (!).
(Biblioteka Narodowa)
Tytus Chałubiński był zagorzałym zwolennikiem zamknięcia konwentu Polonia.
(Biblioteka Narodowa)
Wilhelm Ostwald, noblista z 1909 roku w dziedzinie chemii, także był absolwentem dorpackiej uczelni.
(Wikipedia)
Wejście główne do Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu w Tartu (stan współczesny).
(Wikipedia)
Ogród Botaniczny Uniwersytetu w Tartu późną jesienią.
(Wikipedia)
Konwent Polonia
W Dorpacie powstała najstarsza polska korporacja akademicka – Polonia. Założono ją w 1826 lub 1828 roku i początkowo liczyła 17 członków. Konwent wzorowano na niemieckich korporacjach studenckich, ale czerpano również z tradycji wileńskich filaretów. Identyczne było hasło (Honor, ojczyzna, cnota), a celem działalności – „pogłębianie uczuć patriotycznych, zamiłowania do nauki, poczucia koleżeństwa i solidarności korporacyjnej, wreszcie wzajemna pomoc”10.
Barwami konwentu zostały: amarantowy, błękitny i biały, a przyjęty statut wzorowano na statutach organizacji niemieckich. Działalność Polonii nie trwała jednak zbyt długo, gdyż została zawieszona po wybuchu powstania listopadowego. Władze uczelni obawiały się bowiem, że w innym przypadku Petersburg – pod zarzutem głoszenia niebezpiecznych idei – nakaże rozwiązanie wszystkich związków akademickich.
Członkowie Polonii zeszli do podziemia, a jej odrodzenie nastąpiło w 1834 roku. Zamieniono wówczas barwy konwentu, uwypuklając kolor błękitny, by pokazać, że korporacja nie jest kontynuatorką działalności swojej poprzedniczki. Zabieg się powiódł, a do pierwotnej symboliki powrócono po dziewięciu latach.
Irytację Polaków wzbudzał jednak fakt, że większość niemieckich korporacji odmawiała uznania ich konwentu. Powodowało to liczne zatargi i pojedynki, a jedna z takich spraw zakończyła się śmiercią niemieckiego studenta z konwentu Livonia, który zginął z ręki Stanisława Sołtana.
Po tej tragedii Polonia została ponownie rozwiązana, co zresztą spotkało się z poparciem niektórych jej członków. Szczególnie nawoływał do tego studiujący wówczas w Dorpacie Tytus Chałubiński. Przyszły znakomity lekarz dowodził, że polski konwent nie może naśladować niemieckich wzorów. W efekcie korporacja ponownie zeszła do podziemia.
„Polonia zniosła u siebie powierzchowne znaki – komentował Leon Potocki – skasowała urzędownie korporację swoją, trzyma się zupełnie na osobności, zachowując wszakże ogólne akademickie stosunki i prawidła wzajemnej pomocy”11.
Konwent znów zaczął działać oficjalnie po pięciu latach, a w 1851 roku jej członkom przyznano prawa filisterskie (studentów i absolwentów należących do uznawanej korporacji). Przysługiwało im m.in. prawo do pojedynkowania się na pistolety, co zresztą podkreślała jedna z uchwał konwentu – od jego członków wymagano wyboru tylko tego rodzaju broni.
Po wybuchu powstania styczniowego aż 84 członków Polonii przystąpiło do insurekcji. Skutki były tragiczne – kilku poległo, dwóch zostało straconych, a kilkudziesięciu skazano na zesłanie. Początkowo odbiło się to negatywnie na działalności korporacji i osłabiło nastroje panujące wśród polskich studentów.
„Pierwsze lata po roku 1863 w Dorpacie – wspominał wieczny student Edward Heinrich – zaliczyć należy do najsmutniejszych w ciągu dziesiątków lat. Nadmierna pijatyka, gra w karty, życie hulaszcze bez myśli i poważniejszych celów zaczęło się rozwielmożniać. Wkrótce jednak nastąpiło opamiętanie. Praca organiczna, do której zwrócił się kraj po powstaniu, stała się hasłem dla młodzieży naszej”12.
Po powstaniu styczniowym aż do końca lat 80. korporacja nie była oficjalnie uznawana przez inne konwenty ani władze uczelni. Doszło wręcz do absurdalnej sytuacji, że grupa 200 studentów Polaków posiadała swój związek, „który w gruncie rzeczy był również korporacją, tylko bez barw i chorągwi”.
Brak uznania powodował krótkie rozłamy w konwencie. Ostateczna legalizacja organizacji nastąpiła dopiero w latach 1906–1907, niemal 10 lat po obchodach półwiecza konwentu (za oficjalną datę założenia uznawano 1848 rok). Jednak nastała już inna epoka – przez imperium Romanowów przetoczyła się rewolucja, a wielu studentów działało w komórkach Polskiej Partii Socjalistycznej.
Konwent był jednak zdominowany przez młodzież o poglądach endeckich, a przez jego szeregi przewinęło się ponad 1300 studentów. To więcej niż połowa ogólnej liczby studiujących w Dorpacie Polaków. Warto także pamiętać, że przez długie lata korporacja praktycznie nie funkcjonowała. Liczba jej członków daje zresztą dobre wyobrażenie o wpływach organizacji w miejscowym środowisku akademickim.
Więzi zadzierzgnięte podczas studiów utrzymywano przez długie lata, bez względu na wszelkie przemiany polityczne i ustrojowe.
„Już po śmierci Zdzisława Michalskiego w 1960 roku – wspominała córka lekarza, absolwenta Dorpatu – odwiedziło nasz dom dwóch eleganckich starszych panów: »Filistrówno, przyszliśmy się dowiedzieć, czy nie jest potrzebna jakaś pomoc?...«. W ten sposób przekonałam się, że brać konwentowa łączy wszystkich w jedną rodzinę i że ten zaszczyt jest dziedziczony”13.
Przypisy
1 _Uniwersytet w Tartu a Polacy. Rola dorpatczyków w polskiej nauce, kulturze i polityce XIX i XX wieku_, red. S.G. Isakow i J. Lewandowski, Lublin 1999, s. 11.
2 L. Potocki, _Pamiętniki pana Kamertona_, cz. 1, Poznań 1869, s. 229–230.
3 Za: Z. Bednarski, _Egzamin wstępny na uniwersytet w Tartu przed 120 laty według listów Stanisława Janikowskiego_, Warszawa 1972, s. 2.
4 Za: T. Rączka-Jeziorska, _Romantyczne tradycje „państwa burszowskiego” w Dorpacie nad Embachem_, Repozytorium.uwb.edu.pl/jspui/bitstream/113 20/10050/1/T_Raczka_Jeziorska_Romantyczne_tradycje_panstwa_burszowskiego.pdf
5 J. Weyssenhoff, _Wspomnienie z Dorpatu (1879–1884)_, K.M. Górski, J. Weyssenhoff, _Z młodych lat. Listy i wspomnienia_, oprac. I. Szypowska, Warszawa 1985, s. 418.
6 Za: _Uniwersytet…_, s. 33.
7 L. Potocki, _op. cit_., s. 237.
8 S. Czekanowski, _Roczniki długiego żywota mego_, Polona.pl/item/stanislaw -czekanowski-roczniki-dlugiego-zywota-mego-uwagi-o-autorze-i-t ekscie,MTM4NzQxMDQ/0/#info:metadata
9 _Ibidem_.
10 Za: A. Janicki, M. Laszczkowski, _Polskie korporacje bałtyckie przed 1918 rokiem_, Warszawa 2011, s. 43.
11 L. Potocki, _op. cit._, s. 232-233.
12 Za: A. Janicki, M. Laszczkowski, _op. cit._, s. 52.
13 Za: T. Rączka-Jeziorska, _op. cit._