- W empik go
Zapomnienie - ebook
Zapomnienie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 151 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słowo się rzekło – trzeba było wstać przed drugą w nocy, naciągnąć długie buty i iść. Idziemy tedy z panem Alfredem, papierosy palimy, gwarzymy od niechcenia… Idziemy twardą ścieżką między zbożami. Zgięte już ku ziemi kłosy okwitłego żyta do twarzy nam niemal dostają – na każdym z nich wiszą ogromne krople rosy. Z rozkoszą przesuwasz rękę po mokrych kłosach i pozwalasz, by cię biły po twarzy. Pachnie zboże…
Czasami pociąga od Wisły nie wiatr, lecz zdrowy chłód, niby wilgotny oddech ziemi ukrytej w nocy. Nie porusza on ścian zboża, lecz je głaska, dotyka ustami jak pocałunek. Wtedy kłosy leniwo, przez sen tłuką się o siebie i cichy szmer płynie w zbożu. Strząśnięte krople zlatują z łuski kłosów, przypadają do kolan ich, z kurzu zzutych, i wiszą tam do świtu. Z bardzo daleka, z głębi olszyn nad rzeczką, dolatuje odgłos pieśni słowika. Leci po rosie tkliwe nawoływanie: przyjdź, przyjdź, przyjdź!… i nie wysłuchane cichnie między trawami. Nastaje cisza długa, póki nie wypadnie z niej staccato ekstatycznej, gwałtownej, namiętnej, nerwowej, upajającej, miłosnej pieśni. I ta zacichnie w rosach dalekich… Wtedy zadumane olszyny słuchają urwanych, radosnych wybuchów głosu, podobnych do pocałunków. Ale nie czas nam słuchać Szopena olszyny.
Wkraczamy już na szerokie łąki. Nad lasem ciemność się zmniejsza – nie rozprasza się jeszcze, lecz rzednie. Jest tam niby łuna dogasającego pastuszego ogniska. Obok nas ciemno tak jeszcze, że ledwo możemy dojrzeć wyżła Puka, o dwa kroki biegnącego przed nami. Zbliżamy się, brnąc po wysokiej trawie, do lasu, idziemy jego brzegiem po wrzosach, utykając na kretowiskach i krzaczkach jałowcu. Derkacze skrzeczą na przemiany w łąkach, gdzieś daleko odzywa się pierwsza przepiórka i melodyjny jej głos odbija się w lesie. Weselej iść w ciemności z jej wołaniem: – pójdźcie żąć, pójdźcie żąć!…
Jak woda przypływają i otaczają nas zimne fale leśnego chłodu, nasycone zapachem poziomek, jałowcu, młodej wikliny, smoły sosnowej, całym tym nie dającym się opisać, wilgotnym, gęstym, duszącym, a lak zdrowym zapachem lasu, ukrytego w mgłach porannych. Pachnie to jak dziki bukiet.
Bladoniebieski firmament zaczyna wreszcie przeświecać między gałęziami sosen. Zdało się, że eter przejrzysty las napełnia. Nieruchomo, bezwładnie, jakby pogrążone w znużeniu, leżą w powietrzu zwieszone ku ziemi gałęzie sosen. Kontury grubych, w burych sukmanach pni sosnowych odkreślają się już, a jednak toną w niebieskości jak ryby w wodzie, plamami są w jednym wielkim kolorze, rozpływają się w tym żywiole, w szarym przedświcie. Dostrzec już można mgły nad łąkami i pod niezmiernie ostrym kątem padający na nie cień lasu. I odbywa się w oczach zawzięta walka, bój nad boje, cienia ze światłem, odbywa się szybko, niepostrzeżenie, jak uciekanie czasu. Przesuwają się wszystkie fazy napaści, osłabienia, pogromu… Każda ma miarę czasu, ma trwanie, żyje, wysila się, walczy, umiera, a tym straszliwiej, że bez wrzasku, bez odgłosu. Aż wreszcie cień poczyna ustępować. Jest taka minuta przed wschodem słońca, gdy zlatuje w głąb krzaków jałowcu i rokicin, przypada na twarz w trawy, chyłkiem idzie między badylami, rowami i bruzdami, zbliża się do lasu, wreszcie na łeb na szyję doń ucieka, aby tam usiąść pod osłoną sosen, oddychać nocą i patrzeć z wściekłością na bielejące pola. Od tej minuty głośniej krzyczą derkacze, zaczynają wołać przeciągle swoje „ku-wyk” czajki i, jak chłop pracowity, wstaje śpiewać hymn pracy serdeczny brat roli – skowronek.
Drożyna nasza, zarosła trawą, poprzerzynana wyschniętymi kałużami i korzeniami drzew, wybiega czasami na łąkę, by znowu ku lasowi zawrócić. Gdy stosując się do jej kaprysów wyjdziemy z lasu, bierzemy oddalone krzaki za pasące się konie, zbliżamy się ku nim z ostrożnością nadzwyczajną po to chyba, by je kopnąć nogą ze źle tajoną złością, gdy się okażą w całej swej niewinności, rosą białą od stóp do głów jak komżą okryte.
Nareszcie purpurowym płomieniem zapala się zorza nad lasem. Złotopąsowymi brzeżkami otaczają się białe chmurki leżące na niebie jak plamy od bezmyślnych pociągnięć pędzlem na nie zaczętym obrazie. Zdaje się, że jakaś ręka szybko ściąga z widnokręgu oponę czarną i ostatek ciemności wsiąka w ziemię. Wstają wsie z ich wysokimi topolami, co się w świtaniu niebieskimi wydają, kępy drzew, drogi, pola uśmiechnięte i dalekie, dalekie smugi lasów granatowych, jak ogromne zastygłe fale.
Zbliżyliśmy się właśnie do „gajówki” Lalewicza, stojącej pomiędzy chojakami na wydmuchu piaszczystym.