- promocja
Zapomnij, jak się nazywam - ebook
Zapomnij, jak się nazywam - ebook
Skąd masz wiedzieć, komu możesz zaufać… kiedy nie wiesz nawet, kim jesteś? Stoisz przed drzwiami własnego domu. Są w nim jacyś obcy ludzie. I nagle coś do ciebie dociera. Nie pamiętasz, jak masz na imię.
Wylądowała na dworcu po ciężkim tygodniu w pracy. Jej torebka została skradziona, a razem z nią jej tożsamość. W środku było całe jej życie: paszport, portfel, klucze do domu. Kiedy chciała zgłosić przestępstwo, nie mogła sobie przypomnieć własnego imienia. Pamiętała jedynie adres.
Teraz stoi przed domem Tony’ego i Laury. Mówi, że tutaj mieszka. Oni twierdzą, że nigdy jej nie widzieli.
Któreś z nich kłamie.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8972-3 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
John Locke, Rozważania dotyczące rozumu ludzkiego (1690), przeł. Bolesław J. Gawecki1
Nie pamiętam, jak mam na imię.
Powtarzam sobie te słowa jak mantrę, z trudem zachowując spokój. Staram się objąć umysłem ich pełne znaczenie. Cumy mojego dawnego życia się zerwały, teraz muszę pozwolić, by prowadziła mnie chwila obecna.
Spoglądam przez okno pociągu na przemykający za nim pejzaż. Czy ten mężczyzna, który siedzi naprzeciwko, się na mnie gapi? Przyglądam się jego odbiciu w szkle. Na pewno tak właśnie czuje się ktoś, kto traci rozum. Gdzieś z głębi czaszki wytacza się ból. Oddychaj. Dam radę.
Nogi zaczynają mi drżeć. Mocno wciskam stopy w podłogę wagonu, jedną po drugiej. Wzrok skupiam na kanale, który ciągnie się wzdłuż torów. Muszę wziąć się w garść, muszę być dzielna. Jak poradziłby sobie w takiej sytuacji ktoś normalny? Wrzuciłby na luz, dałby mózgowi czas. Żeby synapsy mogły wreszcie zaskoczyć. Pewnie połowie osób w tym przedziale zdarzyło się kiedyś o czymś zapomnieć: urodziny życiowych partnerów, rocznice ślubu, numery PIN, jak mają na imię…
Dojeżdżamy na stację, której nazwa widnieje na moim bilecie. Wysiadam z pociągu i napełniam płuca świeżym wiejskim powietrzem. Ruszam zygzakującym przejściem do ulicy w ślad za kolumną zmęczonych, wracających z pracy ludzi. Czy powinnam kogoś rozpoznać? Godziny szczytu dopiero się zaczynają. Po mojej lewej stronie rzeka wybiera sobie drogę przez łąki, płytki nurt migocze w letnim słońcu. W oddali meczą owce, na boisku do krykieta przy kościele rozlega się radosny okrzyk kibiców. Poza nim ciągną się pola rzepaku w kolorze angielskiej musztardy. Wreszcie kanał – wzdłuż ścieżki holowniczej przycumowane są rzędy kolorowych barek.
Wioska leży zaledwie o godzinę jazdy pociągiem od Londynu, ale sprawia wrażenie głębokiej prowincji. Sielanka. Przechodzę kładką nad trakcjami i ruszam główną ulicą, mijam skrzynkę na listy. Staram się myśleć logicznie. Wiem, że postępuję słusznie. Gdy na lotnisku usiłowałam zgłosić zaginięcie bagażu, facet za biurkiem powiedział, że chwilowa amnezja może mieć najróżniejsze przyczyny, ale jedną z najpowszechniejszych jest stres związany z pracą. W takiej sytuacji najlepiej wrócić do własnego domu. Poczta na wycieraczce, koperty opatrzone imieniem i nazwiskiem. Kiedy spytał, czy dam radę się tam dostać, wyciągnęłam z kieszeni bilet na pociąg – oboje zgodziliśmy się, że pewnie mieszkam właśnie w tej miejscowości.
Przy pubie Pod Zarzynanym Jagnięciem skręcam w prawo, w alejkę pełną starych, krytych strzechą domów. Zbliżam się do ostatniego po prawej – to mała chatka z drzwiami w turkusowym kolorze, ociekająca kwiatami wistarii. Powinna ogarnąć mnie ulga, ale wcale jej nie czuję.
Czuję przerażenie.
Próbuję sobie wyobrazić, jak zamykam za sobą te drzwi, rzucam się na kanapę z dużym kieliszkiem schłodzonego sauvignon blanc, a w telewizji leci jakiś durny program. Tylko że nie mam klucza. Staję przed wejściem do domu i rozglądam się po ulicy, gdy nagle zza drzwi dobiega mnie czyjś głos. Amerykański akcent. Przeszywa mnie dreszcz. Podchodzę do okna i zaglądam do środka. W kuchni kręcą się dwie osoby – ich sylwetki odcinają się na tle nisko stojącego słońca, które wpada z ukosa od tyłu, przez francuskie drzwi ogrodowe. Wpatruję się w nie i niemal zapiera mi dech. Mój wzrok zatrzymuje się na mężczyźnie – stoi przy kuchennej wyspie i kroi sałatę dużym stalowym nożem, w którym odbija się światło. Mam ochotę odwrócić się na pięcie, pobiec z powrotem ulicą, ale zmuszam się, żeby patrzeć, jak sieka. Kobieta stoi za nim przy ceramicznym zlewie typu belfast, nalewa wodę do rondla.
Wracam do drzwi wejściowych i sprawdzam numer domu. Wszystko się zgadza. Palce tak mi się trzęsą, że nie jestem w stanie nacisnąć dzwonka. Zamiast tego kładę obie dłonie na kołatce z kutego żelaza i uderzam, zwieszając głowę niczym pogrążona w modlitwie suplikantka. Om mani padme hum. Po chwili bezowocnego oczekiwania pukam jeszcze raz.
– Ja otworzę – mówi mężczyzna.
Cofam się z powrotem na ulicę i w momencie, kiedy drzwi się otwierają, niemal się potykam.
– W czym mogę pomóc? – pyta mężczyzna z lekkim, niepewnym uśmiechem.
W głowie mi się kręci. Przez chwilę wpatrujemy się w siebie – badamy się wzrokiem, każde szuka czegoś w tym drugim: wyjaśnienia, błysku rozpoznania. Dociera do mnie, że wstrzymuję oddech. On patrzy w dół na moją walizkę, a potem znowu na mnie. Spoglądam na niego tak długo, jak mogę wytrzymać – jedna, dwie, trzy sekundy – aż wreszcie się odwracam.
Wiem, że powinnam coś powiedzieć – „Kim pan jest? Co pan, do cholery, robi w moim domu? Proszę, niech pan powie, że to się nie dzieje naprawdę, nie po tym wszystkim, co dzisiaj przeszłam” – ale nadal milczę. Odebrało mi mowę.
– Jeśli pani coś sprzedaje, to nie jesteśmy zainteresowani – mówi mężczyzna i zaczyna zamykać drzwi. – Przykro mi.
Rozpoznaję jego akcent: to zadziorna, znajoma wymowa z Nowego Jorku. Mężczyzna rzuca kolejne spojrzenie w kierunku mojej walizki. Na pewno myśli, że mam w niej rękawice do piekarnika albo pokrowce na deski do prasowania, czy cokolwiek sprzedają ostatnio domokrążcy.
– Chwileczkę – odzywam się wreszcie, wdzięczna, że przypomniałam sobie, jak się mówi.
Tamten podskakuje na dźwięk mojego głosu. Czyżbym krzyknęła? W moich uszach odzywa się wysokie brzęczenie.
– Tak? – pyta. Twarz ma pociągłą, czujną, oczy bladoniebieskie i głęboko osadzone, do tego schludną kozią bródkę i włosy związane w kucyk. Wyczuwam, że nie lubi zatrzaskiwać ludziom drzwi przed nosem.
– Skarbie, kto to? – woła kobiecy głos zza jego pleców. Angielski akcent.
Mężczyzna rozciąga usta w uśmiechu tak promiennym, że niemal emanuje spokojem. Przed moimi oczami przesuwa się twarz Fleur, na jej wargach też wisi przelotny uśmiech. Przykładam palec do tatuażu na nadgarstku. Zakrywa go rękaw bluzki. Wiem, że obie sprawiłyśmy sobie taki sam: piękny kwiat lotosu, fioletowy, częściowo rozchylony. Gdybym tylko mogła przypomnieć sobie coś więcej.
– Ja tu mieszkam – przemawiam wreszcie z trudem. – Byłam w delegacji. To mój dom.
– Pani? – pyta mężczyzna, krzyżując ramiona i opierając się plecami o framugę. Jest dobrze ubrany: koszula w kwiatowy wzór, zapięta po kołnierzyk, lekki szaroczarny kardigan, dizajnerskie dżinsy. Moje słowa chyba bardziej go bawią, niż zaskakują. Rozgląda się po ulicy – może szuka ukrytej kamery telewizyjnej i prezentera z mikrofonem w ręce. A może zwyczajnie ulżyło mu, że nie próbuję mu wcisnąć jakiegoś magicznego produktu z aloesu.
– Klucze miałam w torebce, ale zgubiłam ją na lotnisku razem z paszportem, laptopem, iPhone’em, portmonetką… – Cichnę, dzwonienie w uszach staje się nie do zniesienia. – Właśnie miałam odebrać zapasowy klucz od sąsiadów, a potem chciałam zadzwonić na policję i zgłosić, że…
Ziemia jakby się podnosi. Zmuszam się, żeby znowu spojrzeć na mężczyznę, ale widzę tylko Fleur w drzwiach jej mieszkania – pyta, czy chcę wejść do środka. Robię głęboki wdech, wizualizuję sobie drzewo bodhi i postać siedzącą bez ruchu pod jego kojącymi, świętymi konarami. Nic nie działa. Myślałam, że sobie poradzę, ale nie dam rady.
– Mogę wejść do środka? – pytam. Moje ciało chwieje się tak, że nie umiem nad nim zapanować. – Proszę?
Ręka na moim łokciu łagodzi upadek.2
– Jaka ona piękna.
– Ja tam nie zauważyłem.
– Daj spokój, przecież jest prześliczna.
– Ona potrzebuje pomocy.
– W przychodni powiedzieli, że oddzwonią za kwadrans.
Leżę z zamkniętymi oczami i słucham. Są w kuchni, tam, gdzie po raz pierwszy zobaczyłam ich przez okno, a ja leżę w małym saloniku od frontu domu. Jego głos jest pewny siebie, opanowany. Jej – cichszy, więcej w nim wahania. Po tym, jak zemdlałam pod drzwiami, obudziłam się na kanapie. Rozmawiałam przez chwilę z tą kobietą – ma na imię Laura – i zapewniłam, że nic mi nie jest, muszę tylko poleżeć przez moment z zamkniętymi oczami, aż przestanie mi się kręcić w głowie. To było pięć minut temu.
– Lepiej się pani czuje? – pyta Laura, wchodząc do salonu.
– Tak, trochę – odpowiadam, odwracając ku niej głowę. – Dziękuję.
Trzyma duży kubek z naparem ze świeżej mięty. Zauważam, że rękaw mojej bluzki się podwinął i częściowo odsłania tatuaż z lotosem.
– Przyniosłam dla pani – mówi Laura, stawiając kubek na niskim hinduskim stoliku przed kanapą. Na naczyniu jest rysunek kota w jogińskiej pozycji bohatera. Odruchowo siadam prosto. – Zadzwoniliśmy do miejscowej przychodni, tu w wiosce – ciągnie Laura, zerkając na mój nadgarstek. – Lekarka za chwilę oddzwoni.
– Dziękuję – powtarzam. Głos mam słaby.
– Nadal kręci się pani w głowie?
– Trochę.
Sięgam po miętę.
Laura jest nieco po trzydziestce. Ma na sobie legginsy na trzy czwarte i odblaskowy sportowy top, jakby właśnie wybierała się pobiegać. Jest w dobrej formie: wysoka i zadbana, włosy ma ściągnięte w kok, skórę promienną. Wyglądałaby niemal nierealistycznie dobrze, gdyby nie wyraźne cienie pod oczami.
– Tony mówi, że wzięła pani nasz dom za swój – mówi, siląc się na lekki ton. Sączę miętę, gorącą i miodowo słodką, w nadziei, że rozproszy lodowaty strach gnieżdżący się w moim żołądku. – I że chciała pani iść po klucze. Do naszych sąsiadów.
Znowu zdobywa się na parsknięcie śmiechem, ale natychmiast go tłumi i odwraca głowę.
– Bo to jest mój dom – odpowiadam szeptem, ściskając kubek w rękach, żeby się ogrzać.
Czuję, że Laura się jeży. Nie w oczywisty sposób – chyba jest na to za miła – ale coś w niej ulega prawie niewykrywalnej przemianie. Tony, który na pewno podsłuchiwał, podchodzi do drzwi łączących salon z kuchnią.
– Dziękuję za herbatę – mówię, żeby nie psuć miłej atmosfery. – I że zadzwonili państwo do przychodni. Na pewno nic mi nie będzie.
– O ile nadal nie będzie pani myśleć, że to jej dom – odpowiada Tony. Uśmiecha się, ale w jego głosie wyczuwam ślad samca broniącego swojego terytorium. Mój tatuaż wciąż jest na widoku. Po kilku sekundach od niechcenia obciągam rękaw.
Znowu upijam łyk mięty, po czym rozglądam się po niskim pomieszczeniu. Wszystko tu jest nieskazitelne, każda rzecz ma swoje miejsce. W dużej wnęce po starym palenisku zainstalowano piecyk na drewno; z boku leży sterta polan, okrągłych jak buddyjskie młynki modlitewne, schludnie ułożonych. Na regaliku kolekcja książek o jodze i poradników, wszystko ustawione według rozmiaru. Drewniana plansza do kapucyna ze szklanymi kulkami czekającymi w gotowości do gry. Nawet patyczki dyfuzora zapachu Seszele marki The White Company, które stoją na parapecie, zostały perfekcyjnie rozmieszczone. Może wyposażenie się zmieniło, ale proporcje domu nadal są mi znajome.
– Przyjechałam tu, bo… – Przerywam, zaskoczona emocjami przebijającymi z mojego głosu. – Ostatnio miałam trudności w pracy. A dzisiaj, kiedy wróciłam po konferencji, moja torebka zniknęła na lotnisku. Chciałam to zgłosić, ale nie mogłam sobie przypomnieć własnego imienia i nazwiska. – Znowu milknę.
– Ale teraz już je pani pamięta? – pyta Laura i spogląda na Tony’ego. – Wszyscy miewamy chwile, kiedy pamięć nam szwankuje.
Tony odwraca wzrok.
Ja natomiast kręcę głową. Nie pamiętam, jak mam na imię.
– Jedyne, co mogłam sobie przypomnieć na lotnisku, to gdzie mieszkam. Pomyślałam, że jeśli tylko uda mi się tutaj dotrzeć, do domu, do mojego azylu, wszystko będzie dobrze. A jedyną rzeczą, której nie zgubiłam, był bilet powrotny na pociąg. Znalazłam go w kieszeni.
– Bagaże też pani ma – zauważa Tony, pokazując w stronę drzwi wejściowych, przy których stoi moja walizka, nadal z wyciągniętą rączką. – Gdzie była ta konferencja? – pyta. Teraz wydaje się bardziej zaciekawiony, mniej defensywny.
Czuję nadchodzące łzy i nie próbuję ich powstrzymać.
– Nie wiem.
– Już dobrze – mówi Laura, siadając przy mnie na kanapie. Obejmuje mnie i uświadamiam sobie, że jestem jej za to wdzięczna. To był ciężki dzień.
– Na rączce powinna być naklejka z miastem wylotu – mówi Tony, ruszając w kierunku walizki.
– Urwała się. Zanim zdjęłam walizkę z pasa.
Tony patrzy na mnie znacząco, a mnie łamie się głos. Widzę się w hali przylotów, jak siedzę na krawędzi porzuconego wózka na bagaże i gapię się na te same sześć walizek jeżdżących w kółko na pasie. Wreszcie pojawiła się i moja, a za nią duża, nieregularna paczka owinięta w czarny plastik obklejony taśmą. Przed moimi oczami pojawił się i zniknął wizerunek Fleur – jej ciało złożyło się do środka jak u kontorsjonistki, nic tylko łokcie i kolana.
– I naprawdę nie pamięta pani, gdzie była ta konferencja? – pyta Tony.
– Możliwe, że w Berlinie. – Kolejna wizja Fleur: tańczy jak szalona, oczy jej błyszczą. Mrugam, a ona znika, ginie w otchłani.
– W Berlinie? – powtarza Tony. Nie umie zamaskować zdziwienia. – To już coś. A linia lotnicza?
– Wylądowałam na terminalu piątym.
– Czyli British Airways. Pamięta pani, o której godzinie?
– Dziś rano.
– Z samego rana?
– Nie jestem pewna. Przepraszam. Od razu przyjechałam tutaj. To chyba był późny ranek… Jakoś w porze lunchu?
– I nie pamięta pani, jak ma na imię?
– Tony – przerywa mu Laura.
Znowu zaczynam płakać – przeraża mnie, jak to wszystko brzmi w ustach innej osoby. Muszę być silna, uporam się z tym krok po kroku. Laura ponownie mnie obejmuje.
– Wiem tylko, że to mój dom – mówię, osuszając oczy chusteczką, którą mi podaje. – W tej chwili nie pamiętam nic więcej. Ale to jest mój dom.
– Chyba wie pani, że to niemożliwe – odpowiada Tony. – Mogę pani pokazać akt własności.
– Nieważne – wtrąca Laura i znowu upomina go spojrzeniem, a on siada na drugiej kanapie, naprzeciwko nas. – Powinniśmy zadzwonić na policję – dodaje. – I zostawić nasz numer telefonu. Na wypadek gdyby ktoś na lotnisku znalazł pani torebkę.
Wszyscy milczymy, jej słowa osiadają w pokoju niczym pył – stare cegły kominka zasysają je, aż nic po nich nie zostaje.
– Ale to chyba nie ma sensu, prawda? – mówi Tony po kilku sekundach, tym razem ciszej. – Jeśli ona nadal nie pamięta, jak się nazywa.
Znowu cisza. Muszę im powiedzieć wszystko, co wiem o tym domu, każdy szczegół, jaki tylko mogę sobie przypomnieć.
– Moja sypialnia jest na górze po lewej stronie, a po drugiej stronie schodów znajduje się druga, akurat na tyle duża, żeby zmieściło się w niej podwójne łóżko – zaczynam. – Obok mieści się łazienka: w rogu kabina prysznicowa, pod oknem wanna. Za łazienką jest jeszcze jeden pokoik, bardziej schowek niż sypialnia, a nad nim stryszek.
Laura spogląda na Tony’ego, który gapi się na mnie z niedowierzaniem.
– Na końcu ogrodu jest ceglana przybudówka, w sam raz na biuro – ciągnę. – A w ubikacji na dole jest drugi prysznic.
Już mam kontynuować i wyliczyć spiżarnię przy kuchni, ale wtedy dzwoni telefon.
– To na pewno z przychodni – mówi Laura i bierze słuchawkę ze stolika przed nami. Czuję, że cieszy się z tej przerwy w rozmowie.
Siedzę cicho, podczas gdy ona opowiada lekarce o kobiecie, która właśnie pojawiła się w ich domu i twierdzi, że tutaj mieszka. Tony masuje ją po grzbiecie. Odwracam wzrok, zamykam oczy. To wszystko jest za bardzo przytłaczające.
– Tak, mówi, że nie pamięta, jak się nazywa… Ani gdzie była… Mówi, że tutaj mieszka… Nie pytałam. – Laura zakrywa słuchawkę dłonią. – Pyta o pani datę urodzenia.
Sądząc po jej minie, Laura sama zdaje sobie sprawę, że to pytanie również jest bezcelowe. Kręcę głową.
– Też nie wie – przekazuje Laura. Słucha przez chwilę, po czym znowu się odzywa: – Paszport zgubiła na lotnisku, razem z kartami kredytowymi, laptopem – tu kolejne spojrzenie w moją stronę – i wszystkimi innymi dowodami tożsamości.
Potwierdzam ruchem głowy. Ona znowu słucha, tym razem dłużej. Chyba całkiem nieźle zna tę lekarkę. Może się przyjaźnią.
– Dzięki, Susie. Naprawdę to doceniam.
Odkłada telefon.
– Doktor Patterson, jedna z tutejszych lekarek, przyjmie panią dziś wieczorem. W ramach osobistej przysługi. Chciała od razu posłać panią na ostry dyżur, żeby sprawdzić, czy nie chodzi o jakiś fizyczny uraz: uderzenie w głowę, udar, coś w tym stylu, ale ją od tego odwiodłam. W zeszłym tygodniu przeszliśmy tam prawdziwe piekło, prawda, kochanie? – Spogląda na Tony’ego, który kiwa głową ze współczuciem.
– Siedzieliśmy tam sześć godzin – dodaje.
Aż się wzdragam na myśl, że miałabym spędzić tyle czasu w szpitalu.
– Nie jest pani zarejestrowana w przychodni, więc umówiłam wizytę na moje nazwisko.
– Dziękuję – odpowiadam.
– A może jest zarejestrowana? – zastanawia się Tony.
– Nie wiem – mówię. – Bardzo przepraszam. Zwaliłam się państwu na głowę.
– Słyszała pani o czymś takim jak amnezja dysocjacyjna? – pyta Laura.
Tony unosi głowę.
– Wspomniała o tym Susie, to znaczy doktor Patterson. Duża trauma albo stres mogą wywołać tymczasową utratę pamięci. Chyba nazwała to fugą. Opowie pani więcej, kiedy się z nią zobaczymy. Ale to wraca. Znaczy pamięć. Z czasem. Niech się pani nie martwi. – Kładzie rękę na mojej dłoni.
– Całe szczęście – odpowiadam. – Czy mogę skorzystać z waszej ubikacji?
– Oczywiście.
– Wie pani, gdzie jest łazienka – dodaje Tony, przepuszczając mnie, kiedy przechodzę obok niego.
Nie odpowiadam. Pierwsze drzwi po lewej za kuchnią.