- W empik go
Żar - ebook
Żar - ebook
Żar był pierwszym wydanym w Polsce dziełem Sándora Máraiego. Ta niewielka powieść w swej zewnętrznej warstwie mówi o męskiej przyjaźni, zburzonej przez miłosny trójkąt, przede wszystkim jednak jest refleksją nad potrzebą poznania prawdy, ale także nad niemożnością dotarcia do sedna minionych zdarzeń. Choć bohaterowie są już starzy, na przeszłość ciągle kładzie się cień niepewności – i to napięcie udziela się również czytelnikowi, który do końca nie otrzymuje prostych odpowiedzi.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-07-03580-2 |
Rozmiar pliku: | 939 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przed południem generał długo przebywał w tłoczni wina. O świcie udał się z winogrodnikiem do winnicy, ponieważ wino w dwóch beczkach zaczęło fermentować. Minęła już jedenasta, gdy skończył z butelkowaniem i wrócił do domu. Na werandzie, zalatującej stęchlizną od wilgotnych kamieni, pomiędzy filarami stał sztywno łowczy; gdy pan się zbliżył, wyciągnął ku niemu rękę z listem.
– Czego chcesz? – powiedział generał i urażony przystanął. Odsunął z czoła słomkowy kapelusz, którego szerokie rondo całkowicie ocieniało jego czerwoną twarz. Już od paru lat nie otwierał i nie czytał listów. Korespondencję przyjmował i sortował ekonom w biurze zarządcy majątku.
– Posłaniec przyniósł – powiedział łowczy, nadal stojąc sztywno.
Generał rozpoznał pismo, wziął list i włożył go do kieszeni. Wszedł do chłodnego przedsionka i bez słowa oddał łowczemu swój kapelusz i laskę. Z kieszonki na cygara wyjął okulary, podszedł do okna i w półmroku, w świetle przedostającym się przez szczeliny do połowy opuszczonych żaluzji, zaczął czytać list.
– Zaczekaj – powiedział przez ramię do łowczego, który już miał odejść z kapeluszem i laską.
Wcisnął list do kieszeni.
– Niech Kalman zaprzęgnie na szóstą. Do landa, bo będzie deszcz. Niech włoży strój galowy. Ty tak samo – powiedział z nieoczekiwanym naciskiem, jakby go coś rozzłościło. – I wszystko ma błyszczeć. Natychmiast bierzcie się do czyszczenia karety, sprzętu. Włóż liberię, rozumiesz? I usiądziesz na koźle obok Kalmana.
– Rozumiem, wielmożny panie – powiedział łowczy i spojrzał swojemu panu prosto w oczy. – Na szóstą.
– Wyjeżdżacie o wpół do siódmej – powiedział generał i przez chwilę bezgłośnie poruszał ustami, jakby liczył. – Zgłosisz się pod Białym Orłem. Powiesz tylko tyle, że ja cię posłałem, że kareta przyjechała po pana kapitana. Powtórz.
Łowczy powtórzył jego słowa. Wówczas – jakby chciał jeszcze coś powiedzieć – generał podniósł rękę i spojrzał na sufit. Ale nie powiedział nic, poszedł na piętro. Łowczy, w postawie na baczność, odprowadził go szklanym wzrokiem, odczekał, aż krępa, barczysta postać zniknie za załomem, za rzeźbioną kamienną balustradą.
Generał wszedł do swojego pokoju, umył ręce i zbliżył się do wysokiego pulpitu, pokrytego cienkim zielonym suknem z plamami po atramencie, gdzie było pióro i kałamarz oraz ułożone jeden na drugim, starannie co do milimetra, oprawione w płótno w pepitę szkolne zeszyty, w jakich uczniowie piszą swoje wypracowania. Pośrodku pulpitu stała lampa z zielonym abażurem; zaświecił ją, bo w pokoju było ciemno. Za spuszczonymi żaluzjami, w wysuszonym, spieczonym, zeschniętym ogrodzie, płonęło lato w ostatnim wybuchu furii; było niczym podpalacz, który nim pójdzie w świat, w bezmyślnej wściekłości puszcza z dymem okoliczne pola. Generał wyjął pomięty list, starannie wygładził papier i w silnym świetle, z okularami na nosie, jeszcze raz przeczytał proste i krótkie rządki, karbowane literami, które były jak drzazgi. Czytał z rękoma założonymi do tyłu.
Na ścianie wisiał kalendarz z cyframi wielkimi jak pięści. Czternasty sierpnia. Generał spojrzał w sufit, liczył. Czternasty sierpnia. Drugi lipca. Liczył czas, jaki upłynął pomiędzy dawno minionym dniem i dniem dzisiejszym. Czterdzieści jeden lat, powiedział półgłosem. Od pewnego czasu mówił głośno w swoim pokoju, także gdy był sam. Czterdzieści lat, rzekł po chwili, zmieszany. I jak uczniak, który gubi się wśród powikłań trudnej lekcji, poczerwieniał, odchylił ciężką głowę i przymknął klejące się powieki. Czerwona szyja odcina się od kołnierza kukurydzianożółtej marynarki. Tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty dziewiąty, drugi lipca, to wtedy było polowanie, pomrukiwał. Potem umilkł. Zafrasowany oparł się łokciami o pulpit, jak wkuwający uczeń, i ponownie zapatrzył się w tekst, w tych kilka ręką skreślonych słów, w list. Czterdzieści jeden lat, powiedział w końcu, ochryple. I czterdzieści trzy dni. A więc tyle to trwało.
I jakby nagle ogarnął go spokój, zaczął się przechadzać. Sala była sklepiona, filar na środku podtrzymywał jeden z łuków. Niegdyś były to dwa pokoje, sypialnia i garderoba. Wiele lat temu – myślał już tylko dziesiątkami lat, nie lubił dokładnych liczb, jakby każda z nich przypominała coś, co lepiej było zapomnieć – kazał rozebrać ścianę między pokojami. Pozostawiono jedynie ten filar, który podtrzymywał środkowy łuk sklepienia. Domostwo wzniesiono przed dwustu laty, zbudował je pewien dostawca wojenny, który sprzedawał owies austriackim kawalerzystom, a potem został księciem. Wtedy zbudowano cały pałac. Generał urodził się tutaj, w tym pokoju. W owym czasie ten dość ciemny pokój na tyłach, z oknami wychodzącymi na ogród i zabudowania gospodarskie, był pokojem jego matki, zaś ten pogodniejszy, bardziej przewiewny – garderobą. Przed paroma dekadami, kiedy wprowadził się do tego pałacowego skrzydła, zburzono ścianę oddzielającą sypialnię matki i dwa pokoje rozrosły się w jedną mroczną salę. Od drzwi do łóżka było siedemnaście kroków. A osiemnaście kroków od ściany tylnej, ogrodowej, do balkonowej. Wiele razy obliczał, wiedział to dokładnie.
Żył w tym pokoju jak chory, który przyzwyczaił się do wyznaczonej mu przestrzeni. Jakby ta przestrzeń była skrojona na jego ciało. Mijały lata i nigdy nie przeszedł do drugiego skrzydła, gdzie ustawiły się w szeregu trzy salony: zielony, niebieski i czerwony, ze złotymi żyrandolami. Stamtąd okna wychodziły na park, na kasztanowce, które wiosną przechylały się przez balkonową kratę i chełpiąc się różowymi świeczkami oraz ciemnozieloną wspaniałością, stały półkolem przed brzuchatą wypukłością południowego skrzydła, przed kamiennymi balustradami balkonów. Krępe anioły podtrzymywały balustrady. Chodził do tłoczni albo do lasu, albo – każdego ranka, także zimą, także wtedy, gdy padał deszcz – nad potok z pstrągami. Po powrocie do domu szedł z westybulu prosto na piętro do swojego pokoju i tam jadł posiłek.
– A więc powrócił – powiedział teraz głośno, pośrodku pokoju. – Po czterdziestu jeden latach. I czterdziestu trzech dniach.
Kiedy wypowiedział te słowa, nagle poczuł się bardzo zmęczony, jakby dopiero teraz zrozumiał, jaki to kawał czasu – czterdzieści jeden lat i czterdzieści trzy dni; zachwiał się. Usiadł w skórzanym fotelu z wystrzępionym oparciem. Na stoliku, pod ręką, leżał srebrny dzwonek; generał zadzwonił.
– Niech przyjdzie tu Nini – powiedział lokajowi. Po chwili, grzeczniej: – Proszę.
Nie poruszył się, siedział ze srebrnym dzwonkiem w ręku, aż przyszła Nini.2
Nini miała dziewięćdziesiąt jeden lat i nadeszła szybko. W tym pokoju niańczyła generała. Była tutaj, w tym pokoju, kiedy generał przyszedł na świat. Miała wtenczas szesnaście lat, i była bardzo piękna. Niska, muskularna i spokojna, jakby jej ciało posiadło jakąś tajemnicę. Jakby coś ukrywało w kościach, we krwi, w skórze, tajemnicę czasu albo życia, której nie można nikomu wyjawić, nie można przełożyć na obcy język, słowa nie uniosłyby tej tajemnicy. Była córką wiejskiego listonosza, urodziła dziecko, gdy miała szesnaście lat, i nie powiedziała nigdy nikomu, kto był ojcem dziecka. Karmiła generała, bo miała dużo mleka; kiedy ojciec wyrzucił ją z domu, przyszła do pałacu. Nie miała niczego, prócz jednej sukni i w kopercie kosmyka włosków zmarłego dziecka. W takim stanie przybyła do pałacu. Na sam poród. Pierwszy łyk mleka generał wyssał z piersi Nini.
Przeżyła w tym pałacu, milcząco, siedemdziesiąt pięć lat. Zawsze uśmiechnięta. Jej imię przelatywało przez pokoje, jakby mieszkańcy pałacu nawzajem zwracali sobie na coś uwagę. Wołano: „Nini!”, jakby mówiono: „Ciekawe, że też na świecie jest jeszcze coś innego niż egoizm, namiętność, próżność, to właśnie Nini…”. A że była wszędzie tam, gdzie być powinna, nigdy nie rzucała się w oczy. A że zawsze była w dobrym humorze, nigdy jej nie spytano, jak może być w dobrym humorze, skoro odszedł mężczyzna, którego kochała, i zmarło jej dziecko, dla którego wezbrało w niej mleko. Wykarmiła piersią i wychowała generała, a potem minęło siedemdziesiąt pięć lat. Czasami świeciło słońce nad pałacem i rodziną, wówczas, śród ogólnej radości, spostrzegano, że Nini także się uśmiecha. A potem zmarła hrabina, matka generała, i Nini swoją suknią zamoczoną w occie wytarła czoło zmarłej, powleczone białym, zimnym, śluzowatym potem. Pewnego dnia przyniesiono na noszach ojca generała, który spadł z konia i żył jeszcze pięć lat. Pielęgnowała go Nini. Czytała mu po francusku, a że nie znała tego języka, czytała pojedyncze litery; nie umiała poprawnie wymawiać słów, dlatego czytała kolejne litery, bardzo powoli, tak jak następowały po sobie. I chory wszystko rozumiał. A potem generał ożenił się i kiedy nowożeńcy wrócili z podróży poślubnej, Nini czekała na nich w pałacowej bramie. Ucałowała rękę swojej nowej pani i wręczyła jej róże. Wtedy także się uśmiechała; generał czasem wspominał tamtą chwilę. Potem zmarła pani, znacznie później, po dwudziestu latach, i Nini pielęgnowała grób i dbała o stroje zmarłej pani.
Nie miała w tym domu żadnego tytułu ani stanowiska, ale czuło się jej siłę. Jedynie generał mniej więcej orientował się, że Nini jest już po dziewięćdziesiątce. Nikt o tym nie mówił. Energia Nini przepływała przez dom, ludzi, ściany, przedmioty niczym tajemniczy prąd, który na małej scenie wędrownego teatru lalek wprawia w ruch postać Witezia Janósa i Śmierć. Niekiedy wydawało się, że dom i przedmioty mogłyby – na podobieństwo starych materiałów, które ulegają unicestwieniu, rozpadają się, gdy ktoś ich niespodzianie dotknie – runąć, gdyby siła Nini nie trzymała razem tego wszystkiego. Po śmierci żony generał wyjechał. Wrócił po roku. I nieoczekiwanie przeprowadził się do starego skrzydła, do pokoju swojej matki. Zamknął nowe skrzydło, które zamieszkiwał był z żoną: kolorowe salony, gdzie już strzępiła się jedwabna tapeta, duży gabinet z kominkiem i książkami, wejście na piętro z jelenimi rogami i wypchanymi cietrzewiami, z wyprawionymi głowami kozic, obszerną jadalnię, z której okien było widać dolinę i miasto, a dalej niebieskosrebrne góry, pokoje żony i swoją sypialnię w pobliżu jej pokoju. Od trzydziestu dwu lat – kiedy umarła pani i generał powrócił z zagranicznej podróży – tylko Nini zaglądała do tych pokoi, oraz służba, kiedy je – co dwa miesiące – sprzątano.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki