Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Żar, żarliwość - ebook

Data wydania:
28 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żar, żarliwość - ebook

W „Żarze, żarliwości”, nowym zbiorze intymnych rozmów Katarzyny Kubisiowskiej – kontynuacji tomu „Blisko, bliżej” –  autorka nieszablonowych i odkrywczych wywiadów zaprasza swoich bohaterów do rozmowy o pasji. O tym, co wypełnia nasze życie treścią i nadaje mu smak. O tym, co daje nam sens, ale i schronienie. O tym, co w nas płonie.
Rozmówcy Kubisiowskiej pochodzą z różnych światów – literatury, filmu, muzyki, przyrody, fotografii – ale jest coś, co mają wspólnego: to, że odnaleźli w swoim życiu prawdziwą pasję, której poświęcili swoje życie, całe lub w części. Łączy ich też to, że usiedli naprzeciwko Katarzyny Kubisiowskiej, by się z nią tym żarem podzielić.
A ty? Co w tobie płonie?

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368217162
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

IRE­NE­USZ KA­NIA

Me­cha­niczna do­sko­na­łość

KA­TA­RZYNA KU­BI­SIOW­SKA: Kto Pana na­uczył jeź­dzić na ro­we­rze?

IRE­NE­USZ KA­NIA: Sam się na­uczy­łem. W moim po­ko­le­niu i w moim mia­steczku nikt nas nie uczył. Wy­star­czyło, by gro­mada sied­mio-, ośmio­lat­ków do­rwała ro­wer... Wtedy każdy na wła­sną rękę pró­bo­wał jeź­dzić.

Trzeba było tylko ten ro­wer do­rwać – w po­ło­wie lat 40. to chyba nie była pro­sta sprawa.

Mia­łem o tyle do­brą sy­tu­ację, że w domu był ro­wer. Oj­ciec po­sia­dał przed­wo­jenną damkę, bar­dzo ciężką, wa­żyła z 20 ki­lo­gra­mów. Jako dziecko by­łem mi­krus, więc była dla mnie wy­zwa­niem. Uczy­łem się, gdy mia­łem sześć lat, do­brze to pa­mię­tam, bo wtedy uro­dziła się moja sio­stra. Sta­łem na pe­da­łach, a kie­row­nicę mia­łem nad głową. Ale na­uczy­łem się.

Tak od razu?

Nie obyło się bez dra­ma­tycz­nych przy­gód. Któ­re­goś dnia je­cha­łem na­szą ulicą, która na­zy­wała się Krótka, ale była nie tyle krótka, co bar­dzo stroma. Roz­pę­dzi­łem się mocno, a tu wi­dzę na­prze­ciwko sie­bie są­siadkę z dwoma wia­drami peł­nymi wody. Pę­dzę na nią i wiem, że musi na­stą­pić zde­rze­nie, bo jesz­cze nie umiem skrę­cać i ha­mo­wać. Wia­dra jej wy­pa­dły, prze­wró­ciła się, ja na nią, na nas ro­wer. Na­ro­biła wrza­sku. Ro­dzice i ja po­tem ją prze­pra­sza­li­śmy.

Pa­mięta Pan mo­ment, kiedy po­czuł, że pa­nuje nad ro­we­rem?

Tro­chę czasu mu­siało upły­nąć, do­póki nie do­sta­łem ro­weru na mój wy­miar. A to zda­rzyło się po dwóch la­tach. Wtedy po­czu­łem się pa­nem ro­weru i za­czą­łem na nim wy­czy­niać akro­ba­tyczne cuda: jazda na jed­nym kole, jazda bez trzy­ma­nia kie­row­nicy, sto­jąc na pe­da­łach... Usi­ło­wa­łem sta­nąć na­wet na rę­kach na kie­row­nicy, ale to mi się na szczę­ście ni­gdy nie udało, bo nie wiem, czy był­bym dziś w ca­ło­ści. W tam­tym cza­sie jeź­dzi­łem dużo z moim przy­ja­cie­lem. By­li­śmy ró­wie­śni­kami, mie­li­śmy tę samą fi­zyczną wy­dol­ność i po­ziom umie­jęt­no­ści.

Ważny jest przy­ja­ciel do wspól­nych po­dróży?

Ważny. Gdy wy­ru­sza się na dłuż­sze, mę­czące trasy i chce się je­chać szybko, a wieje wiatr, to nie­oce­nioną rze­czą jest zmie­nia­nie się na pro­wa­dze­niu. Ten pierw­szy wy­twa­rza za sobą w od­le­gło­ści pię­ciu-sze­ściu me­trów wo­rek próżni, w któ­rym jest mniej­szy opór po­wie­trza, więc je­dzie się o wiele ła­twiej, da się od­po­cząć. Ale przy­cho­dzi mo­ment, że trzeba kum­pla zmie­nić – wtedy od­po­czywa on. W ten spo­sób we dwójkę można bez więk­szego zmę­cze­nia po­ko­ny­wać dłu­gie od­le­gło­ści – to nie­sły­cha­nie wy­dajny sys­tem, dziś prak­ty­ko­wany w dru­ży­no­wych wy­ści­gach. A my jako dzieci sami go od­kry­li­śmy.

Długo ra­zem jeź­dzi­li­ście?

Do mo­jego 14. roku ży­cia, po­tem z domu wy­rwały mnie roz­ma­ite cho­roby. Do ro­dzin­nego Wie­lu­nia wró­ci­łem, by jako 18-la­tek zdać ma­turę. Ro­weru już nie mia­łem, lecz za­ją­łem się in­nym spor­tem – lek­ko­atle­tyką. Ska­ka­łem, rzu­ca­łem dys­kiem i oszcze­pem... To mnie po­chło­nęło. A w 1959 r. po­sze­dłem na stu­dia do Kra­kowa i tam za­czą­łem tre­no­wać pod­no­sze­nie cię­ża­rów. Na ro­wer po­now­nie wsia­dłem w 1969 r., za­trud­ni­łem się wtedy w Cen­tral­nym Ośrodku Chłod­nic­twa, prze­sie­dzia­łem tam sie­dem lat. Po­cząt­kowo pra­co­wa­łem jako do­ku­men­ta­li­sta, po­tem kie­row­nik ko­mórki współ­pracy z za­gra­nicą i RWPG. By so­bie uła­twić ży­cie, ku­pi­łem an­giel­skiego ty­lera z prze­rzutką trój­bie­gową. Miesz­ka­łem wtedy przy Bło­niach, na ul. Kra­szew­skiego. A mój za­kład pracy był przy ów­cze­snej ul. Dzier­żyń­skiego, dziś Lea. W la­tach 60. i 70. w Kra­ko­wie z ko­mu­ni­ka­cją było ma­ka­brycz­nie – prze­cią­żone tram­waje i au­to­busy nie­re­gu­lar­nie kur­su­jące. By do­stać się do pracy, mu­sia­łem ob­je­chać pół mia­sta. A na ro­we­rze po­ko­ny­wa­łem trasę na skróty, w pracy by­łem w kwa­drans.

Jak z Pana pół­wiecz­nej per­spek­tywy jazdy na ro­we­rze zmie­niły się w Pol­sce oby­czaje?

Jesz­cze w la­tach 60. rzad­ko­ścią był do­ro­sły jeż­dżący po mie­ście na ro­we­rze. Ja­sne, zda­rzali się na­rwańcy, któ­rzy lek­ce­wa­żyli kon­we­nanse. Uzna­wane jed­nak było to za dzi­wac­two, gdy stary chłop na sta­no­wi­sku wsia­dał na ro­wer. Zmie­niło się to ra­dy­kal­nie w ostat­nich la­tach, gdy na­stą­piła epoka ta­nich, gór­skich ro­we­rów, które można było ku­pić w każ­dym więk­szym su­per­mar­ke­cie. Wy­star­czały na je­den se­zon, bo to złom i nę­dza. Do­bry ro­wer kosz­tuje mi­ni­mum 2–3 ty­siące i wię­cej.

Na rynku ro­we­rów jest te­raz za­trzę­sie­nie – od ele­ganc­kich da­mek, przez te, na któ­rych jeź­dzi się na le­żąco, po wy­czy­nowe ko­la­rzówki.

Ja mam dwa ro­wery – stary, pro­duk­cji Ro­metu, tro­chę pod­ra­so­wany, jeż­dżę nim po mie­ście, i trek­kin­gowy, z prze­rzut­kami – trzy z przodu i osiem z tyłu, w su­mie 24 moż­liwe kom­bi­na­cje, spraw­dza się w każ­dych wa­run­kach te­re­no­wych.

A moda na ro­wer to jedna z nie­wielu do­brych mód, które się w Pol­sce przy­jęły. Bo my naj­chęt­niej ko­piu­jemy mody naj­gor­sze. Więc moda na ro­wer cie­szy mnie ogrom­nie. Wi­dzę dziś ob­razki, o któ­rych ma­rzy­łem całe ży­cie: ma­mu­się, ta­tu­sia i dwójkę baj­tli ja­dą­cych w rządku. Cała ro­dzina na ro­we­rach na do­brze urzą­dzo­nej ścieżce, bo ta­kie też zda­rzają się w Kra­ko­wie, np. ta pro­wa­dząca z Sal­wa­tora w stronę Wo­do­cią­gów. W Pol­sce to na­wet le­piej wy­gląda niż w Szwe­cji.

Na­prawdę? Prze­cież Szwe­cja sły­nie z kul­tury ro­we­ro­wej.

Też tak my­śla­łem. Do domu pracy twór­czej na Go­tlan­dii je­cha­łem z głową pełną ste­reo­ty­pów, m.in. do­ty­czą­cych tego, że Szwe­dzi to na­ród wy­jąt­kowo uspor­to­wiony. Sama Go­tlan­dia jest pła­ska, to ide­alne miej­sce do wy­cie­czek ro­we­ro­wych.

Kie­dyś wy­pusz­czam się na ca­ło­dniową jazdę ro­we­rem. Wy­jeż­dżam z mo­jego mia­steczka i mi­jam po dro­dze ro­dziny na ro­we­rach. Gdy ich mi­jam, oni ma­chają do mnie, a ja do nich. My­ślę: „No, rze­czy­wi­ście, ci Szwe­dzi to są uspor­to­wieni”. Jadę da­lej i po pół go­dzi­nie ro­bię so­bie prze­rwę. Sia­dam, piję wodę. I co wi­dzę? Ro­dzinę mo­ich Szwe­dów. Jadą da­lej, tyle że w au­to­bu­sie, z któ­rego ra­do­śnie mi ma­chają. Ich ro­wery są już te­raz w ba­gaż­niku. Wielcy spor­towcy – w ka­skach, w ochra­nia­czach, w ba­je­ranc­kich ko­stiu­mach. W Szwe­cji to się zda­rza na­gmin­nie. Śmiem twier­dzić, że to re­guła, bo ta­kich ro­dzin przez dwa mie­siące po­bytu spo­tka­łem mnó­stwo. Star­tują z naj­lep­szymi chę­ciami, a po­tem duch w nich upada. I au­to­busy na tę oko­licz­ność są przy­sto­so­wane – z tyłu mają ol­brzy­mie ko­sze na ro­wery. W Szwe­cji po­zby­łem się paru złu­dzeń; nie­które po­dróże kształcą.

A Po­lacy jak się za­cho­wują na ro­we­rach?

Co­raz le­piej. Po­nie­waż moda ro­we­rowa jest modą cy­wi­li­za­cyjną, na jej karku wjeż­dżają do Pol­ski wzorce za­cho­wań. To jest spo­łeczna prag­ma­tyka – ona wy­mu­sza pewne zwy­czaje. Choć z nimi też róż­nie bywa. Na fali mło­dzień­czej głu­poty, która w pew­nym wieku jest czymś na­tu­ral­nym, grupa pseu­do­wy­czy­now­ców po­trafi w tłu­mie jeź­dzić sla­lo­mem z naj­wyż­szą szyb­ko­ścią. Ta­kie sceny wi­dzi się na­wet w środku mia­sta, pro­szę za­ob­ser­wo­wać, co się dzieje na Rynku Głów­nym. Nie­bez­pieczna moda szcze­gól­nie dla pie­szych, któ­rzy, swoją drogą, też po­tra­fią za­cho­wać się nie­po­czy­tal­nie. Gdy jadę w ładną po­godę wzdłuż Wi­sły mocno ob­lę­żo­nym dep­ta­kiem, to na ścieżkę wy­zna­czoną dla ro­we­rów po­tra­fią znie­nacka wejść za­równo dzieci, jak i do­ro­śli. Ro­bią to w spo­sób gwał­towny, nie­spo­dzie­wa­nie wy­ry­wają się z tłumu i wpa­dają ro­we­rzy­ście pro­sto pod koło. Wiele razy w ostat­niej chwili mu­sia­łem ha­mo­wać. A raz mi się nie udało i wpa­dłem na 10-latka, który zbiegł na ścieżkę z górki. On wy­ko­zioł­ko­wał, ja wy­ko­zioł­ko­wa­łem, matka tego chłopca na­ro­biła wrza­sku, do­brze, że byli świad­ko­wie, bo ina­czej by mnie roz­nio­sła. W Pol­sce obo­wią­zuje za­sada ogra­ni­czo­nego do zera za­ufa­nia ro­we­rzy­sty do pie­szego, któ­rego czę­sto na­leży trak­to­wać jako po­ten­cjalne za­gro­że­nie.

Kie­rowcę auta też trzeba w ten spo­sób trak­to­wać?

To inna ka­te­go­ria. Sa­mo­chód jest ma­szyną dużą i ciężką, z de­fi­ni­cji jego kie­rowca znaj­duje się w po­zy­cji sil­niej­szego. Dużo bar­dziej nie­bez­pieczni są piesi. Bo z ro­we­rzy­stami wy­dają się po­zor­nie po­zo­sta­wać na po­zio­mie rów­no­ści. W sto­sunku do sa­mo­cho­dzia­rza z góry wiem, że po­zo­staję w po­zy­cji słab­szego.

Czy ist­nieje ide­alne miej­sce na świe­cie dla ro­we­rzy­sty?

Fran­cja ma zna­ko­mite drogi ro­we­rowe. Sporo jeź­dzi­łem po Pro­wan­sji, gdy w la­tach 90. by­łem w Ar­les, w ośrodku dla tłu­ma­czy. Ude­rzyło mnie wtedy, że z ro­we­rów ko­rzy­stała masa sta­rusz­ków, gro­mada pań i pa­nów w zna­ko­mi­tej for­mie, na­wet 80-, 90-lat­ków. Czło­wiek we Fran­cji nie musi się bać, że go sta­ra­nuje cię­ża­rówka ści­na­jąca za­kręt. Bo w Pol­sce jest ona nie­bez­pie­czeń­stwem re­al­nym – wiele razy w ostat­niej se­kun­dzie ucho­dzi­łem z ży­ciem, ska­cząc do rowu.

Ale we Fran­cji na ro­we­rzy­stę cze­kają inne za­sadzki. Choćby mi­stral, po­ry­wi­sty wiatr, do­liną Ro­danu pę­dzi z ol­brzy­mią szyb­ko­ścią. Kie­dyś je­stem na środku mo­stu z ni­ską ba­lu­stradą. I nie­spo­dzie­wa­nie po­czu­łem po­tężne ude­rze­nie w bok... Ura­to­wała mnie ru­tyna, to, że w ułam­kach se­kund za­pa­no­wa­łem nad kie­row­nicą. Bo ina­czej mi­stral zdmuch­nąłby mnie do wody. Wpraw­dzie umiem pły­wać, pew­nie bym się ura­to­wał, ale ro­wer by prze­padł na pewno.

Kiedy in­dziej wy­bra­łem się do Ma­il­lane, ro­dzin­nej miej­sco­wo­ści Frédérica Mi­strala, wiel­kiego pro­wan­sal­skiego po­ety. Chcia­łem zwie­dzić jego dom ro­dzinny. Z Ar­les to za­le­d­wie 20 ki­lo­me­trów na pół­noc, a je­cha­łem dwie go­dziny, z prze­ciętną pręd­ko­ścią 10 km/h. Nie dało się szyb­ciej, mi­stral wiał mi pro­sto w twarz, mo­men­tami sta­wiało mnie w miej­scu. Na­to­miast z po­wro­tem tę trasę zro­bi­łem w pół go­dziny, czyli je­cha­łem z prze­ciętną pręd­ko­ścią 40 km/h. I to jest roz­kosz. Czło­wiek je­dzie sam, wiatr go nie­sie...

An­drzej Bob­kow­ski za oku­pa­cji prze­mie­rzył na ro­we­rze Fran­cję. W „Szki­cach piór­kiem” na­pi­sał, że w cza­sie upa­ja­ją­cej jazdy prze­sta­wało go wszystko ob­cho­dzić, do­świad­czał praw­dzi­wej wol­no­ści. Ale Bob­kow­ski w cza­sie wy­praw ro­we­ro­wych też dużo roz­my­ślał. Pan też wtedy się za­sta­na­wia nad prze­kła­dami, nad któ­rymi Pan pra­cuje?

Zda­rzało się. Przed wielu laty by­łem w Za­ko­pa­nem, gdzie pi­sa­łem tekst o Mi­la­re­pie. W pew­nym mo­men­cie utkną­łem, po­ja­wił się pro­blem, nie mia­łem po­ję­cia, jak ten wą­tek ugryźć. Już w Kra­ko­wie po­je­cha­łem na dłuż­szą wy­prawę do Wa­do­wic i zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­nie coś mi się w mó­zgu otwo­rzyło i wpa­dłem na po­trzebny mi trop. Wró­ci­łem do domu i tekst skoń­czy­łem.

Ale za­zwy­czaj o pracy nie my­ślę. Gdy je­stem w pięk­nej oko­licy, sta­ram się zjed­no­czyć z nią du­chowo. To jest dla mnie naj­istot­niej­sze.

Jak z per­spek­tywy ro­weru wy­gląda świat?

Lu­bię ro­wer, bo w isto­cie lu­bię po­dró­żo­wać. Co ro­zu­miem przez po­droż? Nie to, co za­zwy­czaj ro­bimy w cza­sie wa­ka­cji. Nie jest po­dróżą to, że wsia­dasz do sa­mo­lotu, a po dwóch go­dzi­nach lą­du­jesz w in­nym świe­cie. Dla mnie po­dróż to moż­li­wość, bym mógł wszystko wkoło za­uwa­żyć. Bym ja­dąc koło lu­dzi, mógł wi­dzieć ich twa­rze i sły­szeć, co mó­wią. To wła­śnie za­pew­nia mi ro­wer. I jesz­cze za­pew­nia to wę­drówka pie­sza, wła­ści­wie moja ulu­biona forma po­dróży; zda­rzało mi się w je­den dzień zro­bić pie­szo trasę do Kal­wa­rii Ze­brzy­dow­skiej i z po­wro­tem. A gdy na ro­we­rze je­dzie się z pręd­ko­ścią 15–20 km/h, to nie wy­rywa cię to ze świata, tylko cały czas się jest z nim spo­jo­nym. Czło­wiek utrzy­muje to samo tempo.

Spo­tkał Pan w cza­sie swo­ich ro­we­ro­wych po­dróży waż­nych dla sie­bie lu­dzi?

Prawdę mó­wiąc, nie mam zbyt­niej po­trzeby kon­taktu z ludźmi, je­stem ra­czej ty­pem aspo­łecz­nym. Ta kwa­li­fi­ka­cja idzie za mną od dziecka. Gdy mama wra­cała z wy­wia­dó­wek, przy­no­siła na mój te­mat trzy opi­nie. Pierw­sza, pro­szę wy­ba­czyć, że zdolny. Druga, że aspo­łeczny. Trze­cia, że krnąbrny.

Gdy jadę ro­we­rem, chcę wi­dzieć i sły­szeć świat. Lu­dzie są tylko jego ele­men­tem. Czy po­trze­bo­wa­łem po­mocy na dro­dze? Ni­gdy. Wiem po pro­stu, że gdy jadę na dłuż­szą trasę, mam za­brać pompkę, za­pa­sową dętkę, ze­staw do ła­ta­nia dę­tek, wen­tyl oraz dwa klu­cze ro­we­rowe. To kwe­stia do­świad­cze­nia – po Kra­ko­wie i oko­li­cach prze­jeź­dzi­łem od 1969 r. grubo po­nad 100 ty­sięcy ki­lo­me­trów.

Pro­wa­dzi Pan na ten te­mat za­pi­ski?

Za­pi­suję, ja­kie trasy i ile zro­bi­łem ki­lo­me­trów w jed­nym roku. Pro­szę spoj­rzeć, tu mam ka­len­da­rzyk z ze­szłego roku, w każ­dym mie­siącu jest no­tatka. W lu­tym – nic. W marcu – 71. W kwiet­niu – 55. W maju – 164. W czerwcu – 162. W lipcu – 290. W sierp­niu – 180. We wrze­śniu – 95. W paź­dzier­niku – 34. W li­sto­pa­dzie – 27. Je­sie­nią po­goda jest już nie­od­po­wied­nia. Gdy jest zimno, nie jeż­dżę, wtedy cią­gle mi ciek­nie z nosa, mu­szę się­gać po chu­s­teczkę, a to już żadna przy­jem­ność.

W su­mie w 2017 r. wy­szło około 1200 ki­lo­me­trów. Mało. W ostat­nich la­tach wła­śnie po­goda mi nie po­zwala na wię­cej. Jesz­cze 10 lat temu w roku po­ko­ny­wa­łem w ciągu se­zonu od 2 do 3 ty­sięcy ki­lo­me­trów. A sta­ty­styki pro­wa­dzę z cie­ka­wo­ści, chcę być zo­rien­to­wany. To stary na­wyk z pod­no­sze­nia cię­ża­rów, gdzie za­pi­suje się każdą tonę. Poza wszyst­kim, gdy ma się dane, można so­bie usta­wić tre­ning.

Przy któ­rym ki­lo­me­trze za­czyna Pan od­czu­wać zmę­cze­nie?

Nie wiem, czy pani w to uwie­rzy, ale je­stem czło­wie­kiem, który pra­wie się nie mę­czy. I przez 60 lat tre­no­wa­nia spor­tów, w tym in­ten­syw­nego pod­no­sze­nia cię­ża­rów, może ze dwa-trzy razy po­czu­łem zmę­cze­nie. Kie­dyś w gó­rach sze­dłem 12 go­dzin – od ósmej do dwu­dzie­stej – ostrego mar­szu. Wtedy czu­łem się rze­czy­wi­ście zmę­czony. Ob­ja­wiało się to w ten spo­sób, że całą noc nie zmru­ży­łem oka. W każ­dym ra­zie fi­zyczny wy­si­łek mnie nie mę­czy.

A in­te­lek­tu­alny?

Szcze­rze po­wie­dziaw­szy – też nie. Lu­dzie po­ma­wiają mnie o różne ta­lenty, zwłasz­cza do ję­zy­ków, mó­wię swo­bod­nie dzie­się­cioma, w dwu­dzie­stu czy­tam. Ale ja mam dość słabą pa­mięć me­cha­niczną – w je­den dzień wku­wa­łem słówka, a w drugi kom­plet­nie ich nie pa­mię­ta­łem. Mu­sia­łem zna­leźć nie­kon­wen­cjo­nalne me­tody na­uki, to już jed­nak inna hi­sto­ria. Mam je­den ta­lent, do któ­rego chęt­nie się przy­znaję: po­tra­fię pra­co­wać in­ten­syw­nie przez długi czas. Bez zmę­cze­nia.

Dla pracy in­te­lek­tu­al­nej ważna jest kon­dy­cja fi­zyczna?

Bar­dzo. Gdy spo­ty­kam się z mło­dymi ludźmi, któ­rzy mają am­bi­cje pra­co­wać in­te­lek­tu­al­nie, mó­wię im, by dbali o fi­zyczną kon­dy­cję. To nie­by­wale po­maga w każ­dej pracy.

Tę mą­drość wy­niósł Pan z domu ro­dzin­nego?

Nie – ona sama do mnie przy­szła. I na­ło­żyła się na moją ce­chę fi­zjo­lo­giczną: umi­ło­wa­nie ru­chu. Od dzie­ciń­stwa roz­pie­rała mnie ener­gia, wy­czy­nia­łem sztuki akro­ba­tyczne, po drze­wach ła­zi­łem jak małpa, na­uczy­łem się cho­dzić po li­nie. Ta ogólna spraw­ność mi zo­stała, do dzi­siaj je­stem w sta­nie pod­cią­gnąć się na drążku z ob­cią­że­niem 30 ki­lo­gra­mów, kie­dyś to było 50 ki­lo­gra­mów.

Za­wsze mia­łem żyłkę ry­zy­kanta, jako sied­mio­la­tek uwiel­bia­łem cho­dzić po skraju da­chu. A to, że chłopcy nie mają dziś moż­li­wo­ści re­ali­zo­wa­nia w na­tu­ralny spo­sób wy­siłku fi­zycz­nego, uwa­żam za wielki brak w ich dzi­siej­szym wy­cho­wa­niu. Słaba spraw­ność fi­zyczna u chło­paka pro­wa­dzi do tego, że czuje się on nie­do­łęgą. A to w pa­skudny spo­sób od­kształca jego psy­chikę. W do­ro­sło­ści może to za­pro­cen­to­wać agre­sją, także w ro­dzi­nie. Bo agre­sywny męż­czy­zna to słaby męż­czy­zna. Kiedy jest silny i ma tego świa­do­mość – ni­gdy nie skrzyw­dzi na­wet mu­chy. Mó­wię to z całą od­po­wie­dzial­no­ścią – jako ten, który przez dzie­siątki lat ob­ra­cał się w śro­do­wi­sku lu­dzi sil­nych. Oni mieli po­czu­cie, że siła jest ich za­da­niem – obo­wiąz­kiem wo­bec słab­szych.

Czy wi­dział Pan pro­jekt ro­weru Le­onarda da Vinci?

Wi­dzia­łem! Gdy 10 lat temu z żoną zwie­dza­li­śmy To­ska­nię, tra­fi­li­śmy do jego mu­zeum w Vinci, gdzie, ku mo­jemu zdu­mie­niu, zo­ba­czy­łem re­plikę ro­weru Le­onarda. Choć re­plika to za dużo po­wie­dziane, ist­niał prze­cież tylko jego ry­su­nek, od­kryty cał­kiem nie­dawno. Na jego pod­sta­wie w drew­nie wy­ko­nano mo­del ro­weru. I on jest taki sam jak ro­wer, który znamy, po­siada wszyst­kie jego ele­menty – kie­row­nicę, prze­kład­nię, koła zę­bate, łań­cuch, pe­dały... Tym­cza­sem ro­wer no­wo­cze­sny wy­wo­dzi się od tych bie­go­wych, jesz­cze bez prze­kładni, wy­my­ślo­nych przez Fran­cu­zów w XVIII wieku. Na­pę­dzało się je no­gami, jak dziś ro­werki dla dzieci.

Czyli da Vinci wy­prze­dził czas. A czy po­doba się Panu ro­wer jako forma?

Po­dzi­wiam ro­wer jako jedną z naj­do­sko­nal­szych kon­struk­cji in­ży­nier­skich. To może brzmieć dziw­nie w epoce, w któ­rej mamy taką masę wy­ra­fi­no­wa­nych urzą­dzeń. Ale jed­nym z naj­waż­niej­szych wy­znacz­ni­ków do­sko­na­ło­ści me­cha­nicz­nej urzą­dze­nia jest sto­su­nek ener­gii wło­żo­nej, czyli bio­lo­gicz­nej – ludz­kich mię­śni – do ener­gii otrzy­ma­nej, czyli ki­ne­tycz­nej, któ­rej po­sta­cią jest ruch. Ro­wer ma jedną z naj­do­sko­nal­szych pro­por­cji tego kry­te­rium. Dla po­rów­na­nia – w kla­sycz­nym pa­ro­wo­zie ta pro­por­cja wy­ra­żała się w 5 pro­cen­tach, ro­wer ma ją rzędu 40 pro­cent. To jedna z naj­do­sko­nal­szych ma­szyn, które czło­wiek wy­na­lazł, choć w kon­struk­cji bar­dzo pro­sta. Nie­za­śmie­ca­jąca śro­do­wi­ska, nie­wy­twa­rza­jąca ha­łasu, zaj­mu­jąca mało prze­strzeni. To są kry­te­ria, które ja­kiś czas temu zo­stały przez in­ży­nie­rów usta­lone jako je­den z ele­men­tów skła­da­ją­cych się na to, co na­zy­wamy no­wo­cze­sną kon­struk­cją. Więc mój po­dziw dla ro­weru ma kom­po­nentę my­śle­nia in­ży­nier­skiego.

IRE­NE­USZ KA­NIA (1940–2023) był fi­lo­lo­giem, tłu­ma­czem i ese­istą. Prze­kła­dał z szes­na­stu ję­zy­ków no­wo­żyt­nych i sta­ro­żyt­nych, m.in. Cio­rana, Elia­dego, Ben­ja­mina, Fla­wiu­sza Fi­lo­stra­tosa, pi­sma bud­dyj­skie oraz he­braj­skie. Au­tor księgi wy­pi­sów sta­ro­bud­dyj­skich „Mut­tāvali”. Lau­reat licz­nych na­gród i od­zna­czeń, m.in. Na­grody Pre­zy­denta Mia­sta Gdań­ska za Twór­czość Trans­la­tor­ską im. T. Boya-Że­leń­skiego.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: