Zaręczyny na wieży Eiffla - ebook
Zaręczyny na wieży Eiffla - ebook
Margarita Ferrars od dwóch lat spotyka się z Leo Marakaiosem. To miał być tylko romans – nie chce się z nim wiązać ani go pokochać; w dzieciństwie straciła wszystkie bliskie osoby i boi się ponownej straty. Gdy pewnego dnia w Paryżu Leo nieoczekiwanie przychodzi do niej z pierścionkiem i oświadcza się, Margarita odmawia. To oznacza koniec romansu i rozstanie. Nie będzie to jednak takie proste, jak sądziła…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-2852-7 |
Rozmiar pliku: | 747 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
‒ Wyjdziesz za mnie?
Pytanie to rozniosło się echem po całym pomieszczeniu, a potem zdawało się złowieszczo zawisnąć w powietrzu. Margarita Ferrars patrzyła z przerażeniem na mężczyznę, który je zadał, swego kochanka Leonidasa Marakaiosa, i na małe, czarne aksamitne pudełeczko z diamentowym pierścionkiem w jego wyciągniętej ręce.
‒ Margo?
Marakaios pomyślał z pewnością, że kobieta jest zdumiona. Czy zauważył, że również zbulwersowana? Bo jak mogła się spodziewać, że jej charyzmatyczny playboy pomyśli nagle o małżeństwie?! O zobowiązaniu na całe życie i miłości, którą można tak łatwo utracić – dobrze znała niekończący się ból po takiej stracie, bezsenne, przepłakane noce, nawet wiele lat później.
Wydawało się, że cisza trwa już wieczność, jednak ona nadal nie potrafiła wydobyć z siebie ani słowa. Nie mogła powiedzieć „tak”, a czuła, że nie wypada powiedzieć „nie”. Leo Marakaios nie był człowiekiem, który zaakceptuje odmowę czy odrzucenie.
Cofnął rękę z pudełkiem.
‒ Leo… ‒ zaczęła beznadziejnie, bo na nic innego nie mogła się zdobyć.
‒ Nie sądziłem, że aż tak się zdziwisz.
Jego głos stracił wszelką lekkość, wyczuwało się gniew, co przyjęła z ulgą.
‒ Nie sądziłeś? Nigdy nie łączyło nas nic, co miałoby…
‒ Miałoby co?
Poczuła przytłaczający smutek. Nie chciała takiej rozmowy, ale nie chciała też małżeństwa. Nie mogła dopuścić do tego, by ktoś stał się aż tak ważny.
‒ Miałoby do czegoś zmierzać.
Usłyszała, że zamyka pudełko z diamentem. Był wściekły.
‒ Rozumiem.
‒ Leo… nawet nigdy nie rozmawialiśmy o przyszłości.
‒ Jesteśmy razem od dwóch lat. Można by chyba pomyśleć, że to dokądś zmierza.
Nie wiedziała, czy jego spojrzenie było bardziej pełne ognia czy przejmującego chłodu.
‒ Jesteśmy razem od dwóch lat – powtórzyła jak echo, bo nie mogła zaprzeczyć – ale nie łączy nas nic, co ludzie uważają za normalny związek. Spotykamy się w nieznanych miejscach, nocujemy w hotelach, jadamy w restauracjach.
‒ Bo tak chciałaś.
‒ Przecież ty też. To był romans, Leo.
‒ Tak. Dwuletni, przelotny romans.
Wstała i zaczęła się nerwowo przechadzać po apartamencie, zapatrzona w okna zajmujące całą powierzchnię ściany, z widokiem na paryską wysepkę Ile de la Cite. Leo po raz pierwszy zjawił się w jej mieszkaniu, jej sanktuarium. Do tej pory uprawiali seks bez zobowiązań w przypadkowych miejscach, z którymi nie byli w żaden sposób związani emocjonalnie. Ustalili to wspólnie. Na pewno nie pozwoliłaby sobie na nic więcej. Już kiedyś straciła wszystko, nie mogła i nie zamierzała przechodzić przez taką traumę jeszcze raz. Nawet dla Leo.
‒ Wyglądasz na zdenerwowaną – oznajmił beznamiętnie.
‒ Bo się tego po prostu nie spodziewałam.
‒ Wyobraź sobie, że ja też.
Również podniósł się z miejsca, gdzie siedział, a dokładnie z jedwabnej, różowawej kanapy, którą sama tapicerowała. Wydawało jej się, że wypełnia sobą cały salon, a co gorsza w ogóle nie pasuje do dzierganych ręcznie poduszek i porcelanowych ozdóbek. Jest za duży, zbyt posępny i wszechmocny. Jakby tygrysa zamknąć w kociej klatce.
‒ Sądziłem, że zdecydowana większość kobiet pragnie małżeństwa – powiedział.
‒ Widać nie jestem jak większość kobiet – burknęła ze złością. – Żałosny seksista!
‒ Z pewnością nie jesteś – zgodził się chętnie.
Jego intencje były oczywiste. Widziała je w oczach, poznawała po głosie. Zaczęła szybciej oddychać. Chemia między nimi działała niezawodnie. Przypomniała sobie, jak dwa lata temu pierwszy raz zauważyła go w barze hotelowym w Mediolanie. Siedziała sama, przeglądała notatki na następny dzień w pracy i popijała białe wino. Gdy przysiadł się bez słowa, poczuła, że przeszły ją dreszcze. Jakby nagle ożyła.
Tego wieczoru wylądowała w jego pokoju, co było kompletnie nie w jej stylu. Zwykle trzymała się od wszystkich na odległość. Miała dwadzieścia dziewięć lat i tylko dwóch kochanków przed Marakaiosem, o których z chęcią w ogóle by nie pamiętała. Żaden z nich nie zrobił na niej najmniejszego wrażenia ani fizycznie, ani psychicznie.
Leo już pierwszej nocy dotarł tam, gdzie nikt. Przywrócił ją do życia. Poczuła emocje, w których istnienie nie wierzyła. Myślała jednak naiwnie, że ich romans będzie bezpieczny i pozostanie tylko romansem. Wiedziała, że nie potrafi dać nikomu niczego więcej.
Jednak gdy stał teraz obok niej, nie miała wątpliwości, co czuje.
‒ Zaskakujesz mnie, Margo.
‒ Leo, to ty mnie zaskoczyłeś.
‒ Najwyraźniej. Ale myślałem, że się ucieszysz. Naprawdę nie chcesz wychodzić za mąż?
Brzmiał bardzo rozsądnie, lecz jednocześnie gładził ją po nagim ramieniu i wyglądało, jakby badał reakcję.
‒ Nie.
‒ Dlaczego?
‒ Przecież wiesz, że jestem karierowiczką.
‒ Możesz być zamężną karierowiczką. Na litość boską, mamy dwudziesty pierwszy wiek.
‒ Tak? I jak by się to miało udać? Mieszkasz w Grecji, w rezydencji na końcu świata. Tam robiłabym karierę?
Nagle wydało jej się, że zobaczyła cień uśmiechu w jego oczach. Po chwili jednak wzruszył tylko niedbale ramionami.
‒ Dojeżdżałabyś do mnie w weekendy. Lot z Aten do Paryża to tylko parę godzin. Zresztą gdyby twoje wątpliwości dotyczyły tylko tego, na pewno coś byśmy wymyślili.
W jego głosie wyczuła… wyzwanie, prowokację? Zrozumiała, co starał się osiągnąć. Marakaios był błyskotliwym, silnym i elokwentnym człowiekiem, zawodowo dyrektorem generalnym Marakaios Enterprises, firmy, która zaczynała jako małe przedsiębiorstwo rodzinne z jednym gajem oliwnym, a była obecnie przedsięwzięciem wartym wiele miliardów dolarów. Jej szef, również prywatnie, przywykł w życiu dostawać dokładnie to, czego chciał. Obecnie chciał Margo, więc robił wszystko, by ją zdobyć. A ona czuła się na tyle słaba, że mogła w każdej chwili mu ulec.
Odwróciła się od niego, żeby nie widział, że cała drży. W szybie okiennej widziała swą drobną sylwetkę, pobladłą twarz, olbrzymie oczy, ciemne włosy sięgające prawie do talii. Kiedy Leo bez uprzedzenia wszedł do apartamentu około pół godziny temu, zastał ją w dresowych spodniach i spranym podkoszulku, bez cienia makijażu, z rozpuszczonymi włosami. Była zbulwersowana. Przez dwa lata dokładała wszelkich starań, by widywał jedynie kobietę, na którą się lansowała: seksowną, szykowną profesjonalistkę, zachowującą odpowiedni dystans i chłód. Ich wszystkie spotkania były wyreżyserowanymi w każdym szczególe przedstawieniami. Zjawiała się w wyznaczonych miejscach w pełnym makijażu, nienagannych, najmodniejszych kreacjach, z erotyczną bielizną i jedwabnym peniuarem wsuniętym dyskretnie do dość dużej, wykwintnej torebki. Nigdy nie widywał jej jak teraz, nieucharakteryzowanej i pozbawionej zbroi w postaci najdroższych, markowych strojów, roztrzęsionej, zapominającej o manierach.
‒ Margo – powiedział cicho – podaj mi prawdziwą przyczynę.
‒ Przecież ci powiedziałam. Nie chcę ani małżeństwa, ani tego wszystkiego, co z niego wyniknie. Czynności gospodyni domowej zanudziłyby mnie na śmierć.
Zmusiła się, by na niego spojrzeć, udając niefrasobliwą i zdystansowaną. Obserwował ją uważnie i obawiała się, że ani przez chwilę nie dawał się nabrać na tę pozę.
‒ Czy kazałem ci zostać kurą domową? Chyba nie chcę, żebyś kompletnie przestała być sobą?
‒ Ty mnie nawet nie znasz, Leo.
Popatrzył jej głęboko i dwuznacznie w oczy. Sama mu się podłożyła.
‒ Czyżby?
‒ Nie mówię o łóżku.
‒ To czego nie wiem? Oświeć mnie! – Rozłożył ramiona w rozbrajającym geście.
‒ To nie takie proste.
‒ Bo nie chcesz, żeby było. Znam cię, Margo. Znam. Wiem, o której nad ranem robią ci się lodowate stopy i kiedy lubisz się o mnie ogrzać. Wiem, że po kryjomu uwielbiasz żelki, choć twierdzisz, że nie jadasz słodyczy.
Nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Tak, miała swój mały, paskudny sekrecik. W Paryżu wiele kobiet przypominało wieszaki na ubrania i przy ludziach odżywiało się zazwyczaj tylko liśćmi sałaty i czarną kawą. Znalazła więc sposób na przetrwanie.
‒ Skąd wiesz o żelkach?
‒ Kiedyś natknąłem się na paczkę w tajnej przegródce twojej torebki.
‒ Nie sądziłam, że grzebiesz w moich rzeczach.
‒ Kazałaś mi przynieść okulary do czytania.
Pokiwała odruchowo głową. Wszystkie te drobne szczegóły z ich życia były niczym potężne pociski wycelowane w nią przez Leo: pokazywały dosadnie prawdziwy stopień zażyłości. A przecież wydawało jej się, że przez cały czas zachowywała należyty dystans i anonimowość, że pozostała nietykalną, nieskazitelną Margaritą Ferrars, która po prostu umawiała się w przypadkowych miejscach na niezobowiązujące randki. Prawda wyglądała inaczej; niewinne randkowanie już dawno przerodziło się w wiele znaczący związek i wkrótce z łatwością zostaną pokonane jej idiotyczne opory. Dotykiem, czułymi słowami. Aż powie „tak”. Oczywiście, że powie. Bo jest w nim prawie całkiem zakochana.
Przez sekundę zupełnie na poważnie zastanowiła się, co by się stało, gdyby zaakceptowała po dobroci jego oświadczyny. Nie potrafiła, gdyż zbyt długo żyła życiem wbrew sobie i oduczyła się czegokolwiek chcieć, oczekiwać. A szczęśliwe życie niosło ze sobą okropne ryzyko – utraty marzeń i szczęścia. Bycia nieszczęśliwym do końca swoich dni. Przeszedł ją zimny dreszcz. Szybko wróciła na ziemię.
‒ Leo… nie.
‒ Tak po prostu? – uśmiechnął się blado.
‒ Tak po prostu.
‒ I nie wydaje ci się, że zasłużyłem… zasłużyliśmy na jakieś wyjaśnienie?
‒ Nie wydaje mi się – odpowiedziała, udając całkowitą obojętność.
Popatrzył na nią z wściekłością.
‒ A mnie się wydaje, że coś przede mną ukrywasz.
‒ Chciałbyś! – parsknęła pogardliwie.
‒ Co chcesz przez to powiedzieć?
‒ Nie potrafisz uwierzyć, że dostałeś kosza. Ty, legendarny Leonidas, który uwiódł pół Europy.
‒ Nie posuwałbym się tak daleko. Jakieś czterdzieści procent.
Na tym polegał jego niezaprzeczalny urok.
‒ Co druga singielka ci się nie oprze.
‒ Ty się nie oparłaś.
‒ Bo szukałam przelotnego romansu – oznajmiła wyzywająco. – Seksu bez zobowiązań.
‒ Nigdy nie mówiliśmy…
‒ Owszem, Leo, mówiliśmy. Nie pamiętasz naszej pierwszej długiej rozmowy? Już wtedy ustaliliśmy zasady.
W jego oczach dostrzegła nagle jakby błysk zrozumienia. Musiał sobie przypomnieć sytuację, o której mówiła. Tę parogodzinną grę słów, dwuznaczności, zawoalowanych odniesień do innych znanych ludzi i miejsc, obwarowywanie się zobowiązaniami w pracy. Każde pojedyncze słowo starannie zmierzające do określenia granic ich układu. Było wtedy jasne, że żadne z nich nie chciało się wiązać na poważnie.
‒ Od zawsze myślałam, że nie chcesz się żenić.
Wzruszył ramionami.
‒ Ale zacząłem chcieć.
Na początku czuła, że mówią tym samym językiem, rozumieją się bez słów. Wyczuwała jego dystans i ostrożność. Żadnych zobowiązań, miłości, bajek.
‒ Margo, ludzie się zmieniają. Mam trzydzieści dwa lata, ty dwadzieścia dziewięć. To chyba oczywiste, że po dwóch latach zacząłem myśleć o ustatkowaniu się… założeniu rodziny.
Zrozumiała, że traci grunt pod nogami.
‒ Więc tu się właśnie różnimy, Leo. Nie chcę mieć dzieci.
‒ Nigdy?
‒ Nigdy.
Patrzył na nią w milczeniu przez długą chwilę.
‒ Bo się boisz.
‒ Przestań mi mówić, co czuję – zaatakowała. – Wcale się nie boję! Po prostu nie chcę tego co ty. Nie chcę ślubu. Nie kocham cię.
Znieruchomiał, jakby jej słowa go zraniły. Po chwili znów wzruszył ramionami.
‒ Ja też cię nie kocham. Ale istnieją lepsze podstawy do małżeństwa niż to ulotne uczucie.
‒ Jakie na przykład?
‒ Wspólne cele.
‒ Ależ z ciebie romantyk!
‒ A zgodziłabyś się, gdybym nim był?
‒ Nie!
‒ Cieszę się zatem, że nie oświadczyłem ci się w najdroższej restauracji w Paryżu.
‒ Ja też się cieszę.
Z niepokojem zauważyła, że przybliżał się do niej coraz bardziej. Postanowiła przetrwać i to.
‒ A więc to wszystko? – zapytał cicho. – To nasze pożegnanie?
‒ Tak.
Pogłaskał ją po policzku.
‒ Jesteś pewna? – wyszeptał.
‒ Tak.
Zaczął pieścić jej piersi. Zadrżała, nie broniła się. Od samego początku tak na niego reagowała. Najdelikatniejszy dotyk wywoływał płomienie.
‒ Chyba jednak nie?
‒ Zawsze mieliśmy niesamowitą chemię, Leo.
‒ Taka chemia to potężna sprawa.
Jego sprawne dłonie wędrowały po całym jej ciele.
‒ Ale nie wystarczy – wyszeptała przez zaciśnięte zęby.
Umierała z pragnienia, żeby znów mu się oddać, lecz zachowywała się zupełnie biernie.
‒ Nie wystarczy? Więc jednak chcesz miłości?
‒ Ale nie z tobą.
Leo również znieruchomiał, a ona czując jego reakcję postanowiła pójść tym tropem. Mówić rzeczy, które go zranią i na zawsze do niej zniechęcą. Nie mogła dalej ryzykować, że jednak ją przekona. Nie mogła i koniec.
‒ Nie kocham cię, Leo, i nigdy nie pokocham. Szczerze? Zabijałam sobie tobą czas, nigdy nic nie było na poważnie. – Zaśmiała się prowokacyjnie, a on cofnął ręce. – A tu nagle oświadczyny! Ironia losu, bo widzisz… ja właśnie zamierzałam zakończyć ten nasz romans w przyszłym tygodniu na spotkaniu w Rzymie. Bo wiesz… spotykam się z kimś innym.
Patrzył na nią przeciągle, nieruchomo. Nie okazał żadnych emocji.
‒ Od jak dawna? – zapytał w końcu beznamiętnie.
‒ Od paru miesięcy.
‒ Miesięcy?
‒ Nie przyrzekaliśmy sobie wyłączności.
‒ Ja byłem ci wierny.
‒ Nigdy cię o to nie prosiłam.
Z trudem dotarło do niej, że dał się nabrać. Uwierzył. Jakim cudem? Nie widział, że cała się trzęsła?
Uśmiechnął się lodowato.
‒ A więc to rzeczywiście nasze pożegnanie – powiedział.
Bez uprzedzenia wziął ją w ramiona i zaczął namiętnie całować, a po chwili w błyskawicznym tempie zdejmować kolejne części garderoby. Spodnie dresowe ściągnęła już sama, tak bardzo pragnęła być szybko naga, by móc się z nim kochać ostatni raz, by jeszcze choć ten raz poczuć go w sobie.
Potem Leo rozebrał się powoli sam, pozwalając jej z zemsty, a może z chęci ukarania, ostatni raz napatrzeć się na jego niesamowite ciało, od którego była uzależniona. Nie analizowała teraz jednak niczyich pobudek, zajęta braniem tego, co mogła.
Gdy stali naprzeciw siebie nadzy i rozedrgani, wydawało jej się, że tym razem bardziej chodzi o chęć posiadania, zranioną dumę, a mniej o zmysłowość. Kiedy ją znów pocałował, pomyślała, że została naznaczona.
Bez słowa wziął ją w ramiona i oparł o chłodną szybę okienną, po czym bez żadnych wstępów czy pieszczot zagłębił się w jej ciało. Gdy zbliżali się do końca, wziął w dłonie twarz Margo.
‒ Nie zapomnisz mnie – wycedził.
Zabrzmiało to jak groźba, a może klątwa. Najgorsze, że w duchu przyznawała mu całkowitą rację.
Kiedy skończyli, natychmiast się wycofał, zostawiając ją skuloną na zimnym parapecie, po czym ubrał się i wyszedł, nie oglądając się więcej za siebie.ROZDZIAŁ DRUGI
Leo wyszedł energicznym krokiem z apartamentowca Margarity i skierował się do najbliższego pojemnika na śmieci, do którego wyrzucił pudełko z pierścionkiem. Była to idiotyczna strata, lecz nie potrafił sobie wyobrazić, że jeszcze kiedykolwiek nań spojrzy albo będzie je dalej nosił w kieszeni. Margo przestała dla niego istnieć.
Nie znaczy to oczywiście, że w ogóle kiedykolwiek ją kochał. Ale na pewno bardzo się polubili, no i łączyła ich niesamowita chemia. Pewnie dlatego właśnie ta kobieta wydawała się jedynym oczywistym wyborem, kiedy zaczął rozważać małżeństwo.
Sześć miesięcy wcześniej, tuż po śmierci matki, gdy jego brat Antonios zrezygnował z zarządzania Marakaios Enterprises, Leo natychmiast przejął fotel dyrektora generalnego, o czym marzył od dziecka i o co starał się jeszcze za życia ojca, który jednak nie zauważał w ogóle tych starań i jednoznacznie faworyzował drugiego syna.
Obecnie, ponad dziesięć lat po śmierci ojca i po nieoczekiwanym przejęciu firmy, wszystko powoli się ułożyło, a w relacjach z Antoniosem zapanował spokój. Stąd w ogóle wzięły się rozważania na temat małżeństwa i założenia własnej dynastii, czyli posiadania potomstwa.
Margarita przecież i tak nie chce mieć dzieci!
Czemu się nie zorientował? Jakim cudem nie zauważył, że to kobieta wiarołomna i pozbawiona skrupułów? Widywali się praktycznie co tydzień, ich spotkania wyglądały na namiętne i spontaniczne. Ale nie miała powodu, by kłamać. Nie wymyśliłaby chyba takiej historii.
W każdym razie nie zamierzał do tego wracać nawet w myślach. Wstydził się oświadczyn i świadomości, że wierzył, że Margo go pragnie.
Wystarczy. Nie będzie zatem na razie dążył do małżeństwa. A jeśli nawet, to w przyszłości, z konieczności posiadania dzieci. Nie będzie się więcej angażował, będzie w ramach oczywistych transakcji zaspokajał swoje czysto fizyczne potrzeby. A Margo zniknie z jego życia. Zanim przybrał typowo urzędową minę, skrzywił się z żalem…
Margo znów zrobiło się słabo i niedobrze. Od tygodnia męczył ją wirus, potocznie zwany żołądkówką. Na szczęście przynajmniej nie wymiotowała.
‒ Wszystko w porządku? – zapytała Sophie, koleżanka z pracy, zajmująca identyczne stanowisko zaopatrzeniowca w paryskim ekskluzywnym domu towarowym Achat.
Pracowały razem od sześciu lat, spotkały się jeszcze na praktykach: Sophie prosto po studiach, Margo – z trudem kończąc je zaocznie i godząc z pracą od szesnastego roku życia. Wkrótce obie zostały asystentkami, a następnie niezależnymi pracowniczkami działu zaopatrzenia. Margo był odpowiedzialna za asortyment artykułów wystroju wnętrz, a Sophie za akcesoria i dodatki w dziale wyposażenia domowego. Obie całkowicie poświęciły się swojej pracy.
‒ Tak… tylko ostatnio ciągle mi niedobrze.
Sophie uśmiechnęła się znacząco.
‒ Gdyby to powiedział ktokolwiek inny, zaczęłabym się martwić.
‒ I cóż takiego masz na myśli? – Margo po rozstaniu z Leo zrobiła się bardzo drażliwa.
‒ Pomyślałabym, że może jesteś w ciąży. Ale przecież ciebie takie rzeczy nie dotyczą.
‒ Oczywiście, że nie. Poza tym biorę pigułki.
Pewnej nocy przy winie przyznały się sobie wzajemnie, że nie planują związków ani dzieci. Chcą prowadzić spokojne, samotne życie.
‒ Może kiedyś zapomniałaś?
‒ Nie, nigdy.
Margo wpatrywała się bezmyślnie w ekran komputera, na którym widniał malowniczy wybór jedwabnych poduszek, wyszywanych ręcznie w Turcji. Rozważała ostatnio wprowadzenie do swego działu w Achat zupełnie nowych kolekcji. Od egzotycznych poduszek przeniosła się podświadomie do ostatniego spotkania z Leo. Naprawdę nie przegapiła nigdy żadnej pigułki.
‒ No to pewnie żołądkówka – skwitowała rozmowę Sophie, jakby czytając przyjaciółce w myślach.
A jednak… w pierwszy wieczór po rozstaniu nie mogła usnąć. W środku nocy połknęła ziołowy środek nasenny, który pozwolił jej przespać osiem godzin, co wtedy okazało się zbawieniem, lecz zbudziła się w okolicach jedenastej, czyli tego poranka wzięła tabletkę antykoncepcyjną trzy godziny później niż zazwyczaj. Czyżby to wystarczyło?
Nagle zaśmiała się histerycznie.
Sophie zerknęła na nią uważnie zza biurka.
‒ Margarita?
‒ Nic… tak tylko… rozśmieszyła mnie twoja sugestia o ciąży… Ja w ciąży!
Do lunchu nie odzywały się więcej, całkowicie pochłonięte pracą. Margo nie dopuszczała do siebie żadnych destrukcyjnych myśli. Dopiero w trakcie przerwy obiadowej ruszyła pieszo aleją Pól Elizejskich w stronę dużej apteki, oddalonej bezpiecznie od biur Achatu. Przybywszy na miejsce rozejrzała się uważnie i nie widząc nikogo znajomego, kupiła test ciążowy. Po powrocie od razu skierowała się do dużej łazienki na nieswoim piętrze, gdzie starała się uspokoić, patrząc z zadowoleniem na swe odbicie w lustrze. Idealny wygląd. Jej niezawodna broń i maska. Do pracy nakładała tylko odrobinę tuszu, pudru i czerwonej szminki. I zawsze ten sam nienaganny kok, jedwabna bluzka w odcieniach szarości i grafitowy kostium lub sama spódniczka.
Odcień szarości, który widziała w lustrze tego dnia, niebezpiecznie przypomniał jej o kolorze oczu Leo. Oczy Leo. Nie wolno było teraz o tym myśleć.
Weszła do najdalszej kabiny i zdecydowanym ruchem sięgnęła po pudełko z testem. Dłuższą chwilę czytała ze skupieniem instrukcję, potem zastosowała test i odłożyła go na bok. Przez wymagane trzy minuty siedziała bez ruchu wpatrzona w tarczę zegarka. Gdy minęły, spojrzała na plastikowe okienko w pudełeczku i zobaczyła w nim dwie wyraźne różowe kreski.
Próba pozytywna.
Ciąża.
Jest w ciąży z Leo.
Na moment pociemniało jej przed oczami, a cały świat jakby zawirował.
Minutę później zaczęła głęboko oddychać i powoli się wyprostowała. Starannie zapakowała pudełko w ręcznik toaletowy, wepchnęła je na dno pojemnika na śmieci, wyszorowała ręce i poprawiła makijaż.
Wróci do pracy i nie będzie teraz myślała. Nie może.
Do szóstej załatwiała telefony i poszła na dwa krótkie spotkania. Czując na sobie podejrzliwe spojrzenia Sophie, przy każdej okazji zagadywała kolegów i żartowała z nimi.
Przez cały czas miała wrażenie, jakby obserwowała samą siebie grającą w jakimś koszmarnym filmie. Była niezłą aktorką, lecz w głębi duszy czuła budzącą się panikę.
‒ Pójdziemy po pracy na drinka? – zapytała o osiemnastej Sophie.
‒ Nie wiem… ‒ odpowiedziała, po chwili jednak, na myśl o zbliżającym się długim, samotnym wieczorze, zgodziła się.
Był piękny, ciepły wrześniowy wieczór. Biurowce w centrum Paryża pustoszały, a bulwar Pól Elizejskich zapełniał się w niesamowitym tempie. Skierowały się do swej ulubionej winiarni w jednej z wąskich przecznic. Usiadły w ogródku, przy rozklekotanym starym stoliku, jak zwykle gotowe obserwować mijających je ludzi.
‒ Czerwone czy białe? – zapytała Sophie, chcąc wrócić do wnętrza i złożyć zamówienie.
‒ Dziś wyjątkowo woda gazowana. – Margo wytrzymała dzielnie znaczące spojrzenie przyjaciółki.
W oczekiwaniu na jej powrót wpatrywała się bezmyślnie w kłębiących się w uliczce ludzi, młodych, starych, ale zajętych, zaabsorbowanych swoimi planami, pracą, życiem. Jeszcze wczoraj była jedną z nich – przynajmniej na pokaz. Dla świata chciała uchodzić za pewną siebie, spełnioną zawodowo, której niczego nie brakuje. Wiedziała, rzecz jasna, że to jedynie krucha fasada. Teraz nie uda się zachować nawet fasady. Będzie przecież wkrótce samotną matką. Odruchowo pomyślała o maleńkiej istotce, która zamieszkała w jej brzuchu. Była pewnie wielkości ziarnka ryżu, ale żyła… Istniała.
Jej dziecko…
‒ No więc… co się dzieje? – zapytała Sophie, stawiając na stoliku kieliszek wina i szklankę wody.
‒ W jakim sensie?
‒ Dziwnie się ostatnio zachowujesz.
‒ Po prostu pracuję.
Znały się na tyle dobrze, że trudno było cokolwiek ukryć.
‒ Naprawdę wszystko w porządku? – Sophie nie pytała ze zwykłą nonszalancją, lecz szczerą troską.
Margo nie miała nikogo bliskiego, trzymała ludzi na dystans. Uważała to za bezpieczniejsze rozwiązanie. Sophie zdecydowanie znajdowała się najbliżej prawdziwej Margarity.
Gdybym zgodziła się poślubić Leo, on znalazłby się w centrum mojego wszechświata – pomyślała.
‒ Margo?
Westchnęła.
‒ Więc… istotnie jestem w ciąży – przyznała i poczuła ulgę, choć na twarzy przyjaciółki malowało się absolutne przerażenie.
‒ Nie wiedziałam nawet, że się z kimś na poważnie spotykasz!
‒ Bo to wcale nie było na poważnie. On mieszka na stałe w Grecji.
‒ I co? Powiedziałaś mu?
‒ Jakim cudem? Sama się przed chwilą zorientowałam!
‒ No tak. Czyli musisz to jeszcze przetrawić.
Rozmowa o ciąży sprawiła, że sytuacja powoli zaczęła docierać do Margo.
‒ Chyba jeszcze nawet nie zaczęłam!
‒ Mówiłaś, że nie chcesz dzieci.
‒ Bo nie chciałam. I nie chcę! – wykrzyknęła. – To znaczy… sama już nie wiem, czego chcę.
‒ A ojciec dziecka? Ten Grek? Ile z nim byłaś?
‒ Byliśmy ze sobą dwa lata.
‒ Dwa lata! Margo! I przez cały ten czas nic nawet nie wspomniałaś!
‒ Bo… ‒ Nie chciała nikomu mówić o Leo; sądziła, że w ten sposób nigdy nie przyzna się, że jest dla niej ważny. Jednak takie myślenie w ogóle się nie sprawdziło. – Bo to był tylko przelotny romans!
Sophie patrzyła na nią z niedowierzaniem.
‒ Dwa lata? Przelotny romans? Bardzo przelotny…
‒ No tak. Ale… to już i tak koniec. I wcale dobrze się nie skończyło…
‒ Nieważne. Ale jeśli chcesz urodzić dziecko, ojciec powinien wiedzieć.
Margo zamrugała nerwowo. Jak niby miałaby powiedzieć Leo? Przecież biorąc pod uwagę, co mu naopowiadała ostatnim razem, uznałby, że to nie jego dziecko.
‒ Jeszcze za wcześnie, mam czas.
‒ No, gdybyś nie chciała dziecka, dla własnego dobra musisz zdecydować jak najwcześniej.
Przerwanie ciąży wydawało się najbardziej oczywistym rozwiązaniem. Jednak na samą myśl o tym kuliła się z przerażenia. Kiedyś myślała, że ciąża wywołałaby u niej jedynie strach i obrzydzenie. Ze zdumieniem czuła, że budzi się w niej nadzieja. Czyżby dostała szansę? Drugą szansę.
‒ Na pewno nie podejmę żadnych pochopnych decyzji – powiedziała na głos, choć w środku zdążyła już poczuć ogromne przyśpieszenie.
Rozstały się godzinę później i Margarita odjechała metrem w stronę swego ukochanego mieszkania na Ile de la Cite, jednej z dwóch wysepek na Sekwanie w sercu Paryża. Gdy weszła do chłodnego marmurowego holu osiemnastowiecznej kamienicy, wiedziała, że stres i napięcie zostały właśnie za drzwiami. Tu był jej dom, przystań, oaza spokoju, którą cierpliwie tworzyła latami. Jedyne takie miejsce w dotychczasowym życiu.
Do wody w staroświeckiej wannie na nóżkach dolała pachnącego płynu z bąbelkami. Jednak problem nie przestał istnieć. Dziecko! Będzie trzeba powiedzieć Leo. Jak on to przyjmie, po tym co się stało? Czy jej uwierzy i zechce się zaangażować? Jak pogodzić wszystko z pracą? Opieka do dzieci w Paryżu jest bardzo kosztowna. W pracy przysługuje jej tylko szesnaście tygodni urlopu macierzyńskiego. Pomimo niezłych zarobków nie da rady utrzymać apartamentu na wyspie i opłacić całodniowej opiekunki!
Bardziej niż konsekwencje finansowe przerażały ją emocjonalne. Dziecko! Żywa ludzka istota, za którą ponosi się pełną odpowiedzialność, która staje się całkowicie zależna. Osoba, którą się kocha i którą można stracić. Znowu stracić.
No i Leo. Jak się z nim dogadać? Jak podzielić opiekę nad dzieckiem, żeby się nie czuło jak przedmiot przerzucany pomiędzy parą nienawidzących się rodziców?
Wycieńczona, postanowiła od razu po kąpieli położyć się spać.
Dni i tygodnie mijały szybko. W pracy widziała nieme pytanie w oczach Sophie. Wyczuwała troskę.
Po pierwszych mdłościach porannych przyszła fala kompletnego osłabienia. Zdarzył się tydzień, gdy Margo mogła tylko leżeć, ewentualnie doczołgać się do toalety. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, jak bardzo jest samotna, mieszkając w pojedynkę, bez żadnej bliskiej rodziny. Co prawda Sophie na każdym kroku oferowała swą pomoc, lecz ile mogła zaoferować druga samotna kobieta, także pracująca po dziesięć godzin na dobę?
Margarita wiedziała doskonale, że jeśli żyje się samemu, ryzyko popadnięcia w tarapaty i ubóstwo jest ogromne. Dlatego szybko uznała, że nie może zaryzykować decyzji o samotnym macierzyństwie. Musi więc wkrótce nawiązać kontakt z ojcem dziecka.
Po tygodniu wegetacji zmusiła się do wizyty u specjalisty, który przepisał jej leki powstrzymujące mdłości i zapewnił, że im trudniejsze początki ciąży, tym zdrowszy jej przebieg i dziecko.
Wtedy poczuła nagle, że nie ma już żadnych wątpliwości co do dziecka. Nie ma też żadnej decyzji do podjęcia. To dziecko to dar, którego się po prostu nie spodziewała. Urodzi je, a niebawem poinformuje o całej sytuacji Leo.