- promocja
Żarliwa dusza. Tom 3 - ebook
Żarliwa dusza. Tom 3 - ebook
Ostatni tom serii fantasy, której czytanie staje się nałogiem. Tylko w Domu Cieni mrok rozstanie rozświetlony.
Quin powraca do Glas Dir, aby zasiąść na tronie rzecznego królestwa. Napędza go nie tylko przekonanie, że ma do tego prawo jako książę, ale również zemsta, która rozpala go od środka. Zdradzony przez Pokręcone Siostry ślubuje je zniszczyć. Jeżeli Mia, Pilar i Angelyne mu się sprzeciwią – gorąco tego pożałują.
W czterech królestwach wszystko się zmieniło. Wulkany wybuchają, lodowce się rozpadają, a piach pochłania kolejne miasta. Mia i Pilar wyruszają w podróż do szklanego królestwa, aby szukać azylu i ratunku. To, co niedawno połączyło je siostrzanymi więzami, właśnie rozpada się na ich oczach.
Czy pogłoski o wyspie, która wymazuje każdy ból i daje ukojenie, jest tym czego potrzebują? Jaka jest prawdziwa cena takiego uzdrowienia?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67137-61-4 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy pisałam słowo odautorskie do _Mroźnych łez_, miałam proste zadanie. Chciałam, by czytelnicy od pierwszej strony wiedzieli, że powieść ta sięga głęboko w tematykę wykorzystania seksualnego i życia w depresji.
Tym razem nie wiem, co powiedzieć ani od czego zacząć. W _Żarliwej duszy_ bohaterowie wciąż borykają się z następstwami poprzednich wydarzeń i walczą z myślami samobójczymi. Trauma nie znika po jednorazowym zabiegu leczniczym, czy był on magiczny, czy nie.
– Jak mam napisać notę od autorki? – zapytałam swoją drogą przyjaciółkę. – Co powinnam w niej zawrzeć?
– Bree – odpowiedziała – przygotowywałaś się do niej przez całe życie.
Oczywiście ma rację. Przez całe życie poszukuję sensownego sposobu zaleczenia ran. Ta ostatnia książka to tak naprawdę mój list miłosny do odzyskiwania zdrowia, opowieść o znajdowaniu drogi wiodącej z powrotem ku światłu. Dokoła jednak wciąż jest tyle mroku, zagmatwania i bólu, i to takiego, który nie wpasuje się ładnie w przegródki z przepisanymi lekami. A to jakoś podejrzanie przypomina prawdziwe życie.
Uważam, że gojenie ran jest procesem osobistym, psychologicznym, fizycznym, politycznym i zawsze zaczyna się od tego, że trzeba coś zrobić. Jeśli chcemy odsunąć otaczające nas cienie, musimy najpierw sami się z nimi zmierzyć. A potem znaleźć sposoby leczenia, które będą nam odpowiadały i działały właściwie.
Terapia, przyjmowanie leków, ruch fizyczny, działalność społeczna, twórczość, snucie opowieści, medytacja, wspierające przyjaźnie, bezpieczne wspólnoty – dróg do ozdrowienia jest wiele. Na końcu tej książki zamieściłam kilka adresów, które uznałam za pomocne. Miejcie na uwadze, że nie ma dwóch osób, u których leczenie przebiegałoby tak samo. Jeśli inni mówią ci, że twoja metoda jest zła, pamiętaj, że to nie oni siedzą w twojej głowie i sercu.
Jeżeli nie od razu znajdziesz właściwą dla ciebie ścieżkę, nie szkodzi. Nie poddawaj się. A kiedy będziesz w największym mroku, znajdź ludzi, którzy będą za ciebie walczyć, aż zbierzesz na tyle siły, by ponownie samodzielnie stanąć do boju.
Rozdział 1
KAŻDY STRZĘP
Quin chciał zadać mu ból.
Od chwili, gdy ujrzał mężczyznę chwiejnie stojącego na końskim grzbiecie – jego czoło lśniło od potu, nadgarstki były związane, a szyję oplatała pętlą brudna lina przywiązana do gałęzi powyżej – Quin miał ogromną ochotę spłoszyć tego konia, by uciekł. Usłyszeć mokre, wyraźne trzaśnięcie kości.
– Jest tam kto? – wychrypiał tamten głosem suchym jak pył.
Quin zastanawiał się, od jak dawna pojmany przez kogoś jeniec może tutaj wisieć. Jego kobyła najwyraźniej nie miała nic przeciwko takiej sytuacji. Stała sobie spokojnie, opędzając się ogonem od białych much.
– Proszę – odezwał się znów uwiązany. – Jeżeli tam jesteś, proszę, pomóż mi.
Quin, stojący za młodnikiem czar-drzew, nie zdradzał swojej obecności. W palcach mrowiła go niespożyta energia. Wciąż nie mógł się temu nadziwić, zdumiewał go niespokojny żar własnych dłoni.
Magia.
Nie miał już przy sobie żadnego z dwóch kamieni – ani czerwonego strzyżyka z _fojuenu_, ani czarnego koła o siedmiu szprychach, którym Angelyne posłużyła się jako bronią pod pałacem Śnieżnej Królowej. „Śmierć jest ostateczną osią – powiedziała – i przekrzywia wasze uporządkowane żywioły, przesuwa je na bok”. Gdy wokół niego waliły się ściany, o mało nie stracił znacznie więcej. Jakoś udało mu się wydostać z pałacu – tylko po to, aby po chwili dać się zasypać lawinie. Zbite zwały śniegu napierały mu twardo na twarz, ręce zostały przygniecione do boków, biel spowiła go tak szczelnie, że zamieniła się w czerń. Nie mógł oddychać.
Gdy tracił już niemal przytomność, poczuł, że rozgrzewają mu się dłonie. Otaczającą go białą masę zabarwił dymnoczerwony poblask. Śnieg zaczął topnieć, przechodzić w miękką breję.
Dopiero kiedy Quin, z trudem łapiąc oddech, podźwignął się na kolana, zobaczył szkarłatne płomienie migoczące wśród własnych palców. Wypalił sobie drogę ratunku.
But jeńca ześliznął się z końskiego grzbietu. Mężczyzna ledwie zdołał utrzymać równowagę.
– Nie wiem, kim jesteś – załkał – ale dam ci wszystko, co posiadam. Przysięgam na czterech bogów… na Cztery Wielkie Boginie… czy w kogokolwiek wierzysz.
„Komukolwiek wierzyłem”, pomyślał Quin.
Kwestia wiary była w rzeczywistości kwestią władzy. A władza, jak się okazywało, sprowadzała się do magii. Prawdziwe pytanie, które sobie zadawał, wyczołgując się spod śniegu, brzmiało: czy te dwa kamienie obdarzyły go magią? A może drzemała w nim już od dawna? Cicha, rosnąca władza, wzbierająca w nim nawet w chwilach największej słabości?
A może zaistniała właśnie z powodu tych chwil. Odkąd uciekł ze śnieżnego królestwa, całymi godzinami rozpatrywał długą listę strat, włącznie z tą pierwszą. Wspomnienia spadały na niego jak brutalne razy. Ruch cieni w krypcie. Chłód ojcowego spojrzenia. Nauczyciel muzyki krzyczy, a Quin stoi bezradny, ani drgnie.
Ilekroć pomyślał o grozie tamtej nocy, dłonie rozpalała mu bolesna, żarłoczna gorączka.
Żadna Dujia nie pofatygowała się, żeby go uczyć magii. Po co miałyby to robić? Zakładały, że jest pozbawiony mocy, władzy. Każdy był o tym przekonany, odkąd Quin pamiętał. Najpierw jego ojciec, wstydzący się syna i znęcający się nad nim za to, kim on jest. Potem Mia Rose, gdy wciągnęła go w awanturę, o którą się nie prosił. Następnie Pilar d’Aqila – łuczniczka, która wypuściła strzałę i o mało go nią nie zabiła, lecz za to inną strzałą uśmierciła jego siostrę, Karri.
Rzecz jasna, bardziej niż ktokolwiek inny uczyniła go bezwolnym Angelyne Rose. Sterowała nim przez kilka miesięcy, raniła go i znieważała, grzebała mu w głowie i sercu tak skutecznie, że nawet gdy nie trzymała go już pod urokiem, mechanicznie wykonał jej wolę, nawet nie musiała naciskać.
Jeżeli faktycznie magia rodzi się z zakłócenia równowagi mocy – gdy jakaś osoba zostanie pozbawiona władzy nad własnym ciałem, umysłem i duchem – było jedynie kwestią czasu, by Quin rozkwitł niczym Dujia.
Gdy się wydostał spod lawiny, która powinna go była pogrzebać na zawsze, dostrzegł odpływającą z portu łódź. Widział, dosyć niewyraźnie, jedynie trzy ludzkie sylwetki, ale choć ich nie rozpoznał, nie miał wątpliwości, co to za osoby. Angelyne. Pilar.
Mia.
W tym właśnie momencie uświadomił sobie prawdę. Nigdy go nie kochały. Żadna z nich. Pokręcone Siostry wybrały siebie i zawsze tak będzie. Myśli Quina spowiły się mrokiem, gdy patrzył, jak łódź sunie w stronę Pembuki, szklanego królestwa – na zachód. Trzy siostry zdradziły go i zostawiły na pewną śmierć, sądząc, że jest zbyt słaby, by przetrwać. Zapragnął je za to spalić. Zapragnął spalić kogokolwiek – każdego – kto choćby raz posądził go o słabość.
I oto wreszcie nadarzyła się okazja.
– Błagam – wystękał jeniec, wytrącając Quina z rozmyślań. – Błagam, miej litość.
Litość. W starym języku to słowo oznaczało nagrodę.
Przez kolczastą gęstwinę gałęzi Quin uważnie przyjrzał się wychudzonej, pobladłej twarzy mężczyzny. Brązowy kilkudniowy zarost ostro kontrastował z ziemistymi policzkami. Mocno zarysowany podbródek. Nabiegłe krwią niebieskie oczy.
Quin doskonale znał tę twarz. Bądź co bądź byli kuzynami.
Pomyślał o innym zagajniku, gdzie natknął się na Tristana, który przygniatał pod sobą Karri, usiłując ją zgwałcić. Zdawało się, że było to kilkanaście lat temu, a zarazem jak gdyby wczoraj. Quin, na wpół oszalały z gniewu, natarł na kuzyna, żeby ratować siostrę – to bodaj jedyny akt prawdziwej odwagi w jego życiu.
Zetknął kilka razy opuszki palców, patrząc na budzące się migotliwe czerwone płomyki. Ostatnio miał coraz lepszą celność. Odkąd opuścił Luumię, zabił ognistym ukłuciem trzy stworzenia, trafiając prosto w gardło. Przy króliku miał wyrzuty sumienia. Przy gronostaju mniejsze. Przy dorodnym zającu jeszcze mniejsze. Sam sobie oprawił i przyrządził mięso.
Kuzyn byłby jego największą do tej pory zwierzyną łowną. Nie żeby Quin miał wobec niego jakieś plany kulinarne. Śmierć Tristana będzie nagrodą samą w sobie.
Quin wyszedł na polankę.
– Cześć, kuzynie – przywitał się.
Twarz Tristana rozjaśniła się, lecz tylko na moment – zaraz wykrzywił ją strach.
– Q-Quin – wyjąkał. Najwyraźniej wolał, by jego wybawca okazał się kimś innym.
Kobyła zarżała i strzepnęła ogonem. Zaczynała się niepokoić.
– Proszę – wyszeptał Tristan. – Jeśli zrobi choć krok, nawet nie złamię karku. Uduszę się.
Quin zawsze umiał obchodzić się ze zwierzętami. Potrafił łatwo je uspokoić łagodnym słowem, miękkim dotykiem.
Tym razem nie zdobył się ani na jedno, ani na drugie.
– Powiedzże coś! – poprosił Tristan.
Quin pomyślał o wszystkim, co mógłby powiedzieć. Wygłosić pełną pasji mowę o zdeprawowaniu duszy kuzyna. Zawieszać głos (jak wisi Tristan!), by urzeczona publiczność spijała każde słowo z jego ust. Quin miał talent do sztuk polegających na udawaniu. Jako królewski syn pisał, reżyserował i odgrywał na scenie przedstawienia. Czasem jakaś kucharka czy pomywaczka przybywały aż z zamkowych kuchni, żeby obejrzeć występ, ale najczęściej Quin sam był swoją publicznością i jedynym odtwórcą ról.
Jaki pożytek przyniosły mu słowa? Nie miały żadnej mocy. Cuchnęły słabością, zdradzały samotnego aktora kryjącego się za solilokwium. Puste kwestie wypowiadane przed pustą widownią.
– Żegnaj, kuzynie – rzekł i uniósł ręce.
Mógł wycelować w klatkę piersiową, wrazić ogniste ostrze w serce i zabić Tristana natychmiast. Nie chciał jednak, by stało się to tak szybko. Chciał, żeby stopy kuzyna ześliznęły się z grzbietu klaczy. Chciał, aby życie uszło z niego pośród charczenia i bulgotu. By ten gwałciciel, złączony z nim więzami krwi, cierpiał.
Płomień wyskoczył z dłoni Quina. Szkarłatna strzała osmaliła mu palce, gdy wystrzeliła ku kostkom Tristana.
Lecz w ostatniej sekundzie ogień pomknął spiralnie w górę niczym czerwony korkociąg rozżarzonych iskier i przepalił napiętą linę łączącą szyję kuzyna z drzewem.
Tristan upadł ciężko, lądując ukosem na koniu. Krzyknął z bólu. Quin rzucił się naprzód, ale było za późno – wierzchowiec popędził galopem w las, a Tristan przywarł desperacko do jego boków.
Quin zaklął, zły na swoje zawodne ręce. W głowie miał przecież jasno wytknięte, czego chce, skupił się, by nagiąć magię do swej woli. Czemu go nie posłuchała?
Gdzieś w głębi serca przewinął mu się powiew ulgi, jak pasmo porannej mgiełki. Mimo tego wszystkiego, co zrobił, co był zmuszony robić, nie umiał odebrać życia człowiekowi.
Ogarnęło go palące uczucie wstydu. Ulga przynależała do chłopca, którym był kiedyś. Dobrego, łagodnego księcia rzecznego królestwa, który nigdy nikogo by nie skrzywdził – i zapłacił ogromną cenę. Teraz postanowił odszukać w sobie każdy strzęp słabości, każdy żałosny skrawek niepewności i spalić go na popiół.
Kiedy następnym razem będzie chciał kogoś zabić, nie chybi.Rozdział 2
ZA BURTĘ
Mia nie umiała tego ogarnąć umysłem.
Niestrudzenie podejmowała wysiłki, by zrozumieć mechanikę. Wiedziała, że ten rodzaj łodzi z pojedynczym trójkątnym żaglem – łacińskim, jak go fachowo nazwała Nelladine – nie może płynąć pod wiatr. Badawczo przyglądała się precyzyjnemu manewrowi, który Nell wykonywała za pomocą długich lin kokosowych, gdy poluzowała eukaliptusową rejkę i przemieszczając się zwinnie po pokładzie, huśtała żaglem z jednej strony masztu na drugą. Mia znała określenia wszystkich części takielunku. W teorii powinna umieć się nim posłużyć. A w praktyce?
– Nie umiem – rzekła i wcisnęła linę do ręki Nell. – Jestem beznadziejnym przypadkiem.
Nelladine usiadła swobodnie w łodzi z twarzą uniesioną ku słońcu. Czarne warkocze miała upięte na czubku głowy w królewski kok. Na jej ustach zaigrał uśmiech.
– W porządku, Mia. Żeglujesz na dau pierwszy raz, nie musisz wszystkiego wiedzieć.
Mia, skwaszona, opadła obok niej na tekowe deski. Miała dryg do wielu rzeczy, a jeśli – co zdarzało się rzadko – czegoś nie rozumiała, zwykle szybko nadrabiała braki. Jeżeli nie robisz czegoś perfekcyjnie, po co w ogóle się do tego brać?
– Naprawdę nie da się tak od razu opanować sztuki żeglarskiej – zapewniła ją Nell.
– Może bardziej się nada na morskie mięso – odezwał się głos za nimi. – Ale plusik dla ciebie, bo próbowałaś, Rose.
Mia zerknęła przez ramię. Pilar, z kolanami przyciągniętymi do piersi, siedziała na rufie, swym ulubionym miejscu. Szczerzyła się jak zwykle.
– Nie powinnam była używać przy tobie tego określenia. Ono nie służy do znieważania! – Nell posłała Pilar krzywe spojrzenie, po czym zwróciła się z powrotem do Mii: – To – ruchem głowy wskazała ułożone wzdłuż burt worki z piaskiem – jest morskie mięso. Ja jestem morskim mięsem. Na takiej łodzi każdy załogant jest balastem, chodzi o utrzymanie równowagi. Gdy zmienia się wiatr lub kurs, przemieszczamy się na pokładzie.
– To się nazywa trymowanie – oznajmiła Pilar.
Mia czuła się wręcz urażona tym, jak łatwo Pilar dawała sobie radę na wodzie, jak bez najmniejszej trudności przyswajała lekcje dawane przez Nell.
– Sama jesteś niewiele większa od worka z piaskiem – prychnęła Mia. – Raz-dwa mogłybyśmy cię wytrymować za burtę.
– Zachowujcie się, moje panie! – skarciła je Nell, ale wyraźnie była rozbawiona. – Zawsze chciałam mieć siostrę.
– Siostry to przereklamowany towar – stwierdziła Pilar. – Jedyne, co potrafią, to próbować cię zabić.
Tu Mia nie mogła się spierać. Zważywszy na całe to żałosne widowisko, które zapoczątkowała jej młodsza siostra Angelyne, kiedy nasłała łuczniczkę, by strzeliła Mii w plecy… łuczniczkę imieniem Pilar d’Aqila, zabójczynię, która z kolei okazała się utrzymywaną wcześniej w tajemnicy córką ich ojca, Griffina Rose’a…
– Na Refúj dorastałam z setkami Dujii, które podobno miały być moimi siostrami – ciągnęła Pilar. – Matka zawsze mi powtarzała, że więzy magii są jeszcze silniejsze od więzów krwi. – Odchrząknęła. – Jedyne, co jest gorsze od sióstr, to matki.
Z tym też Mia nie mogła się spierać. Przebyła pełną trudów drogę do Luumii, chcąc prosić swoją matkę o pomoc, i co? Dowiedziała się, że ta nie ma ochoty jej wesprzeć. Wynna odwróciła się plecami do córek i ułożyła sobie nowe życie u boku Śnieżnej Królowej. No i zapłaciła za to słono. Jak wszyscy inni w Valavïku, zginęła, pogrzebana przez lawinę.
Mia przyjrzała się twarzy Pilar i w jej piersi zagościło łagodniejsze uczucie. Jeśli chodzi o kanciaste obejście, Pilar była istnym dwunastościanem. Ale dlaczego miałaby być inna? Ludzie, którzy powinni byli ją chronić, w tym własna matka, bez skrupułów wykorzystali ją w niewyobrażalny sposób. Zaga sprawiła, że Wynna Rose wygląda teraz jak porcja truskawkowego ciasta.
– Mam brata – powiedziała Nell.
– Naprawdę? – Pilar rozprostowała nogi, wychylając się w przód. – Siedzimy na tej wykałaczce od miesiąca i teraz postanowiłaś nam wyznać, że masz rodzinę?
– Tylko nie „wykałaczce”, z łaski swojej. Proszę okazywać Mayshy należny jej szacunek. – Nell pogładziła burtę swojej łodzi, po czym dodała w zadumie: – Nie widziałam go od czterech lat, odkąd opuściłam Pembukę. Teraz ma piętnaście lat.
Mię dopadło poczucie winy. Dlaczego nigdy nie pomyślała, by zagadnąć Nelladine o jej rodzinę?
– Spodobałabyś mu się. – Nell zwróciła się z tym do Pilar. – On też lubi sztuki walki.
Mię znów coś dziabnęło. Tym razem nie sumienie. Zazdrość.
Może to nieuniknione, że się z sobą ścierają. Bądź co bądź utknęły na niewielkiej żaglówce, płyną przez kapryśne, niekiedy wzburzone morze, żywiąc się rybą na śniadanie, rybą na obiad i – czy dary natury są niewyczerpane? – rybą przybraną wodorostami na kolację.
Uczucia Mii względem przyrodniej siostry były skomplikowane. Pilar, dziewczyna wybuchowa i o ciętym języku, uwielbiała wdawać się w bójki, a sarkazmem posługiwała się jeszcze chętniej niż bronią. Górowała nad Mią zdolnościami żeglarskimi, stopniem opanowania magii – właściwie prawie wszystkim.
Mia, jak przystało na porządnego naukowca, całe życie strawiła na próbach rozszyfrowania rządzących światem zasad i logicznego zastosowania wiedzy. Ale jeszcze na długo przed tym, jak poniosła porażkę w żeglarstwie, umysł zawiódł ją na gruncie rodziny – nie dostrzegła knowań swojej młodszej siostry. Nie udało jej się pojąć magii, włącznie z tą drzemiącą w jej własnym ciele. Nie zdołała uratować Quina, słodkiego, niewinnego Quina, chłopaka, którego mogła pokochać.
Podczas gdy oddalały się od brzegów Luumii, Mia widziała jego rozżarzone zielone oczy częściej, niż chciałaby to przyznać.
Teraz i on, i Angie nie żyją, przygnieceni gruzami śnieżnego pałacu. Pilar to jedyna rodzina, jaka jej została. Czasami Mię zalewała fala współczucia tak silna, że zapierała jej dech w piersi. Widziała przeszłość Pilar: nie tylko gwałt, ale też jego następstwa. Wiedziała, że cała siostrzana wspólnota Dujii zwróciła się przeciwko skrzywdzonej dziewczynie. Wyspa Refúj, której nazwa oznacza „bezpieczną przystań”, okazała się wszystkim, tylko nie azylem.
Mia bardzo pragnęła stać się bezpieczną przystanią dla Pilar. Głęboko, aż gdzieś w szpiku kości, miała pewność, że jest to możliwe: że mogłaby być taką siostrą, której potrzebuje Pilar. Mia nie przejrzała w porę Angelyne i dlatego jej nie uratowała. Nie popełni tego błędu powtórnie.
– Mia, twoja twarz! – wykrzyknęła Nelladine. – Wielkie piaski, czerwieniejesz jak pieczony burak! Co ci mówiłam? Masz się smarować tym kremem co godzinę, szybko się wchłania. – Sięgnęła po zawiniątko z bananowego liścia. – Nałóż równo, żeby się nie porobiły smugi.
Mia z wdzięcznością przyjęła krem. Po miesiącu nieustannego wystawiania się na słońce brązowa cera Nell przybrała głębszy, ciemniejszy odcień, a przy tym pozostała promienna i świeża jak zawsze. Oliwkowozłota skóra Pilar ładnie się opaliła, Mia zaś dorobiła się istnej wysypki pomarańczowych piegów i przypiekała się jak za mocno przysmażona frytka. Bez względu na to, ile razy ona sama czy Nelladine leczyły jej poparzenia, godzinę później wracała do poprzedniego stanu. Niekończący się cykl oparzeń i uleczeń, oparzeń i uleczeń stawał się wręcz komiczny.
Od pierwszego dnia na morzu była jasne, że ich życie spoczywa w rękach Nell. I to w jak sprawnych rękach! Nell kierowała żaglówką z taką wprawą, z jaką tkacz obsługuje krosno, a kowal pracuje w kuźni. Orientowała się według gwiazd, z zamkniętymi oczyma mogła wiązać węzły, balansowała boso na krawędzi burty, nie trzymając się niczego.
Jej magia też była niezwykle przydatna. Nell potrafiła robić rzeczy, których Mia nie umiałaby sobie nawet wyobrazić. Usuwała sól z morskiej wody, by ją uzdatnić do picia. Łapała ryby, schładzając maleńki wycinek oceanu, aż serca żyjących w nim stworzeń zwalniały. Po kilku dniach podróży wyłowiła z wody jeżowca, starła jego szkielecik na proszek, po czym dodała nieco wodorostów i za pomocą magii stopiła to razem, otrzymując bladożółty krem, który wręczyła Mii.
– Ochroni cię przed słońcem – wyjaśniła. – Wykończymy się, jeśli będziemy cię uzdrawiać czternaście razy na dobę.
Teraz, rozsmarowując sobie krem na policzkach i czole, Mia przygotowywała się na nieunikniony docinek od Pilar.
– Wciąż śmierdzi jak rybie ścierwo – stwierdziła Pilar jak na zawołanie.
Mia zwróciła się do Nell.
– Czy możesz mi posmarować ramiona?
Kapitan uśmiechnęła się dobrotliwie.
– Jasne.
Podczas gdy zrogowaciałe od trzymania lin palce Nell wmasowywały krem w skórę Mii, ona sama zamknęła oczy. Wiele razy próbowała odtworzyć w pamięci noc ucieczki ze śnieżnego królestwa, kiedy Nelladine dotknęła wytatuowanego na nadgarstku Mii mrozokwiatu, rozlewając po całym ciele błogie ciepło. Rezultat zawsze powinien być ten sam, powtarzalny: takie były podstawy procesu naukowego. Raz za razem Mia prosiła przyjaciółkę, by ponownie dotknęła poruszającego się atramentowego obrazka. Kiedy nie działało, próbowały z drugim nadgarstkiem. Potem z dłońmi. Rękami. Barkami.
– Magia? – odezwała się Nell, trafnie przewidując, o co Mia zagadnie w następnej kolejności. Magia była krytyczną zmienną w równaniu; próbowały zarówno z nią, jak i bez niej.
– Tak – odpowiedziała Mia. – Dzięki, że zapytałaś.
Dłonie Nelladine znieruchomiały. Mia wiedziała, że przyjaciółka kieruje całą swoją magię do palców, starając się wywołać u Mii odczucia. Wrażenie gorąca, zimna, mrowienia, ukojenia – wszystko, o co Mia prosiła w ramach eksperymentu. Raz czy dwa razy Mii zdawało się, że wykrywa maleńki przebłysk odczucia. Jej serce wezbrało nadzieją. Nareszcie, nareszcie wydostanie się z ciemnej skrzyni. Wrażenie okazywało się jednak tak ulotne, że należało podejrzewać, iż wywoływała je własnym usilnym pragnieniem.
– Czy możemy spróbować z urokiem?
Nell zawahała się, jak zawsze, gdy Mia prosiła, by wziąć ją pod władanie uroku. I jak zawsze Mia miała w pogotowiu obronę.
– Mówiłaś, że w magii chodzi o dostrojenie się do innych ludzi. Że wolno ich dotknąć, tylko jeśli tego naprawdę chcą. A ja naprawdę tego chcę.
Nelladine westchnęła. Jedną rękę przyłożyła do wytatuowanego nadgarstka Mii, drugą zaś do serca.
Nic. Żadnego dreszczu lepkiego gorąca, żadnej topniejącej czekolady, żadnego miodopłynnego ciepła.
– Popatrz na to od pozytywnej strony, Rose – wtrąciła Pilar. – Jesteś odporna na magię.
– Tak – potwierdziła Mia, nie mogąc ukryć frustracji. – Ale jestem przy tym odporna na wszystko inne.
– Nie trać nadziei. – Nell uścisnęła jej ramię. – Jesteśmy już niedaleko Pembuki, a oni tam mają potężne eliksiry, na wszystko. Takie jak tamten, który poleciła ci matka, a który zgubiłaś w lawinie. Mogłyby ci pomóc, naprawdę mają wielką moc.
Mia powoli przestawała wierzyć, że jej cokolwiek pomoże.
– Chcesz, żebym ci pomasowała ramiona, Nell? Tyle dla mnie robisz.
Nell potrząsnęła głową.
– Dziękuję, nie trzeba.
Czasami gdy Mia patrzyła na Nell – bała się nawet o tym myśleć – czuła, jak coś mięknie jej w brzuchu. Jak gdyby gdzieś tam w głębi rozplątywał się maleńki węzełek, rozwijała się satynowa wstążeczka. Myśl o tym przerażała ją i dezorientowała, ale też uspokajała.
W takich ulotnych chwilach Mia zastanawiała się, czy mimo wszystko rzucanie uroku choć trochę nie działało.
– Dziś jest spokojna – rzuciła Nell, oceniając gładką powierzchnię czarnego morza.
Mię uderzyło to już nie raz: dla niej morze było rzeczą rodzaju nijakiego, Nell zaś wypowiadała się o nim jak o kobiecie. Podobnie miała się rzecz z łodzią. Już pierwszego dnia na morzu Nell oznajmiła im: „Dau porusza się i oddycha, tak samo jak my. Dlatego mówimy o niej po imieniu, Maysha”.
Pilar jęknęła.
– Nie cierpię, kiedy jest tak spokojnie. Bez wiatru stoimy w miejscu. W tym tempie nigdy nie dotrzemy do Pembuki.
– Dotrzemy.
– Ale już widać brzeg. – Niecierpliwie machnęła ręką, wskazując północ.
Gdy Mia osłoniła oczy przed słońcem, widziała w oddali piaszczystą smugę. Tak było od kilku dni.
– Może znajdziemy jakąś przystań? – zaproponowała Pilar. – Mogłybyśmy zjeść coś innego niż ryba.
– Jesteśmy blisko, daję słowo. Nie zapominaj, że znam brzegi Pembuki lepiej niż wy. Zmierzamy do zatoki Pata Pacha, z której wypłynęłam cztery lata temu. Zejdziemy na ląd i pojedziemy krytym wozem do pierwszego ze szklanych miast.
Pilar ziewnęła.
– Nudzi mi się.
– Jak można się nudzić na oceanie? – odparła pytaniem Nell. – Żeglowanie wyzwala we mnie takie samo uczucie jak świeża porcja gliny na kole garncarskim. Wszystko jest możliwe i wszystko w każdej chwili może się zmienić. Morze nieustannie się zmienia, wciąż nas zaskakuje.
– Ale czy właśnie nie przez to jest takie niebezpieczne? – zagadnęła Mia, brzydząc się brzmieniem własnego głosu. Czasami miała wrażenie, że Pilar weszła w rolę zaczepnego, wciąż nadąsanego dziecka, podczas gdy ona odgrywa ostrożną, zamartwiającą się matkę.
– Nie wydaje mi się, nie – odrzekła jej Nell. – Choć to pewnie zależy od tego, jak zdefiniujemy niebezpieczeństwo. Zawsze jest rozhuśtana: czy wściekła, czy spokojna, i uczciwie pokazuje nam, kim jest.
„Jak ty”, pomyślała Mia. Nelladine śmiała się i płakała otwarcie, emocje przełamywały się w niej niczym spienione bałwany, po czym gładko przechodziły w lekkie falowanie. Jej sposób mówienia również przypominał morze – zdania wypływały jedno z drugiego, słowa wznosiły się i opadały płynnym rytmem. Mia nie wyobrażała sobie, by sama mogła tak swobodnie okazywać uczucia. Nie była nawet pewna, czyby chciała.
– Ocean nie udaje, że jest miła i potulna, podczas gdy tak naprawdę się burzy – dodała Nell. – Gdybym miała wybierać pomiędzy nią a Prismą, bez namysłu wskazałabym ocean.
Mia przechyliła głowę.
– Prismą?
– Chyba ci mówiłam o tej wyspie! W szklanym królestwie otacza ją wiele kontrowersji, niektórzy uważają ją za okropieństwo, inni za dar niebios. Nazywają ją Wyspą Zapomnienia. Siedzibą szklanej grozy. Opowiadałam ci o szklanych grozach, Mia, prawda?
– Mnie nie opowiadałaś – wtrąciła burkliwie Pilar.
– To naturalne zjawisko. Wiatr smaga i wzbija piaski, a słońce topi je na podobieństwo migotliwego szklanego cyklonu i kiedy zajrzysz do środka, widzisz swoje życie… tylko że to nie twoje prawdziwe życie. Znikają wszelkie smutki i żale, a także ludzie, których się straciło, i błędy, które się popełniło, przez co tak naprawdę oglądasz życie, jakim mogło być, lepsze, i nie tylko oglądasz: jesteś w nim.
Pilar wzruszyła ramionami.
– Zapowiada się całkiem nieźle.
– Jasne. Dopóki idziesz ku roziskrzonej szklanej grozie z rozpostartymi ramionami i otwartym sercem. Ale kiedy tak idziesz, nawet nie czujesz, że szkło sieka cię na kawałki.
Mia zadrżała.
– Po co w ogóle ktoś miałby iść na Prismę?
Nell przez chwilę mrugała, nie znajdując odpowiedzi. Potem odwróciła się i przesiadła na dziób.
– Zapytaj Cienistość – odparła.
Zdarzało się to coraz częściej: krótkie chwile, kiedy Nelladine odsuwała się i wycofywała w głąb siebie, ilekroć któraś z nich wspomniała o Cienistości. Dziwne, zważywszy na to, że właśnie ona nalegała, by zabrać dwie siostry do Cienistości. „To jedyna osoba, która może pomóc”, powiedziała, kiedy lodowiec walił się z hukiem za ich plecami.
– Będzie inaczej, gdy dotrzemy do szklanego królestwa – rzekła teraz z oczyma utkwionymi w jakiś odległy punkt, którego Mia nie widziała. – Będzie inaczej.
– Co masz na myśli?
– Zobaczysz. Nie bez powodu opuściłam rodzinne strony.
– Ale nie powiesz nam, o co chodzi – wtrąciła marudnie Pilar. – Ani dlaczego nas tam ciągniesz. Wiemy tylko, że płyniemy do Pembuki.
– Naprawdę nie dodałaś dwóch do dwóch? – Nell roześmiała się jak zwykle z lekką chrypką. – Niedługo wszystko się wyjaśni. Zmierzamy do świętego miejsca, w którym od zarania dziejów gromadzą się najtęższe umysły: ludzie umiejący uleczyć nie tylko otaczający nas świat, lecz także nasze głowy i serca.
– Świetnie, znowu zagadki – mruknęła zrzędliwie Pilar.
Jedno, czego Mia dowiedziała się w ciągu miesiąca spędzonego na morzu: jej siostra lubi zrzędzić.
Siostra. To słowo wciąż wydawało się dziwne, nie na miejscu, jak nasionko jagody, które ci utknie między zębami. Nadal trudno było jej się pogodzić z faktem, że po siedemnastu latach straciła jedną siostrę i odziedziczyła drugą.
– Mia. – Nell wskazała żagiel. – Lik przedni… to ten brzeg żagla najbliższy masztu… trochę się poluzował. Możesz mi pomóc z fałem?
– Tak – zgodziła się Mia, choć uczciwsza odpowiedź brzmiałaby: „Pewnie nie”.
Pilar zeskoczyła z rufy, lądując stabilnie na dwóch stopach.
– Potrzebujesz pomocy?
– Nie, dzięki.
– Nie ma się czego wstydzić.
Mię zbiło to z tropu. Po części dlatego, że Pilar zachowała się uprzejmie, a po części ponieważ wspomniała o wstydzie. Czy to nie Mia powinna mówić swojej starszej siostrze, że nie ma się czego wstydzić? Tyle razy próbowała zagaić rozmowę o tamtej nocy w podziemiach śnieżnego pałacu. Im częściej odtwarzała w głowie własne słowa, tym bardziej chciała je poprawić. Powinna była lepiej się postarać, zaoferować pociechę i wsparcie. Za każdym razem, gdy Pilar częstowała ją sarkastycznym przytykiem, Mia przypominała sobie, że to po prostu środek samoobrony. Wiedziała, że mogłaby coś zrobić dla Pilar, ułatwić jej życie, gdyby umiała powiedzieć coś odpowiedniego.
Ale ilekroć Mia występowała z gałązką oliwną, Pilar ją łamała.
Teraz spojrzała starszej siostrze w oczy. Wezbrało w niej współczucie. Nadszedł właściwy moment.
– Pilar – zaczęła. – Chciałabym, żebyś wiedziała, że możesz…
Aż ją zatkało, bo Pilar ściągnęła koszulę i wyskoczyła za burtę.Rozdział 3
INNY RODZAJ POTU
Pilar najlepiej się czuła w samotności. Dlaczego wciąż umyka jej to z pamięci? Jej tak zwana przyrodnia siostra była idealną przypominajką. Od tygodni próbowała ją zmusić do gadania o tym, o czym Pilar nie miała ochoty mówić. Nie czuła takiej potrzeby. Teraz zaoferowała, że pomoże Mii Rose przy fale, a nie że wda się z nią w siostrzane rzewne użalanki.
Jedyną ucieczką był skok przez burtę.
– Pilar!
Zanurzyła głowę, żeby nie słyszeć Mii. Woda działała orzeźwiająco. Tak znacznie lepiej. Zimny ocean mlasnął, wciągając ją w siebie. Twarz Pilar ponownie przecięła powierzchnię, oczy zapiekły od soli. Akurat na czas, by usłyszeć, jak Mia mówi do Nelladine:
– …jeszcze się zabije. Czy możesz coś zrobić?
– Właściwie tak – odpowiedziała Nell i też zdjęła koszulę, po czym skoczyła do wody.
Pilar piała z zachwytu.
Po chwili Nell wynurzyła się z triumfującą miną. Paciorki wody przywarły do jej czarnych warkoczy.
Spanikowana Mia wychyliła się ku nim przez burtę.
– Nell, nie umiem żeglować!
– Maysha da sobie radę przez kilka minut sama. Nie ma wiatru.
– Ale co, jeśli… – Mia bezradnym gestem skierowała dłoń w stronę wody.
– To ocean, Mio, nie gryzie.
– Tyle że zawiera tysiące morskich gatunków, które gryzą dosłownie.
Nell ochlapała bok łodzi. Mia nie wyglądała na rozbawioną.
– Czy nie dorastałaś nad rzeką? – zapytała Pilar.
– Nie nad rzeką – sprostowała Mia. – W pobliżu.
– Dlaczego woda tak cię przeraża?
– Wcale mnie nie przeraża.
– To czemu jej nienawidzisz?
– Bo pod jej powierzchnią czają się nieskończone niewiadome.
– Nie podoba ci się to, że nie możesz jej kontrolować – odgadła Pilar. Ruchem kciuka wskazała zachodzące słońce. – Nad zachodem słońca też nie zapanujesz. Przeraża cię to?
Nie zaczekała na odpowiedź Mii. Oddaliła się, prując rękami wodę. Napełniła płuca powietrzem. Przewróciła się na plecy i rozpostarła szeroko kończyny, jak rozgwiazda. Miło było popływać, pozwolić mięśniom na przyjemną pracę. Na łodzi dało się tylko schylać i wyginać. Siedzieć. Stać. Kucać. Leżeć – dopóki ktoś na ciebie nie nadepnął.
Tym kimś była Mia Rose. Cztery tygodnie na morzu, a ta dziewczyna wciąż nie nauczyła się chodzić po pokładzie. Typowe.
Odkąd wyruszyły, Pilar coś zauważyła. Ilekroć pomyślała o tym, co przydarzyło się jej w podziemiu śnieżnego pałacu – kiedy została uwięziona we własnych Odbiciach, zmuszona do nieustannego przeżywania od nowa swojego najgorszego koszmaru – nie miała poczucia zamknięcia. Jeśli już, czuła się bardziej obnażona.
Mia wszystko widziała. Patrzyła, jak Orry, który uczył Pilar sztuk walki, gwałcił ją raz za razem w jej chacie nad jeziorem.
Trzeba to Mii oddać, że starała się ją pocieszyć.
„Nie zasłużyłaś na to, co się wydarzyło. Nie było w tym twojej winy”.
Pilar czuła wówczas, że ktoś ją widzi.
Problem polegał na tym, że czasami nie jest dobrze, gdy ktoś cię ogląda. Mia widziała również, jak desperacko Pilar pragnęła być kochana. W nocy, próbując wykroić kilka godzin snu na niedużej łodzi, Pilar przypominała sobie, co żona Orry’ego, Morígna, powiedziała tamtego dnia, gdy napuściła całą społeczność Dujii przeciw niej. „Zawsze się znajdą dziewczyny tak głodne uwagi, że muszą kłamać, by ją do siebie przyciągnąć. Dziewczyny, które udają ofiary, podczas gdy jest dokładnie przeciwnie”.
Mia tę część koszmaru też widziała. I od tego robiło się Pilar niedobrze. Jak gdyby rozkroiła sobie pierś i pozwoliła Mii Rose grzebać w oślizłych flakach.
Właściwie Rose pewnie dobrze by się przy tym bawiła. Nic, tylko ględzi, że kość strzałkowa to, a powięzie tamto.
Pilar nie mogła znieść, że się okazała bezbronna. Że jest w potrzebie. I co najgorsze, że wyszła na jaw jej słabość. Nienawidziła słowa „gwałt”, nienawidziła wszystkiego, co się z tym wiąże. Zgwałcona. Nie rozpoznawała siebie w tym określeniu. Ale widziała je w oczach Mii, ilekroć ta na nią patrzyła.
Pilar czuła, że znowu zamyka się w sobie. Tak jak porozbijane knykcie po walce zarastały białymi szramami. Wszystko zawsze goiło się na niej jak na psie, nawet kiedy nie używała magii, żeby przyśpieszyć proces. Dzień czy dwa i rany pokrywały się strupami. Skóra się zabliźniała. Twardniała.
Może serca też leczą się w ten sposób. Rozcięte zrastają się z powrotem i stają się bardziej wytrzymałe. Im głębsze rozdarcie, tym grubsza szrama i tym mniej prawdopodobne, że serce da się złamać ponownie.
– Świetnie pływasz – zauważyła Nelladine, kiedy się z nią zrównała.
Pilar nadal leżała na plecach z płucami pełnymi powietrza.
– Dorastałam na wyspie. Nie brakowało tam oceanu, żeby ćwiczyć.
– W porządku tam u was? – zawołała do nich z łodzi Mia.
– A u ciebie? – odkrzyknęła Nell.
– Tak. Chyba?
Nell posłała Pilar figlarne spojrzenie.
– Prawdę mówiąc, gdybym miała zostawić Mayshę pod czyjąś opieką, Mia nie byłaby najlepszą kandydatką.
Pilar wyprostowała się w wodzie.
– Umarłaby, gdyby to usłyszała.
– Dlatego mówię to tylko tobie.
Co się stało, że Pilar nagle stanęła w obronie siostry? Od tygodni zasypywała Mię lekceważącymi przytykami, naśmiewając się z jej żeglarskiej nieudolności i pogłębiając dzielącą je przepaść. Ale wtem przypominała sobie, jak to było stać obok Mii w Odbiciach ręka w rękę. I ten sposób, w jaki oderwana cząstka jej samej zaczęła się z powrotem zrastać. Przerażało ją to, jak bardzo pragnęła wrócić do tamtego uczucia.
„Głodna uwagi”.
W przeszłości własny głód wystawiał ją na ciosy. Kiedy się otworzysz w ten sposób, ludzie cię ranią.
A potem myślała o Quinie. Pilar ofiarowała mu swoje ciało i spory kawał serca. On odpowiedział tym samym. Jednak jego ciało i serce nie należały już wtedy do niego. Angelyne go złamała, odarła ze wszystkiego, co dobre i łagodne.
Pilar widziała teraz to, czego nie dostrzegała przedtem. Jej i Quinowi nigdy nie było pisane przeżyć jakiegoś epickiego romansu. On czuł się najszczęśliwszy, gdy pisał dramatyczne monologi i poprawiał jej gramatykę. Ona czuła się najszczęśliwsza, okładając pięściami worki z piaskiem. Odnaleźli się nawzajem, ponieważ oboje byli zdesperowani, a pod ręką nie było nikogo innego.
Ale znaczyli coś przecież jedno dla drugiego. Tamta część ich znajomości była prawdziwa. Czasami, gdy odtwarzała w głowie ich historię, ogarniały ją palące wyrzuty sumienia, że nie wiedziała – lub że nie chciała wiedzieć – jak bardzo Quin cierpi.
Później znów powracała myślami do nocy w podziemiach pałacu. Quin spaliłby ją żywcem. Teraz wiedziała to w głębi duszy. Jaka była głupia. Wciąż tamta biedna dziewczyna, spragniona miłości i uwagi. Omal jej to nie zabiło.
– Im bliżej do Pata Pacha, tym cieplejsza woda – oznajmiła Nell. – W samej zatoczce jest przyjemna, jak przygotowana do kąpieli w wannie. Zobaczycie ławice melonoryb.
– Melonoryb?
– Wyglądają jak połówka melona z powłóczystymi płetwami, no i jarzą się światłem, które same wytwarzają. Są naprawdę piękne. Mój brat złapał raz jedną i próbował trzymać w domu. Ale słodka woda na dłuższą metę im nie służy.
– Opowiedz mi o nim. Na Refúj mało która dziewczyna ma brata.
Nell się uśmiechnęła.
– Był niesamowity, taka kochana dusza. Podziwiał mnie. Zresztą, prawdę mówiąc, wszystkich darzył podziwem. Tak łatwo otwierał serce. Wciąż się o niego martwiłam. Był gotów zaufać każdemu, kto mu poświęcił choć odrobinę uwagi. Tak bardzo chciał być kochany.
Pilar pomyślała o tym, jak bardzo ona chciała być kochana. Przez matkę. Przez Orry’ego.
– Uwielbiał lekcje walki – opowiadała dalej Nell. – Dawały mu tyle radości. Uczył go sensei z rzecznego królestwa, mój brat był po prostu zachwycony.
Pilar zamarła. Poczuła, że zaczyna tonąć. Przecież Orry chyba nie…
– Ale jego mistrzyni wyruszyła na Prismę. Mój brat mocno to przeżył, całymi dniami nie wychodził ze swojego pokoju.
Pilar odetchnęła z ulgą.
Mistrzyni. Nauczycielka walki. Spodobało jej się to.
– Mówisz o swoim bracie, jakby nie żył.
– Wielkie piaski, nie! Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. Miał jedenaście lat, kiedy opuściłam Pembukę, i był wtedy dla mnie stracony, jak wszyscy inni. Czasami mam wrażenie, że zostawiłam za sobą całe osobne życie. – Głowa Nell zanurzyła się nieco głębiej, jej podbródek zniknął pod wodą. – Mój brat był smutny nie tylko dlatego, że odeszła jego ulubiona nauczycielka. Wcześniej też dopadało go przygnębienie z powodów, których nikt z nas, nawet on sam, nie znał. Smucił się już jako mały chłopczyk. – Woda zachlupotała wokół jej ramion. – Szkoda, że go ze sobą nie zabrałam – mówiła dalej Nell. – Nie zrozum mnie źle. Zrobiłam, co musiałam. Czułam, że jeśli zostanę, chyba umrę. Jakby coś mnie zewsząd zgniatało. Nigdy jednak nie przestałam się obwiniać o to, że go nie wzięłam ze sobą.
Milczały przez chwilę. Pilar patrzyła na chwiejącą się niepewnie w łodzi Mię. Biedna dziewczyna ze swoimi naukowymi teoriami i przeczytanymi księgami nie była stworzona do żeglowania po morzu. Mimo wielokrotnego codziennego uleczania i kremu z jeżowca biała skóra Rose uparcie przybierała kolor pasujący do jej nazwiska.
„Popatrz na to pozytywnie – doradziła jej kiedyś Pilar. – Przynajmniej nie czujesz, że masz poparzoną skórę!”
Zaczynała się zastanawiać, czy jej poczucia humoru nie należałoby nieco podregulować.
– Wiesz, Mia cię lubi – odezwała się po chwili.
Było to wyraźnie widać po sposobie, w jaki Rose patrzyła na Nell. Po tym, jak ją codziennie błagała o dotykanie. Nawet jeśli sama Mia tego nie przyzna lub nawet nie jest tego świadoma, nie dało się ukryć, że czuje coś do Nelladine.
Nell westchnęła.
– Tak, wiem, myśli, że mnie lubi. Chce, żebym ją uratowała, naprawiła w niej wszystko, co się zepsuło. I zrobię, co w mojej mocy, by jej pomóc. Myślę, że Mia jest przyzwyczajona do naprawiania rzeczy: swojej siostry, swojej rodziny, swojego ciała. Nie rozumie, że niektórych rzeczy nie należy naprawiać. Ale nie jest osamotniona w tym pragnieniu. To dlatego tak wielu ludzi wybiera się na Prismę. Wolą widzieć siebie takimi, jakimi mogliby być, aniżeli takimi, jacy są naprawdę.
– Wystarczyłoby mi, gdyby przestała próbować naprawić mnie.
Nell osłoniła sobie oczy przed słońcem.
– Rozumiem. Wierz mi, że cię rozumiem.
Pilar zagulgotała słoną wodą, po czym wypluła ją z powrotem. Nie po raz pierwszy miała ochotę opowiedzieć Nell, co się zdarzyło na Refúj. Ale ilekroć wyobraziła sobie powrót myślami do tamtego mrocznego miejsca, jej duszę dopadało ogromne znużenie. Była zmęczona. Rozmowa o tym kosztowałaby ją zbyt wiele. Pilar nie mogła znieść, że tamto stało się częścią jej historii. Nie mogła ścierpieć, że odtąd każda poznana w życiu osoba będzie należała do jednej z dwóch kategorii: ludzi, którym opowiedziała, oraz tych, którzy nie znają jej przykrej przeszłości.
– Chcę, żebyś mi coś obiecała – zagadnęła ją Nell ściszonym głosem, ponieważ prąd znosił je powoli w stronę łodzi. – Kiedy dotrzemy do Pembuki, zaopiekujesz się Mią?
– A czemu nie ty?
– Chciałabym. Tylko że gdy już tam będziemy, sytuacja się zmieni.
Pilar dorastała pod skrzydłami matki mówiącej zagadkami, umiała więc czytać między wierszami. Nell zostawi je u Cienistości, a potem się wycofa. Mia zapewne zechce wlec się za nią, porzucając siostrzaną więź, którą ona i Pilar zaczęły budować. Udowodni w ten sposób, że nawet ludzie, którzy obiecali Pilar kochać, zawsze w końcu odwracają się do niej plecami.
Ale Pilar od dawna była ciekawa Pembuki. Niewiele wiedziała o tym kraju: mnóstwo piasku, szklane miasta, paskudne garbate zwierzaki. I takie tam. Najbardziej interesowało ją to, że ani jedna mieszkanka Pembuki nigdy nie zawitała na Refúj. Najwyraźniej Dujie ze szklanego królestwa nie umieją z niego uciec. Albo może nie muszą.
Zacisnęła zęby. Spotkają się z Cienistością. I tyle. Niczego więcej nie obiecała.
A co do Mii? Pilar nie ma wobec niej długów. Rose z racji spokrewnienia może i jest jej przyrodnią siostrą, ale gdy dzień dobiega końca, krew okazuje się po prostu innym rodzajem potu. Wycieka z ciebie podczas walki i wcale za nią nie tęsknisz.
– Więc co się stanie, kiedy nas wysadzisz w Pembuce? – zagadnęła szorstko. – Pójdziesz żłopać piwo w starych dobrych knajpach? Czy zawrócisz do Luumii, żeby znów lepić gliniane garnuszki?
Nell milczała przez chwilę. Unosiła się na wodzie bez ruchu, spoglądając na Pilar.
– Nie musisz umniejszać mojego życia w śnieżnym królestwie. Zadomowiłam się tam. Mam przyjaciół.
– Takich jak Ville?
Gdy tylko padły te słowa, Pilar ich pożałowała. Wraz z Mią opowiedziały swojej wybawicielce, że jej przyjaciel Ville wcale nie był Ville’em, lecz lordem Kristoffinem Dove’em, wujem Śnieżnej Królowej, który porywał i trzymał w niewoli dzieci, wyciskając moc z ich najgłębszego bólu.
– Jak mogłam dać się zwieść? – odpowiedziała Nell miękko. – Miałam to jak na dłoni. Lubieżne uwagi Ville’a, milion sposobów, w jakie subtelnie podważał moją wiarę w siebie, i to dzień w dzień. Uważam się za silną kobietę, pewną własnych dokonań i wartości, a mimo to nie przejrzałam go.
Pilar też dała mu się oczarować. Weszła prosto w jego pułapkę.
– Nell, nie miałam na myśli, że…
– Patrz!
Pod nimi przepłynęło coś pomarańczowego. Pilar instynktownie podciągnęła kolana do piersi.
– Co to było?
Obok nich przesunęło się kolejne stworzenie, potem jeszcze jedno. Ocean nie był już ciemny. Wodę rozświetlały łuki promiennego pomarańczowego światła, które wirowało i zataczało spirale. Przez powierzchnię przebiło się dziwne szczebiotanie.
– Nelladine? – zawołała do nich Mia z pokładu. – Pilar? Co się dzieje?!
Pilar nie wiedziała, co odpowiedzieć. Wyglądało to tak, jakby całe morze chlupotało pomarańczowym kolorem. Woda tętniła życiem, sprawiając wrażenie rozrzedzonej i gorącej.
– Melonoryby! – obwieściła Nell z rozpromienioną twarzą.
Nie poruszały się jak żadna ryba, którą Pilar do tej pory widziała, a przecież znała ich niemało. Zataczały kręgi, a ich pomarańczowe płetwy falowały po bokach niczym wachlarze. Jak Nell o nich powiedziała? Powłóczyste. Zdaniem Pilar przypominały raczej płomienie.
Mia wrzeszczała: „Czysąniebezpieczneczygryzą?”, ale Nell była zatopiona we własnym świecie.
– Wiesz, to zabawne. Myślałam, że od zatoki dzieli nas jeszcze kilka dni. Ale trzeba pamiętać, że cztery lata to długi czas! A skoro są tutaj melonoryby…
– To znaczy, że jesteśmy prawie na miejscu – dokończyła Pilar.
– Nie – sprostowała Nell. – To już jest Pata Pacha.