Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zarysy literackie. Część 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zarysy literackie. Część 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 568 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZA­RY­SY LI­TE­RAC­KIE

Część pierw­sza.

War­sza­wa.

Wła­sność, na­kład i druk S. Le­wen­ta­la.

Nowy-Świat Nr 41.

1895.

Дозволено Цензурою

Варшава, дня 18 Іюля 1894 года.

Czy­tel­nik nie po­trze­bu­je tej książ­ki, ale ta książ­ka po­trze­bu­je czy­tel­ni­ka. A nie sta­je przed nim z żad­ne­mi zgo­ła pre­ten­sy­ami: nie przy­no­si mu ani śmia­łych my­śli, – no­wych idei, ani for­my ory­gi­nal­no­ścią try­ska­ją­cej, ani przed­mio­tów nie­zwy­kłych; chce być tyl­ko uży­tecz­ną. Po­wsta­ła z wie­lu po­je­dyn­czych ak­tów od­czu­wa­nia ży­cia i li­te­ra­tu­ry w cią­gu ca­łych dwu­dzie­stu lat, nie jest ona książ­ką na­pi­sa­ną umyśl­nie, nie jest też syn­te­zą ja­kichś jed­no­mien­nych fak­tów i po­jęć. Je­że­li wol­no dzia­łal­ność umy­sło­wą czło­wie­ka nie­za­mknię­te­go w spe­cy­ali­zmie na­uki przy­rów­nać do wę­drów­ki my­śli przez świat, ta książ­ka jest nie­ja­ko pa­mięt­ni­kiem wra­żeń do­zna­nych od świa­ta w róż­nych punk­tach cza­su i róż­nych stro­nach bytu – pa­mięt­ni­kiem uło­żo­nym bez wzglę­du na na­stęp­czość i cią­głość. Z ca­ło­ści tego, co au­tor prze­my­ślał, do książ­ki obec­nie wy­da­wa­nej wcho­dzi z rze­czy już raz dru­ko­wa­nych po cza­so­pi­smach war­szaw­skich to, co się w da­nej chwi­li do dru­ku naj­spo­sob­niej­szem, dla oka i umy­słu czy­tel­ni­ka naj­po­chwyt­niej­szem, a wo­bec ży­wych pra­gnień i za­sad wła­snych naj­po­żą­dań­szem wy­da­ło.

Te pra­gnie­nia i za­sa­dy żywe, te prze­ko­na­nia tkwią­ce, nie­tyl­ko w ro­zu­mie, ale i w uczu­ciu, te wy­ni­ki za­ra­zem ro­zu­mo­wa­nia i wia­ry, któ­re czło­wiek ide­ała­mi swe­mi mia­nu­je, po­wsta­ły w au­to­rze tej książ­ki, jak w każ­dej isto­cie wła­sny byt umy­sło­wy ma­ją­cej, z endo-exo­smo­zy du­cho­wej, do­ko­ny­wa­ją­cej się usta­wicz­nie, mimo woli, a czę­sto i wie­dzy, na­szej, w na­szych umy­słach pod sa­mem tyl­ko dzia­ła­niem ży­cia. Sub­jek­tyw­na wraż­li­wość, na­mięt­no­ści prze­róż­ne, żą­dze i po­ry­wy ego­izmu mogą ten, z przy­ro­dzo­ną ko­niecz­no­ścią speł­nia­ją­cy się, pro­ces zja­wisk, przy­czyn i skut­ków za­kłó­cać, wstrzy­my­wać i wy­ko­le­jać: ide­ały na­sze będą za­wsze wy­pad­ko­we­mi dwóch sił: in­dy­wi­du­al­no­ści czło­wie­ka, wy­pro­mie­nia­ją­cej się z pew­ne­go uczu­cio­we­go ogni­ska, i rze­czy­wi­sto­ści świa­ta, w któ­rej skład wcho­dzą za­rów­no sta­ny, sto­sun­ki, wy­pad­ki i czy­ny śro­do­wi­ska, jak i my­śli, wy­two­ry ro­zu­mu, wy­obraź­ni i uczu­cia – i nie­tyl­ko w da­nym mo­men­cie dzia­ła­nia na sie­bie obu bie­gu­nów wraż­li­wo­ści, ale i na ob­sza­rze prze­szłość całą ogar­nia­ją­cym. Naj­więk­szą rze­czy­wi­sto­ścią świa­ta jest myśl, co siłą.

stać się zdo­ła­ła: im dłu­żej pa­trzę, tem ja­śniej to wi­dzę. Myśl wśród bo­jów i zno­jów przez to, co jest, i przez to, co było, prze­dzie­ra­ją­ca się w przy­szłość – to ide­ał.

W za­kre­sie spraw ży­cia czy­tel­nik spo­tka się w tej książ­ce z ide­ała­mi za­cho­waw­cze­mi: wi­docz­nie myśl w rze­czy­wi­sto­ści świa­ta, w po­wyż­szy spo­sób po­ję­tej, do­strze­gła pew­ne do­bra, któ­rych za­cho­wa­nie za po­trzeb­ne dla nie­go uzna­ła. Obok za­cho­waw­czych znaj­dą się i po­stę­po­we tam, gdzie zno­wu myśl na­ka­zy­wa­ła ze­rwa­nie z rze­czy­wi­sto­ścią. Świat jest zbyt wiel­kim ogro­mem, aby się dał prze­two­rzyć, prze­szłość ludz­ko­ści – zbyt wiel­ką po­tę­gą, aby się po­zwo­li­ła zdmuch­nąć. Me­to­da ży­cia świa­ta po­zo­sta­nie, jaką była, bo jest ży­cia tego pra­wem, isz­czą­cem się od po­cząt­ku cy­wi­li­za­cyi. Świat moż­na tyl­ko po­pra­wiać, ulep­szać. Twór­cy ide­ałów no­we­go zu­peł­nie ży­cia są albo po­eta­mi ho­du­ją­cy­mi kwiat ma­rzeń w ma­rzeń grun­cie, albo rzecz­ni­ka­mi ego­izmu wła­sne­go lub zbio­ro­we­go pew­nych gro­mad spo­łecz­nych. Rdzen­ną po­pra­wę świa­ta ze­wnętrz­ne­go przy­nieść może tyl­ko po­pra­wa czło­wie­ka we­wnętrz­ne­go, istot­nej siły twór­czej w cy­wi­li­za­cyi mo­ral­nej: stąd i za­cho­waw­czość tej książ­ki w spra­wach re­li­gii, ży­cia w ro­dzi­nie i wy­cho­wy­wa­nia cha­rak­te­rów.

W spra­wach li­te­rac­kich był za­wsze au­tor wy­znaw­cą ro­man­ty­zmu, któ­ry za naj­wyż­szy do­tych­czas wy­raz po­tę­gi w po­ezyi i naj­istot­niej­szy jej ży­wioł uwa­ża. Bę­dąc prze­ciw­ni­kiem wszel­kich re­ali­zmów przed­mio­to­wych, ma­te­ry­al­nych, nie for­mal­nych – wszel­kich na­tu­ra­li­zmów, we­ry­zmów i bud­dha­izmów li­te­rac­kich, wszel­kiej wo­gó­le jed­no­stron­no­ści, sądy swo­je wszak­że, bądź o utwo­rach sa­mych, bądź o teo­ry­ach es­te­tycz­nych, usi­ło­wał trzy­mać zda­la od mo­ro­wej za­ra­zy szko­lar­stwa, któ­re ze wszyst­kich jed­no­stron­no­ści i idy­oty­zmów bę­dzie za­wsze złem naj­gor­szem. Pięk­no żad­ne nie ro­dzi się z teo­ryi, choć­by naj­pięk­niej­szej; na­ro­dzić się z niej może tyl­ko brzy­do­ta, spa­cze­nie, kosz­la­wość – głaz i drew­no, choć­by naj­mi­ster­niej wy­stru­ga­ne.

Przy ja­kiem­bądź upodo­ba­niu czy teo­re­ma­cie es­te­tycz­no-fi­lo­zo­ficz­nym źró­dłem pięk­na bę­dzie za­wsze tyl­ko ser­ce, i po­ezya praw­dzi­wa jest tyl­ko wie­ku­istą ser­ca ludz­kie­go spo­wie­dzią. Gdzie­kol­wiek wy­stą­pi­ła mi­łość po­tęż­na i wznio­sła, myśl by­stra i buj­na, cha­rak­te­ry­sty­ka praw­dzi­wa i sil­na – wstręt do ja­kiejś szko­ły li­te­rac­kiej nie miał wca­le gło­su: kry­tyk szedł za wra­że­nia­mi jak zwy­kły czy­tel­nik, bo też sam za­wsze za zwy­kłe­go tyl­ko uwa­żał się czy­tel­ni­ka. Na wy­so­kich ko­tur­nach nie cho­dzić, ale wra­że­nia ro­zu­mem roz­ja­śniać i na ro­zum prze­twa­rzać – to całe kry­ty­ki za­da­nie.

Wi­nie­nem tu słów kil­ka po­wie­dzieć o ty­tu­le naj­pierw­szej roz­praw­ki w tym zbio­rze: "Sto­wa­rzy­sze­nie się do szczę­ścia". "I to nam daje mo­ra­li­sta!" – może kto za­wo­łać po prze­czy­ta­niu na­pi­su, – a czę­sto czy­ta się u nas mało co wię­cej, je­że­li książ­ka nie jest po­wie­ścią. Treść prze­ko­ny­wa, że wła­ści­wie przed­mio­tem da­ne­go za­ry­su jest ży­cie mo­ral­ne w ro­dzi­nie, i taki też mógł­by być ty­tuł; ale nie chcia­łem po la­tach dwu­dzie­stu zmie­niać tego, co się już raz pod pió­ro do­sta­ło. Kto prze­czy­ta tę moję roz­praw­kę, spo­strze­że ła­two, że żą­dza szczę­ścia ma tu być tyl­ko płon­ką do szcze­pie­nia mo­ral­no­ści po­rząd­ko­wej, bier­nej, w or­ga­ni­zmach du­cho­wo-cie­le­snych na mo­ral­ność rze­tel­ną, czyn­ną, pięk­no mo­ral­ne wy­twa­rza­ją­cą, zdo­być się nie­zdol­nych. Każ­dy na świe­cie chce być szczę­śli­wym, więc przez za­szcze­pie­nie w tej żą­dzy ide­ału mo­ral­ne­go każ­dy może być i mo­ral­nym: o tem ma­rzy­ła wów­czas myśl, jesz­cze nie ste­ra­na przez ży­cie. Dziś bym już cię­ża­ru ta­kie­go ma­rze­nia nie pod­jął.

Stu­dy­um nad Car­ly­le'm wy­da­ło mi się po­trzeb­nem w tym zbio­rze: naj­pierw dla spro­sto­wa­nia męt­nych, w czę­ści błęd­nych, mnie­mań przez Sy­gur­da Wi­śniow­skie­go przed laty sze­rzo­nych o my­śli­cie­lu an­giel­skim, któ­re­go na­sza umy­sło­wość li­te­rac­ka, bądź nie zna, bądź nie ro­zu­mie, bądź lek­ce­wa­ży; a po­tem dla do­dat­nich prawd, któ­re w jego fi­lo­zo­fii ży­cia i czło­wie­ka zna­la­złem. Ca­ło­ści tego, co Car­ly­le zdzia­łał, nie ob­ją­łem, nie pi­sa­łem o nim ze sta­no­wi­ska kry­ty­ki na­uko­wej i li­te­rac­kiej, nie sum­mo­wa­łem jego my­śli spo­łecz­nie płod­nych, ani czy­nów dla wie­dzy ode­rwa­nej od ży­cia speł­nio­nych, nie przed­sta­wia­łem wresz­cie jego wpły­wu na spół­e­czeń­stwo an­giel­skie. Od­sła­nia­jąc po raz pierw­szy w li­te­ra­tu­rze na­szej ob­li­cze my­śli­cie­la, któ­ry wów­czas od czter­dzie­stu już kil­ku lat dzia­łał wśród swo­ich, chcia­łem go uka­zać je­dy­nie jako " Wiel­kie­go Cen­zo­ra Wie­ku" i twór­cę idei bo­ha­ter­stwa w dzie­jach.

War­sza­wa, d. 21 maja 1894 r.RO­DZI­NA JAKO STO­WA­RZY­SZE­NIE SIĘ DO SZCZĘ­ŚCIA.

(1874).

Roz­wój ludz­ko­ści w na­szym wie­ku ma swo­je szcze­gól­ne zna­mio­na, któ­re nie mogą ujść uwa­gi umy­słów jako tako w ży­cie pa­trzeć umie­ją­cych. Wę­zeł po­mię­dzy jed­nost­ką a spo­łe­czeń­stwem co­raz sil­niej się za­cie­śnia. Zni­ka­ją lub słab­ną stop­nie po­śred­nie: wę­złów wspól­no­ści ro­dzin­nej, przy­jaź­ni, li­to­ści, wdzięcz­no­ści i t… d. Uczu­cie in­dy­wi­dy­ual­ne prze­twa­rza się zwol­na na uczu­cie ogól­ne ludz­ko­ści i mi­ło­sier­dzia dla mas. Czło­wiek mniej pa­trzy w sie­bie, wię­cej na oko­ło sie­bie, a tu zno­wu wię­cej na ze­wnętrz­ne, niż na we­wnętrz­ne, mo­ral­ne, wa­run­ki bytu jed­no­stek poza nim sto­ją­cych. Uzna­na po­tę­ga wie­dzy i oświa­ty każe lek­ce­wa­żyć siłę mo­ral­nej dziel­no­ści: mniej nam cho­dzi o wy­ra­bia­nie cha­rak­te­rów niż ro­zu­mów, a le­piej jesz­cze po­wiedz­my: umy­słów, w któ­rych bo­skie krysz­ta­ły ro­zu­mu, po­mi­mo naj­usil­niej­sze­go kształ­ce­nia, mogą nig­dy nie osiąść. Wszyst­kie na­sze teo­rye, po­glą­dy fi­lo­zo­ficz­ne na ży­cie, wszyst­kie prak­ty­ki hu­ma­ni­tar­ne – te przy­najm­niej, któ­re naj­więk­sze­go do­zna­ją roz­gło­su – ule­ga­ją na­ci­sko­wi dok­tryn eko­no­micz­nych: sta­wia­ją przedew­szyst­kiem przed oczy do­bro ma­te­ry­al­ne jed­nost­ki, a ma­jąc so­bie od­da­ną ide­al­nie ludz­kość do wy­pie­lę­gno­wa­nia, przy­zna­ją ilo­ści pierw­szeń­stwo przed ja­ko­ścią. Tak samo po­stę­pu­je na­tu­ra, wy­twa­rza­jąc or­ga­ni­zmy. Nie­zmier­na tro­skli­wość pa­nu­je i w książ­kach, i w urzą­dze­niach praw­nych, i w wol­nych prak­ty­kach spół­ecz­nych (sto­wa­rzy­sze­nia fi­lan­tro­pij­ne) o ży­cie fi­zycz­ne jed­nost­ki: wy­pad­ki w ko­pal­niach an­giel­skich, na ko­le­jach że­la­znych za­gra­nicz­nych, na mo­rzach da­le­kich, zgro­zą nas przej­mu­ją; obu­rza­my się, ile­kroć lek­ko­myśl­ność ludz­ka mia­ła w nich udział. Pra­gnie­my ucho­wać masy od gło­du, cho­ro­by i śmier­ci na­głej – od tego, przed­czem osła­nia­my bez­wa­run­ko­wo za­wsze i wszę­dzie wła­sne swe in­dy­wi­du­al­ne ist­nie­nia. Nie brak­nie nam może al­tru­izmu, ale go szcze­pi­my na ego­izmie i dą­że­niu do do­bra ma­te­ry­al­ne­go.I.

Nie­wąt­pli­wym jest fakt, że roz­wią­zu­ją się lub roz­luź­nia­ją w dzi­siej­szym roz­wo­ju ludz­ko­ści wę­zły po­śred­nie mię­dzy jed­nost­ką a spo­łe­czeń­stwem, O rze­czy­wi­sto­ści tego zja­wi­ska prze­ko­ny­wa co­dzien­nie, przed­mio­to­wo – przy swo­bod­nym po­glą­dzie na ży­cie – zbie­ra­ne do­świad­cze­nie. Jed­nost­ka co­raz po­wszech­niej wzra­sta, wy­cho­wu­je się, dzia­ła, czu­je i my­śli w at­mos­fe­rze ogól­nej, co­raz głę­biej to­nie w mo­rzu ży­cia spo­łecz­ne­go. Prze­zna­cze­niem jej nie jest też nic in­ne­go, jeno: wyjść naj­pierw z łona mat­ki, po­tem z łona ro­dzi­ny, aby osta­tecz­nie wejść w spo­łe­czeń­stwo, wpleść się w wie­niec ludz­ko­ści. Nie­ma w tem nic złe­go, że się du­sza w spół­e­czeń­stwie kształ­ci, w spół­e­czeń­stwie dzia­ła, przez spo­łe­czeń­stwo żyje. Idzie tyl­ko o to, aby się do ta­kie­go kształ­ce­nia, dzia­ła­nia i ży­cia uzdol­ni­ła – we wła­ści­wej szko­le i rze­tel­nie wy­nie­sio­ne z niej za­so­by zu­żyt­ko­wa­ła.

Przy­tem bądź­my szcze­ry­mi. Dla wy­bra­nych dusz tyl­ko, przy wy­bo­ro­wych tyl­ko środ­kach, ist­nie­je kształ­cą­cy wpływ spół­e­czeń­stwa. Dla wiel­kiej masy istot ludz­kich, ciem­nych czy oświe­co­nych, wszyst­ko jed­no, spo­łe­czeń­stwo nie jest ani szko­łą do­sko­na­le­nia się, ani wi­dow­nią czy­nów, z któ­rych­by się wy­pro­mie­nia­ło bo­skie czło­wie­czeń­stwo, ani ma­chi­ną przed­wiecz­nej har­mo­nii, w któ­rej­by jed­nost­ka uwa­ża­ła się je­dy­nie za drob­ne kół­ko, słu­żą­ce po­kor­nie ru­cho­wi ogól­ne­mu. Ta­kie­go ide­ali­zmu cza­sy dziś już mi­nę­ły. Kto chce praw­dzie wia­ry do­cho­wać, ten przy­zna, że dziś jed­nost­ka wcho­dzi do spo­łe­czeń­stwa na to, aby so­bie jak naj­lep­sze wa­run­ki dla bytu fi­zycz­ne­go wy­wal­czy­ła, Spo­łe­czeń­stwo jest dla niej, nie szko­lą, ale bo­jo­wi­skiem; wy­jąt­ki tyl­ko, nie­zmier­nie drob­ne, sta­ją do ży­cia z in­nem prze­świad­cze­niem i żą­dzą. Wiel­ka mas­sa przy­cho­dzi je­dy­nie ucie­rać się z lo­sem o byt jak­naj­bar­dziej ozło­co­ny. Do­brze jesz­cze, je­śli po­ję­cie wal­ki nie wy­kra­cza z gra­nic pra­cy uczci­wej, choć ego­istycz­nej, pro­wa­dzo­nej o chleb po­wsze­dni.

W tej pra­cy myśl i ser­ce wy­tę­ża czło­wiek na sie­bie i swo­ich: nie trosz­czy się, nie­ma ani dość cza­su, ani dość po­tę­gi du­cho­wej na to, aby się trosz­czyć o ja­kąś ide­al­ną ca­łość ży­cia spo­łecz­ne­go. Każ­dy to wi­dzi, że je­śli spo­łe­czeń­stwo ma być ja­kiemś po­ję­ciem ro­zu­mo­wem, je­że­li moż­na mó­wić o spół­e­czeń­stwie, jako o pew­nym po­rząd­ku du­cho­wym, pa­nu­ją­cym nad jed­nost­ką, to dziś jed­nost­ka w po­wszech­no­ści ni­czem się do usta­le­nia po­rząd­ku tego nie przy­czy­nia. Cele spo­łecz­ne dla niej nie ist­nie­ją, cele in­dy­wi­du­al­ne osią­ga­ne by­wa­ją z na­ru­sze­niem wyż­szych praw spo­łecz­nych, ów du­cho­wy po­rzą­dek skła­da­ją­cych. To nie­uzna­wa­nie ce­lów jed­nych, a osią­ga­nie dru­gich nie­wła­ści­we­mi środ­ka­mi – jest tyl­ko do­wo­dem prze­ma­ga­nia na­tu­ry bez­wied­nej nad świa­do­mym sie­bie du­chem, jest do­wo­dem nie­wy­kształ­ce­nia i bez­wład­no­ści du­cho­wej, w ja­kiej isto­ta ludz­ka sta­je dziś na pro­gu ży­cia spo­łecz­ne­go. Czy ży­cie to da jej bra­ku­ją­ce przy­mio­ty; czy ją z mdłej uczy­ni sil­ną, ze śle­pej ja­sno pa­trzą­cą, z obo­jęt­nej czu­łą na do­bro; czy ją uzdol­ni do ce­lów swo­ich, choć­by uzdol­nie­nie to za­pew­niać mia­ło tyl­ko bier­ne nie­na­ru­sza­nie har­mo­nii ogól­nej? Czy spo­łe­czeń­stwo po­pra­wi jed­nost­kę wstę­pu­ją­cą już w szran­ki, a przy­cho­dzą­cą bez ni­czy­jej opie­ki, z wła­snem swem pra­wem i wła­sne­mi dą­że­nia­mi? Czy doda czło­wie­ko­wi – nie po­je­dyn­czym wy­jąt­kom, sta­wia­nym na­przy­kład, ale czło­wie­ko­wi prze­cięt­ne­mu, że się tu za­po­ży­czę u Qu­ete­le­ta – czy ta­kie­mu czło­wie­ko­wi spo­łe­czeń­stwo doda war­to­ści du­cho­wej? czy każ­de nowe słoń­ce po­wi­ta go co­raz lep­szym we­wnętrz­nie? Jed­nem sło­wem: czy ży­cie umo­ral­nia czło­wie­ka i czy jest dla nie­go rze­czy­wi­stą szko­łą mo­ral­no­ści, bez któ­rej ów du­cho­wy po­rzą­dek po­jąć się nie da?

Ży­cie samo od­po­wia­da na te py­ta­nia prze­czą­co. Ży­cie samo wię­cej z nas bie­rze, niż nam daje dla mo­ral­nej na­szej siły, dla cha­rak­te­ru i pra­wo­ści ser­ca. Wal­ka ży­cia wy­ra­bia w nas wpraw­dzie siłę woli i wy­trzy­ma­łość na złe, ale za­to­nie zo­sta­wia nas nig­dy ca­ły­mi, nie­tknię­ty­mi. Do­brze po­wie­dzia­no, że nie wy­cho­dzi się z niej bez ran – a te rany to­nie same tyl­ko cier­pie­nia, ale i ska­zy Da du­szy. Wie­le bez­wąt­pie­nia zy­sku­je­my w spół­e­czeń­stwie i przez nie dla tej cząst­ki na­szej isto­ty, któ­ra się ma w prak­tycz­nem dzia­ła­niu, w umie­jęt­no­ści po­ży­cia z ludź­mi ob­ja­wić. Na­by­wa­ny skarb do­świad­cze­nia po­słu­żyć nam na­wet może do wy­ro­bie­nia cha­rak­te­ru, do wzbo­ga­ce­nia nie­tyl­ko umy­słu wia­do­mo­ścia­mi, ale i du­szy przy­mio­ta­mi mo­ral­ne­mi; musi być jed­nak rze­czy­wi­stym skar­bem, to jest uzbie­ra­nym umie­jęt­nie, we­dług za­sad, któ­re w ko­lei cza­su wy­prze­dzić mu­sia­ły gro­ma­dze­nie do­świad­czeń, Ze­bra­nie za­so­bu przy­pusz­cza tu za­tem przed­ist­nie­nie siły: za­sób bę­dzie miał wte­dy tyl­ko zna­cze­nie dla mo­ral­no­ści, kie­dy ze­bra­ny był w dą­że­niu do niej. Do­świad­cze­nie, aby było po­ży­tecz­nem, musi być świa­tłem idei mo­ral­nych oświe­co­ne; bez nie­go bę­dzie jako owo prze­klę­te drze­wo fi­go­we w Ewan­ge­lii: da­rem­nie ręka się­ga ku nie­mu po owoc. Do­świad­cze­nie ze­bra­ne przez czło­wie­ka we­wnętrz­nie nie­mo­ral­ne­go idzie tyl­ko na ucie­chę sza­ta­na. Czło­wiek ze­psu­ty im wię­cej w ży­cie pa­trzy, tem wię­cej z nie­go wy­no­si za­twar­dzia­ło­ści na złe; myśl ro­zum­na słu­ży mu do zgu­by.

Dla lu­dzi zwy­czaj­nych, po­wsze­dnich, dla mas ży­ją­cych ro­dza­jo­wo, do­świad­cze­nie jest tem cie­płem ożyw­czem, w któ­rem roz­wi­ja się co­raz buj­niej ego­izm. Od­da­la­my się krok za kro­kiem co­raz bar­dziej od mło­do­ści swo­jej; sta­je­my się ostroż­ny­mi wzglę­dem lu­dzi, nie­do­wie­rza­ją­cy­mi ich sło­wom i czy­nom; jak­najm­niej­szym wy­dat­kiem sił wła­snych zy­sku­je­my jak­naj­więk­szą sum­mę dóbr ze świa­ta ze­wnętrz­ne­go; szu­ka­my we wszyst­kiem wła­snej ko­rzy­ści; po­rzu­ca­my ide­ały, uno­szą­ce się gdzieś w po­wie­trzu, a chwy­ta­my za rze­czy do­ty­kal­ne, le­żą­ce na zie­mi; śmie­je­my się z dzie­cin­nej wia­ry w świat wyż­szy – i sum­mę tego wszyst­kie­go na­zy­wa­my do­świad­cze­niem. Że w za­kre­sie tym nie­ma miej­sca na umo­ral­nia­nie się – tego do­wo­dzić nie po­trze­ba.

Je­dy­nym do­dat­nim skut­kiem do­świad­cze­nia jest uła­twia­nie czło­wie­ko­wi ży­cia, przez owę wy­żej wska­za­ną umie­jęt­ność, któ­ra się w umy­śle do­świad­cza­ją­ce­go wy­twa­rza. Ła­twość ta, raz na­by­ta, nie ma­łem jest do­bro­dziej­stwem. Iluż lu­dzi go­tu­je so­bie sa­mym i in­nym nie­szczę­ście przez to, że dość ła­two żyć nie umie­ją, że po­trze­bu­ją wie­le­kroć więk­szych sił nad rze­czy­wi­ście nie­zbęd­ne do pew­ne­go celu! Ile sza­mo­ta­nia się nie­po­trzeb­ne­go, ile na­dziei za­wie­dzio­nych, ile gnie­wów i gwał­tów oszczę­dza nam do­świad­cze­nie ze­bra­ne w porę! Gdy się mło­dość wy­pa­li, spo­koj­niej – choć może nie bez­na­mięt­niej – ży­je­my. Mo­że­by się nić ży­cia zbyt pręd­ko rwa­ła, gdy­by­śmy ją cią­gle roz­wi­ja­li na ko­ło­wrot­ku mło­do­ści. Spo­ko­jem z do­świad­cze­nia czer­pa­nym za­pew­nia­my so­bie dłu­go­wiecz­ność. Nie chce­my po­ryw­czo­ści wie­ku­istej Tas­sa, szla­chet­nej za­pal­czy­wo­ści Klo­no­wi­cza: obaj byli dłu­go mło­dy­mi, przez to tyl­ko, że do­świad­cze­nie od sie­bie od­trą­ca­li. Tro­chę też "ba­weł­ny w uszach od ludz­kie­go jęku" przy­dać się może czło­wie­ko­wi, go­dzi­wie przy­dać się musi, od­kąd uszy jego słu­chać za­czy­na­ją wie­lu ję­ków fał­szy­wych. Zbyt­nia uczu­cio­wość wie­ku mło­de­go, wy­bu­cha­ją­ca na­gle, jak za­pał­ka, i czę­sto­kroć wy­pa­la­ją­ca się pręd­ko, jak za­pał­ka, zni­ka przez do­świad­cze­nie – a przy­znać trze­ba, że wraz z nią ustę­pu­je nam i waż­na za­po­ra z dro­gi. Su­ro­wość tak­że wie­ku mło­de­go ła­god­nie­je, okrze­sy­wa się w ru­chu ży­cia.

Dziec­ko, po­szu­ku­ją­ce to­wa­rzy­stwa ró­wie­śni­ków swo­ich i w to­wa­rzy­stwie tem swo­bod­nie po­ru­sza­ją­ce się, nie jest jesz­cze isto­tą to­wa­rzy­ską w chwi­li, gdy wcho­dzi w świat sze­ro­ki. Spo­łe­czeń­stwo na­uczy je waż­ne­go przy­mio­tu to­wa­rzy­sko­ści, – za­pew­ne, ale czy­liż tej do­dat­niej na­uki nie po­łą­czy naj­czę­ściej z ujem­nym wpły­wem na cha­rak­ter? Czy da­jąc nam ogła­dę to­wa­rzy­ską, umie­jęt­ność go­dzi­wą wy­cho­dze­nia z ludź­mi, nie za­szcze­pi jed­no­cze­śnie kon­wen­cy­ona­li­zmu i wiel­moż­nej ob­łu­dy wzglę­dem bliź­nich? Ja­kie­kol­wiek zresz­tą wy­pro­wa­dzać – by­śmy mo­gli trwa­łe po­żyt­ki dla du­szy z ży­cia spo­łecz­ne­go, nie zdo­ła­my nig­dy od­trą­cić od sie­bie prze­ko­na­nia, że dzia­łal­no­ści umo­ral­nia­ją­cej spo­dzie­wać się nie­po­dob­na od wiel­kie­go zbio­ro­wi­ska ludz­kie­go, w któ­rem co in­ne­go zu­peł­nie jest ce­lem, niż mo­ral­ność, Je­że­li za­tem chce­my mieć w spół­e­czeń­stwie ży­cie, o ile moż­na mo­ral­ne, mu­si­my od­po­wied­niej szko­ły po­szu­kać gdzie­in­dziej, poza spo­łe­czeń­stwem, poj­mo­wa­nem, jako osta­tecz­na, naj­ob­szer­niej­sza, naj­bar­dziej ze­wnętrz­na sfe­ra ży­cia.

– Gdzież więc bę­dzie ta szko­ła?

– W ro­dzi­nie – od­po­wia­dam. Mógł­bym do­dać: w re­li­gii, ale tem dru­giem źró­dłem zaj­mo­wać się tu nie będę.

Ro­dzi­na sta­no­wi istot­ną szko­łę mo­ral­no­ści. Mo­ral­ność, nie wsz­cze­pio­na pod da­chem ro­dzi­ciel­skim, przy warsz­ta­cie prac do­mo­wych, przy ogni­sku, wy­pro­mie­nia­ją­ce­ni z sie­bie je­dy­ne szcze­re jesz­cze uczu­cie i we­se­le, u wez­gło­wia cier­pień za­wsze wspól­nych, – nig­dy już w du­szy nie wy­kieł­ku­je. Jak naj­głęb­sze, uczu­cio­we, pod­sta­wy re­li­gii, tak też i pierw­sze pod­sta­wy mo­ral­no­ści czło­wiek bie­rze z ro­dzi­ny. Ze złych ro­dzin wy­ra­sta­ją złe dzie­ci: jabł­ko rzad­ko kie­dy pada da­le­ko od ja­bło­ni. Wy­jąt­ko­we tyl­ko, bło­go­sła­wio­ne na­tu­ry z tła mrocz­ne­go wy­bi­ja­ją się na­zew­nątrz w ja­snych pro­mien­nych po­sta­ciach. Ale i one, w bra­ku na­tu­ral­ne­go, kształ­cą­ce­go je ro­dzi­ciel­stwa, ta­kie ro­dzi­ciel­stwo sztucz­ne mieć mu­sia­ły. W na­tu­rach ta­kich duch wcze­śnie, wcze­śniej niż w in­nych, po­wsze­dnich, za­pa­no­wał nad bez­wied­ne­mi ży­wio­ła­mi ist­nie­nia; dziec­kiem jesz­cze bę­dąc, każ­da isto­ta taka ma już nad sobą rząd z my­ślą­ce­go, wzro­kiem we­wnętrz­nym ob­da­rzo­ne­go, du­cha.

Ro­dzi­na jest pierw­szym ty­pem uspo­łecz­nie­nia, naj­pierw­szem w cza­sie sto­wa­rzy­sze­niem się czło­wie­ka. Ro­dzi­na sta­no­wi grunt, w któ­rym isto­ta ludz­ka wzra­sta: spo­łe­czeń­stwo jest dla niej tyl­ko po­wie­trzem, w któ­rem doj­rze­wa, w któ­rom duch świa­ta ści­na ją na żni­wo ogól­ne­go po­żyt­ku. Spo­łe­czeń­stwo wy­kształ­ci isto­tę ludz­ką na spe­cy­ali­stę, na uży­tecz­ne­go człon­ka po­wszech­no­ści, na do­bre­go pra­cow­ni­ka przy wiel­kiej ma­chi­nie spo­łecz­nej; ale, po­wta­rzam raz jesz­cze, nie wy­kształ­ci jej na do­bre­go, pra­we­go, mo­ral­ne­go czło­wie­ka. Za­da­nie to cią­ży na ro­dzi­nie. Dla ży­cia, a ra­czej dla trwa­nia, wy­star­cza spo­łe­czeń­stwu pra­ca zmie­rza­ją­ca do utrzy­ma­nia ze­wnętrz­ne­go po­rząd­ku, do pro­du­ko­wa­nia dóbr ma­te­ry­al­nych i sze­rze­nia oświa­ty, – pra­ca dzi­siej­szej doby; dla rze­tel­ne­go do­bro­by­tu i po­stę­pu po­trze­bu­je spo­łe­czeń­stwo we wszyst­kich za­kre­sach swych tru­dów – we­wnętrz­nej pra­wo­ści pra­cow­ni­ków. Ro­dzi­na za­tem, znaj­du­ją­ca dla sie­bie w spół­e­czeń­stwie tar­czę i ko­rzy­sta­ją­ca z jego po­tę­gi, ma obo­wią­zek wy­wza­jem­niać się mu do­star­cza­niem istot mo­ral­nych, któ­re­by nie­pra­wo­ścią swo­ją na by­cie ogól­nym nie cią­ży­ły, nie ruj­no­wa­ły go, nie wstrzy­my­wa­ły praw­dzi­we­go po­stę­pu, po­le­ga­ją­ce­go je­dy­nie na du­cho­wem do­sko­na­le­niu się ludz­ko­ści. Jak­że ro­dzi­na dzi­siej­sza speł­nia ten obo­wią­zek?

Wy­cho­wa­nie dzie­ci stoi na bar­dzo niz­kim stop­niu. Z gło­wy dziec­ka ro­bi­my sto­do­łę, na­peł­nio­ną wszel­kie­go ro­dza­ju zbo­żem:

kształ­ce­nie jego ser­ca, wy­ra­bia­nie w nim woli pra­wej czy­li cha­rak­te­ru zu­peł­nie pra­wie za­nie­dbu­je­my. Upo­je­ni szczę­ściem, ma­te­ry­al­nem, na tory jego wpro­wa­dza­my dzie­cię za­wcza­su i zbro­imy je we wszyst­ko, w co sam ego­izm już za­opa­trzyć je mu­siał. Do­brze, że przy­tę­pia­my czu­łost­ko­wość; lecz wy­ple­nia­my przy­tem i samo uczu­cie. Nie przy­zwy­cza­ja­my dziec­ka do mi­ło­ści, ani dla nas sa­mych, ani dla ro­dzeń­stwa, ani dla to­wa­rzy­szów, nie rzu­ca­my w du­szę jego po­sie­wu ani przy­jaź­ni in­dy­wi­du­al­nej, ani bez­i­mien­nej, ogól­nej mi­ło­ści bliź­nie­go. Zrze­ka­my się do­bro­wol­nie rze­tel­ne­go przy­wią­za­nia, ja­kie nam się od po­tom­stwa na­le­ży – jak gdy­by nam wol­no było zrze­kać się po­dob­ne­go pra­wa, jak gdy­by­śmy ab­dy­ka­cyą taką spo­łe­czeń­stwa nie krzyw­dzi­li! Pa­trzy­my się na dzie­ci, jak na za­baw­ki.

Za­nie­dby­wa­nie edu­ka­cyi uczu­cio­wej w ro­dzi­nie od­bi­ja się na ży­ciu. Naj­słusz­niej­szą ze skarg, ja­kie mo­ra­li­ści na wiek dzi­siej­szy za­no­szą, jest co­raz więk­sze zni­ka­nie przy­jaź­ni ze sto­sun­ków ludz­kich. A kto ma być za ten usta­wicz­nie ro­sną­cy uby­tek od­po­wie­dzial­nym, je­śli nie ro­dzi­na?

Sta­ry jesz­cze Plu­tarch po­wie­dział, że czło­wiek w ro­dzi­nie tyl­ko uczy się przy­jaź­ni i mi­ło­ści brat­niej. Skąd się ma dziś na­uczyć? czy go zim­na dłoń za­grze­je, a ciem­ne oko po­pro­wa­dzi?

Waż­niej­szem jesz­cze jest to, że dzie­cię nie przy­zwy­cza­ja się dziś do obo­wiąz­ku, do pa­no­wa­nia nad sobą, do ogra­ni­cza­nia swej sa­mo­wo­li, nie czu­je wła­dzy wko­ło sie­bie i nie wy­ra­bia jej w so­bie. Ży­cie ro­dzin­ne dziś w więk­szej czę­ści swych zja­wisk – są bo­wiem i będą za­wsze po­cie­sza­ją­ce wy­jąt­ki – przed­sta­wia ob­raz pań­stwa po­pa­dłe­go w anar­chią: brak w niem rzą­du, brak dzia­łal­no­ści, któ­ra­by z isto­ty ro­dzi­ny wy­ni­ka­ła, a zmie­rza­ła do jej celu.

Punkt to bar­dzo waż­ny i mu­si­my nad nim się za­sta­no­wić.II.

Wy­po­wie­dzia­łem tu prze­ko­na­nie, że wła­dza ro­dzi­ciel­ska nie jest dziś dość sil­ną, że się znaj­du­je w roz­stro­ju i nie dzia­ła zgod­nie z po­cząt­kiem i ce­lem swo­im. Do­pro­wa­dzi­ła mnie do tego prze­ko­na­nia ob­ser­wa­cya fak­tów po­ży­cia ro­dzin­ne­go. Oczy­wi­sto­ści do­wo­dzić nie po­trze­ba. Czu­je­my ją wszy­scy na­oko­ło sie­bie i w so­bie – we wła­snych swych ro­dzi­nach. Wi­dzi­my brak pla­nu wy­cho­waw­cze­go i nie­do­sta­tecz­ne zaj­mo­wa­nie się dzieć­mi; wi­dzi­my po­błaż­li­wość dla dzie­ci, złą­czo­ną z ich za­nie­dby­wa­niem. Pa­trzy­my co­dzien­nie na te du­sze dzie­cię­ce sła­be, wą­tłe, wy­pusz­cza­ne sa­mo­pas w dro­gę ży­cia, – na te nie­doj­rza­łe owo­ce, w któ­rych się jesz­cze pest­ka ro­zum­nej woli wy­ro­bić nie zdo­ła­ła. I wi­dzi­my przy tem wszyst­kiem i uzna­je­my ist­nie­nie siły ży­wej: mi­ło­ści ro­dzi­ciel­skiej, bo któż­by dziec­ka swe­go nie ko – chał! Ro­dzi­ców ze świa­do­mo­ścią złe­go po­stę­pu­ją­cych nie­ma, są… chy­ba wy­rod­ki. Pa­trzy­my na oj­ców ro­dzin od rana do wie­czo­ra pra­cu­ją­cych dla do­bra dzie­ci, po­świę­ca­ją­cych ży­cie na pra­cę, naj­czę­ściej i pra­wie za­wsze po­za­do­mo­wą, dla przy­spo­rze­nia dzie­ciom ma­jąt­ku. Po­dzie­la­my ca­lem ser­cem tro­ski ro­dzi­ców przed każ­dym ro­kie­tu szkol­nym, kie­dy prze­peł­nie­nie za­kła­dów na­uko­wych pu­blicz­nych obu­dza oba­wę o to, aby dziec­ko nie zo­sta­ło bez na­uki. Ma­ją­tek i oświa­tę dają ro­dzi­ce dzie­ciom swo­im; jed­ni bo­wiem czu­ją ich war­tość, za­pew­nia­ją­cą byt spo­koj­ny w spo­łe­czeń­stwie, inni od­czu­wa­ją do­le­gli­wo­ści wła­sne­go nie­do­stat­ku i ciem­no­ty i pra­gną od nich po­tom­stwo swo­je ucho­wać. Przy­ra­bią­ją tedy jed­ni i dru­dzy dzie­ciom i na­uki, i ma­jąt­ku, nie dla wła­snej tyl­ko przy­jem­no­ści i py­chy, ale dla­te­go, że te dzie­ci swo­je chcą wi­dzieć ma­jęt­niej­sze­mi i oświe­ceń­sze­mi od sie­bie. – Roz­rzew­nia praw­dzi­wie po­świę­ce­nie ro­dzi­ców uboż­szych, któ­rzy, ogra­ni­cza­jąc swe po­trze­by, od­ry­wa­ją so­bie stra­wę od ust i łożą na to, co się na­zy­wa wy­cho­wa­niem dzie­ci, a co wła­ści­wie jest tyl­ko mniej­szą wy­cho­wa­nia czę­ścią.

Nie by­ło­by tych ob­ja­wów do­dat­nich bez mi­ło­ści ro­dzi­ciel­skiej" ale bez niej rów­nież nie by­ło­by i wie­la ujem­nych. Mi­łość ro­dzi­ciel­ska, uwa­ża­na, nie jako ide­ał, ale jako siła kon­kret­na, istot­nie w ży­ciu dzia­ła­ją­ca, wy­da­jąc z sie­bie i zło i do­bro, jest w więk­szej czę­ści wy­pad­ków śle­pą i nie prze­bie­ra w kie­run­kach. Pod jed­nym wzglę­dem krzyw­da dzie­je się dziec­ku przez nad­miar, pod in­nym zno­wu przez brak nie­za­leż­no­ści. W po­cząt­ko­wych la­tach ży­cia dzie­cię­ce­go wy­star­czy mi­łość śle­pa; w póź­niej­szych bę­dzie ona już wła­dzą bez­praw­ną i bez­sil­ną, je­śli jej świa­tło ro­zu­mu nie oświe­ci, a inna mi­łość, wyż­sza, mi­łość spół­e­czeń­stwa i ludz­ko­ści, nie ure­gu­lu­je i na tory wła­ści­we nie wpro­wa­dzi. Po­mi­mo naj­więk­szej, naj­sil­niej na­tę­żo­nej mi­ło­ści mogą być obo­wiąz­ki ro­dzi­ciel­skie nie­speł­nio­ne, bo do speł­nie­nia ich po­trzeb­ny jest plan wy­cho­waw­czy, i ca­ło­ść­sto­ty ludz­kiej obej­mu­ją­cy, a wy­pro­wa­dzo­ny ze zdro­we­go roz­sąd­ku i uczuć mo­ral­nych. In­te­li­gen­cya na­wet pro­ste­go wie­śnia­ka plan taki wy­dać z sie­bie może, je­że­li, sama sto­jąc na wy­so­ko­ści roz­sąd­ku, znaj­dzie pod­po­rę w owej wyż­szej mi­ło­ści, w przy­wią­za­niu do praw­dy i spra­wie­dli­wo­ści. Bóg nie chciał utrud­niać wy­cho­wa­nia; Bóg chce je mieć funk­cyą; my sami czy­ni­my je sztu­ką.

Nie, za­praw­dę, nie jest żad­ną eleu­zyj­ską mą­dro­ścią to, co ro­dzi­ce wie­dzieć po­win­ni, aby mo­ral­nie wy­cho­wać swe dzie­ci. Gdy­by żyli z nie­mi cią­gle, jak naj­wię­cej, gdy­by w domu szu­ka­li częst­szych, istot­niej­szych przy­jem­no­ści, niż za do­mem; gdy­by mat­ki mniej my­śla­ły o za­ba­wach tań­cu­ją­cych i nie­tań­cu­ją­cych, a oj­co­wie mniej o kar­tach i ga­ze­tach, – któ­rych czy­ta­nie ca­łe­mi go­dzi­na­mi za­mie­nia się w nud­ne, au­to­ma­tycz­ne sie­dze­nie nad wiel­kie­mi pła­ta­mi pa­pie­ru – gdy­by tyl­ko na dzi­kich płon­kach mi­ło­ści ro­dzi­ciel­skiej chcie­li szcze­pić wolę i cier­pli­wość dzia­ła­nia edu­ka­cyj­ne­go: wie­dza pręd­ko-by się zna­la­zła. Chcieć tyl­ko po­trze­ba, aby wie­dzieć i umieć, ale wy­kształ­ce­nie tej woli sta­no­wi wła­śnie naj­więk­szą trud­ność. Wola, na we­wnętrz­ne po­trze­by ro­dzi­ny uro­bić się ma­ją­ca, do­zna­je przedew­szyst­kiem prze­szkód z ze­wnątrz, od owe­go na wstę­pie scha­rak­te­ry­zo­wa­ne­go prą­du wie­ku. A do zbyt­nie­go uga­nia­nia się za do­bra­mi ma­te­ry­al­ne­mi przy­by­wa jesz­cze roz­strój w świe­cie idei mo­ral­nych.

Są uczu­cia, któ­re bez­względ­ne­mi być po­win­ny i wy­ła­mu­ją się z pod wszel­kiej ana­li­zy czy­sto – lo­gicz­nej. My tym­cza­sem, dla rze­ko­mej grun­tow­no­ści ba­da­nia, od­trą­ca­my na bok mo­ral­ność i uczu­cia za pod­sta­wę jej słu­żą­ce skal­pe­lem ana­li­zu­je­my, a gdy, skoń­czyw­szy ana­li­zę czy­sto – lo­gicz­ną, za­czy­na­my bu­do­wać wła­sną swą, nową, teo­ryą na miej­sce daw­nej, oka­zu­je się, że mamy wszyst­ko przy­go­to­wa­ne do kon­struk­cji z wy­jąt­kiem grun­tu, któ­ry­śmy ana­li­zą roz­ora­li, Du­sza, raz utra­ciw­szy wia­rę w bez­względ­ność, w nie­ogra­ni­czo­ność fun­da­men­tal­nych uczuć mo­ral­no­ści, nig­dy już jej po­tem nie od­zy­ska, a bez niej nig­dy też i do sa­mej mo­ral­no­ści nie tra­fi.

Z nauk przy­ro­dzo­nych, upra­wia­nych przez dy­le­tan­tyzm – któ­ry i u nas zna­lazł dla sie­bie or­ga­na w pi­smach re­da­go­wa­nych przez mło­de, nie­cier­pli­wie na­rzu­ca­ją­ce się z wie­dzą świe­żo po­chwy­co­ną, umy­sły – wie­je na spo­łe­czeń­stwo i ro­dzi­nę duch ma­te­ry­ali­zmu. Nie za­my­kaj­my so­bie oczu na nie­bez­pie­czeń­stwa tej dok­try­ny uwa­gą, że prze­cież by­wa­li i by­wa­ją ma­te­ry­ali­sta­mi lu­dzie uczci­wi, pra­wi. Nie my­ślę temu prze­czyć; są­dzę tyl­ko, że ma­te­ry­ali­ści są pra­wy­mi, nie po­wiem: mo­ral­ny­mi, dla sa­mych sie­bie. Pra­wość ich jest bez­płod­ną: nie udzie­li się ni­ko­mu, ni­cze­go z sie­bie nie wyda. Ma­te­ry­ali­sta bę­dzie do­brym dla­te­go, aby być spo­koj­nym, spo­ko­ju bo­wiem po­trze­bu­je do ist­nie­nia na zie­mi. Jego mo­ral­ność prze­ja­wi się w dą­że­niu do rów­no­wa­gi du­cho­wej, nie zaś w po­szu­ki­wa­niu do­bra dla do­bra – co jest fun­da­men­tem praw­dzi­wej mo­ral­no­ści. Ma­te­ry­alizm opie­ra swą pra­wość na ego­izmie; mo­ral­ność praw­dzi­wa opie­rać się po­win­na na mi­ło­ści, na uczu­ciu nie­kie­ru­ją­cem się wca­le wzglę­da­mi oso­bi­ste­go in­te­re­su, gdzie się bo­wiem in­te­res oso­bi­sty za­czy­na, tam mo­ral­ność usta­je. Ma­te­ry­alizm, nie uzna­jąc du­szy ludz­kiej za isto­tę du­cho­wą, lecz upa­tru­jąc w niej kom­bi­na­cyą sił fi­zycz­nych, nie może w so­bie wy­ro­bić po­tę­gi umo­ral­nia­ją­cej, bo, żeby umo­ral­niać, trze­ba przedew­szyst­kiem wi­dzieć przed sobą oso­bi­stość ludz­ką sa­mo­ist­ną i od­po­wie­dzial­ną, a na to ma­te­ry­ali­ści nig­dy się nie zdo­bę­dą. Wpływ za­tem dok­tryn ma­te­ry­ali­stycz­nych w ło­nie ro­dzin prze­ja­wiać się musi, je­że­li nie czem gor­szem, to przy­najm­niej za­nie­dba­niem edu­ka­cyi mo­ral­nej. Dziec­ko zo­sta­wio­ne bę­dzie wła­snym si­łom, jak re­tor­ta z róż­ne­mi sub – stan­cy­ami che­micz­ne­mi, ma­ją­ce­mi wy­dać z sie­bie pe­wien zwią­zek, któ­rym śle­pe pra­wa na­tu­ry kie­ru­ją.

Pla­toń­skie: "Bądź bó­stwu po­dob­nym!" brzmi jak czcza iro­nia wo­bec tego apa­ra­tu ma­te­ry­ali­stycz­ne­go. Jak wia­ra w Boga, ta ko­twi­ca mo­ral­no­ści, obcą jest ma­te­ry­ali­zmo­wi, tak obcą mu jest i wia­ra w du­szę: z tej tyl­ko nie­wia­ry tam­ta wy­pły­nę­ła. Cze­go więc ma­te­ry­alizm na­uczy? Oto ob­cio­sa ego­izm tak, aby mu nie było nie­wy­god­nie w spo­łe­czeń­stwie; wy­ro­bi w dziec­ku do­bre, kar­ne zwie­rzę spo­łecz­ne; da mu żą­dze i środ­ki do po­szu­ki­wa­nia uciech, za ja­kie­mi sam się upę­dza. Oj­co­wie, ma­ją­cy jesz­cze do wy­cho­wa­nia dzie­ci mło­de! od­rzuć­cie, przy­najm­niej na czas edu­ka­cyi, wszyst­kie mą­dro­ści, przed­sta­wia­ją­ce wam cuda i wszech­władz­two ma­te­ryi! Na mą­drość, na zdo­by­cie tej wie­dzy, o któ­rej po­wie­dzieć trze­ba to, co po­eta po­wie­dział o me­lan­cho­lii, że jest ka­mie­niem lu­dzi to­pią­cych się – na taką mą­drość bę­dzie­cie mie­li dość cza­su, gdy wy­cho­wa­cie swe dzie­ci!….

Nie wiem, czy moż­na nie­za­wod­nie na karb ma­te­ry­ali­zmu po­ło­żyć teo­ryą obo­jęt­no­ści wy­cho­waw­czej, tego jak­by ate­izmu ro­dzi­ciel­skie­go, któ­ry pro­wa­dzi do zu­peł­ne­go upad­ku, do spo­nie­wie­ra­nia wła­dzy oj­cow­skiej; ale i taka teo­rya za­czy­na już wpo­śród nas się prze­ja­wiać. Kie­dy w pierw­szej roz­pra­wie, roz­po­czy­na­ją­cej wy­daw­nic­two pe­da­go­gicz­ne "Opie­ku­na do­mo­we­go", au­tor, ma­jąc przed oczy­ma to smut­ne zja­wi­sko in­dy­fe­reu­ty­zmu ro­dzin­ne­go, sta­rał się po­sta­wić do­wód po­trze­bę kształ­ce­nia po­pie­ra­ją­cy – w roz­mo­wach pry­wat­nych sły­szeć się dały licz­ne dość gło­sy po­wąt­pie­wa­nia o rze­czy­wi­sto­ści sa­me­go ob­ja­wu spo­łecz­ne­go. Tym­cza­sem ob­ser­wa­cya au­to­ra (jest nim Piotr Chmie­low­ski) roz­pra­wy: "Co wy­cho­wa­nie z dziec­ka zro­bić może i po­win­no"? była zu­peł­nie traf­ną. Co­raz wię­cej mamy ta­kich ro­dzi­ców, szcze­gól­niej oj­ców, któ­rzy­by ra­dzi zdać wszyst­ko na wolę Boga: "Ja­koś to bę­dzie; samo się zro­bi; na­tu­ra sama uło­ży się do rów­no­wa­gi, sama da dziec­ku wzrost du­cho­wy tak, jak mu daje fi­zycz­ny." Poza ta­kim fa­ta­li­zmem kry­je się w nie­jed­nym wy­pad­ku roz­le­ni­wie­nie du­cha, któ­ry w teo­ryj­ce do­god­nej znaj­du­je dla sie­bie po­kryw­kę. W ca­ło­ści swo­jej, w sum­mie wszyst­kich wy­pad­ków, zja­wi­sko dane przed­sta­wia się jako bar­dzo po­krew­ne owej dok­try­nie ma­te­ry­ali­stycz­nej, zo­sta­wia­ją­cej wol­ny bieg si­łom na­tu­ry.

Obok śle­pej, a nie­zaw­sze ima­ją­cej się czy­nu mi­ło­ści ro­dzi­ciel­skiej, obok fi­lo­zo­ficz­nych prze­ko­nań wie­ku, wy­stę­pu­je jako trze­cia przy­czy­na roz­luź­nie­nia się wę­złów ro­dzin­nych i upo­śle­dze­nia wła­dzy oj­cow­skiej – nad­mier­ne dą­że­nie do zdo­by­wa­nia bo­gactw. W sta­nach wyż­szych, pra­cu­ją­cych, zaj­mu­je ono oj­com czas ca­ło­dzien­ny, zo­sta­wia­jąc nie­kie­dy go­dzi­nę za­le­d­wie na wy­po­czy­nek. Pra­ca wzbo­ga­ca­ją­ca od­by­wa się za ob­rę­bem ro­dzi­ny – i oj­ciec, raz się jej od­daw­szy, stra­co­nym jest już dla swych dzie­ci jako prze­wod­nik. Mat­ka, je­śli nie uwa­ża dzie­ci za za­baw­ki, lecz za isto­ty żywe, ma­ją­ce pra­wo do pra­cy ro­dzi­ciel­skiej, po­dej­mu­je ster po­rzu­co­ny i, jak może, sta­ra się być, nie­tyl­ko opie­kun­ką có­rek do­ra­sta­ją­cych, prze­wod­nicz­ką dzie­ci do lat 7 – co z po­rząd­ku rze­czy wy­ni­ka – ale jesz­cze zwierzch­nicz­ką chłop­ców już do­ro­słych, roz­jem­czy­nią spo­rów, kor­rek­tor­ką mo­ral­ną błę­dów, wad i na­ło­gów, po­śred­nicz­ką mię­dzy wła­dzą szkol­ną a dziec­kiem, na­wet in­for­ma­tor­ką w wy­ucza­niu się lek­cyi, o ile kor­re­pe­ty­tor zo­sta­wił jesz­cze wąt­pli­wo­ści, – sło­wem: na mat­kę uczci­wą, poj­mu­ją­cą obo­wiąz­ki wy­cho­waw­cze, spa­da cały cię­żar tru­du wło­żo­ne­go na obo­je ro­dzi­ców. Mat­ka, cho­ciaż­by była jak naj­le­piej umo­ral­nio­ną, to jest mi­łu­ją­cą praw­dę i do­bro, roz­wi­nię­tą wy­so­ce umy­sło­wo, ko­cha­ją­cą dzie­ci i pra­co­wi­tą, sama jed­na cię­ża­ro­wi nie po­do­ła. Rzad­ko kie­dy uda się jej wy­cho­wa­nie cha­rak­te­rów mę­skich – wy­cho­wa­nie trud­ne i złą­czo­ne z ty­sią­cem ta­jem­nic psy­cho­lo­gicz­nych, ja­kich ko­bie­ta wła­snem je­dy­nie do­świad­cze­niem wspie­ra­na od­gid­nąć nie mia­ła spo­sob­no­ści. Przy­tem wy­miar spra­wie­dli­wo­ści ka­rzą­cej na star­szych chłop­ców przed­sta­wia dla mat­ki przy­krość, a dla dzie­ci nie­bez­pie­czeń­stwo, wo­bec wraż­li­wo­ści na­tu­ry ko­bie­cej tkwią­ce głów­nie w po­błaż­li­wo­ści.

Oj­co­wie za­moż­ni, po­mi­mo to wszyst­ko jed­nak do­ra­bia­ją­cy wciąż dzie­ciom swo­im ma­jąt­ku, krzyw­dzą spół­e­czeń­stwo, je­śli, gro­ma­dząc do­bra ma­te­ry­al­ne, wy­pusz­cza­ją z rąk wyż­sze, któ­rych dziec­ko, bez wy­jąt­ko­we­go ob­da­ro­wa­nia przez Boga, nig­dy już samo uzbie­rać so­bie nie zdo­ła – Oj­ciec dzi­siej­szy chce jako spad­ko­daw­ca wy­na­gro­dzić dzie­ci swo­je za to, cze­go im dać nie chciał jako wy­cho­waw­ca. Nic le­piej nie cha­rak­te­ry­zu­je ma­te­ry­ali­zmu wie­ku, w któ­rym ży­je­my, nad to od­wa­ża­nie na jed­nej wa­dze: pie­nię­dzy i mo­ral­no­ści, nad to za­stę­po­wa­nie szczę­ścia du­cho­we­go – zmy­sło­wem, a we­wnętrz­nej dziel­no­ści – ze­wnętrz­ne­mi wa­run­ka­mi dzia­ła­nia.

Ileż razy w ży­ciu dziec­ko, gdy do sa­mo­wie­dzy przyj­dzie, mó­wić so­bie musi, że naj­więk­szym ma­jąt­kiem czło­wie­ka jest cha­rak­ter, t… j… to, cze­go ono wła­śnie od swych ro­dzi­ców nie otrzy­ma­ło! Lecz oj­com zda­je się, iż wszyst­kie już obo­wiąz­ki speł­ni­li, gdy, daw­szy dzie­ciom ogła­dę umy­sło­wą, wsy­pią im po­tem tro­chę, i dużo, gro­sza do kie­sze­ni. Albo co zna­czy, gdy da­jąc na­ukę i ma­ją­tek, nie da­dzą zdro­wia czer­stwe­go, nie za­pra­wią sto­sow­nem wy­cho­wa­niem or­ga­ni­zmu do tru­dów fi­zycz­nych, do przejść ży­cia, męż­czy­znę za­rów­no, jak i ko­bie­tę, cze­ka­ją­cych? Nie – nie speł­nia obo­wiąz­ków swo­ich oj­ciec, któ­ry, za­nie­dbu­jąc wy­cho­wa­nie isto­ty ludz­kiej, daje jej tyl­ko spo­sób do ła­twe­go ży­cia; bo taką tyl­ko funk­cyą speł­nia za­rów­no ma­ją­tek dzie­dzicz­ny, prze­ka­zy­wa­ny przez ojca sy­no­wi, jak i na­uka, udzie­la­na w wi­do­kach prak­tycz­nych ko­rzy­ści,

Opusz­cza­nie domu, sa­mo­wol­ne expa­try­owa­nie się z ro­dzi­ny, cięż – kim jest grze­chem – a dziś na­bra­ło ono już zna­cze­nia fak­tu po­wszech­ne­go w kla­sie rze­mieśl­ni­czej (za­sob­niej­szej), ku­piec­kiej i prze­my­sło­wej. Ży­cie ro­dzin­ne przez ta­kie od­bie­ga­nie oj­ców od ogni­ska do­mo­we­go za­pa­da w co­raz więk­szą nie­moc. Po­błaż­li­wość dla dzie­ci, po­ufa­łe sto­sun­ki oj­ców z sy­na­mi, za­le­d­wie osiem­na­sto­let­ni­mi, po­kry­wa­ne po­zo­ra­mi teo­ryi o po­sza­no­wa­niu czło­wie­ka, znaj­du­ją źró­dło swo­je w nie­do­łę­stwie wła­dzy oj­cow­skiej, w jej bez­czyn­no­ści. Oj­ciec, któ­ry nie spra­wu­je wła­dzy (fak­tycz­nej, edu­ka­cyj­nej, nie ju­ry­dycz­nej) nie może też uży­wać i po­wa­gi, jaką ma­je­stat tej wła­dzy jest spro­mie­nio­nym, i je­śli po­sia­da tem­pe­ra­ment ła­god­ny, w chwi­lach wol­nych od za­jęć sta­ra się być przy­ja­cie­lem, to­wa­rzy­szem, nie­omal ko­le­gą, swe­go syna. We wza­jem­nym sto­sun­ku zni­ka szczyt­na god­ność na­uczy­cie­la; nie wi­dać w nim du­cho­we­go pa­no­wa­nia ro­dzi­ca nad zro­dzo­nem. Je­śli oj­ciec jest czło­wie­kiem gwał­tow­ne­go uspo­so­bie­nia, wła­dza jego ob­ja­wiać się bę­dzie w wy­mia­rze spra­wie­dli­wo­ści do­raź­nej – nie za­wsze spra­wie­dli­wej, a bar­dzo czę­sto za­spa­ka­ja­ją­cej tyl­ko ob­ra­żo­ną am­bi­cyą sę­dzie­go.

Są to praw­dy smut­ne, przy­kre nie­zmier­nie do wy­po­wie­dze­nia – ale praw­dzie opę­dzić się trud­no. Wy­ka­zu­ję tu­taj stro­ny ujem­ne dzi­siej­sze­go ży­cia ro­dzin­ne­go, nie dla mio­ta­nia oskar­żeń, ale dla pod­sy­ce­nia roz­my­ślań kry­tycz­nych, ja­kim nie­je­den dziś już umysł się od­da­je. Z sil­nych ro­dzin skła­da­ją się sil­ne spół­e­czeń­stwa. Je­śli ro­dzi­na ma być szko­łą mo­ral­no­ści, poj­mo­wa­nej w naj­ob­szer­niej­szem i za­ra­zem naj­szla­chet­niej­szem zna­cze­niu, jako upra­wa ser­ca i woli od upra­wy umy­słu nie­za­leż­na, – to bez głęb­sze­go wej­rze­nia w jej sto­sun­ki ogól­niej­sze, dla spół­e­czeń­stwa do­nio­słe, bi­lan­su jej dzia­łal­no­ści uło­żyć nie po­dob­na. Ży­cie samo win­no jest temu, że przy­no­si fak­ta nie­po­cie­sza­ją­ce. Być praw­dzi­wie do­brym oj­cem, to jest wy­kształ­cić wszech­stron­nie cha­rak­ter dziec­ka – to god­ność naj­wyż­sza, pra­ca naj­zac­niej­sza, roz­kosz naj­czyst­sza. Czy­nić czło­wie­ka "bó­stwu po­dob­nym", – jak chce po­ga­nin Pla­to, sta­wia­ją­cy już ide­ał cno­ty chrze­ści­jań­skiej – któż­by się po­wa­żył! – ale uczy­nić isto­tę ludz­ką czło­wie­kiem, prze­pro­wa­dzić ją od na­tu­ry do du­cha, z mgieł zwie­rzę­co­ści w jaśń sa­mo­po­zna­nia, przy­zwy­cza­ić ją do praw­dy, prze­jąć mi­ło­ścią do­bra, przy­kuć do wiel­kie­go łań­cu­cha ludz­ko­ści, jako jed­no z ogniw nie­wy­ła­mu­ją­cych się i kor­nych, dać świa­tu wi­dok pięk­nej du­szy mło­dzień­czej, nie­ule­ga­ją­cej ułom­no­ściom i nie­mo­com cia­ła: – je­st­to, za­iste, naj­pięk­niej­szy po­emat, naj­wyż­sze szczę­ście na zie­mi! Do ta­kie­go szczę­ścia Opatrz­ność prze­zna­czy­ła ro­dzi­nę.VI.

Sto­wa­rzy­sze­nie się do szczę­ścia w po­myśl­nym roz­wo­ju bę­dą­ce jest spół­ecz­no­ścią lu­dzi do­brych; pra­ca nad czło­wie­czeń­stwem uzac­nia je, ulep­sza, szczę­śli­wem je czy­ni, Choć­by z po­cząt­ku to lub owo złe wy­stę­po­wa­ło w du­szach ro­dzi­ciel­skich, to samo tyl­ko szcze­re za­ję­cie się dzieć­mi przy­tę­pić je, wy­gła­dzić bę­dzie mu­sia­ło. Ro­dzi­ce nie po­trze­bu­ją my­śleć o so­bie, aby się do­sko­na­lić: niech tyl­ko nad dzieć­mi znoj­nie pra­cu­ją. Ten naj­szla­chet­niej­szy trud na zie­mi, ja­kim jest wy­cho­wy­wa­nie dusz ludz­kich, ma to do sie­bie, że sił nie wy­czer­pu­je, lecz ich prze­ciw­nie, jesz­cze przy­spa­rza. Nad niwą, na któ­rą wszedł pług upra­wy ro­dzi­ciel­skiej, uno­si się bło­go­sła­wień­stwo Boże. Praw­da, że pra­ca jest mo­zol­ną, cięż­ką, że ist­nie w po­cie czo­ła speł­niać ją trze­ba, je­śli się chce raz pod­ję­tą do na­le­ży­te­go do­pro­wa­dzić kre­su; praw­da, że naj­trud­niej­szą opo­ką bywa nie­kie­dy na­tu­ra ludz­ka – to zno­wu jak gaz lot­ny, nie­uję­ta, roz­pręż­li­wa, opa­no­wać się i uro­bić nie da­ją­ca; praw­da, że dzie­ci nie od­pła­cą nig­dy tru­dów i bo­le­ści, ja­kie dla nich pod­ję­to: z tem wszyst­kiem jed­nak nie­ma pra­cy wdzięcz­niej­szej, więk­sze przy­no­szą­cej szczę­ście, nad pra­cę ro­dzi­ciel­ską. A je­śli los czy Opatrz­ność usi­ło­wa­nia uwień­czy i przy do­sko­na­lą­cych się ro­dzi­cach wy­do­sko­na­lą się i dzie­ci, je­śli ro­dzi­na sta­nie się spół­e­czeń­stwem istot do­brych, mocą we­wnętrz­ną czło­wie­czeń­stwa ży­ją­cych, je­śli tę ro­dzi­nę do­sta­tecz­nie już na­wie­dzi­ły nie­szczę­ścia, aby ją za mo­ral­nie wy­pró­bo­wa­ną uwa­żać moż­na, je­śli w ro­dzi­nie tej jest zdro­wie i do­sta­tek – kto­by ta­kie­go gro­na ko­cha­ją­cych się wza­jem istot sto­wa­rzy­sze­niem się do szczę­ścia nie na­zwał, kto­by go nie uznał za istot­nie szczę­śli­we? Oprócz szczę­ścia in­dy­wi­du­al­ne­go, wy­stę­pu­ją­ce­go w tylu osob­ni­kach, ilu ich li­czy ro­dzi­na, bę­dzie jesz­cze jed­no wspól­ne dla wszyst­kich – nie­wi­dzial­ne, nie­uję­te, a nie­mniej jed­nak rze­czy­wi­ste – szczę­ście ro­dzin­ne, stresz­cza­ją­ce w so­bie całą sum­mę prac, po­świę­ceń, mę­czar­ni, za­wist­nych ko­lei losu, wspól­nie prze­by­tych, i całą też sum­mę tych nie­zli­czo­nych ra­do­ści, i uciech, i na­dziei, ja­kie daje prze­szłość i te­raź­niej­szość ży­cia w ro­dzi­nie.

W tem ide­al­nem uspó­łecz­nie­niu, ja­kie tu mam przed sobą – mi­łość spa­ja wszyst­kie ogni­wa łań­cu­cha spół­ecz­ne­go – nie śle­pa, ale na wza­jem­nem po­sza­no­wa­niu czło­wie­czeń­stwa, w róż­no­mien­nych prze­ja­wia­ją­ce­go się for­mach, opar­ta mi­łość. Rów­nie ro­dzi­ce po­trze­bu­ją dzie­ci swo­je sza­no­wać, aby je praw­dzi­wie po-ludz­ku ko­chać mo­gli, jak dzie­ci obo­wią­za­ne są za­cho­wy­wać dla ro­dzi­ców cześć do póź­ne­go wie­ku. Z tej czci ani wy­ro­śnię­cie na isto­ty sa­mo­ist­ne, ży­ją­ce w spół­e­czeń­stwie, ani wyż­szość umy­sło­wa i spół­ecz­na, ani zmia­ny w sto­sun­kach oso­bi­stych przez mał­żeń­stwo i za­ło­że­nie wła­snej ro­dzi­ny, nic ująć nie zdo­ła­ją. "Żona opu­ści ojca i mat­kę, a pój­dzie za mę­żem swo­im" – nie jest przy­ka­za­niem, jest tyl­ko stwier­dze­niem wy­da­rza­ją­ce­go się usta­wicz­nie fak­tu. Do­bro ro­dzi­ny no­wej nie wy­ma­ga by­najm­niej za­nie­dby­wa­nia daw­nej – bo ta prze­cież w ni­czem dzia­łal­no­ści, ja­kiej tam­ta po­trze­bu­je, dla sie­bie sa­mej nie za­gar­nia. Nic się w du­szach ludz­kich zmie­niać nie po­win­no przez mał­żeń­stwo, przez urzą­dze­nie się na swo­im chle­bie. Dziec­ko jest dziec­kiem, choć­by je si­wi­zna już po­kry­wa­ła; w sta­ro­ści jesz­cze, sami ro­dzi­ca­mi bę­dąc, czu­je­my świę­tość wę­zła, w któ­rym gó­ru­ją­ce sta­no­wi­sko na­le­ży się, nie nam, ale tym, co nam ży­cie dali. Uczu­cie to jest bez­względ­nem, nie li­czy się z ni­czem, na nic się nie oglą­da, z ni­czem w ukła­dy nie wcho­dzi – jest, bo jest. Kie­dy już wła­dza ro­dzi­ciel­ska czyn­na, kształ­cą­ca usta­nie, ostat­nim jej stop­niem, ostat­niem jej ze­zna­niem na zie­mi, jest na­kaz czci i idą­ce za nim uczu­cie w ser­cach dzie­ci. Je­że­li tyl­ko ta wła­dza rze­czy­wi­stą była, je­śli dziec­ko jej za­wdzię­cza uczło­wie­cze­nie, się swo­je – ro­dzi­ce nig­dy nie do­zna­ją za­wo­du. Za­pła­tę za tru­dy i zno­je znaj­dą we wła­snych tyl­ko ser­cach; ale to, do cze­go mają pra­wo na­zew­nątrz, nie­uchron­nie otrzy­ma­ją od dzie­ci swych do­brze wy­cho­wa­nych. Wła­dza ro­dzi­ciel­ska nie jest uży­wa­niem, ale tru­dem; przez trud rze­czy­wi­sty wa­run­ku­je się i utwier­dza.

Nie­ma dzi­siaj sil­nie ugrun­to­wa­nej wła­dzy, bo też nie­ma i sil­ne­go, rze­czy­wi­ste­go tru­du. Każ­dy zbie­ra to, co za­siał: za do­brem idzie do­bro, za mi­ło­ścią mi­łość, za szczę­ściem, da­nem dzie­ciom na trwa­łą nie­zby­wal­ną wła­sność du­szy – szczę­ście ro­dzi­ców w sta­ro­ści. O wy­jąt­kach wy­rod­nych nie mó­wię: po obu stro­nach duch ludz­ki zpod praw swo­ich wy­ła­my­wać się może.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: