- W empik go
Zarysy literackie. Część 1 - ebook
Zarysy literackie. Część 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 568 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Część pierwsza.
Warszawa.
Własność, nakład i druk S. Lewentala.
Nowy-Świat Nr 41.
1895.
Дозволено Цензурою
Варшава, дня 18 Іюля 1894 года.
Czytelnik nie potrzebuje tej książki, ale ta książka potrzebuje czytelnika. A nie staje przed nim z żadnemi zgoła pretensyami: nie przynosi mu ani śmiałych myśli, – nowych idei, ani formy oryginalnością tryskającej, ani przedmiotów niezwykłych; chce być tylko użyteczną. Powstała z wielu pojedynczych aktów odczuwania życia i literatury w ciągu całych dwudziestu lat, nie jest ona książką napisaną umyślnie, nie jest też syntezą jakichś jednomiennych faktów i pojęć. Jeżeli wolno działalność umysłową człowieka niezamkniętego w specyalizmie nauki przyrównać do wędrówki myśli przez świat, ta książka jest niejako pamiętnikiem wrażeń doznanych od świata w różnych punktach czasu i różnych stronach bytu – pamiętnikiem ułożonym bez względu na następczość i ciągłość. Z całości tego, co autor przemyślał, do książki obecnie wydawanej wchodzi z rzeczy już raz drukowanych po czasopismach warszawskich to, co się w danej chwili do druku najsposobniejszem, dla oka i umysłu czytelnika najpochwytniejszem, a wobec żywych pragnień i zasad własnych najpożądańszem wydało.
Te pragnienia i zasady żywe, te przekonania tkwiące, nietylko w rozumie, ale i w uczuciu, te wyniki zarazem rozumowania i wiary, które człowiek ideałami swemi mianuje, powstały w autorze tej książki, jak w każdej istocie własny byt umysłowy mającej, z endo-exosmozy duchowej, dokonywającej się ustawicznie, mimo woli, a często i wiedzy, naszej, w naszych umysłach pod samem tylko działaniem życia. Subjektywna wrażliwość, namiętności przeróżne, żądze i porywy egoizmu mogą ten, z przyrodzoną koniecznością spełniający się, proces zjawisk, przyczyn i skutków zakłócać, wstrzymywać i wykolejać: ideały nasze będą zawsze wypadkowemi dwóch sił: indywidualności człowieka, wypromieniającej się z pewnego uczuciowego ogniska, i rzeczywistości świata, w której skład wchodzą zarówno stany, stosunki, wypadki i czyny środowiska, jak i myśli, wytwory rozumu, wyobraźni i uczucia – i nietylko w danym momencie działania na siebie obu biegunów wrażliwości, ale i na obszarze przeszłość całą ogarniającym. Największą rzeczywistością świata jest myśl, co siłą.
stać się zdołała: im dłużej patrzę, tem jaśniej to widzę. Myśl wśród bojów i znojów przez to, co jest, i przez to, co było, przedzierająca się w przyszłość – to ideał.
W zakresie spraw życia czytelnik spotka się w tej książce z ideałami zachowawczemi: widocznie myśl w rzeczywistości świata, w powyższy sposób pojętej, dostrzegła pewne dobra, których zachowanie za potrzebne dla niego uznała. Obok zachowawczych znajdą się i postępowe tam, gdzie znowu myśl nakazywała zerwanie z rzeczywistością. Świat jest zbyt wielkim ogromem, aby się dał przetworzyć, przeszłość ludzkości – zbyt wielką potęgą, aby się pozwoliła zdmuchnąć. Metoda życia świata pozostanie, jaką była, bo jest życia tego prawem, iszczącem się od początku cywilizacyi. Świat można tylko poprawiać, ulepszać. Twórcy ideałów nowego zupełnie życia są albo poetami hodującymi kwiat marzeń w marzeń gruncie, albo rzecznikami egoizmu własnego lub zbiorowego pewnych gromad społecznych. Rdzenną poprawę świata zewnętrznego przynieść może tylko poprawa człowieka wewnętrznego, istotnej siły twórczej w cywilizacyi moralnej: stąd i zachowawczość tej książki w sprawach religii, życia w rodzinie i wychowywania charakterów.
W sprawach literackich był zawsze autor wyznawcą romantyzmu, który za najwyższy dotychczas wyraz potęgi w poezyi i najistotniejszy jej żywioł uważa. Będąc przeciwnikiem wszelkich realizmów przedmiotowych, materyalnych, nie formalnych – wszelkich naturalizmów, weryzmów i buddhaizmów literackich, wszelkiej wogóle jednostronności, sądy swoje wszakże, bądź o utworach samych, bądź o teoryach estetycznych, usiłował trzymać zdala od morowej zarazy szkolarstwa, które ze wszystkich jednostronności i idyotyzmów będzie zawsze złem najgorszem. Piękno żadne nie rodzi się z teoryi, choćby najpiękniejszej; narodzić się z niej może tylko brzydota, spaczenie, koszlawość – głaz i drewno, choćby najmisterniej wystrugane.
Przy jakiembądź upodobaniu czy teoremacie estetyczno-filozoficznym źródłem piękna będzie zawsze tylko serce, i poezya prawdziwa jest tylko wiekuistą serca ludzkiego spowiedzią. Gdziekolwiek wystąpiła miłość potężna i wzniosła, myśl bystra i bujna, charakterystyka prawdziwa i silna – wstręt do jakiejś szkoły literackiej nie miał wcale głosu: krytyk szedł za wrażeniami jak zwykły czytelnik, bo też sam zawsze za zwykłego tylko uważał się czytelnika. Na wysokich koturnach nie chodzić, ale wrażenia rozumem rozjaśniać i na rozum przetwarzać – to całe krytyki zadanie.
Winienem tu słów kilka powiedzieć o tytule najpierwszej rozprawki w tym zbiorze: "Stowarzyszenie się do szczęścia". "I to nam daje moralista!" – może kto zawołać po przeczytaniu napisu, – a często czyta się u nas mało co więcej, jeżeli książka nie jest powieścią. Treść przekonywa, że właściwie przedmiotem danego zarysu jest życie moralne w rodzinie, i taki też mógłby być tytuł; ale nie chciałem po latach dwudziestu zmieniać tego, co się już raz pod pióro dostało. Kto przeczyta tę moję rozprawkę, spostrzeże łatwo, że żądza szczęścia ma tu być tylko płonką do szczepienia moralności porządkowej, biernej, w organizmach duchowo-cielesnych na moralność rzetelną, czynną, piękno moralne wytwarzającą, zdobyć się niezdolnych. Każdy na świecie chce być szczęśliwym, więc przez zaszczepienie w tej żądzy ideału moralnego każdy może być i moralnym: o tem marzyła wówczas myśl, jeszcze nie sterana przez życie. Dziś bym już ciężaru takiego marzenia nie podjął.
Studyum nad Carlyle'm wydało mi się potrzebnem w tym zbiorze: najpierw dla sprostowania mętnych, w części błędnych, mniemań przez Sygurda Wiśniowskiego przed laty szerzonych o myślicielu angielskim, którego nasza umysłowość literacka, bądź nie zna, bądź nie rozumie, bądź lekceważy; a potem dla dodatnich prawd, które w jego filozofii życia i człowieka znalazłem. Całości tego, co Carlyle zdziałał, nie objąłem, nie pisałem o nim ze stanowiska krytyki naukowej i literackiej, nie summowałem jego myśli społecznie płodnych, ani czynów dla wiedzy oderwanej od życia spełnionych, nie przedstawiałem wreszcie jego wpływu na spółeczeństwo angielskie. Odsłaniając po raz pierwszy w literaturze naszej oblicze myśliciela, który wówczas od czterdziestu już kilku lat działał wśród swoich, chciałem go ukazać jedynie jako " Wielkiego Cenzora Wieku" i twórcę idei bohaterstwa w dziejach.
Warszawa, d. 21 maja 1894 r.RODZINA JAKO STOWARZYSZENIE SIĘ DO SZCZĘŚCIA.
(1874).
Rozwój ludzkości w naszym wieku ma swoje szczególne znamiona, które nie mogą ujść uwagi umysłów jako tako w życie patrzeć umiejących. Węzeł pomiędzy jednostką a społeczeństwem coraz silniej się zacieśnia. Znikają lub słabną stopnie pośrednie: węzłów wspólności rodzinnej, przyjaźni, litości, wdzięczności i t… d. Uczucie indywidyualne przetwarza się zwolna na uczucie ogólne ludzkości i miłosierdzia dla mas. Człowiek mniej patrzy w siebie, więcej na około siebie, a tu znowu więcej na zewnętrzne, niż na wewnętrzne, moralne, warunki bytu jednostek poza nim stojących. Uznana potęga wiedzy i oświaty każe lekceważyć siłę moralnej dzielności: mniej nam chodzi o wyrabianie charakterów niż rozumów, a lepiej jeszcze powiedzmy: umysłów, w których boskie kryształy rozumu, pomimo najusilniejszego kształcenia, mogą nigdy nie osiąść. Wszystkie nasze teorye, poglądy filozoficzne na życie, wszystkie praktyki humanitarne – te przynajmniej, które największego doznają rozgłosu – ulegają naciskowi doktryn ekonomicznych: stawiają przedewszystkiem przed oczy dobro materyalne jednostki, a mając sobie oddaną idealnie ludzkość do wypielęgnowania, przyznają ilości pierwszeństwo przed jakością. Tak samo postępuje natura, wytwarzając organizmy. Niezmierna troskliwość panuje i w książkach, i w urządzeniach prawnych, i w wolnych praktykach spółecznych (stowarzyszenia filantropijne) o życie fizyczne jednostki: wypadki w kopalniach angielskich, na kolejach żelaznych zagranicznych, na morzach dalekich, zgrozą nas przejmują; oburzamy się, ilekroć lekkomyślność ludzka miała w nich udział. Pragniemy uchować masy od głodu, choroby i śmierci nagłej – od tego, przedczem osłaniamy bezwarunkowo zawsze i wszędzie własne swe indywidualne istnienia. Nie braknie nam może altruizmu, ale go szczepimy na egoizmie i dążeniu do dobra materyalnego.I.
Niewątpliwym jest fakt, że rozwiązują się lub rozluźniają w dzisiejszym rozwoju ludzkości węzły pośrednie między jednostką a społeczeństwem, O rzeczywistości tego zjawiska przekonywa codziennie, przedmiotowo – przy swobodnym poglądzie na życie – zbierane doświadczenie. Jednostka coraz powszechniej wzrasta, wychowuje się, działa, czuje i myśli w atmosferze ogólnej, coraz głębiej tonie w morzu życia społecznego. Przeznaczeniem jej nie jest też nic innego, jeno: wyjść najpierw z łona matki, potem z łona rodziny, aby ostatecznie wejść w społeczeństwo, wpleść się w wieniec ludzkości. Niema w tem nic złego, że się dusza w spółeczeństwie kształci, w spółeczeństwie działa, przez społeczeństwo żyje. Idzie tylko o to, aby się do takiego kształcenia, działania i życia uzdolniła – we właściwej szkole i rzetelnie wyniesione z niej zasoby zużytkowała.
Przytem bądźmy szczerymi. Dla wybranych dusz tylko, przy wyborowych tylko środkach, istnieje kształcący wpływ spółeczeństwa. Dla wielkiej masy istot ludzkich, ciemnych czy oświeconych, wszystko jedno, społeczeństwo nie jest ani szkołą doskonalenia się, ani widownią czynów, z którychby się wypromieniało boskie człowieczeństwo, ani machiną przedwiecznej harmonii, w którejby jednostka uważała się jedynie za drobne kółko, służące pokornie ruchowi ogólnemu. Takiego idealizmu czasy dziś już minęły. Kto chce prawdzie wiary dochować, ten przyzna, że dziś jednostka wchodzi do społeczeństwa na to, aby sobie jak najlepsze warunki dla bytu fizycznego wywalczyła, Społeczeństwo jest dla niej, nie szkolą, ale bojowiskiem; wyjątki tylko, niezmiernie drobne, stają do życia z innem przeświadczeniem i żądzą. Wielka massa przychodzi jedynie ucierać się z losem o byt jaknajbardziej ozłocony. Dobrze jeszcze, jeśli pojęcie walki nie wykracza z granic pracy uczciwej, choć egoistycznej, prowadzonej o chleb powszedni.
W tej pracy myśl i serce wytęża człowiek na siebie i swoich: nie troszczy się, niema ani dość czasu, ani dość potęgi duchowej na to, aby się troszczyć o jakąś idealną całość życia społecznego. Każdy to widzi, że jeśli społeczeństwo ma być jakiemś pojęciem rozumowem, jeżeli można mówić o spółeczeństwie, jako o pewnym porządku duchowym, panującym nad jednostką, to dziś jednostka w powszechności niczem się do ustalenia porządku tego nie przyczynia. Cele społeczne dla niej nie istnieją, cele indywidualne osiągane bywają z naruszeniem wyższych praw społecznych, ów duchowy porządek składających. To nieuznawanie celów jednych, a osiąganie drugich niewłaściwemi środkami – jest tylko dowodem przemagania natury bezwiednej nad świadomym siebie duchem, jest dowodem niewykształcenia i bezwładności duchowej, w jakiej istota ludzka staje dziś na progu życia społecznego. Czy życie to da jej brakujące przymioty; czy ją z mdłej uczyni silną, ze ślepej jasno patrzącą, z obojętnej czułą na dobro; czy ją uzdolni do celów swoich, choćby uzdolnienie to zapewniać miało tylko bierne nienaruszanie harmonii ogólnej? Czy społeczeństwo poprawi jednostkę wstępującą już w szranki, a przychodzącą bez niczyjej opieki, z własnem swem prawem i własnemi dążeniami? Czy doda człowiekowi – nie pojedynczym wyjątkom, stawianym naprzykład, ale człowiekowi przeciętnemu, że się tu zapożyczę u Queteleta – czy takiemu człowiekowi społeczeństwo doda wartości duchowej? czy każde nowe słońce powita go coraz lepszym wewnętrznie? Jednem słowem: czy życie umoralnia człowieka i czy jest dla niego rzeczywistą szkołą moralności, bez której ów duchowy porządek pojąć się nie da?
Życie samo odpowiada na te pytania przecząco. Życie samo więcej z nas bierze, niż nam daje dla moralnej naszej siły, dla charakteru i prawości serca. Walka życia wyrabia w nas wprawdzie siłę woli i wytrzymałość na złe, ale zatonie zostawia nas nigdy całymi, nietkniętymi. Dobrze powiedziano, że nie wychodzi się z niej bez ran – a te rany tonie same tylko cierpienia, ale i skazy Da duszy. Wiele bezwątpienia zyskujemy w spółeczeństwie i przez nie dla tej cząstki naszej istoty, która się ma w praktycznem działaniu, w umiejętności pożycia z ludźmi objawić. Nabywany skarb doświadczenia posłużyć nam nawet może do wyrobienia charakteru, do wzbogacenia nietylko umysłu wiadomościami, ale i duszy przymiotami moralnemi; musi być jednak rzeczywistym skarbem, to jest uzbieranym umiejętnie, według zasad, które w kolei czasu wyprzedzić musiały gromadzenie doświadczeń, Zebranie zasobu przypuszcza tu zatem przedistnienie siły: zasób będzie miał wtedy tylko znaczenie dla moralności, kiedy zebrany był w dążeniu do niej. Doświadczenie, aby było pożytecznem, musi być światłem idei moralnych oświecone; bez niego będzie jako owo przeklęte drzewo figowe w Ewangelii: daremnie ręka sięga ku niemu po owoc. Doświadczenie zebrane przez człowieka wewnętrznie niemoralnego idzie tylko na uciechę szatana. Człowiek zepsuty im więcej w życie patrzy, tem więcej z niego wynosi zatwardziałości na złe; myśl rozumna służy mu do zguby.
Dla ludzi zwyczajnych, powszednich, dla mas żyjących rodzajowo, doświadczenie jest tem ciepłem ożywczem, w którem rozwija się coraz bujniej egoizm. Oddalamy się krok za krokiem coraz bardziej od młodości swojej; stajemy się ostrożnymi względem ludzi, niedowierzającymi ich słowom i czynom; jaknajmniejszym wydatkiem sił własnych zyskujemy jaknajwiększą summę dóbr ze świata zewnętrznego; szukamy we wszystkiem własnej korzyści; porzucamy ideały, unoszące się gdzieś w powietrzu, a chwytamy za rzeczy dotykalne, leżące na ziemi; śmiejemy się z dziecinnej wiary w świat wyższy – i summę tego wszystkiego nazywamy doświadczeniem. Że w zakresie tym niema miejsca na umoralnianie się – tego dowodzić nie potrzeba.
Jedynym dodatnim skutkiem doświadczenia jest ułatwianie człowiekowi życia, przez owę wyżej wskazaną umiejętność, która się w umyśle doświadczającego wytwarza. Łatwość ta, raz nabyta, nie małem jest dobrodziejstwem. Iluż ludzi gotuje sobie samym i innym nieszczęście przez to, że dość łatwo żyć nie umieją, że potrzebują wielekroć większych sił nad rzeczywiście niezbędne do pewnego celu! Ile szamotania się niepotrzebnego, ile nadziei zawiedzionych, ile gniewów i gwałtów oszczędza nam doświadczenie zebrane w porę! Gdy się młodość wypali, spokojniej – choć może nie beznamiętniej – żyjemy. Możeby się nić życia zbyt prędko rwała, gdybyśmy ją ciągle rozwijali na kołowrotku młodości. Spokojem z doświadczenia czerpanym zapewniamy sobie długowieczność. Nie chcemy porywczości wiekuistej Tassa, szlachetnej zapalczywości Klonowicza: obaj byli długo młodymi, przez to tylko, że doświadczenie od siebie odtrącali. Trochę też "bawełny w uszach od ludzkiego jęku" przydać się może człowiekowi, godziwie przydać się musi, odkąd uszy jego słuchać zaczynają wielu jęków fałszywych. Zbytnia uczuciowość wieku młodego, wybuchająca nagle, jak zapałka, i częstokroć wypalająca się prędko, jak zapałka, znika przez doświadczenie – a przyznać trzeba, że wraz z nią ustępuje nam i ważna zapora z drogi. Surowość także wieku młodego łagodnieje, okrzesywa się w ruchu życia.
Dziecko, poszukujące towarzystwa rówieśników swoich i w towarzystwie tem swobodnie poruszające się, nie jest jeszcze istotą towarzyską w chwili, gdy wchodzi w świat szeroki. Społeczeństwo nauczy je ważnego przymiotu towarzyskości, – zapewne, ale czyliż tej dodatniej nauki nie połączy najczęściej z ujemnym wpływem na charakter? Czy dając nam ogładę towarzyską, umiejętność godziwą wychodzenia z ludźmi, nie zaszczepi jednocześnie konwencyonalizmu i wielmożnej obłudy względem bliźnich? Jakiekolwiek zresztą wyprowadzać – byśmy mogli trwałe pożytki dla duszy z życia społecznego, nie zdołamy nigdy odtrącić od siebie przekonania, że działalności umoralniającej spodziewać się niepodobna od wielkiego zbiorowiska ludzkiego, w którem co innego zupełnie jest celem, niż moralność, Jeżeli zatem chcemy mieć w spółeczeństwie życie, o ile można moralne, musimy odpowiedniej szkoły poszukać gdzieindziej, poza społeczeństwem, pojmowanem, jako ostateczna, najobszerniejsza, najbardziej zewnętrzna sfera życia.
– Gdzież więc będzie ta szkoła?
– W rodzinie – odpowiadam. Mógłbym dodać: w religii, ale tem drugiem źródłem zajmować się tu nie będę.
Rodzina stanowi istotną szkołę moralności. Moralność, nie wszczepiona pod dachem rodzicielskim, przy warsztacie prac domowych, przy ognisku, wypromieniająceni z siebie jedyne szczere jeszcze uczucie i wesele, u wezgłowia cierpień zawsze wspólnych, – nigdy już w duszy nie wykiełkuje. Jak najgłębsze, uczuciowe, podstawy religii, tak też i pierwsze podstawy moralności człowiek bierze z rodziny. Ze złych rodzin wyrastają złe dzieci: jabłko rzadko kiedy pada daleko od jabłoni. Wyjątkowe tylko, błogosławione natury z tła mrocznego wybijają się nazewnątrz w jasnych promiennych postaciach. Ale i one, w braku naturalnego, kształcącego je rodzicielstwa, takie rodzicielstwo sztuczne mieć musiały. W naturach takich duch wcześnie, wcześniej niż w innych, powszednich, zapanował nad bezwiednemi żywiołami istnienia; dzieckiem jeszcze będąc, każda istota taka ma już nad sobą rząd z myślącego, wzrokiem wewnętrznym obdarzonego, ducha.
Rodzina jest pierwszym typem uspołecznienia, najpierwszem w czasie stowarzyszeniem się człowieka. Rodzina stanowi grunt, w którym istota ludzka wzrasta: społeczeństwo jest dla niej tylko powietrzem, w którem dojrzewa, w którom duch świata ścina ją na żniwo ogólnego pożytku. Społeczeństwo wykształci istotę ludzką na specyalistę, na użytecznego członka powszechności, na dobrego pracownika przy wielkiej machinie społecznej; ale, powtarzam raz jeszcze, nie wykształci jej na dobrego, prawego, moralnego człowieka. Zadanie to ciąży na rodzinie. Dla życia, a raczej dla trwania, wystarcza społeczeństwu praca zmierzająca do utrzymania zewnętrznego porządku, do produkowania dóbr materyalnych i szerzenia oświaty, – praca dzisiejszej doby; dla rzetelnego dobrobytu i postępu potrzebuje społeczeństwo we wszystkich zakresach swych trudów – wewnętrznej prawości pracowników. Rodzina zatem, znajdująca dla siebie w spółeczeństwie tarczę i korzystająca z jego potęgi, ma obowiązek wywzajemniać się mu dostarczaniem istot moralnych, któreby nieprawością swoją na bycie ogólnym nie ciążyły, nie rujnowały go, nie wstrzymywały prawdziwego postępu, polegającego jedynie na duchowem doskonaleniu się ludzkości. Jakże rodzina dzisiejsza spełnia ten obowiązek?
Wychowanie dzieci stoi na bardzo nizkim stopniu. Z głowy dziecka robimy stodołę, napełnioną wszelkiego rodzaju zbożem:
kształcenie jego serca, wyrabianie w nim woli prawej czyli charakteru zupełnie prawie zaniedbujemy. Upojeni szczęściem, materyalnem, na tory jego wprowadzamy dziecię zawczasu i zbroimy je we wszystko, w co sam egoizm już zaopatrzyć je musiał. Dobrze, że przytępiamy czułostkowość; lecz wypleniamy przytem i samo uczucie. Nie przyzwyczajamy dziecka do miłości, ani dla nas samych, ani dla rodzeństwa, ani dla towarzyszów, nie rzucamy w duszę jego posiewu ani przyjaźni indywidualnej, ani bezimiennej, ogólnej miłości bliźniego. Zrzekamy się dobrowolnie rzetelnego przywiązania, jakie nam się od potomstwa należy – jak gdyby nam wolno było zrzekać się podobnego prawa, jak gdybyśmy abdykacyą taką społeczeństwa nie krzywdzili! Patrzymy się na dzieci, jak na zabawki.
Zaniedbywanie edukacyi uczuciowej w rodzinie odbija się na życiu. Najsłuszniejszą ze skarg, jakie moraliści na wiek dzisiejszy zanoszą, jest coraz większe znikanie przyjaźni ze stosunków ludzkich. A kto ma być za ten ustawicznie rosnący ubytek odpowiedzialnym, jeśli nie rodzina?
Stary jeszcze Plutarch powiedział, że człowiek w rodzinie tylko uczy się przyjaźni i miłości bratniej. Skąd się ma dziś nauczyć? czy go zimna dłoń zagrzeje, a ciemne oko poprowadzi?
Ważniejszem jeszcze jest to, że dziecię nie przyzwyczaja się dziś do obowiązku, do panowania nad sobą, do ograniczania swej samowoli, nie czuje władzy wkoło siebie i nie wyrabia jej w sobie. Życie rodzinne dziś w większej części swych zjawisk – są bowiem i będą zawsze pocieszające wyjątki – przedstawia obraz państwa popadłego w anarchią: brak w niem rządu, brak działalności, któraby z istoty rodziny wynikała, a zmierzała do jej celu.
Punkt to bardzo ważny i musimy nad nim się zastanowić.II.
Wypowiedziałem tu przekonanie, że władza rodzicielska nie jest dziś dość silną, że się znajduje w rozstroju i nie działa zgodnie z początkiem i celem swoim. Doprowadziła mnie do tego przekonania obserwacya faktów pożycia rodzinnego. Oczywistości dowodzić nie potrzeba. Czujemy ją wszyscy naokoło siebie i w sobie – we własnych swych rodzinach. Widzimy brak planu wychowawczego i niedostateczne zajmowanie się dziećmi; widzimy pobłażliwość dla dzieci, złączoną z ich zaniedbywaniem. Patrzymy codziennie na te dusze dziecięce słabe, wątłe, wypuszczane samopas w drogę życia, – na te niedojrzałe owoce, w których się jeszcze pestka rozumnej woli wyrobić nie zdołała. I widzimy przy tem wszystkiem i uznajemy istnienie siły żywej: miłości rodzicielskiej, bo któżby dziecka swego nie ko – chał! Rodziców ze świadomością złego postępujących niema, są… chyba wyrodki. Patrzymy na ojców rodzin od rana do wieczora pracujących dla dobra dzieci, poświęcających życie na pracę, najczęściej i prawie zawsze pozadomową, dla przysporzenia dzieciom majątku. Podzielamy calem sercem troski rodziców przed każdym rokietu szkolnym, kiedy przepełnienie zakładów naukowych publicznych obudza obawę o to, aby dziecko nie zostało bez nauki. Majątek i oświatę dają rodzice dzieciom swoim; jedni bowiem czują ich wartość, zapewniającą byt spokojny w społeczeństwie, inni odczuwają dolegliwości własnego niedostatku i ciemnoty i pragną od nich potomstwo swoje uchować. Przyrabiąją tedy jedni i drudzy dzieciom i nauki, i majątku, nie dla własnej tylko przyjemności i pychy, ale dlatego, że te dzieci swoje chcą widzieć majętniejszemi i oświeceńszemi od siebie. – Rozrzewnia prawdziwie poświęcenie rodziców uboższych, którzy, ograniczając swe potrzeby, odrywają sobie strawę od ust i łożą na to, co się nazywa wychowaniem dzieci, a co właściwie jest tylko mniejszą wychowania częścią.
Nie byłoby tych objawów dodatnich bez miłości rodzicielskiej" ale bez niej również nie byłoby i wiela ujemnych. Miłość rodzicielska, uważana, nie jako ideał, ale jako siła konkretna, istotnie w życiu działająca, wydając z siebie i zło i dobro, jest w większej części wypadków ślepą i nie przebiera w kierunkach. Pod jednym względem krzywda dzieje się dziecku przez nadmiar, pod innym znowu przez brak niezależności. W początkowych latach życia dziecięcego wystarczy miłość ślepa; w późniejszych będzie ona już władzą bezprawną i bezsilną, jeśli jej światło rozumu nie oświeci, a inna miłość, wyższa, miłość spółeczeństwa i ludzkości, nie ureguluje i na tory właściwe nie wprowadzi. Pomimo największej, najsilniej natężonej miłości mogą być obowiązki rodzicielskie niespełnione, bo do spełnienia ich potrzebny jest plan wychowawczy, i całośćstoty ludzkiej obejmujący, a wyprowadzony ze zdrowego rozsądku i uczuć moralnych. Inteligencya nawet prostego wieśniaka plan taki wydać z siebie może, jeżeli, sama stojąc na wysokości rozsądku, znajdzie podporę w owej wyższej miłości, w przywiązaniu do prawdy i sprawiedliwości. Bóg nie chciał utrudniać wychowania; Bóg chce je mieć funkcyą; my sami czynimy je sztuką.
Nie, zaprawdę, nie jest żadną eleuzyjską mądrością to, co rodzice wiedzieć powinni, aby moralnie wychować swe dzieci. Gdyby żyli z niemi ciągle, jak najwięcej, gdyby w domu szukali częstszych, istotniejszych przyjemności, niż za domem; gdyby matki mniej myślały o zabawach tańcujących i nietańcujących, a ojcowie mniej o kartach i gazetach, – których czytanie całemi godzinami zamienia się w nudne, automatyczne siedzenie nad wielkiemi płatami papieru – gdyby tylko na dzikich płonkach miłości rodzicielskiej chcieli szczepić wolę i cierpliwość działania edukacyjnego: wiedza prędko-by się znalazła. Chcieć tylko potrzeba, aby wiedzieć i umieć, ale wykształcenie tej woli stanowi właśnie największą trudność. Wola, na wewnętrzne potrzeby rodziny urobić się mająca, doznaje przedewszystkiem przeszkód z zewnątrz, od owego na wstępie scharakteryzowanego prądu wieku. A do zbytniego uganiania się za dobrami materyalnemi przybywa jeszcze rozstrój w świecie idei moralnych.
Są uczucia, które bezwzględnemi być powinny i wyłamują się z pod wszelkiej analizy czysto – logicznej. My tymczasem, dla rzekomej gruntowności badania, odtrącamy na bok moralność i uczucia za podstawę jej służące skalpelem analizujemy, a gdy, skończywszy analizę czysto – logiczną, zaczynamy budować własną swą, nową, teoryą na miejsce dawnej, okazuje się, że mamy wszystko przygotowane do konstrukcji z wyjątkiem gruntu, któryśmy analizą rozorali, Dusza, raz utraciwszy wiarę w bezwzględność, w nieograniczoność fundamentalnych uczuć moralności, nigdy już jej potem nie odzyska, a bez niej nigdy też i do samej moralności nie trafi.
Z nauk przyrodzonych, uprawianych przez dyletantyzm – który i u nas znalazł dla siebie organa w pismach redagowanych przez młode, niecierpliwie narzucające się z wiedzą świeżo pochwyconą, umysły – wieje na społeczeństwo i rodzinę duch materyalizmu. Nie zamykajmy sobie oczu na niebezpieczeństwa tej doktryny uwagą, że przecież bywali i bywają materyalistami ludzie uczciwi, prawi. Nie myślę temu przeczyć; sądzę tylko, że materyaliści są prawymi, nie powiem: moralnymi, dla samych siebie. Prawość ich jest bezpłodną: nie udzieli się nikomu, niczego z siebie nie wyda. Materyalista będzie dobrym dlatego, aby być spokojnym, spokoju bowiem potrzebuje do istnienia na ziemi. Jego moralność przejawi się w dążeniu do równowagi duchowej, nie zaś w poszukiwaniu dobra dla dobra – co jest fundamentem prawdziwej moralności. Materyalizm opiera swą prawość na egoizmie; moralność prawdziwa opierać się powinna na miłości, na uczuciu niekierującem się wcale względami osobistego interesu, gdzie się bowiem interes osobisty zaczyna, tam moralność ustaje. Materyalizm, nie uznając duszy ludzkiej za istotę duchową, lecz upatrując w niej kombinacyą sił fizycznych, nie może w sobie wyrobić potęgi umoralniającej, bo, żeby umoralniać, trzeba przedewszystkiem widzieć przed sobą osobistość ludzką samoistną i odpowiedzialną, a na to materyaliści nigdy się nie zdobędą. Wpływ zatem doktryn materyalistycznych w łonie rodzin przejawiać się musi, jeżeli nie czem gorszem, to przynajmniej zaniedbaniem edukacyi moralnej. Dziecko zostawione będzie własnym siłom, jak retorta z różnemi sub – stancyami chemicznemi, mającemi wydać z siebie pewien związek, którym ślepe prawa natury kierują.
Platońskie: "Bądź bóstwu podobnym!" brzmi jak czcza ironia wobec tego aparatu materyalistycznego. Jak wiara w Boga, ta kotwica moralności, obcą jest materyalizmowi, tak obcą mu jest i wiara w duszę: z tej tylko niewiary tamta wypłynęła. Czego więc materyalizm nauczy? Oto obciosa egoizm tak, aby mu nie było niewygodnie w społeczeństwie; wyrobi w dziecku dobre, karne zwierzę społeczne; da mu żądze i środki do poszukiwania uciech, za jakiemi sam się upędza. Ojcowie, mający jeszcze do wychowania dzieci młode! odrzućcie, przynajmniej na czas edukacyi, wszystkie mądrości, przedstawiające wam cuda i wszechwładztwo materyi! Na mądrość, na zdobycie tej wiedzy, o której powiedzieć trzeba to, co poeta powiedział o melancholii, że jest kamieniem ludzi topiących się – na taką mądrość będziecie mieli dość czasu, gdy wychowacie swe dzieci!….
Nie wiem, czy można niezawodnie na karb materyalizmu położyć teoryą obojętności wychowawczej, tego jakby ateizmu rodzicielskiego, który prowadzi do zupełnego upadku, do sponiewierania władzy ojcowskiej; ale i taka teorya zaczyna już wpośród nas się przejawiać. Kiedy w pierwszej rozprawie, rozpoczynającej wydawnictwo pedagogiczne "Opiekuna domowego", autor, mając przed oczyma to smutne zjawisko indyfereutyzmu rodzinnego, starał się postawić dowód potrzebę kształcenia popierający – w rozmowach prywatnych słyszeć się dały liczne dość głosy powątpiewania o rzeczywistości samego objawu społecznego. Tymczasem obserwacya autora (jest nim Piotr Chmielowski) rozprawy: "Co wychowanie z dziecka zrobić może i powinno"? była zupełnie trafną. Coraz więcej mamy takich rodziców, szczególniej ojców, którzyby radzi zdać wszystko na wolę Boga: "Jakoś to będzie; samo się zrobi; natura sama ułoży się do równowagi, sama da dziecku wzrost duchowy tak, jak mu daje fizyczny." Poza takim fatalizmem kryje się w niejednym wypadku rozleniwienie ducha, który w teoryjce dogodnej znajduje dla siebie pokrywkę. W całości swojej, w summie wszystkich wypadków, zjawisko dane przedstawia się jako bardzo pokrewne owej doktrynie materyalistycznej, zostawiającej wolny bieg siłom natury.
Obok ślepej, a niezawsze imającej się czynu miłości rodzicielskiej, obok filozoficznych przekonań wieku, występuje jako trzecia przyczyna rozluźnienia się węzłów rodzinnych i upośledzenia władzy ojcowskiej – nadmierne dążenie do zdobywania bogactw. W stanach wyższych, pracujących, zajmuje ono ojcom czas całodzienny, zostawiając niekiedy godzinę zaledwie na wypoczynek. Praca wzbogacająca odbywa się za obrębem rodziny – i ojciec, raz się jej oddawszy, straconym jest już dla swych dzieci jako przewodnik. Matka, jeśli nie uważa dzieci za zabawki, lecz za istoty żywe, mające prawo do pracy rodzicielskiej, podejmuje ster porzucony i, jak może, stara się być, nietylko opiekunką córek dorastających, przewodniczką dzieci do lat 7 – co z porządku rzeczy wynika – ale jeszcze zwierzchniczką chłopców już dorosłych, rozjemczynią sporów, korrektorką moralną błędów, wad i nałogów, pośredniczką między władzą szkolną a dzieckiem, nawet informatorką w wyuczaniu się lekcyi, o ile korrepetytor zostawił jeszcze wątpliwości, – słowem: na matkę uczciwą, pojmującą obowiązki wychowawcze, spada cały ciężar trudu włożonego na oboje rodziców. Matka, chociażby była jak najlepiej umoralnioną, to jest miłującą prawdę i dobro, rozwiniętą wysoce umysłowo, kochającą dzieci i pracowitą, sama jedna ciężarowi nie podoła. Rzadko kiedy uda się jej wychowanie charakterów męskich – wychowanie trudne i złączone z tysiącem tajemnic psychologicznych, jakich kobieta własnem jedynie doświadczeniem wspierana odgidnąć nie miała sposobności. Przytem wymiar sprawiedliwości karzącej na starszych chłopców przedstawia dla matki przykrość, a dla dzieci niebezpieczeństwo, wobec wrażliwości natury kobiecej tkwiące głównie w pobłażliwości.
Ojcowie zamożni, pomimo to wszystko jednak dorabiający wciąż dzieciom swoim majątku, krzywdzą spółeczeństwo, jeśli, gromadząc dobra materyalne, wypuszczają z rąk wyższe, których dziecko, bez wyjątkowego obdarowania przez Boga, nigdy już samo uzbierać sobie nie zdoła – Ojciec dzisiejszy chce jako spadkodawca wynagrodzić dzieci swoje za to, czego im dać nie chciał jako wychowawca. Nic lepiej nie charakteryzuje materyalizmu wieku, w którym żyjemy, nad to odważanie na jednej wadze: pieniędzy i moralności, nad to zastępowanie szczęścia duchowego – zmysłowem, a wewnętrznej dzielności – zewnętrznemi warunkami działania.
Ileż razy w życiu dziecko, gdy do samowiedzy przyjdzie, mówić sobie musi, że największym majątkiem człowieka jest charakter, t… j… to, czego ono właśnie od swych rodziców nie otrzymało! Lecz ojcom zdaje się, iż wszystkie już obowiązki spełnili, gdy, dawszy dzieciom ogładę umysłową, wsypią im potem trochę, i dużo, grosza do kieszeni. Albo co znaczy, gdy dając naukę i majątek, nie dadzą zdrowia czerstwego, nie zaprawią stosownem wychowaniem organizmu do trudów fizycznych, do przejść życia, mężczyznę zarówno, jak i kobietę, czekających? Nie – nie spełnia obowiązków swoich ojciec, który, zaniedbując wychowanie istoty ludzkiej, daje jej tylko sposób do łatwego życia; bo taką tylko funkcyą spełnia zarówno majątek dziedziczny, przekazywany przez ojca synowi, jak i nauka, udzielana w widokach praktycznych korzyści,
Opuszczanie domu, samowolne expatryowanie się z rodziny, cięż – kim jest grzechem – a dziś nabrało ono już znaczenia faktu powszechnego w klasie rzemieślniczej (zasobniejszej), kupieckiej i przemysłowej. Życie rodzinne przez takie odbieganie ojców od ogniska domowego zapada w coraz większą niemoc. Pobłażliwość dla dzieci, poufałe stosunki ojców z synami, zaledwie osiemnastoletnimi, pokrywane pozorami teoryi o poszanowaniu człowieka, znajdują źródło swoje w niedołęstwie władzy ojcowskiej, w jej bezczynności. Ojciec, który nie sprawuje władzy (faktycznej, edukacyjnej, nie jurydycznej) nie może też używać i powagi, jaką majestat tej władzy jest spromienionym, i jeśli posiada temperament łagodny, w chwilach wolnych od zajęć stara się być przyjacielem, towarzyszem, nieomal kolegą, swego syna. We wzajemnym stosunku znika szczytna godność nauczyciela; nie widać w nim duchowego panowania rodzica nad zrodzonem. Jeśli ojciec jest człowiekiem gwałtownego usposobienia, władza jego objawiać się będzie w wymiarze sprawiedliwości doraźnej – nie zawsze sprawiedliwej, a bardzo często zaspakajającej tylko obrażoną ambicyą sędziego.
Są to prawdy smutne, przykre niezmiernie do wypowiedzenia – ale prawdzie opędzić się trudno. Wykazuję tutaj strony ujemne dzisiejszego życia rodzinnego, nie dla miotania oskarżeń, ale dla podsycenia rozmyślań krytycznych, jakim niejeden dziś już umysł się oddaje. Z silnych rodzin składają się silne spółeczeństwa. Jeśli rodzina ma być szkołą moralności, pojmowanej w najobszerniejszem i zarazem najszlachetniejszem znaczeniu, jako uprawa serca i woli od uprawy umysłu niezależna, – to bez głębszego wejrzenia w jej stosunki ogólniejsze, dla spółeczeństwa doniosłe, bilansu jej działalności ułożyć nie podobna. Życie samo winno jest temu, że przynosi fakta niepocieszające. Być prawdziwie dobrym ojcem, to jest wykształcić wszechstronnie charakter dziecka – to godność najwyższa, praca najzacniejsza, rozkosz najczystsza. Czynić człowieka "bóstwu podobnym", – jak chce poganin Plato, stawiający już ideał cnoty chrześcijańskiej – któżby się poważył! – ale uczynić istotę ludzką człowiekiem, przeprowadzić ją od natury do ducha, z mgieł zwierzęcości w jaśń samopoznania, przyzwyczaić ją do prawdy, przejąć miłością dobra, przykuć do wielkiego łańcucha ludzkości, jako jedno z ogniw niewyłamujących się i kornych, dać światu widok pięknej duszy młodzieńczej, nieulegającej ułomnościom i niemocom ciała: – jestto, zaiste, najpiękniejszy poemat, najwyższe szczęście na ziemi! Do takiego szczęścia Opatrzność przeznaczyła rodzinę.VI.
Stowarzyszenie się do szczęścia w pomyślnym rozwoju będące jest spółecznością ludzi dobrych; praca nad człowieczeństwem uzacnia je, ulepsza, szczęśliwem je czyni, Choćby z początku to lub owo złe występowało w duszach rodzicielskich, to samo tylko szczere zajęcie się dziećmi przytępić je, wygładzić będzie musiało. Rodzice nie potrzebują myśleć o sobie, aby się doskonalić: niech tylko nad dziećmi znojnie pracują. Ten najszlachetniejszy trud na ziemi, jakim jest wychowywanie dusz ludzkich, ma to do siebie, że sił nie wyczerpuje, lecz ich przeciwnie, jeszcze przysparza. Nad niwą, na którą wszedł pług uprawy rodzicielskiej, unosi się błogosławieństwo Boże. Prawda, że praca jest mozolną, ciężką, że istnie w pocie czoła spełniać ją trzeba, jeśli się chce raz podjętą do należytego doprowadzić kresu; prawda, że najtrudniejszą opoką bywa niekiedy natura ludzka – to znowu jak gaz lotny, nieujęta, rozprężliwa, opanować się i urobić nie dająca; prawda, że dzieci nie odpłacą nigdy trudów i boleści, jakie dla nich podjęto: z tem wszystkiem jednak niema pracy wdzięczniejszej, większe przynoszącej szczęście, nad pracę rodzicielską. A jeśli los czy Opatrzność usiłowania uwieńczy i przy doskonalących się rodzicach wydoskonalą się i dzieci, jeśli rodzina stanie się spółeczeństwem istot dobrych, mocą wewnętrzną człowieczeństwa żyjących, jeśli tę rodzinę dostatecznie już nawiedziły nieszczęścia, aby ją za moralnie wypróbowaną uważać można, jeśli w rodzinie tej jest zdrowie i dostatek – ktoby takiego grona kochających się wzajem istot stowarzyszeniem się do szczęścia nie nazwał, ktoby go nie uznał za istotnie szczęśliwe? Oprócz szczęścia indywidualnego, występującego w tylu osobnikach, ilu ich liczy rodzina, będzie jeszcze jedno wspólne dla wszystkich – niewidzialne, nieujęte, a niemniej jednak rzeczywiste – szczęście rodzinne, streszczające w sobie całą summę prac, poświęceń, męczarni, zawistnych kolei losu, wspólnie przebytych, i całą też summę tych niezliczonych radości, i uciech, i nadziei, jakie daje przeszłość i teraźniejszość życia w rodzinie.
W tem idealnem uspółecznieniu, jakie tu mam przed sobą – miłość spaja wszystkie ogniwa łańcucha spółecznego – nie ślepa, ale na wzajemnem poszanowaniu człowieczeństwa, w różnomiennych przejawiającego się formach, oparta miłość. Równie rodzice potrzebują dzieci swoje szanować, aby je prawdziwie po-ludzku kochać mogli, jak dzieci obowiązane są zachowywać dla rodziców cześć do późnego wieku. Z tej czci ani wyrośnięcie na istoty samoistne, żyjące w spółeczeństwie, ani wyższość umysłowa i spółeczna, ani zmiany w stosunkach osobistych przez małżeństwo i założenie własnej rodziny, nic ująć nie zdołają. "Żona opuści ojca i matkę, a pójdzie za mężem swoim" – nie jest przykazaniem, jest tylko stwierdzeniem wydarzającego się ustawicznie faktu. Dobro rodziny nowej nie wymaga bynajmniej zaniedbywania dawnej – bo ta przecież w niczem działalności, jakiej tamta potrzebuje, dla siebie samej nie zagarnia. Nic się w duszach ludzkich zmieniać nie powinno przez małżeństwo, przez urządzenie się na swoim chlebie. Dziecko jest dzieckiem, choćby je siwizna już pokrywała; w starości jeszcze, sami rodzicami będąc, czujemy świętość węzła, w którym górujące stanowisko należy się, nie nam, ale tym, co nam życie dali. Uczucie to jest bezwzględnem, nie liczy się z niczem, na nic się nie ogląda, z niczem w układy nie wchodzi – jest, bo jest. Kiedy już władza rodzicielska czynna, kształcąca ustanie, ostatnim jej stopniem, ostatniem jej zeznaniem na ziemi, jest nakaz czci i idące za nim uczucie w sercach dzieci. Jeżeli tylko ta władza rzeczywistą była, jeśli dziecko jej zawdzięcza uczłowieczenie, się swoje – rodzice nigdy nie doznają zawodu. Zapłatę za trudy i znoje znajdą we własnych tylko sercach; ale to, do czego mają prawo nazewnątrz, nieuchronnie otrzymają od dzieci swych dobrze wychowanych. Władza rodzicielska nie jest używaniem, ale trudem; przez trud rzeczywisty warunkuje się i utwierdza.
Niema dzisiaj silnie ugruntowanej władzy, bo też niema i silnego, rzeczywistego trudu. Każdy zbiera to, co zasiał: za dobrem idzie dobro, za miłością miłość, za szczęściem, danem dzieciom na trwałą niezbywalną własność duszy – szczęście rodziców w starości. O wyjątkach wyrodnych nie mówię: po obu stronach duch ludzki zpod praw swoich wyłamywać się może.