Zasady Gry. Nowy Porządek Świata - ebook
Zasady Gry. Nowy Porządek Świata - ebook
Tysiące ofiar to tragedia, miliony ‒ to Nowy Porządek Świata. Epidemie, kryzysy, zamachy ‒ przypadek? A może wszystko idzie zgodnie z planem jak w szwajcarskim zegarku? Kto tym steruje? Kto tak naprawdę oliwi mechanizm, a kto sypie piach w tryby?
Poznajcie Chrisa, Czanga i Louisa ‒ tak, to tylko trybiki, ale z ambicjami. Czy będzie im dane poznać prawdę lub… choćby przeżyć? W tej wojnie, która już się toczy, nic nie jest tym, na co wygląda, poza śmiercią oczywiście.
Vladimir Wolff w porywającej panoramie losów pokazuje, jak wykuwa się nasza przyszłość. Trybiki wszystkich krajów ‒ bójmy się.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-89-8 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
James Robert Atwood urodził się w czasach, gdy jego ojczyzna uważana była za niekwestionowaną i największą potęgę na świecie.
Później było już tylko gorzej. Wzloty przeplatały się z upadkami, lecz tych drugich było więcej, coraz więcej. Świat schodził na psy. Nie tylko Atwood tak uważał, jego zdanie podzielali inni. Spotykał się z nimi od czasu do czasu, wypijał drinka, a później wszystko wracało na swoje tory. Dla starego teksańczyka było to nad wyraz frustrujące. Całe życie ciężko pracował, niczego nie dostał w spadku, nie wygrał na loterii, nie znalazł na ulicy ani nie ukradł bliźniemu. Tyrał, odkąd skończył piętnaście lat i znalazł zatrudnienie w jedynym sklepie w miasteczku. Wtedy, wraz z młodszym bratem Charlesem, zarabiał kilka centów na godzinę. Wiele lat później otworzył własny biznes i od tamtej pory stale piął się w górę po szczeblach społecznego awansu.
Ożenił się stosunkowo późno i doczekał trójki dzieci, z których, niestety, żadne nie poszło w jego ślady. Najstarszy syn Peter zaćpał się w jakimś rynsztoku w Sacramento tuż przed dwudziestymi urodzinami. Młodsza córka Cristine wyszła za mąż za kierowcę rajdowego i włóczyła się z nim po całym kraju, aż w końcu oboje zginęli w wypadku samochodowym, rozbijając się o drzewo dziesięć lat temu. Najmłodszy Casper wciąż się nie usamodzielnił i choć dobiegał trzydziestki, trwonił czas i pieniądze na wypady do Aspen bądź Europy. O przejęciu firmy nie myślał wcale, mimo że niegdyś wielu upatrywało w nim sukcesora.
Tak więc dzieci, zamiast stać się radością starego człowieka, rozczarowały Jamesa zupełnie. Nie był to na szczęście dramat na miarę antycznej tragedii. Atwoodowi pozostała wnuczka, Roxane, owoc związku Cristine i mistrza kierownicy, która jako jedyna spełniała pokładane w niej oczekiwania.
Dosyć wcześnie zauważono, że Roxane posiada zdolności matematyczne – liczyła z szybkością kieszonkowego kalkulatora. Oprócz tego była zdyscyplinowana i umiała wpływać na innych, by jej słuchali. To na niej skupiły się nadzieje Jamesa i poniekąd Charlesa, który jako zatwardziały kawaler własnych dzieci się nie dochował.
Nestor rodu nie szczędził wysiłków, by zapewnić wnuczce jak najlepszą przyszłość. Na początek prywatna szkoła z internatem, po niej studia na Uniwersytecie Stanforda, na koniec miał na nią czekać fotel prezesa rodzinnej firmy, która w tym czasie znacznie się rozrosła.
Roxane zdawała się cieszyć dużą swobodą, ale James, pomny przykrych doświadczeń z przeszłości, na wszelki wypadek niczego nie chciał zostawić przypadkowi. Ochroniarze stale mieli ją na oku, bo przecież nie od dziś wiadomo, że na młodą, ładną i bogatą dziewczynę czyha wiele niebezpieczeństw.
Nieszczęsnemu absztyfikantowi, któremu zdarzało się zapalić trawkę, profilaktycznie połamano ręce i dano dobrą radę – albo odczepi się od Roxane, albo nie dożyje następnego tygodnia. Młody człowiek bez trudu zrozumiał, co się do niego mówi, i szybko się ulotnił. Kolejnemu, potomkowi znakomitego rodu ze wschodniego wybrzeża, lecz trochę nieokrzesanemu w obejściu, zasugerowano to samo. Bubek nie wystraszył się, czego szybko pożałował. Kiedy wracał z Meksyku, agenci DEA znaleźli w jego bagażu pięć kilogramów koki. Na nic zdały się tłumaczenia, że dragi zostały podrzucone. Trafił za kraty, a rodzinę nieszczęśnika sporo kosztowało wydobycie go na wolność. Nieuchronnie jego kontakty z Roxane rozluźniły się, aż w końcu ustały zupełnie. To nie była dla niej odpowiednia partia.
Opieka dziadka nie ograniczała się jedynie do selekcji facetów. Gruntownie prześwietlono współlokatorkę, a że prowadziła się zbyt lekko jak na gust Atwooda, zmieniła uczelnię.
Roxane trochę dziwiło, że ludzie, z którymi się zaprzyjaźnia, tak niespodziewanie ją opuszczają, ale pogodziła się z tym, skoro pojawiali się kolejni. Życie przynosi wiele niespodzianek.
Do końca studiów pozostał dziewczynie rok, gdy wybuchła epidemia chińskiego wirusa, wuhanki. Roxane zaraziła się i zmarła, a Jamesa Roberta Atwooda trafił szlag. ■ROZDZIAŁ DRUGI
1
O’AHU, HAWAJE – USA
4 marca 202…
Elektroniczna mapa pokazująca Azjatycki Teatr Działań Wojennych pulsowała wielokolorowymi punkcikami i każdy z nich coś oznaczał. Czego tu nie było – lotniskowcowe grupy uderzeniowe, skrzydła samolotów bombowych i eskadry myśliwców, atomowe okręty podwodne z rakietami balistycznymi, latające cysterny i huby przeładunkowe. Mimo tego bogactwa skrzącego się jak na choince bożonarodzeniowej pułkownik Robert Mackenzie wiedział, że jest skazany na klęskę.
– Bob, nie śpij. Twój ruch. – Admirał Greg Ebershoff przyglądał się dowódcy 1 Morskiego Pułku Nadbrzeżnego marines wzrokiem wygłodniałej bestii. Wygrywał, wiedział o tym doskonale. Wiedzieli o tym wszyscy zgromadzeni.
– Co mi pozostaje? – odparł Mackenzie, gdy masakrowano jego oddziały. Straszny widok, nawet jeżeli wygenerował go program komputerowy.
– Wywieś białą flagę. – Admirał wyszczerzył zęby.
Ebershoff zapędził go w kozi róg, umiejętnie wykorzystując wszystkie atuty, i ograł go. Pułkownik w swoim fachu należał do najlepszych, ale MacArthurem nie jest. Jak się wydawało, od początku stał na przegranych pozycjach. Żadnego pola manewru, jego możliwości sprowadzały się do szarpania wroga, co w żaden sposób nie mogło zmienić ostatecznego wyniku gry. Marynarka i lotnictwo już i tak poniosły gigantyczne straty. Dalsze próby utrzymania pozycji równały się całkowitej
zagładzie.
– Poddajesz się?
Mackenzie oparł dłonie o stół i pochylił się nad mapą. Symbole oznaczające 1 Pułk jak grot włóczni wbijały się w ciało przeciwnika na archipelagu wysp Spratly. Pięknie. I co z tego? Nie można trwać wiecznie na straconym szańcu. Baterie przeciwlotnicze odparły większość ataków wroga, zestrzeliwując pociski manewrujące całymi setkami. Nawet jeżeli było w tym trochę przesady, to niewiele. W końcu stało się to, co musiało się stać – ich zasoby uległy wyczerpaniu.
Wychodziło na to, że od początku zostali spisani na straty, mieli tylko kupić czas dla tych, którzy dotrą na front dopiero w kolejnej fazie wojny. Mackenziemu nie podobało się to ani trochę. Wspierający ich lotniskowiec został wycofany, a aktywność lotnictwa spadła o połowę. W tej sytuacji nawet ewakuacja stawała pod znakiem zapytania.
– Nic nie możesz zrobić.
Arogancja Ebershoffa zaczynała go drażnić. Siedzieli w tej cholernej piwnicy kolejną dobę z rzędu i każdy już miał dosyć. Mackenzie doskonale wiedział, dlaczego admirał naciska. Wygrana, nawet jeżeli chodziło o zwykłą grę wojenną, zawsze niosła ze sobą korzyści, poczynając od zwykłego wpisu do akt, po uwzględnienie przy awansie.
Dziś przegrał. Czekał na olśnienie pozwalające odwrócić losy kampanii, lecz wciąż bezskutecznie. Wszystkie warianty i tak kończyły się klęską.
Generał Peter Petersen, szef sztabu 1 Dywizji, nic nie mówił. Stał i obserwował. Po tym, jak w wyniku zestrzelenia transportowych Herculesów na północ od Okinawy utracono cały batalion z 2 Pułku, znaleźli się w defensywie, co w konsekwencji oznaczało, że przegrali z kretesem.
– Wnioski? – odezwał się człowiek z NGW Center odpowiedzialny za symulacje.
– Nie możemy z tym poczekać? Przecież i tak wszystko jasne.
Wyszli wreszcie z ciemnego pomieszczenia, które zaczynało przyprawiać Mackenziego o klaustrofobię.
– Ebershoff nas orżnął – zauważył Petersen.
– Będzie się tym teraz chełpił, zobaczysz. Ja go znam. Nie przepuści takiej okazji – odparł pułkownik, mrużąc oczy przed nadmiarem światła.
Za oknami żołnierze i marynarze krzątali się przy wyznaczonych czynnościach. Szary kadłub lotniskowca USS „Gerald R. Ford” przyciągał uwagę swoim ogromem. Za parę dni wyjdzie w morze i popłynie tam, gdzie oni przed chwilą próbowali przemienić niemożliwe w realne. Może i był to najpotężniejszy okręt świata, ale jak wszystko posiadał swoje ograniczenia.
– Co teraz zrobisz?
– Zabiorę Liz i dzieciaki na urlop, coś im się należy od życia. Ja zresztą też muszę odpocząć.
– Nasze siły i kompetencje okazały się nic niewarte.
– Być może będziemy zmuszeni cofnąć się na środek Pacyfiku.
– I oddać walkowerem całą zachodnią część? Nikt się na to nie zgodzi, Bob. – Petersen wciąż nie odzyskał humoru.
– Powiedz mi, która to już symulacja w tym roku? Trzecia czy czwarta? Ja się gubię. Za każdym razem jest podobnie. Jesteśmy bici, aż wióry lecą. Tylko ta gra ze stycznia wyszła jako tako. Przegrywamy, bo myślimy schematami.
– Czyli że zgadzasz się ze mną?
– Odwrót już na samym początku źle wygląda i nie poprawia naszej sytuacji. Musimy znaleźć sposób, by ukręcić Chińczykom łeb, i to przy samej dupie, zanim oni zrobią to nam. Przecież wiesz, ile oni mają okrętów.
– Dobijają do trzystu dużych jednostek.
– A my?
– Tak o sto mniej. I to rozrzuconych na trzech oceanach, a oni działają generalnie na jednym małym akwenie, co oznacza przewagę w pierwszych i decydujących godzinach. Trudno nam będzie ją zniwelować.
– Jest pewien sposób.
Zatrzymali się, przepuszczając przodem pozostałych uczestników symulacji. Jedni poszli na papierosa, drudzy napić się czegoś. Każdy pragnął odpoczynku. Praca pracą, ale ile można.
– Olśnij mnie.
– Konfrontacja prowadzona na ich warunkach to gwóźdź do trumny i ty o tym wiesz. My wystrzelimy rakiety, oni wystrzelą, tyle że mają ich więcej, dużo więcej. Nasze systemy nie przechwycą wszystkich. Poniesiemy straty. Gra wyraźnie na to wskazywała.
– Od dwudziestu do trzydziestu pięciu procent – przytaknął Petersen.
– I to na samym początku! Z każdą następną falą będziemy słabnąć. Kiedy nasze straty przekroczą pięćdziesiąt, to, jak dobrze wiesz, będzie koniec złudzeń. Nic z nas nie zostanie. Swoich ludzi zaprowadzę do niewoli. Te skurwysyny zrobią im taką wodę z mózgu, jak w Korei siedemdziesiąt lat temu. Są w tym dobrzy. Mają środki i doświadczenie. Po powrocie, a zwolnieni zostaną oczywiście w geście dobrej woli, będą sławić Chińską Republikę Ludową i partię komunistyczną na wieki.
Generał nie komentował, pozwalając Mackenziemu się wygadać.
– Parę razy już to przerabialiśmy.
– Nie musisz mi przypominać.
– Chcąc z nimi wygrać, należy zgromadzić o wiele większe siły.
– I to jest twój genialny plan? Mam iść i powiedzieć: dajcie nam kilka lotniskowców więcej? To tak nie działa.
– Przecież wiem.
– Są pilniejsze wydatki. Nie muszę chyba mówić jakie.
– W takim razie to, co robimy, nie ma najmniejszego sensu. Nasza przewaga topnieje jak śnieg w lipcu. Te małe żółte wypierdki zwodowały właśnie kolejny niszczyciel rakietowy…
– Nie zapominaj, że my też.
– …oraz parę mniejszych jednostek. Czy ci w Waszyngtonie tego nie wiedzą? Ostatnia szansa na zwycięstwo przechodzi nam właśnie koło nosa.
W Mackenziem narastało rozgoryczenie. Wyniki symulacji były jasnym i wyraźnym sygnałem, że w obliczu realnej konfrontacji z Chinami zostaną pobici i wykopani na wschodnią część Pacyfiku.
Już parokrotnie znaleźli się o krok od konfrontacji i za każdym razem słyszeli, że prezydent wyczekuje odpowiedniej sposobności. Mijały tygodnie, później miesiące i decyzje nie zapadały. Sama wojna handlowa z Chinami nie wystarczy. Pekin nie spocznie, zanim ich nie upokorzy. I z wzajemnością.
– Co więc proponujesz?
– Sprowokujmy ich – cicho powiedział Mackenzie, obserwując twarz generała.
– Kto miałby tego dokonać?
– Przecież nie my. Może CIA? To nie będzie dla nich nowość.
– Tobie się marzy taki incydent jak ten z USS „Maddox”.
– Coś w tym rodzaju – przyznał pułkownik z wymuszonym uśmiechem.
W sierpniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku USS „Maddox” wdał się w wymianę ognia z trzema północnowietnamskimi kutrami torpedowymi, co stało się oficjalnym powodem przystąpienia USA do interwencji w Wietnamie. Po latach incydent okazał się zwykłą manipulacją, a żadnego ataku na amerykański niszczyciel nie było.
– Tobie się wydaje, że w Langley o tym nie myślano?
– Wiesz coś o tym?
Na czole Petersena pojawiła się bruzda. Nikt nie znał odpowiedzi na wszystkie pytania i nikt nie wiedział, jak dalej potoczy się historia. W środowisku wyższych oficerów przebąkiwano o tym i o owym. Teoria uderzenia wyprzedzającego nie była niczym nowym. Tyle że teoria jedno, a praktyka drugie. Scenariusz wciągnięcia Chin do bitwy powietrzno-morskiej na Morzu Wschodnio- i Południowochińskim został wymyślony już dawno i z każdym rokiem dodawano do niego nowe elementy. Zachodziła obawa, że po latach niekwestionowanego prymatu USA zostanie on zachwiany, a później, kto wie, może złamany.
W historii już się tak zdarzało. Zamiast roztrząsać, jak bardzo to jest złe, należało postawić o wiele ważniejsze pytanie: czy jesteśmy gotowi funkcjonować w świecie, gdzie panują nowe zasady? Od przebiegu wojny zależeć będą kolejne stulecia.
– Nawet gdybym chciał, nie mogę ci powiedzieć. Doskonale zdajesz sobie sprawę, że temat jest nad wyraz delikatny. Jedni chcą tej wojny, inni nie. Z tym że my zaczynamy dysponować coraz mniejszą ilością argumentów.
– Zupełnie jak po Wietnamie.
– Nie martw się. – Petersen przyjacielsko klepnął pułkownika w ramię. – Ćwicz swoich ludzi. Niewykluczone, że niedługo będę coś dla was miał.
Brwi Mackenziego powędrowały do góry.
– Na kiedy mam być gotowy?
– To jeszcze nic pewnego. Po prostu wykonujemy pewne ruchy. Lepiej, jak będziemy trzymać Pekin w niepewności co do naszych zamiarów.
– W końcu…
– Powoli. Na początek manewry. Harmonogram został już przygotowany. Ruszamy niedługo. I nie chcę słyszeć o takiej wpadce, jakiej byłem świadkiem. Bob, ogarnij się. Jeżeli sobie nie radzisz, na twoje miejsce jest trzech innych chętnych. Ja nie żartuję.
– Domyślam się.
– Wracam do siebie. Będziemy w kontakcie.
Petersen odszedł, a pułkownikowi przypomniała się triumfująca mina Ebershoffa. Najchętniej zgasiłby ten wredny uśmiech raz na zawsze. Skąd w admirale to przekonanie o własnej wyższości? Dziś wygrał, jutro przegra. Wnioski z gry były jednoznaczne – w obecnych warunkach utrzymanie się na wysuniętych pozycjach będzie niezmiernie trudne, jeśli nie wręcz niemożliwe, a jego podwładni, bez wsparcia floty i lotnictwa, niewiele zdziałają. To nie wina nieudolności Mackenziego, tylko realnej potęgi Chińczyków.
Filipiny, Okinawa, nawet Tajwan – cały ten obszar, niegdyś przyjazny, powoli zmieniał się we wrogie środowisko zdominowane przez komunistów. Dla myślących tak jak on to policzek. Nie chciał… prawdę mówiąc, nie potrafił się z tym pogodzić. Był _marine_, a to do czegoś zobowiązuje.
2
Kancelaria w baraku koszarowym 1 Pułku należała do standardowych. Widział już takich wiele. Biurka, krzesła, szafki na akta wypełniały przestrzeń niemal w idealnej harmonii, tylko człowiek siedzący przy komputerze zdawał się być tu nie na miejscu. „Staff sergeant McQueen”, jak głosiła naszywka nad lewą górą kieszenią jego bluzy, był małym człowiekiem w dużych okularach, z ostrzyżonym na pałę rudym zarostem odziedziczonym po przodkach.
Stojący przed nim Latynos w stopniu kaprala czekał. To nie były jego pierwsze przenosiny. Znał procedury. W końcu paradował w mundurze już piąty rok.
– W waszych aktach, Gomez, jest napisane, że jesteście specjalistą w dziedzinie zabezpieczeń.
McQueen przesunął kursor w dół, przelatując przez kolejne strony na monitorze.
– _Yes, sir_ – wyszczekał przepisowo kapral.
– Nienaganny przebieg służby. Widzę, że byliście w Europie w ramach rotacji.
– Całe pół roku.
– Czym się zajmowaliście?
– Nie mogę powiedzieć.
– Czyli próbowaliście zajrzeć ruskim do koryta.
– To tajne.
– Ja o nic nie pytam, Gomez, tylko stwierdzam fakt. – Sierżant sztabowy przestał wpatrywać się w ekran i przeniósł spojrzenie na nowo przybyłego. – Niech się wam nie wydaje, że trafiliście na urlop. Nasz przeciwnik jest równie wymagający i nie wybacza błędów.
Żołnierz milczał w pełnym skupieniu.
– Zgłosicie cię do chorążego Finy. Znajdziecie go w sąsiednim baraku. On wam wskaże miejsce. Możecie odmaszerować.
Gomez stuknął obcasami i wyszedł z kancelarii. _Fina_ to po hiszpańsku ‘szlachetny’ i ‘uprzejmy’; zobaczymy, jak będzie. W pomieszczeniu obok parę osób całkowicie pochłoniętych pracą stukało w klawiatury. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Czuł się nieco zagubiony, ale wiedział, że to szybko minie. Najgorszy zawsze jest pierwszy dzień. Tym razem w koszarach było więcej jemu podobnych. Jednostka znajdowała się w fazie organizacji, a to oznacza pewien chaos, nawet jeśli tylko nieznaczny.
Przez zalany słońcem plac przebiegał pluton, tupiąc rytmicznie. Tempo nadawał czarnoskóry podoficer. Gomez odsunął się na bok, żeby ich przepuścić. Nim dotarł do baraku, został też wyminięty przez kilka nowiutkich L-ATV, pojazdów, które zastępowały poczciwe Humvee.
– Szukam chorążego Finy – zaczepił starszego szeregowego wychodzącego właśnie z baraku, do którego Gomez się kierował.
– Drugie drzwi na lewo.
Wolał sobie nie wyobrażać, jak wygląda jego przyszły dowódca. Wkrótce się przekona, z kim przyjdzie mu służyć.
Zapukał, wcześniej poprawiwszy mundur.
– Wejść.
Nacisnął klamkę i zrobił parę kroków w przód.
– Kapral Louis Gomez…
– Wiem. McQueen przysłał mi wasze akta.
Chorąży okazał się kościstym facetem po trzydziestce, z silnie zarysowaną szczęką i wydatnym nosem. Sprawiał sympatyczne wrażenie, choć jak zawsze w takich przypadkach pozory mogły mylić.
– Wiecie, czym zajmuje się nasza kompania?
– Wojną w spektrum elektromagnetycznym – odparł kapral bez zająknięcia.
– Właśnie. Dla wielu to zupełna nowość. Niektórym wydaje się, że będziemy walczyć jak w Wietnamie czy Iraku, a to nieporozumienie. Nowe czasy stawiają przed nami nowe wyzwania. – Fina wstał, sięgnął po polówkę i skinął na kaprala. – Chodźmy. Przedstawię cię kolegom. W piątek chłopaki organizują ognisko. Czuj się zaproszony.
Kwatery plutonu Gomeza znajdowały się niedaleko. Sale były trzy- i czteroosobowe. On znalazł się w jednej z dwójką starszych szeregowych. Czwarty tapczan pozostał wolny.
– To Bone. – Chorąży wskazał na chłopaka o indiańskich rysach twarzy. – I Alex. – Drugi z marines okazał się chudym wyrostkiem, chyba ledwie pełnoletnim, na którym mundur wisiał jak wór pokutny. – Niech cię nie zmyli jego wygląd. To geniusz.
– Wszyscy to wiedzą. – Alex wyszczerzył zęby. – Nawet te ćwoki ze sztabu.
– Macie na myśli naszego pułkownika, szeregowy?
– A kogóż by innego. Dziwne, że mnie jeszcze nie awansowali.
– Szkolenie podstawowe skończyłeś zaledwie miesiąc temu.
– Ale mam zadatki na generała.
Bone przewrócił oczami.
– Gomez, odpowiadasz za tych dwóch.
– Rozumiem.
– Z resztą poznasz się później. Na razie jesteśmy w fazie zgrywania się i organizacji – wyjaśnił Fina. – Widzimy się w kantynie o osiemnastej.
Gomez przytaknął, a następnie rzucił plecak na podłogę i spoczął na łóżku, które sobie wcześniej upatrzył.
– Czepialski?
– Nie bardzo – z wyjaśnieniami pospieszył Alex. – W sumie spoko gość. Porucznik Watanabe, ten jest dopiero upierdliwy.
– Kitajec?
– Japoniec. Nie mam pojęcia, dlaczego służy w korpusie. Jego dziadka załatwiliśmy na Iwo Jimie.
– Pierdolisz. – Bone włączył się do rozmowy.
– Sam słyszałem.
– Od kogo?
– Nie powiem. – Alex zaperzył się jak osoba przyłapana na kłamstwie.
– Jest wymagający, to fakt.
Louis nie dowiedział się, co się stało z dziadkiem porucznika. Ale czy miało to jakieś znaczenie? Podczas służby spotkał się z najróżniejszymi oficerami. Zdarzali się wśród nich zwykli dranie, karierowicze, jak i osobnicy, którzy w ogóle nie powinni trafić do armii, a w szczególności do korpusu. Watanabego na razie nie widział. Oceni, kiedy już go zobaczy i będzie miał dłużej z nim do czynienia. Opinia Aleksa nic dla niego nie znaczyła. To szczyl. Prochu nie wąchał. Jeżeli reszta oddziału składa się z równie mało doświadczonych żołnierzy, mają przerąbane. Wróg zrobi sobie z nich tarcze strzelnicze. Bone wywarł bardziej korzystne wrażenie, choć to nic jeszcze nie znaczyło. Można być mocnym w gębie, a podczas walki dać ciała.
Gomez przymknął oczy, próbując odciąć się od otoczenia. Udało mu się bardziej, niżby chciał – z mroku wypełzły niechciane wspomnienia. Spróbował je wypchnąć z powrotem poza obszar świadomości, lecz im usilniej się starał, tym mocniej atakowały go trujące macki lęku.
Obrócił się plecami do izby, szybko oddychając przez nos. Cierpiał na zespół stresu pourazowego. Podczas wypadku, do jakiego doszło podczas manewrów w Estonii, co prawda nie on pilotował Black Hawka, był tylko biernym uczestnikiem wydarzeń, ale ich wspomnienie szło za nim krok w krok. Runęli na ziemię z wysokości stu pięćdziesięciu jardów. Zginęła cała sekcja Gomeza i jeden z pilotów. Ocalał tylko on.
Wciąż trwającemu śledztwu mającemu ustalić przyczyny katastrofy nadano najwyższy priorytet. Nie bez przyczyny. Śmigłowiec spadł zaledwie kilkaset metrów od rosyjskiej granicy. Sekundę przed zdarzeniem Gomez odniósł wrażenie, że na pokładzie maszyny doszło do poważnej awarii, jakby wysiadła cała elektryka, lecz wszystko działo się zbyt szybko, by zdążył skupić się na tej myśli. Jeżeli tak było w istocie, to Rosjanie użyli wobec nich zupełnie nowego rodzaju broni. Jeden z ekspertów badających wrak przebąkiwał coś o mikrofalach. Gdyby dochodzenie potwierdziło te przypuszczenia, taki atak mógłby stanowić _casus belli_, choć z oczywistych powodów nie wypowiedzą wojny Rosji. Zresztą, chociaż na razie brakowało jednoznacznych dowodów na jej działanie, jeden wniosek wydawał się oczywisty: tracili przewagę. Wróg ich dogonił, a nawet wyprzedził w niektórych dziedzinach. Potraktować wrogi śmigłowiec wiązką energii to jedno, ale nie pozostawić po sobie śladów, to już wyższa szkoła jazdy.
Zwariuje, jak dalej będzie o tym myślał.
3
Kolejny dzień zaczął się dla nich jak zwykle poranną zaprawą, później prysznic i śniadanie. Gomez lubił tę codzienną rutynę. Pozwalała zapomnieć. Ktoś inny myślał za niego. Na taki luksus niewielu było stać.
Ekipa, do której trafił, okazała się całkiem w porządku, chłopakom brakowało jedynie doświadczenia. Nie spodziewał się, że tak szybko zajmie pozycję weterana. Trochę go to śmieszyło, a trochę uwierało, bo wiązały się z tym dodatkowe obowiązki, jakie spadną na niego i chorążego Finę.
Ośrodek, do którego trafił na dalsze zajęcia, znajdował się na skraju bazy. Nie było w nim okien, a jedynych drzwi pilnował wartownik. Dostał przepustkę i wylądował w ławce przed monitorem. Oto jego świat, bowiem Gomez nie walczył karabinem, a przy użyciu klawiatury.
Wpisał hasło i się zalogował. Znajomy interfejs uspokajał. Właściwie powinien nosić na mundurze oznaczenia oddziałów łączności, w końcu bezpieczeństwo teleinformatyczne to jego podstawowe zadanie. Wrogowie nie ustają w próbach złamania zabezpieczeń, przechwycenia danych czy nawet zablokowania ich przepływu pomiędzy jednostkami. To, że wojsko nie jest podłączone do cywilnego Internetu, nie ma nic do rzeczy. Każde zabezpieczenie można złamać, do każdej sieci się dostać, czego najlepszym przykładem był Stuxnet, robak wpuszczony do komputerów, z których korzystali Irańczycy przy pracach nad bronią jądrową. Pomysł mózgowców z Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, CIA oraz izraelskiej Jednostki 8200 na długo zahamował postęp prac dzięki uszkodzeniu wirówek do wzbogacania uranu. Akcja się udała, ale ten sukces nie wszystkim wystarczył, więc, jak to bywa, ostrożność zeszła na drugi plan i w końcu Irańczycy kapnęli się, że za kolejnymi awariami stoi Wielki Szatan oraz mały, upierdliwy sąsiad, którego świerzbią paluszki, by posłać państwo ajatollahów w niebyt.
Z tego, co Gomez wiedział, sabotażu dokonano przez smartfony i pendrive’y osób zajmujących się bezpieczeństwem przeciwpożarowym w irańskich kompleksach nuklearnych. Ci ludzie nawet nie wiedzieli, że oprogramowanie, jakim się posługiwali, jest trefne. Smartfon to przecież nic takiego. Co tam jest? Zdjęcia rodziny i przyjaciół, zapisane kontakty, gry i parę aplikacji ułatwiających życie. Tyle że nie wszystko znajduje się tam za wiedzą właściciela. Dlatego Louis zostawił telefon w swoim pokoju. Bezpieczeństwo przede wszystkim.
To jednak nie koniec.
W ostatnim okresie Korpusowi Piechoty Morskiej wyznaczono nowe zadania, co wiązało się z częściowym przezbrojeniem pułku, który nadal dysponował sporą siłą ognia, acz innego rodzaju niż do tej pory. Za wycofane Abramsy wprowadzono wyrzutnie M142 HIMARS. Dystans, na jaki marines mogli razić przeciwnika rakietami balistycznymi, wzrósł do trzystu kilometrów. Zdaniem Gomeza oficjalne parametry to tylko zasłona dymna. Najnowsze pociski mogły latać naprawdę daleko, jednak by trafić, należało wroga wpierw znaleźć na bezkresnych przestrzeniach Pacyfiku. Na szczęście i tu możliwości było wiele: satelity, samoloty zwiadowcze, sensory na F-35 czy F-22 lub drony. Najważniejsze to wyprzedzić przeciwnika i uderzyć pierwszemu. Tym oczekiwaniom kapral również potrafił sprostać. Nie było to jego główne zadanie, jednak radził sobie z nim całkiem sprawnie. Od dawna forsowano wielofunkcyjność żołnierzy, nawet tych o zaawansowanych specjalnościach. W boju decydowało to o przeżyciu.
Technologia dawała przewagę. Mimo że wróg deptał im po piętach, wciąż ciut od nich odstawał. Przynajmniej tak twierdziły oficjalne czynniki. Ale to mogło się szybko zmienić. Podczas konfrontacji okaże się, kto ma lepsze zabawki. Dla Gomeza i jego kumpli to kwestia przetrwania. Kiedy zmienią się w popiół, już nie przespaceruje się Sunset Boulevard, nie pójdzie do kina ani nie przejedzie się wypasioną furą i nie zakończy życia we własnym łóżku, w swoim domu gdzieś na dostatnich przedmieściach jako strasznie stary starzec – jak to zaplanował dawno temu.
Skończyli przed dwunastą. Po przerwie spotkają się ponownie i omówią parę spraw, o ile wcześniej nie wyniknie coś pilniejszego.
Louisa od siedzenia rozbolały plecy. Od wiecznego pochylania się nad klawiaturą dorobi się w końcu zwyrodnienia kręgów. Wolałby jednak być sprawnym starcem. Niech to szlag… To, czym się zajmował, nie kojarzyło się z armią ani trochę.
Szybko okazało się, że chorąży Fina ma wobec nich inne plany. Nim zdążył odpocząć, zabrano ich na strzelnicę. Kumple się śmiali, on bynajmniej. Już dawno uznał, że karabinek M4 to przeżytek, którym niewiele można zdziałać. Komputer jest znacznie skuteczniejszy. Z trudem zaliczał szkolenia, mając je za stratę czasu. Czym się tu podniecać? Tak czy owak, czy z braku talentu, czy ćwiczeń, strzelcem był kiepskim.
– Lu, kurna, wyluzuj – szczerzył się Alex siedzący w ciężarówce naprzeciwko niego. – Fina cię chwalił.
– Naprawdę?
– Twierdzi, że wyjątkowy z ciebie zdolniacha.
Gomez zbył machnięciem ręki tę przesadną i bezpodstawną pochwałę. Co Fina mógł o nim wiedzieć? Tyle, co przeczytał w papierach, a i to nie wszystko.
Na miejsce dojechali w pół godziny. Budynek jak wszystkie inne należące do pułku. Od strony stanowisk dochodziły odgłosy strzałów. Przyjdzie im poczekać.
– Widzisz tego gościa? – Bone wskazał na drobnego faceta. – To Watanabe.
– Nie wygląda na twardziela.
– Nie daj się zwieść pozorom. Porucznik wywija mieczem jak cholerny samuraj.
– Mieczem? – Gomez nie był pewien, czy dobrze usłyszał.
– Mieczem. Jednym albo dwoma. To kompletny świr. Potrafi skopać dupy trzem frajerom naraz.
– Zbiórka! – wrzasnął Fina, przerywając dyskusję. – Zachowujcie się jak marines, a nie gówniarze. No, ruszać się. Alex, masz problemy?
– Nie.
– A wygląda, jakbyś miał. Zobaczymy, jak poradzicie sobie dzisiaj. – Przy tych słowach spojrzał na Louisa. – Jak tam wasze samopoczucie, kapralu?
– Dziękuję, _sir_. Znakomite, _sir_.
– Na stanowiska.
Pobrał amunicję i przyjrzał się oddalonej tarczy, mrużąc oczy. _Fuck…_ Niedługo przyjdzie mu nosić okulary. Cel ledwie widział. Wszytko przez to wielogodzinne gapienie się w monitor. To się musiało tak skończyć.
Załadował magazynek i ułożył się na torze, przyjmując odpowiednią pozycję. Co by nie zrobił, i tak widział tarczę ledwo, ledwo. Podobno istnieli specjaliści, którzy, na wpół ślepi, trafiali w cel odległy o sto pięćdziesiąt jardów. Jego zdaniem to legenda.
Padła komenda.
Przyłożył się, wstrzymał oddech i pociągnął za spust. Rozległ się głośny wystrzał, a mosiężna łuska wyleciała łukiem z komory nabojowej.
– Mocniej trzymaj broń – usłyszał radę stojącego za nim chorążego.
Wystrzelił resztę amunicji, starając się wykonać zadanie najlepiej, jak potrafił. Skończył, wstał i odszedł o dwa kroki do tyłu.
– Gomez.
– _Yes, sir_.
– Spodziewałem się jednak czegoś więcej, a jest słabiutko – oznajmił Watanabe po zakończeniu całej procedury. – Kiedy ostatni raz byłeś na strzelnicy?
– Parę miesięcy temu, _sir_.
– Co takiego?
– Parę miesięcy…
– Usłyszałem, co powiedzieliście. – Porucznik przestał analizować wyniki. – W armii może to ujdzie, ale u nas nie. Podciągnijcie się. Fina może wam udzielić kilku lekcji.
– _Yes, sir_.
– Bone, to jest wynik. Następnym razem dostaniesz M110.
M110, samopowtarzalny karabin wyborowy, to już coś.
– Tylko tak dalej, a traficie na kurs. Jero, też nieźle. Alex…
Okazał się najsłabszym ogniwem. Pozostali byli od niego o wiele lepsi. Nawet ten szczyl, którego dopiero co przyjęli, wydawał się asem. Jedyna pociecha, że jak przyjdzie co do czego, ich pukawki okażą nic niewarte w porównaniu z jego umiejętnościami. Oni żyli mitem Guadalcanal, Saipanu i Peleliu.
– Lu, nie łam się – przemówił Bone.
– Jasne.
– Jutro idziemy w tango. Jero przyprowadzi dziewczyny.
– Takie, jak te, co ostatnio? – zapytał Alex.
– Nie przerywaj, jak rozmawiają dorośli. Rzygasz po jednym piwie. Tylko przynosisz nam wstyd.
Od rytualnego chlania się nie wymiga. W sobotę będzie nieprzytomny. Może to i lepiej. Wizja spadającego Black Hawka nie opuszczała go niczym anioł stróż. Odruchowo dotknął krzyżyka na szyi. Ostatnio stał się religijny. Może to spadek po przodkach, hiszpańskich konkwistadorach? Słyszał o tym od dziadka, zanim ten zmarł wykończony przez COVID-19.
Przykre, ale prawdziwe. Wirus zmienił świat nie do poznania. Niby się na niego uodpornili, istniały już lekarstwa, szczepionki i procedury… A jeśli zmutuje bardziej niż dotychczas, to co wówczas się stanie? ■ROZDZIAŁ TRZECI
1
AUSTIN, TEKSAS – USA
11 marca 202…
Kilka dni po powrocie z gościny u Atwooda Chris wybrał się do Teksasu. Do tej pory nie udzielił zleceniodawcy wiążącej odpowiedzi, zapowiedział jedynie, że spróbuje ułożyć sobie wszystko w głowie, co jakiś czas potrwa. Miał dać znać, gdy się zdecyduje.
Miliarder nie naciskał.
Idealne rozwiązanie, jak by się mogło wydawać. Zadanie uznał za niezbyt skomplikowane. Co za problem dokonać kompilacji opublikowanych w necie materiałów i przedstawić Atwoodowi. Przecież nafciarz nie zorientuje się, że został zrobiony w wała, no chyba że poprosi wirusologa o wyjaśnienie pewnych kwestii. Tak też się przecież mogło zdarzyć.
Jednego Carlson nie potrafił zrozumieć – dlaczego Atwood brnął w ten ślepy zaułek? Roxane zmarła i żaden raport nie przywróci jej do życia.
Chciał się mścić? Za całą ludzkość? Spóźniony Zorro się znalazł. Podczas pandemii, w jej najgorszym momencie, przekazał na cele społeczne niewielkie środki, zwłaszcza jak na swój majątek. Na tym koniec. Mógł zrobić o wiele więcej, ale nie, po prostu się zaszył na odległym ranczu, zajęty własnymi sprawami albo pewnie wystraszony możliwością zarażenia. Skoro tak kochał Roxane, to dlaczego tak mało dla niej zrobił? Pytanie warte postawienia w kontekście zadania.
Chris sprawdził wskaźnik paliwa i zjechał w stronę pobliskiej stacji benzynowej. Przynajmniej to wciąż kosztowało niewiele. Być może naleje do baku benzynę dostarczoną przez firmę Atwooda.
Stacja sprowadzała się do…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej