Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zasady Gry. Nowy Porządek Świata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 marca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,90

Zasady Gry. Nowy Porządek Świata - ebook

Tysiące ofiar to tragedia, miliony ‒ to Nowy Porządek Świata. Epidemie, kryzysy, zamachy ‒ przypadek? A może wszystko idzie zgodnie z planem jak w szwajcarskim zegarku? Kto tym steruje? Kto tak naprawdę oliwi mechanizm, a kto sypie piach w tryby?

Poznajcie Chrisa, Czanga i Louisa ‒ tak, to tylko trybiki, ale z ambicjami. Czy będzie im dane poznać prawdę lub… choćby przeżyć? W tej wojnie, która już się toczy, nic nie jest tym, na co wygląda, poza śmiercią oczywiście.

Vladimir Wolff w porywającej panoramie losów pokazuje, jak wykuwa się nasza przyszłość. Trybiki wszystkich krajów ‒ bójmy się.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65904-89-8
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Ja­mes Ro­bert Atwo­od uro­dził się w cza­sach, gdy jego oj­czy­zna uwa­ża­na była za nie­kwe­stio­no­wa­ną i naj­wi­ęk­szą po­tęgę na świe­cie.

Pó­źniej było już tyl­ko go­rzej. Wzlo­ty prze­pla­ta­ły się z upad­ka­mi, lecz tych dru­gich było wi­ęcej, co­raz wi­ęcej. Świat scho­dził na psy. Nie tyl­ko Atwo­od tak uwa­żał, jego zda­nie po­dzie­la­li inni. Spo­ty­kał się z nimi od cza­su do cza­su, wy­pi­jał drin­ka, a pó­źniej wszyst­ko wra­ca­ło na swo­je tory. Dla sta­re­go tek­sa­ńczy­ka było to nad wy­raz fru­stru­jące. Całe ży­cie ci­ężko pra­co­wał, ni­cze­go nie do­stał w spad­ku, nie wy­grał na lo­te­rii, nie zna­la­zł na uli­cy ani nie ukra­dł bli­źnie­mu. Ty­rał, od­kąd sko­ńczył pi­ęt­na­ście lat i zna­la­zł za­trud­nie­nie w je­dy­nym skle­pie w mia­stecz­ku. Wte­dy, wraz z młod­szym bra­tem Char­le­sem, za­ra­biał kil­ka cen­tów na go­dzi­nę. Wie­le lat pó­źniej otwo­rzył wła­sny biz­nes i od tam­tej pory sta­le piął się w górę po szcze­blach spo­łecz­ne­go awan­su.

Oże­nił się sto­sun­ko­wo pó­źno i do­cze­kał trój­ki dzie­ci, z któ­rych, nie­ste­ty, żad­ne nie po­szło w jego śla­dy. Naj­star­szy syn Pe­ter za­ćpał się w ja­ki­mś rynsz­to­ku w Sa­cra­men­to tuż przed dwu­dzie­sty­mi uro­dzi­na­mi. Młod­sza cór­ka Cri­sti­ne wy­szła za mąż za kie­row­cę raj­do­we­go i włó­czy­ła się z nim po ca­łym kra­ju, aż w ko­ńcu obo­je zgi­nęli w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym, roz­bi­ja­jąc się o drze­wo dzie­si­ęć lat temu. Naj­młod­szy Ca­sper wci­ąż się nie usa­mo­dziel­nił i choć do­bie­gał trzy­dziest­ki, trwo­nił czas i pie­ni­ądze na wy­pa­dy do Aspen bądź Eu­ro­py. O prze­jęciu fir­my nie my­ślał wca­le, mimo że nie­gdyś wie­lu upa­try­wa­ło w nim suk­ce­so­ra.

Tak więc dzie­ci, za­miast stać się ra­do­ścią sta­re­go czło­wie­ka, roz­cza­ro­wa­ły Ja­me­sa zu­pe­łnie. Nie był to na szczęście dra­mat na mia­rę an­tycz­nej tra­ge­dii. Atwo­odo­wi po­zo­sta­ła wnucz­ka, Ro­xa­ne, owoc zwi­ąz­ku Cri­sti­ne i mi­strza kie­row­ni­cy, któ­ra jako je­dy­na spe­łnia­ła po­kła­da­ne w niej ocze­ki­wa­nia.

Do­syć wcze­śnie za­uwa­żo­no, że Ro­xa­ne po­sia­da zdol­no­ści ma­te­ma­tycz­ne – li­czy­ła z szyb­ko­ścią kie­szon­ko­we­go kal­ku­la­to­ra. Oprócz tego była zdy­scy­pli­no­wa­na i umia­ła wpły­wać na in­nych, by jej słu­cha­li. To na niej sku­pi­ły się na­dzie­je Ja­me­sa i po­nie­kąd Char­le­sa, któ­ry jako za­twar­dzia­ły ka­wa­ler wła­snych dzie­ci się nie do­cho­wał.

Ne­stor rodu nie szczędził wy­si­łków, by za­pew­nić wnucz­ce jak naj­lep­szą przy­szło­ść. Na po­czątek pry­wat­na szko­ła z in­ter­na­tem, po niej stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie Stan­for­da, na ko­niec miał na nią cze­kać fo­tel pre­ze­sa ro­dzin­nej fir­my, któ­ra w tym cza­sie znacz­nie się roz­ro­sła.

Ro­xa­ne zda­wa­ła się cie­szyć dużą swo­bo­dą, ale Ja­mes, po­mny przy­krych do­świad­czeń z prze­szło­ści, na wszel­ki wy­pa­dek ni­cze­go nie chciał zo­sta­wić przy­pad­ko­wi. Ochro­nia­rze sta­le mie­li ją na oku, bo prze­cież nie od dziś wia­do­mo, że na mło­dą, ład­ną i bo­ga­tą dziew­czy­nę czy­ha wie­le nie­bez­pie­cze­ństw.

Nie­szczęsne­mu absz­ty­fi­kan­to­wi, któ­re­mu zda­rza­ło się za­pa­lić traw­kę, pro­fi­lak­tycz­nie po­ła­ma­no ręce i dano do­brą radę – albo od­cze­pi się od Ro­xa­ne, albo nie do­ży­je na­stęp­ne­go ty­go­dnia. Mło­dy czło­wiek bez tru­du zro­zu­miał, co się do nie­go mówi, i szyb­ko się ulot­nił. Ko­lej­ne­mu, po­tom­ko­wi zna­ko­mi­te­go rodu ze wschod­nie­go wy­brze­ża, lecz tro­chę nie­okrze­sa­ne­mu w obe­jściu, za­su­ge­ro­wa­no to samo. Bu­bek nie wy­stra­szył się, cze­go szyb­ko po­ża­ło­wał. Kie­dy wra­cał z Mek­sy­ku, agen­ci DEA zna­le­źli w jego ba­ga­żu pięć ki­lo­gra­mów koki. Na nic zda­ły się tłu­ma­cze­nia, że dra­gi zo­sta­ły pod­rzu­co­ne. Tra­fił za kra­ty, a ro­dzi­nę nie­szczęśni­ka spo­ro kosz­to­wa­ło wy­do­by­cie go na wol­no­ść. Nie­uchron­nie jego kon­tak­ty z Ro­xa­ne roz­lu­źni­ły się, aż w ko­ńcu usta­ły zu­pe­łnie. To nie była dla niej od­po­wied­nia par­tia.

Opie­ka dziad­ka nie ogra­ni­cza­ła się je­dy­nie do se­lek­cji fa­ce­tów. Grun­tow­nie prze­świe­tlo­no wspó­łlo­ka­tor­kę, a że pro­wa­dzi­ła się zbyt lek­ko jak na gust Atwo­oda, zmie­ni­ła uczel­nię.

Ro­xa­ne tro­chę dzi­wi­ło, że lu­dzie, z któ­ry­mi się za­przy­ja­źnia, tak nie­spo­dzie­wa­nie ją opusz­cza­ją, ale po­go­dzi­ła się z tym, sko­ro po­ja­wia­li się ko­lej­ni. Ży­cie przy­no­si wie­le nie­spo­dzia­nek.

Do ko­ńca stu­diów po­zo­stał dziew­czy­nie rok, gdy wy­bu­chła epi­de­mia chi­ńskie­go wi­ru­sa, wu­han­ki. Ro­xa­ne za­ra­zi­ła się i zma­rła, a Ja­me­sa Ro­ber­ta Atwo­oda tra­fił szlag. ■ROZDZIAŁ DRUGI

1

O’AHU, HAWAJE – USA

4 marca 202…

Elek­tro­nicz­na mapa po­ka­zu­jąca Azja­tyc­ki Te­atr Dzia­łań Wo­jen­nych pul­so­wa­ła wie­lo­ko­lo­ro­wy­mi punk­ci­ka­mi i ka­żdy z nich coś ozna­czał. Cze­go tu nie było – lot­ni­skow­co­we gru­py ude­rze­nio­we, skrzy­dła sa­mo­lo­tów bom­bo­wych i eska­dry my­śliw­ców, ato­mo­we okręty pod­wod­ne z ra­kie­ta­mi ba­li­stycz­ny­mi, la­ta­jące cy­ster­ny i huby prze­ła­dun­ko­we. Mimo tego bo­gac­twa skrzące­go się jak na cho­in­ce bo­żo­na­ro­dze­nio­wej pu­łkow­nik Ro­bert Mac­ken­zie wie­dział, że jest ska­za­ny na klęskę.

– Bob, nie śpij. Twój ruch. – Ad­mi­rał Greg Eber­shoff przy­glądał się do­wód­cy 1 Mor­skie­go Pu­łku Nad­brze­żne­go ma­ri­nes wzro­kiem wy­głod­nia­łej be­stii. Wy­gry­wał, wie­dział o tym do­sko­na­le. Wie­dzie­li o tym wszy­scy zgro­ma­dze­ni.

– Co mi po­zo­sta­je? – od­pa­rł Mac­ken­zie, gdy ma­sa­kro­wa­no jego od­dzia­ły. Strasz­ny wi­dok, na­wet je­że­li wy­ge­ne­ro­wał go pro­gram kom­pu­te­ro­wy.

– Wy­wieś bia­łą fla­gę. – Ad­mi­rał wy­szcze­rzył zęby.

Eber­shoff za­pędził go w kozi róg, umie­jęt­nie wy­ko­rzy­stu­jąc wszyst­kie atu­ty, i ograł go. Pu­łkow­nik w swo­im fa­chu na­le­żał do naj­lep­szych, ale Ma­cAr­thu­rem nie jest. Jak się wy­da­wa­ło, od po­cząt­ku stał na prze­gra­nych po­zy­cjach. Żad­ne­go pola ma­new­ru, jego mo­żli­wo­ści spro­wa­dza­ły się do szar­pa­nia wro­ga, co w ża­den spo­sób nie mo­gło zmie­nić osta­tecz­ne­go wy­ni­ku gry. Ma­ry­nar­ka i lot­nic­two już i tak po­nio­sły gi­gan­tycz­ne stra­ty. Dal­sze pró­by utrzy­ma­nia po­zy­cji rów­na­ły się ca­łko­wi­tej
za­gła­dzie.

– Pod­da­jesz się?

Mac­ken­zie opa­rł dło­nie o stół i po­chy­lił się nad mapą. Sym­bo­le ozna­cza­jące 1 Pułk jak grot włócz­ni wbi­ja­ły się w cia­ło prze­ciw­ni­ka na ar­chi­pe­la­gu wysp Spra­tly. Pi­ęk­nie. I co z tego? Nie mo­żna trwać wiecz­nie na stra­co­nym sza­ńcu. Ba­te­rie prze­ciw­lot­ni­cze od­pa­rły wi­ęk­szo­ść ata­ków wro­ga, ze­strze­li­wu­jąc po­ci­ski ma­new­ru­jące ca­ły­mi set­ka­mi. Na­wet je­że­li było w tym tro­chę prze­sa­dy, to nie­wie­le. W ko­ńcu sta­ło się to, co mu­sia­ło się stać – ich za­so­by ule­gły wy­czer­pa­niu.

Wy­cho­dzi­ło na to, że od po­cząt­ku zo­sta­li spi­sa­ni na stra­ty, mie­li tyl­ko ku­pić czas dla tych, któ­rzy do­trą na front do­pie­ro w ko­lej­nej fa­zie woj­ny. Mac­ken­zie­mu nie po­do­ba­ło się to ani tro­chę. Wspie­ra­jący ich lot­ni­sko­wiec zo­stał wy­co­fa­ny, a ak­tyw­no­ść lot­nic­twa spa­dła o po­ło­wę. W tej sy­tu­acji na­wet ewa­ku­acja sta­wa­ła pod zna­kiem za­py­ta­nia.

– Nic nie mo­żesz zro­bić.

Aro­gan­cja Eber­shof­fa za­czy­na­ła go dra­żnić. Sie­dzie­li w tej cho­ler­nej piw­ni­cy ko­lej­ną dobę z rzędu i ka­żdy już miał do­syć. Mac­ken­zie do­sko­na­le wie­dział, dla­cze­go ad­mi­rał na­ci­ska. Wy­gra­na, na­wet je­że­li cho­dzi­ło o zwy­kłą grę wo­jen­ną, za­wsze nio­sła ze sobą ko­rzy­ści, po­czy­na­jąc od zwy­kłe­go wpi­su do akt, po uwzględ­nie­nie przy awan­sie.

Dziś prze­grał. Cze­kał na olśnie­nie po­zwa­la­jące od­wró­cić losy kam­pa­nii, lecz wci­ąż bez­sku­tecz­nie. Wszyst­kie wa­rian­ty i tak ko­ńczy­ły się klęską.

Ge­ne­rał Pe­ter Pe­ter­sen, szef szta­bu 1 Dy­wi­zji, nic nie mó­wił. Stał i ob­ser­wo­wał. Po tym, jak w wy­ni­ku ze­strze­le­nia trans­por­to­wych Her­cu­le­sów na pó­łnoc od Oki­na­wy utra­co­no cały ba­ta­lion z 2 Pu­łku, zna­le­źli się w de­fen­sy­wie, co w kon­se­kwen­cji ozna­cza­ło, że prze­gra­li z kre­te­sem.

– Wnio­ski? – ode­zwał się czło­wiek z NGW Cen­ter od­po­wie­dzial­ny za sy­mu­la­cje.

– Nie mo­że­my z tym po­cze­kać? Prze­cież i tak wszyst­ko ja­sne.

Wy­szli wresz­cie z ciem­ne­go po­miesz­cze­nia, któ­re za­czy­na­ło przy­pra­wiać Mac­ken­zie­go o klau­stro­fo­bię.

– Eber­shoff nas orżnął – za­uwa­żył Pe­ter­sen.

– Będzie się tym te­raz che­łpił, zo­ba­czysz. Ja go znam. Nie prze­pu­ści ta­kiej oka­zji – od­pa­rł pu­łkow­nik, mru­żąc oczy przed nad­mia­rem świa­tła.

Za okna­mi żo­łnie­rze i ma­ry­na­rze krząta­li się przy wy­zna­czo­nych czyn­no­ściach. Sza­ry ka­dłub lot­ni­skow­ca USS „Ge­rald R. Ford” przy­ci­ągał uwa­gę swo­im ogro­mem. Za parę dni wyj­dzie w mo­rze i po­pły­nie tam, gdzie oni przed chwi­lą pró­bo­wa­li prze­mie­nić nie­mo­żli­we w re­al­ne. Może i był to naj­po­tężniej­szy okręt świa­ta, ale jak wszyst­ko po­sia­dał swo­je ogra­ni­cze­nia.

– Co te­raz zro­bisz?

– Za­bio­rę Liz i dzie­cia­ki na urlop, coś im się na­le­ży od ży­cia. Ja zresz­tą też mu­szę od­po­cząć.

– Na­sze siły i kom­pe­ten­cje oka­za­ły się nic nie­war­te.

– Być może będzie­my zmu­sze­ni cof­nąć się na śro­dek Pa­cy­fi­ku.

– I od­dać wal­ko­we­rem całą za­chod­nią część? Nikt się na to nie zgo­dzi, Bob. – Pe­ter­sen wci­ąż nie od­zy­skał hu­mo­ru.

– Po­wiedz mi, któ­ra to już sy­mu­la­cja w tym roku? Trze­cia czy czwar­ta? Ja się gu­bię. Za ka­żdym ra­zem jest po­dob­nie. Je­ste­śmy bici, aż wió­ry lecą. Tyl­ko ta gra ze stycz­nia wy­szła jako tako. Prze­gry­wa­my, bo my­śli­my sche­ma­ta­mi.

– Czy­li że zga­dzasz się ze mną?

– Od­wrót już na sa­mym po­cząt­ku źle wy­gląda i nie po­pra­wia na­szej sy­tu­acji. Mu­si­my zna­le­źć spo­sób, by ukręcić Chi­ńczy­kom łeb, i to przy sa­mej du­pie, za­nim oni zro­bią to nam. Prze­cież wiesz, ile oni mają okrętów.

– Do­bi­ja­ją do trzy­stu du­żych jed­no­stek.

– A my?

– Tak o sto mniej. I to roz­rzu­co­nych na trzech oce­anach, a oni dzia­ła­ją ge­ne­ral­nie na jed­nym ma­łym akwe­nie, co ozna­cza prze­wa­gę w pierw­szych i de­cy­du­jących go­dzi­nach. Trud­no nam będzie ją zni­we­lo­wać.

– Jest pe­wien spo­sób.

Za­trzy­ma­li się, prze­pusz­cza­jąc przo­dem po­zo­sta­łych uczest­ni­ków sy­mu­la­cji. Jed­ni po­szli na pa­pie­ro­sa, dru­dzy na­pić się cze­goś. Ka­żdy pra­gnął od­po­czyn­ku. Pra­ca pra­cą, ale ile mo­żna.

– Olśnij mnie.

– Kon­fron­ta­cja pro­wa­dzo­na na ich wa­run­kach to gwó­źdź do trum­ny i ty o tym wiesz. My wy­strze­li­my ra­kie­ty, oni wy­strze­lą, tyle że mają ich wi­ęcej, dużo wi­ęcej. Na­sze sys­te­my nie prze­chwy­cą wszyst­kich. Po­nie­sie­my stra­ty. Gra wy­ra­źnie na to wska­zy­wa­ła.

– Od dwu­dzie­stu do trzy­dzie­stu pi­ęciu pro­cent – przy­tak­nął Pe­ter­sen.

– I to na sa­mym po­cząt­ku! Z ka­żdą na­stęp­ną falą będzie­my słab­nąć. Kie­dy na­sze stra­ty prze­kro­czą pi­ęćdzie­si­ąt, to, jak do­brze wiesz, będzie ko­niec złu­dzeń. Nic z nas nie zo­sta­nie. Swo­ich lu­dzi za­pro­wa­dzę do nie­wo­li. Te skur­wy­sy­ny zro­bią im taką wodę z mó­zgu, jak w Ko­rei sie­dem­dzie­si­ąt lat temu. Są w tym do­brzy. Mają środ­ki i do­świad­cze­nie. Po po­wro­cie, a zwol­nie­ni zo­sta­ną oczy­wi­ście w ge­ście do­brej woli, będą sła­wić Chi­ńską Re­pu­bli­kę Lu­do­wą i par­tię ko­mu­ni­stycz­ną na wie­ki.

Ge­ne­rał nie ko­men­to­wał, po­zwa­la­jąc Mac­ken­zie­mu się wy­ga­dać.

– Parę razy już to prze­ra­bia­li­śmy.

– Nie mu­sisz mi przy­po­mi­nać.

– Chcąc z nimi wy­grać, na­le­ży zgro­ma­dzić o wie­le wi­ęk­sze siły.

– I to jest twój ge­nial­ny plan? Mam iść i po­wie­dzieć: daj­cie nam kil­ka lot­ni­skow­ców wi­ęcej? To tak nie dzia­ła.

– Prze­cież wiem.

– Są pil­niej­sze wy­dat­ki. Nie mu­szę chy­ba mó­wić ja­kie.

– W ta­kim ra­zie to, co ro­bi­my, nie ma naj­mniej­sze­go sen­su. Na­sza prze­wa­ga top­nie­je jak śnieg w lip­cu. Te małe żó­łte wy­pierd­ki zwo­do­wa­ły wła­śnie ko­lej­ny nisz­czy­ciel ra­kie­to­wy…

– Nie za­po­mi­naj, że my też.

– …oraz parę mniej­szych jed­no­stek. Czy ci w Wa­szyng­to­nie tego nie wie­dzą? Ostat­nia szan­sa na zwy­ci­ęstwo prze­cho­dzi nam wła­śnie koło nosa.

W Mac­ken­ziem na­ra­sta­ło roz­go­ry­cze­nie. Wy­ni­ki sy­mu­la­cji były ja­snym i wy­ra­źnym sy­gna­łem, że w ob­li­czu re­al­nej kon­fron­ta­cji z Chi­na­mi zo­sta­ną po­bi­ci i wy­ko­pa­ni na wschod­nią część Pa­cy­fi­ku.

Już pa­ro­krot­nie zna­le­źli się o krok od kon­fron­ta­cji i za ka­żdym ra­zem sły­sze­li, że pre­zy­dent wy­cze­ku­je od­po­wied­niej spo­sob­no­ści. Mi­ja­ły ty­go­dnie, pó­źniej mie­si­ące i de­cy­zje nie za­pa­da­ły. Sama woj­na han­dlo­wa z Chi­na­mi nie wy­star­czy. Pe­kin nie spo­cznie, za­nim ich nie upo­ko­rzy. I z wza­jem­no­ścią.

– Co więc pro­po­nu­jesz?

– Spro­wo­kuj­my ich – ci­cho po­wie­dział Mac­ken­zie, ob­ser­wu­jąc twarz ge­ne­ra­ła.

– Kto mia­łby tego do­ko­nać?

– Prze­cież nie my. Może CIA? To nie będzie dla nich no­wo­ść.

– To­bie się ma­rzy taki in­cy­dent jak ten z USS „Mad­dox”.

– Coś w tym ro­dza­ju – przy­znał pu­łkow­nik z wy­mu­szo­nym uśmie­chem.

W sierp­niu ty­si­ąc dzie­wi­ęćset sze­śćdzie­si­ąte­go czwar­te­go roku USS „Mad­dox” wdał się w wy­mia­nę ognia z trze­ma pó­łnoc­no­wiet­nam­ski­mi ku­tra­mi tor­pe­do­wy­mi, co sta­ło się ofi­cjal­nym po­wo­dem przy­stąpie­nia USA do in­ter­wen­cji w Wiet­na­mie. Po la­tach in­cy­dent oka­zał się zwy­kłą ma­ni­pu­la­cją, a żad­ne­go ata­ku na ame­ry­ka­ński nisz­czy­ciel nie było.

– To­bie się wy­da­je, że w Lan­gley o tym nie my­śla­no?

– Wiesz coś o tym?

Na czo­le Pe­ter­se­na po­ja­wi­ła się bruz­da. Nikt nie znał od­po­wie­dzi na wszyst­kie py­ta­nia i nikt nie wie­dział, jak da­lej po­to­czy się hi­sto­ria. W śro­do­wi­sku wy­ższych ofi­ce­rów prze­bąki­wa­no o tym i o owym. Teo­ria ude­rze­nia wy­prze­dza­jące­go nie była ni­czym no­wym. Tyle że teo­ria jed­no, a prak­ty­ka dru­gie. Sce­na­riusz wci­ąg­ni­ęcia Chin do bi­twy po­wietrz­no-mor­skiej na Mo­rzu Wschod­nio- i Po­łu­dnio­wo­chi­ńskim zo­stał wy­my­ślo­ny już daw­no i z ka­żdym ro­kiem do­da­wa­no do nie­go nowe ele­men­ty. Za­cho­dzi­ła oba­wa, że po la­tach nie­kwe­stio­no­wa­ne­go pry­ma­tu USA zo­sta­nie on za­chwia­ny, a pó­źniej, kto wie, może zła­ma­ny.

W hi­sto­rii już się tak zda­rza­ło. Za­miast roz­trząsać, jak bar­dzo to jest złe, na­le­ża­ło po­sta­wić o wie­le wa­żniej­sze py­ta­nie: czy je­ste­śmy go­to­wi funk­cjo­no­wać w świe­cie, gdzie pa­nu­ją nowe za­sa­dy? Od prze­bie­gu woj­ny za­le­żeć będą ko­lej­ne stu­le­cia.

– Na­wet gdy­bym chciał, nie mogę ci po­wie­dzieć. Do­sko­na­le zda­jesz so­bie spra­wę, że te­mat jest nad wy­raz de­li­kat­ny. Jed­ni chcą tej woj­ny, inni nie. Z tym że my za­czy­na­my dys­po­no­wać co­raz mniej­szą ilo­ścią ar­gu­men­tów.

– Zu­pe­łnie jak po Wiet­na­mie.

– Nie martw się. – Pe­ter­sen przy­ja­ciel­sko klep­nął pu­łkow­ni­ka w ra­mię. – Ćwicz swo­ich lu­dzi. Nie­wy­klu­czo­ne, że nie­dłu­go będę coś dla was miał.

Brwi Mac­ken­zie­go po­wędro­wa­ły do góry.

– Na kie­dy mam być go­to­wy?

– To jesz­cze nic pew­ne­go. Po pro­stu wy­ko­nu­je­my pew­ne ru­chy. Le­piej, jak będzie­my trzy­mać Pe­kin w nie­pew­no­ści co do na­szych za­mia­rów.

– W ko­ńcu…

– Po­wo­li. Na po­czątek ma­new­ry. Har­mo­no­gram zo­stał już przy­go­to­wa­ny. Ru­sza­my nie­dłu­go. I nie chcę sły­szeć o ta­kiej wpad­ce, ja­kiej by­łem świad­kiem. Bob, ogar­nij się. Je­że­li so­bie nie ra­dzisz, na two­je miej­sce jest trzech in­nych chęt­nych. Ja nie żar­tu­ję.

– Do­my­ślam się.

– Wra­cam do sie­bie. Będzie­my w kon­tak­cie.

Pe­ter­sen od­sze­dł, a pu­łkow­ni­ko­wi przy­po­mnia­ła się trium­fu­jąca mina Eber­shof­fa. Naj­chęt­niej zga­si­łby ten wred­ny uśmiech raz na za­wsze. Skąd w ad­mi­ra­le to prze­ko­na­nie o wła­snej wy­ższo­ści? Dziś wy­grał, ju­tro prze­gra. Wnio­ski z gry były jed­no­znacz­ne – w obec­nych wa­run­kach utrzy­ma­nie się na wy­su­ni­ętych po­zy­cjach będzie nie­zmier­nie trud­ne, je­śli nie wręcz nie­mo­żli­we, a jego pod­wład­ni, bez wspar­cia flo­ty i lot­nic­twa, nie­wie­le zdzia­ła­ją. To nie wina nie­udol­no­ści Mac­ken­zie­go, tyl­ko re­al­nej po­tęgi Chi­ńczy­ków.

Fi­li­pi­ny, Oki­na­wa, na­wet Taj­wan – cały ten ob­szar, nie­gdyś przy­ja­zny, po­wo­li zmie­niał się we wro­gie śro­do­wi­sko zdo­mi­no­wa­ne przez ko­mu­ni­stów. Dla my­ślących tak jak on to po­li­czek. Nie chciał… praw­dę mó­wi­ąc, nie po­tra­fił się z tym po­go­dzić. Był _ma­ri­ne_, a to do cze­goś zo­bo­wi­ązu­je.

2

Kan­ce­la­ria w ba­ra­ku ko­sza­ro­wym 1 Pu­łku na­le­ża­ła do stan­dar­do­wych. Wi­dział już ta­kich wie­le. Biur­ka, krze­sła, szaf­ki na akta wy­pe­łnia­ły prze­strzeń nie­mal w ide­al­nej har­mo­nii, tyl­ko czło­wiek sie­dzący przy kom­pu­te­rze zda­wał się być tu nie na miej­scu. „Staff ser­ge­ant McQu­een”, jak gło­si­ła na­szyw­ka nad lewą górą kie­sze­nią jego blu­zy, był ma­łym czło­wie­kiem w du­żych oku­la­rach, z ostrzy­żo­nym na pałę ru­dym za­ro­stem odzie­dzi­czo­nym po przod­kach.

Sto­jący przed nim La­ty­nos w stop­niu ka­pra­la cze­kał. To nie były jego pierw­sze prze­no­si­ny. Znał pro­ce­du­ry. W ko­ńcu pa­ra­do­wał w mun­du­rze już pi­ąty rok.

– W wa­szych ak­tach, Go­mez, jest na­pi­sa­ne, że je­ste­ście spe­cja­li­stą w dzie­dzi­nie za­bez­pie­czeń.

McQu­een prze­su­nął kur­sor w dół, prze­la­tu­jąc przez ko­lej­ne stro­ny na mo­ni­to­rze.

– _Yes, sir_ – wy­szcze­kał prze­pi­so­wo ka­pral.

– Nie­na­gan­ny prze­bieg słu­żby. Wi­dzę, że by­li­ście w Eu­ro­pie w ra­mach ro­ta­cji.

– Całe pół roku.

– Czym się zaj­mo­wa­li­ście?

– Nie mogę po­wie­dzieć.

– Czy­li pró­bo­wa­li­ście zaj­rzeć ru­skim do ko­ry­ta.

– To taj­ne.

– Ja o nic nie py­tam, Go­mez, tyl­ko stwier­dzam fakt. – Sie­rżant szta­bo­wy prze­stał wpa­try­wać się w ekran i prze­nió­sł spoj­rze­nie na nowo przy­by­łe­go. – Niech się wam nie wy­da­je, że tra­fi­li­ście na urlop. Nasz prze­ciw­nik jest rów­nie wy­ma­ga­jący i nie wy­ba­cza błędów.

Żo­łnierz mil­czał w pe­łnym sku­pie­niu.

– Zgło­si­cie cię do cho­rąże­go Finy. Znaj­dzie­cie go w sąsied­nim ba­ra­ku. On wam wska­że miej­sce. Mo­że­cie od­ma­sze­ro­wać.

Go­mez stuk­nął ob­ca­sa­mi i wy­sze­dł z kan­ce­la­rii. _Fina_ to po hisz­pa­ńsku ‘szla­chet­ny’ i ‘uprzej­my’; zo­ba­czy­my, jak będzie. W po­miesz­cze­niu obok parę osób ca­łko­wi­cie po­chło­ni­ętych pra­cą stu­ka­ło w kla­wia­tu­ry. Nikt nie zwró­cił na nie­go uwa­gi. Czuł się nie­co za­gu­bio­ny, ale wie­dział, że to szyb­ko mi­nie. Naj­gor­szy za­wsze jest pierw­szy dzień. Tym ra­zem w ko­sza­rach było wi­ęcej jemu po­dob­nych. Jed­nost­ka znaj­do­wa­ła się w fa­zie or­ga­ni­za­cji, a to ozna­cza pe­wien cha­os, na­wet je­śli tyl­ko nie­znacz­ny.

Przez za­la­ny sło­ńcem plac prze­bie­gał plu­ton, tu­pi­ąc ryt­micz­nie. Tem­po nada­wał czar­no­skó­ry pod­ofi­cer. Go­mez od­su­nął się na bok, żeby ich prze­pu­ścić. Nim do­ta­rł do ba­ra­ku, zo­stał też wy­mi­ni­ęty przez kil­ka no­wiut­kich L-ATV, po­jaz­dów, któ­re za­stępo­wa­ły pocz­ciwe Hu­mvee.

– Szu­kam cho­rąże­go Finy – za­cze­pił star­sze­go sze­re­go­we­go wy­cho­dzące­go wła­śnie z ba­ra­ku, do któ­re­go Go­mez się kie­ro­wał.

– Dru­gie drzwi na lewo.

Wo­lał so­bie nie wy­obra­żać, jak wy­gląda jego przy­szły do­wód­ca. Wkrót­ce się prze­ko­na, z kim przyj­dzie mu słu­żyć.

Za­pu­kał, wcze­śniej po­pra­wiw­szy mun­dur.

– We­jść.

Na­ci­snął klam­kę i zro­bił parę kro­ków w przód.

– Ka­pral Lo­uis Go­mez…

– Wiem. McQu­een przy­słał mi wa­sze akta.

Cho­rąży oka­zał się ko­ści­stym fa­ce­tem po trzy­dzie­st­ce, z sil­nie za­ry­so­wa­ną szczęką i wy­dat­nym no­sem. Spra­wiał sym­pa­tycz­ne wra­że­nie, choć jak za­wsze w ta­kich przy­pad­kach po­zo­ry mo­gły my­lić.

– Wie­cie, czym zaj­mu­je się na­sza kom­pa­nia?

– Woj­ną w spek­trum elek­tro­ma­gne­tycz­nym – od­pa­rł ka­pral bez za­jąk­ni­ęcia.

– Wła­śnie. Dla wie­lu to zu­pe­łna no­wo­ść. Nie­któ­rym wy­da­je się, że będzie­my wal­czyć jak w Wiet­na­mie czy Ira­ku, a to nie­po­ro­zu­mie­nie. Nowe cza­sy sta­wia­ją przed nami nowe wy­zwa­nia. – Fina wstał, si­ęgnął po po­lów­kę i ski­nął na ka­pra­la. – Cho­dźmy. Przed­sta­wię cię ko­le­gom. W pi­ątek chło­pa­ki or­ga­ni­zu­ją ogni­sko. Czuj się za­pro­szo­ny.

Kwa­te­ry plu­to­nu Go­me­za znaj­do­wa­ły się nie­da­le­ko. Sale były trzy- i czte­ro­oso­bo­we. On zna­la­zł się w jed­nej z dwój­ką star­szych sze­re­go­wych. Czwar­ty tap­czan po­zo­stał wol­ny.

– To Bone. – Cho­rąży wska­zał na chło­pa­ka o in­dia­ńskich ry­sach twa­rzy. – I Alex. – Dru­gi z ma­ri­nes oka­zał się chu­dym wy­rost­kiem, chy­ba le­d­wie pe­łno­let­nim, na któ­rym mun­dur wi­siał jak wór po­kut­ny. – Niech cię nie zmy­li jego wy­gląd. To ge­niusz.

– Wszy­scy to wie­dzą. – Alex wy­szcze­rzył zęby. – Na­wet te ćwo­ki ze szta­bu.

– Ma­cie na my­śli na­sze­go pu­łkow­ni­ka, sze­re­go­wy?

– A ko­góż by in­ne­go. Dziw­ne, że mnie jesz­cze nie awan­so­wa­li.

– Szko­le­nie pod­sta­wo­we sko­ńczy­łeś za­le­d­wie mie­si­ąc temu.

– Ale mam za­dat­ki na ge­ne­ra­ła.

Bone prze­wró­cił ocza­mi.

– Go­mez, od­po­wia­dasz za tych dwóch.

– Ro­zu­miem.

– Z resz­tą po­znasz się pó­źniej. Na ra­zie je­ste­śmy w fa­zie zgry­wa­nia się i or­ga­ni­za­cji – wy­ja­śnił Fina. – Wi­dzi­my się w kan­ty­nie o osiem­na­stej.

Go­mez przy­tak­nął, a na­stęp­nie rzu­cił ple­cak na podło­gę i spo­czął na łó­żku, któ­re so­bie wcze­śniej upa­trzył.

– Cze­pial­ski?

– Nie bar­dzo – z wy­ja­śnie­nia­mi po­spie­szył Alex. – W su­mie spo­ko gość. Po­rucz­nik Wa­ta­na­be, ten jest do­pie­ro upier­dli­wy.

– Ki­ta­jec?

– Ja­po­niec. Nie mam po­jęcia, dla­cze­go słu­ży w kor­pu­sie. Jego dziad­ka za­ła­twi­li­śmy na Iwo Ji­mie.

– Pier­do­lisz. – Bone włączył się do roz­mo­wy.

– Sam sły­sza­łem.

– Od kogo?

– Nie po­wiem. – Alex za­pe­rzył się jak oso­ba przy­ła­pa­na na kłam­stwie.

– Jest wy­ma­ga­jący, to fakt.

Lo­uis nie do­wie­dział się, co się sta­ło z dziad­kiem po­rucz­ni­ka. Ale czy mia­ło to ja­kieś zna­cze­nie? Pod­czas słu­żby spo­tkał się z naj­ró­żniej­szy­mi ofi­ce­ra­mi. Zda­rza­li się wśród nich zwy­kli dra­nie, ka­rie­ro­wi­cze, jak i osob­ni­cy, któ­rzy w ogó­le nie po­win­ni tra­fić do ar­mii, a w szcze­gól­no­ści do kor­pu­su. Wa­ta­na­be­go na ra­zie nie wi­dział. Oce­ni, kie­dy już go zo­ba­czy i będzie miał dłu­żej z nim do czy­nie­nia. Opi­nia Alek­sa nic dla nie­go nie zna­czy­ła. To szczyl. Pro­chu nie wąchał. Je­że­li resz­ta od­dzia­łu skła­da się z rów­nie mało do­świad­czo­nych żo­łnie­rzy, mają prze­rąba­ne. Wróg zro­bi so­bie z nich tar­cze strzel­ni­cze. Bone wy­wa­rł bar­dziej ko­rzyst­ne wra­że­nie, choć to nic jesz­cze nie zna­czy­ło. Mo­żna być moc­nym w gębie, a pod­czas wal­ki dać cia­ła.

Go­mez przy­mknął oczy, pró­bu­jąc od­ci­ąć się od oto­cze­nia. Uda­ło mu się bar­dziej, ni­żby chciał – z mro­ku wy­pe­łzły nie­chcia­ne wspo­mnie­nia. Spró­bo­wał je wy­pchnąć z po­wro­tem poza ob­szar świa­do­mo­ści, lecz im usil­niej się sta­rał, tym moc­niej ata­ko­wa­ły go tru­jące mac­ki lęku.

Ob­ró­cił się ple­ca­mi do izby, szyb­ko od­dy­cha­jąc przez nos. Cier­piał na ze­spół stre­su po­ura­zo­we­go. Pod­czas wy­pad­ku, do ja­kie­go do­szło pod­czas ma­new­rów w Es­to­nii, co praw­da nie on pi­lo­to­wał Black Haw­ka, był tyl­ko bier­nym uczest­ni­kiem wy­da­rzeń, ale ich wspo­mnie­nie szło za nim krok w krok. Ru­nęli na zie­mię z wy­so­ko­ści stu pi­ęćdzie­si­ęciu jar­dów. Zgi­nęła cała sek­cja Go­me­za i je­den z pi­lo­tów. Oca­lał tyl­ko on.

Wci­ąż trwa­jące­mu śledz­twu ma­jące­mu usta­lić przy­czy­ny ka­ta­stro­fy nada­no naj­wy­ższy prio­ry­tet. Nie bez przy­czy­ny. Śmi­gło­wiec spa­dł za­le­d­wie kil­ka­set me­trów od ro­syj­skiej gra­ni­cy. Se­kun­dę przed zda­rze­niem Go­mez od­nió­sł wra­że­nie, że na po­kła­dzie ma­szy­ny do­szło do po­wa­żnej awa­rii, jak­by wy­sia­dła cała elek­try­ka, lecz wszyst­ko dzia­ło się zbyt szyb­ko, by zdążył sku­pić się na tej my­śli. Je­że­li tak było w isto­cie, to Ro­sja­nie uży­li wo­bec nich zu­pe­łnie no­we­go ro­dza­ju bro­ni. Je­den z eks­per­tów ba­da­jących wrak prze­bąki­wał coś o mi­kro­fa­lach. Gdy­by do­cho­dze­nie po­twier­dzi­ło te przy­pusz­cze­nia, taki atak mó­głby sta­no­wić _ca­sus bel­li_, choć z oczy­wi­stych po­wo­dów nie wy­po­wie­dzą woj­ny Ro­sji. Zresz­tą, cho­ciaż na ra­zie bra­ko­wa­ło jed­no­znacz­nych do­wo­dów na jej dzia­ła­nie, je­den wnio­sek wy­da­wał się oczy­wi­sty: tra­ci­li prze­wa­gę. Wróg ich do­go­nił, a na­wet wy­prze­dził w nie­któ­rych dzie­dzi­nach. Po­trak­to­wać wro­gi śmi­gło­wiec wi­ąz­ką ener­gii to jed­no, ale nie po­zo­sta­wić po so­bie śla­dów, to już wy­ższa szko­ła jaz­dy.

Zwa­riu­je, jak da­lej będzie o tym my­ślał.

3

Ko­lej­ny dzień za­czął się dla nich jak zwy­kle po­ran­ną za­pra­wą, pó­źniej prysz­nic i śnia­da­nie. Go­mez lu­bił tę co­dzien­ną ru­ty­nę. Po­zwa­la­ła za­po­mnieć. Ktoś inny my­ślał za nie­go. Na taki luk­sus nie­wie­lu było stać.

Eki­pa, do któ­rej tra­fił, oka­za­ła się ca­łkiem w po­rząd­ku, chło­pa­kom bra­ko­wa­ło je­dy­nie do­świad­cze­nia. Nie spo­dzie­wał się, że tak szyb­ko zaj­mie po­zy­cję we­te­ra­na. Tro­chę go to śmie­szy­ło, a tro­chę uwie­ra­ło, bo wi­ąza­ły się z tym do­dat­ko­we obo­wi­ąz­ki, ja­kie spad­ną na nie­go i cho­rąże­go Finę.

Ośro­dek, do któ­re­go tra­fił na dal­sze za­jęcia, znaj­do­wał się na skra­ju bazy. Nie było w nim okien, a je­dy­nych drzwi pil­no­wał war­tow­nik. Do­stał prze­pust­kę i wy­lądo­wał w ław­ce przed mo­ni­to­rem. Oto jego świat, bo­wiem Go­mez nie wal­czył ka­ra­bi­nem, a przy uży­ciu kla­wia­tu­ry.

Wpi­sał ha­sło i się za­lo­go­wał. Zna­jo­my in­ter­fejs uspo­ka­jał. Wła­ści­wie po­wi­nien no­sić na mun­du­rze ozna­cze­nia od­dzia­łów łącz­no­ści, w ko­ńcu bez­pie­cze­ństwo te­le­in­for­ma­tycz­ne to jego pod­sta­wo­we za­da­nie. Wro­go­wie nie usta­ją w pró­bach zła­ma­nia za­bez­pie­czeń, prze­chwy­ce­nia da­nych czy na­wet za­blo­ko­wa­nia ich prze­pły­wu po­mi­ędzy jed­nost­ka­mi. To, że woj­sko nie jest podłączo­ne do cy­wil­ne­go In­ter­ne­tu, nie ma nic do rze­czy. Ka­żde za­bez­pie­cze­nie mo­żna zła­mać, do ka­żdej sie­ci się do­stać, cze­go naj­lep­szym przy­kła­dem był Stu­xnet, ro­bak wpusz­czo­ny do kom­pu­te­rów, z któ­rych ko­rzy­sta­li Ira­ńczy­cy przy pra­cach nad bro­nią jądro­wą. Po­my­sł mó­zgow­ców z Na­ro­do­wej Agen­cji Bez­pie­cze­ństwa, CIA oraz izra­el­skiej Jed­nost­ki 8200 na dłu­go za­ha­mo­wał po­stęp prac dzi­ęki uszko­dze­niu wi­ró­wek do wzbo­ga­ca­nia ura­nu. Ak­cja się uda­ła, ale ten suk­ces nie wszyst­kim wy­star­czył, więc, jak to bywa, ostro­żno­ść ze­szła na dru­gi plan i w ko­ńcu Ira­ńczy­cy kap­nęli się, że za ko­lej­ny­mi awa­ria­mi stoi Wiel­ki Sza­tan oraz mały, upier­dli­wy sąsiad, któ­re­go świerz­bią pa­lusz­ki, by po­słać pa­ństwo aja­tol­la­hów w nie­byt.

Z tego, co Go­mez wie­dział, sa­bo­ta­żu do­ko­na­no przez smart­fo­ny i pen­dri­ve’y osób zaj­mu­jących się bez­pie­cze­ństwem prze­ciw­po­ża­ro­wym w ira­ńskich kom­plek­sach nu­kle­ar­nych. Ci lu­dzie na­wet nie wie­dzie­li, że opro­gra­mo­wa­nie, ja­kim się po­słu­gi­wa­li, jest tref­ne. Smart­fon to prze­cież nic ta­kie­go. Co tam jest? Zdjęcia ro­dzi­ny i przy­ja­ciół, za­pi­sa­ne kon­tak­ty, gry i parę apli­ka­cji uła­twia­jących ży­cie. Tyle że nie wszyst­ko znaj­du­je się tam za wie­dzą wła­ści­cie­la. Dla­te­go Lo­uis zo­sta­wił te­le­fon w swo­im po­ko­ju. Bez­pie­cze­ństwo przede wszyst­kim.

To jed­nak nie ko­niec.

W ostat­nim okre­sie Kor­pu­so­wi Pie­cho­ty Mor­skiej wy­zna­czo­no nowe za­da­nia, co wi­ąza­ło się z częścio­wym prze­zbro­je­niem pu­łku, któ­ry na­dal dys­po­no­wał spo­rą siłą ognia, acz in­ne­go ro­dza­ju niż do tej pory. Za wy­co­fa­ne Abram­sy wpro­wa­dzo­no wy­rzut­nie M142 HI­MARS. Dy­stans, na jaki ma­ri­nes mo­gli ra­zić prze­ciw­ni­ka ra­kie­ta­mi ba­li­stycz­ny­mi, wzró­sł do trzy­stu ki­lo­me­trów. Zda­niem Go­me­za ofi­cjal­ne pa­ra­me­try to tyl­ko za­sło­na dym­na. Naj­now­sze po­ci­ski mo­gły la­tać na­praw­dę da­le­ko, jed­nak by tra­fić, na­le­ża­ło wro­ga wpierw zna­le­źć na bez­kre­snych prze­strze­niach Pa­cy­fi­ku. Na szczęście i tu mo­żli­wo­ści było wie­le: sa­te­li­ty, sa­mo­lo­ty zwia­dow­cze, sen­so­ry na F-35 czy F-22 lub dro­ny. Naj­wa­żniej­sze to wy­prze­dzić prze­ciw­ni­ka i ude­rzyć pierw­sze­mu. Tym ocze­ki­wa­niom ka­pral rów­nież po­tra­fił spro­stać. Nie było to jego głów­ne za­da­nie, jed­nak ra­dził so­bie z nim ca­łkiem spraw­nie. Od daw­na for­so­wa­no wie­lo­funk­cyj­no­ść żo­łnie­rzy, na­wet tych o za­awan­so­wa­nych spe­cjal­no­ściach. W boju de­cy­do­wa­ło to o prze­ży­ciu.

Tech­no­lo­gia da­wa­ła prze­wa­gę. Mimo że wróg dep­tał im po pi­ętach, wci­ąż ciut od nich od­sta­wał. Przy­naj­mniej tak twier­dzi­ły ofi­cjal­ne czyn­ni­ki. Ale to mo­gło się szyb­ko zmie­nić. Pod­czas kon­fron­ta­cji oka­że się, kto ma lep­sze za­baw­ki. Dla Go­me­za i jego kum­pli to kwe­stia prze­trwa­nia. Kie­dy zmie­nią się w po­piół, już nie prze­spa­ce­ru­je się Sun­set Bo­ule­vard, nie pój­dzie do kina ani nie prze­je­dzie się wy­pa­sio­ną furą i nie za­ko­ńczy ży­cia we włas­nym łó­żku, w swo­im domu gdzieś na do­stat­nich przed­mie­ściach jako strasz­nie sta­ry sta­rzec – jak to za­pla­no­wał daw­no temu.

Sko­ńczy­li przed dwu­na­stą. Po prze­rwie spo­tka­ją się po­now­nie i omó­wią parę spraw, o ile wcze­śniej nie wy­nik­nie coś pil­niej­sze­go.

Lo­uisa od sie­dze­nia roz­bo­la­ły ple­cy. Od wiecz­ne­go po­chy­la­nia się nad kla­wia­tu­rą do­ro­bi się w ko­ńcu zwy­rod­nie­nia kręgów. Wo­la­łby jed­nak być spraw­nym star­cem. Niech to szlag… To, czym się zaj­mo­wał, nie ko­ja­rzy­ło się z ar­mią ani tro­chę.

Szyb­ko oka­za­ło się, że cho­rąży Fina ma wo­bec nich inne pla­ny. Nim zdążył od­po­cząć, za­bra­no ich na strzel­ni­cę. Kum­ple się śmia­li, on by­naj­mniej. Już daw­no uznał, że ka­ra­bi­nek M4 to prze­ży­tek, któ­rym nie­wie­le mo­żna zdzia­łać. Kom­pu­ter jest znacz­nie sku­tecz­niej­szy. Z tru­dem za­li­czał szko­le­nia, ma­jąc je za stra­tę cza­su. Czym się tu pod­nie­cać? Tak czy owak, czy z bra­ku ta­len­tu, czy ćwi­czeń, strzel­cem był kiep­skim.

– Lu, kur­na, wy­lu­zuj – szcze­rzył się Alex sie­dzący w ci­ęża­rów­ce na­prze­ciw­ko nie­go. – Fina cię chwa­lił.

– Na­praw­dę?

– Twier­dzi, że wy­jąt­ko­wy z cie­bie zdol­nia­cha.

Go­mez zbył mach­ni­ęciem ręki tę prze­sad­ną i bez­pod­staw­ną po­chwa­łę. Co Fina mógł o nim wie­dzieć? Tyle, co prze­czy­tał w pa­pie­rach, a i to nie wszyst­ko.

Na miej­sce do­je­cha­li w pół go­dzi­ny. Bu­dy­nek jak wszyst­kie inne na­le­żące do pu­łku. Od stro­ny sta­no­wisk do­cho­dzi­ły od­gło­sy strza­łów. Przyj­dzie im po­cze­kać.

– Wi­dzisz tego go­ścia? – Bone wska­zał na drob­ne­go fa­ce­ta. – To Wa­ta­na­be.

– Nie wy­gląda na twar­dzie­la.

– Nie daj się zwie­ść po­zo­rom. Po­rucz­nik wy­wi­ja mie­czem jak cho­ler­ny sa­mu­raj.

– Mie­czem? – Go­mez nie był pe­wien, czy do­brze usły­szał.

– Mie­czem. Jed­nym albo dwo­ma. To kom­plet­ny świr. Po­tra­fi sko­pać dupy trzem fra­je­rom na­raz.

– Zbiór­ka! – wrza­snął Fina, prze­ry­wa­jąc dys­ku­sję. – Za­cho­wuj­cie się jak ma­ri­nes, a nie gów­nia­rze. No, ru­szać się. Alex, masz pro­ble­my?

– Nie.

– A wy­gląda, jak­byś miał. Zo­ba­czy­my, jak po­ra­dzi­cie so­bie dzi­siaj. – Przy tych sło­wach spoj­rzał na Lo­uisa. – Jak tam wa­sze sa­mo­po­czu­cie, ka­pra­lu?

– Dzi­ęku­ję, _sir_. Zna­ko­mi­te, _sir_.

– Na sta­no­wi­ska.

Po­brał amu­ni­cję i przyj­rzał się od­da­lo­nej tar­czy, mru­żąc oczy. _Fuck…_ Nie­dłu­go przyj­dzie mu no­sić oku­la­ry. Cel le­d­wie wi­dział. Wszyt­ko przez to wie­lo­go­dzin­ne ga­pie­nie się w mo­ni­tor. To się mu­sia­ło tak sko­ńczyć.

Za­ła­do­wał ma­ga­zy­nek i uło­żył się na to­rze, przyj­mu­jąc od­po­wied­nią po­zy­cję. Co by nie zro­bił, i tak wi­dział tar­czę le­d­wo, le­d­wo. Po­dob­no ist­nie­li spe­cja­li­ści, któ­rzy, na wpół śle­pi, tra­fia­li w cel od­le­gły o sto pi­ęćdzie­si­ąt jar­dów. Jego zda­niem to le­gen­da.

Pa­dła ko­men­da.

Przy­ło­żył się, wstrzy­mał od­dech i po­ci­ągnął za spust. Roz­le­gł się gło­śny wy­strzał, a mo­si­ężna łu­ska wy­le­cia­ła łu­kiem z ko­mo­ry na­bo­jo­wej.

– Moc­niej trzy­maj broń – usły­szał radę sto­jące­go za nim cho­rąże­go.

Wy­strze­lił resz­tę amu­ni­cji, sta­ra­jąc się wy­ko­nać za­da­nie naj­le­piej, jak po­tra­fił. Sko­ńczył, wstał i od­sze­dł o dwa kro­ki do tyłu.

– Go­mez.

– _Yes, sir_.

– Spo­dzie­wa­łem się jed­nak cze­goś wi­ęcej, a jest sła­biut­ko – oznaj­mił Wa­ta­na­be po za­ko­ńcze­niu ca­łej pro­ce­du­ry. – Kie­dy ostat­ni raz by­łeś na strzel­ni­cy?

– Parę mie­si­ęcy temu, _sir_.

– Co ta­kie­go?

– Parę mie­si­ęcy…

– Usły­sza­łem, co po­wie­dzie­li­ście. – Po­rucz­nik prze­stał ana­li­zo­wać wy­ni­ki. – W ar­mii może to uj­dzie, ale u nas nie. Pod­ci­ągnij­cie się. Fina może wam udzie­lić kil­ku lek­cji.

– _Yes, sir_.

– Bone, to jest wy­nik. Na­stęp­nym ra­zem do­sta­niesz M110.

M110, sa­mo­pow­ta­rzal­ny ka­ra­bin wy­bo­ro­wy, to już coś.

– Tyl­ko tak da­lej, a tra­fi­cie na kurs. Jero, też nie­źle. Alex…

Oka­zał się naj­słab­szym ogni­wem. Po­zo­sta­li byli od nie­go o wie­le lep­si. Na­wet ten szczyl, któ­re­go do­pie­ro co przy­jęli, wy­da­wał się asem. Je­dy­na po­cie­cha, że jak przyj­dzie co do cze­go, ich pu­kaw­ki oka­żą nic nie­war­te w po­rów­na­niu z jego umie­jęt­no­ścia­mi. Oni żyli mi­tem Gu­adal­ca­nal, Sa­ipa­nu i Pe­le­liu.

– Lu, nie łam się – prze­mó­wił Bone.

– Ja­sne.

– Ju­tro idzie­my w tan­go. Jero przy­pro­wa­dzi dziew­czy­ny.

– Ta­kie, jak te, co ostat­nio? – za­py­tał Alex.

– Nie prze­ry­waj, jak roz­ma­wia­ją do­ro­śli. Rzy­gasz po jed­nym pi­wie. Tyl­ko przy­no­sisz nam wstyd.

Od ry­tu­al­ne­go chla­nia się nie wy­mi­ga. W so­bo­tę będzie nie­przy­tom­ny. Może to i le­piej. Wi­zja spa­da­jące­go Black Haw­ka nie opusz­cza­ła go ni­czym anioł stróż. Od­ru­cho­wo do­tknął krzy­ży­ka na szyi. Ostat­nio stał się re­li­gij­ny. Może to spa­dek po przod­kach, hisz­pa­ńskich kon­kwi­sta­do­rach? Sły­szał o tym od dziad­ka, za­nim ten zma­rł wy­ko­ńczo­ny przez CO­VID-19.

Przy­kre, ale praw­dzi­we. Wi­rus zmie­nił świat nie do po­zna­nia. Niby się na nie­go uod­por­ni­li, ist­nia­ły już le­kar­stwa, szcze­pion­ki i pro­ce­du­ry… A je­śli zmu­tu­je bar­dziej niż do­tych­czas, to co wów­czas się sta­nie? ■ROZDZIAŁ TRZECI

1

AUSTIN, TEKSAS – USA

11 marca 202…

Kil­ka dni po po­wro­cie z go­ści­ny u Atwo­oda Chris wy­brał się do Tek­sa­su. Do tej pory nie udzie­lił zle­ce­nio­daw­cy wi­ążącej od­po­wie­dzi, za­po­wie­dział je­dy­nie, że spró­bu­je uło­żyć so­bie wszyst­ko w gło­wie, co ja­kiś czas po­trwa. Miał dać znać, gdy się zde­cy­du­je.

Mi­liar­der nie na­ci­skał.

Ide­al­ne roz­wi­ąza­nie, jak by się mo­gło wy­da­wać. Za­da­nie uznał za nie­zbyt skom­pli­ko­wa­ne. Co za pro­blem do­ko­nać kom­pi­la­cji opu­bli­ko­wa­nych w ne­cie ma­te­ria­łów i przed­sta­wić Atwo­odo­wi. Prze­cież naf­ciarz nie zo­rien­tu­je się, że zo­stał zro­bio­ny w wała, no chy­ba że po­pro­si wi­ru­so­lo­ga o wy­ja­śnie­nie pew­nych kwe­stii. Tak też się prze­cież mo­gło zda­rzyć.

Jed­ne­go Carl­son nie po­tra­fił zro­zu­mieć – dla­cze­go Atwo­od brnął w ten śle­py za­ułek? Ro­xa­ne zma­rła i ża­den ra­port nie przy­wró­ci jej do ży­cia.

Chciał się mścić? Za całą ludz­ko­ść? Spó­źnio­ny Zor­ro się zna­la­zł. Pod­czas pan­de­mii, w jej naj­gor­szym mo­men­cie, prze­ka­zał na cele spo­łecz­ne nie­wiel­kie środ­ki, zwłasz­cza jak na swój ma­jątek. Na tym ko­niec. Mógł zro­bić o wie­le wi­ęcej, ale nie, po pro­stu się za­szył na od­le­głym ran­czu, za­jęty wła­sny­mi spra­wa­mi albo pew­nie wy­stra­szo­ny mo­żli­wo­ścią za­ra­że­nia. Sko­ro tak ko­chał Ro­xa­ne, to dla­cze­go tak mało dla niej zro­bił? Py­ta­nie war­te po­sta­wie­nia w kon­te­kście za­da­nia.

Chris spraw­dził wska­źnik pa­li­wa i zje­chał w stro­nę po­bli­skiej sta­cji ben­zy­no­wej. Przy­naj­mniej to wci­ąż kosz­to­wa­ło nie­wie­le. Być może na­le­je do baku ben­zy­nę do­star­czo­ną przez fir­mę Atwo­oda.

Sta­cja spro­wa­dza­ła się do…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: