- W empik go
Zasługa dla Polski. Pułkownik Ryszard Kukliński opowiada swoją historię - ebook
Zasługa dla Polski. Pułkownik Ryszard Kukliński opowiada swoją historię - ebook
Film „Jack Strong” Władysława Pasikowskiego (premiera 7 lutego 2014 r.) znów rozpali historyczne spory do dzieło pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, dlatego przypominam jego historię, tę którą sam mi powiadał, jak i starań o anulowanie jego wyroku.
Wydanie książki w formie e-booka umożliwia także posłuchanie głosu pułkownika Kuklińskiego, który mówi o swojej sytuacji prawnej w 1992-93 roku oraz wspomina dziewięć lat walki, jaka prowadził przeciwko sowieckim planom unicestwienia Polski w przyszłej wojnie z państwami NATO.
Z pułkownikiem Kuklińskim spędziłem kilkadziesiąt godzin na „rozmowach o rozmowie”, którą chcieliśmy nagrać dla Telewizji Polskiej, gdy byłem jej korespondentem w Waszyngtonie na początku lat 90. Nasze kontakty urwały się po tym, gdy w pierwszej połowie 1994 r., w tajemniczych okolicznościach, w odstępie sześciu miesięcy, zginęli obaj synowie pułkownika.
Jesienią 1997 r. miesięcznik „Reader's Digest”, którego polską wersję redagowałem zdecydował się na publikację obszernego artykułu o „najbardziej nieznanym bohaterze zimnej wojny”. Przez trzy dni pułkownik Kukliński udzielał obszernego wywiadu w waszyngtońskim biurze miesięcznika. Autor artykułu, Rudolf Chelminski nie mógł jednak wykorzystać w pełni bogactwa szczegółów, postaci, a także refleksji, które nam przedstawił pułkownik Kukliński w Waszyngtonie. Dlatego w 1999 r. zdecydowałem się na opublikowanie zapisu tamtego wywiadu uzupełnionego o historię starań o anulowanie jego wyroku. U progu 2014 r. postanowiłem wydać tę książkę raz jeszcze, po uwzględnieniu poprawek pułkownika i z przypisami.
Andrzej Krajewski
Styczeń 2014 r.
Plik zawiera nagrania wypowiedzi Ryszarda Kuklińskiego.
Kategoria: | Rozmowy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-275-4 |
Rozmiar pliku: | 5,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
należymy obecnie do obozu sowieckiego,
ale to nie był nasz wybór,
to zostało ustalone między wami a Rosjanami.
W przypadku wojny obronnej przeciwko agresji z waszej strony,
pozostaniemy z Rosjanami i innymi krajami Układu Warszawskiego.
Jest to jednak mało prawdopodobny, jeśli nie wykluczony scenariusz
przyszłego konfliktu wojennego w Europie.
Nie chcemy natomiast uczestniczyć w żadnej wojnie agresywnej
przeciwko NATO, przeciwko Zachodowi.
Czy waszym zdaniem jest szansa nawiązania współpracy
między Wojskiem Polskim a siłami amerykańskimi
stacjonującymi w Europie po to, by zapobiec wojnie,
a w razie jej wybuchu
– by pomóc w działaniach w polskim interesie narodowym?
To oznaczałoby niebranie udziału wojsk polskich
w ofensywie sowieckiej przeciwko NATO
i wycofanie się Polski z Układu Warszawskiego.
(Deklaracja intencji pułkownika Ryszarda Kuklińskiego,
złożona na pierwszym spotkaniu z agentami CIA
w Hadze 18 sierpnia 1972 roku)OD AUTORA: CO UJAWNIŁ JACK STRONG?
Film Władysława Pasikowskiego, wchodzący na ekrany w lutym 2014 roku, niemal dokładnie w 10-lecie śmierci pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, zapewne sprawi, że ożyje dyskusja o jego osobie, postawie i zasługach, czy też – jak uważają inni – o zdradzie, jakiej się dopuścił wobec PRL. To dobrze, bo to zasadnicza dyskusja o tym, kim dziś jesteśmy i kim byli ci z nas, którzy żyli w tamtej formie polskiego państwa.
Nie ma tu zgody na proste, a nawet prostackie odpowiedzi, a taką jest teza: jeśli Kukliński to bohater, to wszyscy inni wojskowi są zdrajcami. Protestował przeciwko temu sam pułkownik uznając takie stawianie sprawy za manipulację swoich dawnych kolegów. Dlaczego? Ponieważ to, co wiedział Ryszard Kukliński, czyli, że w radzieckich planach wojny z Zachodem „naród polski jest całkowicie zbędny” (celne określenie Rudiego Chelminskiego), znało kilkudziesięciu, może ponad stu najwyższych rangą polskich wojskowych. A tak dokładnie jak on – zapewne jeszcze mniej. Wśród tych, co wiedzieli to on był jedynym sprawiedliwym, który przeciwstawił się perspektywie zagłady Polski, płacąc za to najwyższą cenę. Dlatego jest bohaterem.
A kim są pozostali, którzy wiedzieli to, co on? Niech to oceną historycy, widzowie filmu Pasikowskiego, czytelnicy tej książki.
W sprawie bohaterstwa pułkownika Kuklińskiego nie miałem i nie mam wątpliwości. Świadczy o tym nadtytuł pierwszego wydania tej książki, w 1999 roku: „Bohater z bliska”. Dla mnie pułkownik Ryszard Kukliński był bohaterem: cichym, „ściśle tajnym”, jak go nazwał Ben Weiser, amerykański dziennikarz który najpełniej przedstawił jego sprawę, bo korzystał z dokumentów CIA, ale także z rozmów z wszystkimi uczestnikami tamtych zdarzeń, z samym pułkownikiem na czele.
Podstawa tej książki nie jest aż tak szeroka. Ja miałem tylko okazję spędzić z pułkownikiem kilkadziesiąt godzin na telefonicznych rozmowach, które za jego zgodą nagrywałem, kilka razy spotkać się z nim osobiście i długo rozmawiać, wreszcie uczestniczyć w trzydniowym wywiadzie dla „Reader’s Digest”, na podstawie którego powstał artykuł Rudiego Chelminskiego. Na tych doświadczeniach oparta jest moja relacja, ukazująca – na ile było to możliwe –osobę, myślenie, reakcje, osobistą tragedię tego wyjątkowego człowieka.
Mógłbym powtórzyć za Janem Nowakiem-Jeziorańskim: „Szkoda, że Polacy nigdy nie poznali go bliżej, tak jak ja”. Film Pasikowskiego ma szansę to zmienić, choć jest tylko – a może aż – fabularną opowieścią o Jacku Strongu, którego pierwowzorem był pułkownik Ryszard Kukliński. O nim samym reżyser mówi: „Kukliński nie zdradził wolnej suwerennej ojczyzny, tylko armię okupanta. Zakamuflowanego, wycofanego do Legnicy, ale okupanta”.
Chcę, by moja książka uzupełniona przypisami i poszerzona o wydarzenia do 2013 r. stała się uzupełnieniem filmu „Jack Strong” dla tych, którzy zechcą wiedzieć więcej.
Na początku jest pięć krótkich (na więcej nie pozwala waga pliku) klipów dźwiękowych z głosem pułkownika, mówiącego o tym, co było dla niego najważniejsze. Dalej jego „spowiedź”, czyli uporządkowany i częściowo tłumaczony z angielskiego zapis 24 godzin rozmów w Waszyngtonie, podstawy artykułu w „Reader’s Digest”. W drugiej części książki, oddzielonej reprodukcjami kilku dokumentów, przedstawiam szkic przebiegu jego sprawy, od 1990 do 2013 roku.
To naprawdę szmat czasu. Warto sobie uświadomić, że w listopadzie 1990 r., kiedy Zbigniew Brzeziński po raz pierwszy powiedział mi przed kamerą TVP, że wyrok śmierci na pułkownika Kuklińskiego powinien być uznany za nieważny od samego początku, a on powołany z powrotem do wojska, awansowany i odznaczony, to zwierzchnikiem ewentualnego generała Kuklińskiego jeszcze przez ponad rok byłby prezydent, generał Wojciech Jaruzelski…
Warto też mieć świadomość, że wojska radzieckie, stacjonujące w bazach na terenie Polski od czasów drugiej wojny światowej, pozostały w nich jeszcze przez prawie trzy lata, do 17 września 1993 roku, kiedy to na belwederskim dziedzińcu pożegnał je pierwszy prezydent niepodległej Polski, kapral Lech Wałęsa. Trzeba to sobie przypominać, kiedy ocenia się wypowiedzi polityków z tamtych lat.
Opinia Polaków o pułkowniku Kuklińskim zmieniała się. W 1996 roku, kiedy na nie ciążyła już na nim kara 25 lat więzienia, bo anulował ją Sąd Najwyższy, ale Prokuratura Wojskowa nadal prowadziła śledztwo w jego sprawie, w badaniu OBOP za patriotę uznało go 21 proc. Polaków. Więcej, bo 27 proc. wciąż uważało, że zdradził ojczyznę.
W następnym, 1997 roku, po umorzeniu śledztwa, ponieważ pułkownik działał w stanie „wyższej konieczności”, za bohatera w badaniu CBOS uznało go 27 proc. Polaków, ale dla 24 procent nadal pozostawał zdrajcą.
Po wizycie pułkownika w kraju, w 1998 roku, kolejne badanie CBOS wykazało, że już 30 procent z nas było zdania, że to bohater, ale odsetek tych, którzy uznawali pułkownika za zdrajcę wzrósł także, do 34 procent, aż o 10 punktów procentowych. Czy nie był dobrym adwokatem swojej sprawy? A może media nie umiały lub nie chciały przekazać jego racji?
Jakie będą wyniki badania opinii publicznej po obejrzeniu filmu „Jack Strong” i dyskusji, jaką na pewno wzbudzi? Porównania pułkownika do Edwarda Snowdena, amerykańskiego analityka, który ujawnił nielegalne podsłuchy stosowane w USA, przemawiają do młodych. To dobrze, choć ignorują one niedemokratyczną naturę PRL i uzależnienie jej sił zbrojnych od potężnego sąsiada.
Jestem bardzo ciekaw tej dyskusji. A na razie proszę o lekturę „Bohatera z bliska”, książki o Ryszardzie Kuklińskim, pułkowniku-patriocie.
Andrzej Krajewski
Warszawa, styczeń 2014 r.
Autor z pułkownikiem Kuklińskim na Florydzie, listopad 2000 r.DZIECIŃSTWO I WOJNA
Mój ojciec, Stanisław Kukliński, był chłopskim synem urodzonym w 1901 roku w wiosce Niedabyl, gminy i parafii Stromiec, położonej za Białobrzegami, 75 kilometrów od Warszawy w stronę Radomia. Stamtąd przywędrował do stolicy. Służył w 36. Pułku Piechoty na Pradze, później pracował w fabryce pilników w Pruszkowie i w Ursusie. Moja matka, Anna Kotaniec, była sierotą, nie znała swoich rodziców. Wychowywała się w Warszawie, w ochronce przy placu Trzech Krzyży. Rodzice pobrali się w kościele św. Aleksandra. Byłem ich jedynym synem, urodziłem się 13 czerwca 1930 roku.
Mieszkaliśmy przy ulicy Tłomackie 13, obok największej warszawskiej synagogi. Do szkoły chodziłem na Elektoralną 7. Mój ojciec miał kilka zajęć, między innymi był dozorcą i konserwatorem w domu, w którym mieszkaliśmy.
Miałem wspaniałych, wyjątkowych rodziców; kochałem ich bardzo. Nieraz droczyłem się z ojcem: zrobię coś, jak mnie tata posadzi na szafie. I sadzał. Rozpuszczał mnie, ale też potrafił wiele nauczyć. W chłopięcych zabawach zawsze stawałem po stronie słabszych, więc do domu często wracałem z rozkwaszonym nosem. I wtedy ojciec mówił mi: „Jak ktoś cię rozgniewa, zdenerwuje, to nie odpowiadaj od razu. Zanim coś powiesz, pociągnij się dziewięć razy za ucho. Jeśli nadal będziesz uważał, że należy mu przylać – zrób to, ale zobaczysz, ilu siniaków w ten sposób unikniesz”.
Rodzice byli bardzo religijni; mama chciała, żebym został księdzem. Byłem co prawda ministrantem, chodziłem nawet do szkoły klasztornej przy sierocińcu na ulicy Freta, ale nie czułem powołania, chociaż przez całe życie pozostałem wierzący. Ojciec dostał obietnicę przyjęcia mnie do szkoły klasztornej pod warunkiem, że będę siedział w jedynym wolnym miejscu – w rogu klasy, przy trójkątnym stoliku, zrobionym specjalnie przez niego. Siedziałem więc tyłem do nauczyciela i ksiądz przyłapał mnie ze trzy razy na czytaniu książek podczas lekcji. Ostatni raz na lekturze „Chaty wuja Toma”. W szkole zakonnej nie można było tolerować takiej niesubordynacji, chociaż uczyłem się dobrze. Poszedłem więc do szkoły na Miodową.
Miałem dziewięć lat, gdy rozpoczęła się wojna. Nie przeżyłem całej kampanii wrześniowej w Warszawie; po pierwszych bombardowaniach ojciec wysłał nas z mamą na wieś koło Białobrzegów, do wuja. Z tamtego okresu zapamiętałem taką scenę. Szliśmy z mamą polami, gdzieś za Grójcem, a przed Białobrzegami. Chłopi zbierali ziemniaki. Zobaczyliśmy grupkę ludzi dyskutującą z ożywieniem. Okazało się, że niedawno chłopi znaleźli w kartoflisku mężczyznę z latarką i motyką. Podejrzewali go o kierowanie nalotami niemieckich samolotów, które zbombardowały tam polskie oddziały, i zabili na miejscu. Jedynym dowodem była ta latarka. Teraz chłopi spierali się: był, czy nie był niemieckim szpiegiem, „piątą kolumną”, jak to się wtedy mówiło.
Pamiętam to dokładnie. Uważałem wtedy, że słusznie go zabili, że mieli do tego prawo, bo przecież polskie wojsko było w odwrocie, przegrywało. I do dzisiaj nie zmieniłem zdania. Dlatego tak bardzo boli mnie, kiedy nazywają mnie szpiegiem. Ja nigdy nie szpiegowałem przeciw własnemu, polskiemu wojsku.
Do Warszawy wróciłem już po zajęciu miasta przez Niemców. Byłem świadkiem hitlerowskiego terroru. Widziałem egzekucję zakładników przed pocztą na Lesznie, naprzeciw okien naszego domu. Niemcy ustawili około 30 mężczyzn pod ścianą i zastrzelili ich. Ciała na ciężarówkę ładowali pod karabinami nasi sąsiedzi; później Niemcy kazali im posypać piaskiem chodnik zalany krwią. Umoczyłem w tej krwi moją książeczkę do nabożeństwa i przechowywałem jak relikwię przez całą wojnę. Widziałem też inną egzekucję, przed sądami na Lesznie, gdzie na balkonach powiesili 50 lub więcej zakładników. Widziałem łapanki ludzi wysyłanych później na roboty. Nienawidziłem Niemców.
Jeszcze zanim getto zostało zamknięte, widziałem Żydów z zachodniej Europy, zwożonych do synagogi obok naszego domu. Niemcy ogrodzili ją drutem kolczastym i pilnowali tych zasieków, ale z początku niezbyt dokładnie. Kiedy z innymi dziećmi bawiłem się na placu przed synagogą, ludzie zza drutów podawali mi listy do wysłania, dawali pieniądze na żywność i papierosy. Raz ktoś poprosił mnie o kupno smażonego sera. Nie wiedziałem co to jest, miałem kłopot, ale ostatecznie przyniosłem mu ten ser.
Oczywiście, to samo robiły inne dzieci, wśród nich mój przyjaciel Roman Barszcz, mieszkający nadal w Warszawie. Ludzie dawali nam ziemniaki, marchew i zboże, a my przemycaliśmy je do getta. Nie wiedzieliśmy co to antysemityzm, wychowywaliśmy się przecież na jednym podwórku z żydowskimi dziećmi. Później tych ludzi gdzieś wywieziono. Wtedy nie miałem pojęcia dokąd, nie zdawałem sobie sprawy, że był to początek eksterminacji Żydów.
Kiedy Niemcy ogrodzili getto, mieliśmy obowiązek opuszczenia naszego mieszkania. Ojciec załatwił jego zamianę z rodziną żydowską na inne, przy ulicy Długiej 32/34. Tata zresztą nadal pracował w getcie i codziennie przynosiłem mu w menażkach obiad. W bramie getta brał pełne, a oddawał mi puste naczynia i czasami znajdowałem w nich jakieś kartki, które zanosiłem pod wypisany na nich adres.
Co innego jest oglądać zdjęcia z getta, a co innego było widzieć getto na własne oczy. Pamiętacie te zdjęcia małych, żydowskich chłopców w wielkich kapotach? One były takie duże, ponieważ pod nimi przemycali ziemniaki, marchew i zboże, które im podrzucaliśmy. I byli za to zabijani na Tłomackiem, na moich oczach. Widziałem krew, widziałem ich ciała przy Grubej Kaśce. To musiał być 1941 rok.
Nie chciałem się biernie temu przyglądać, chciałem walczyć. Z grupą chłopców poszedłem na ulicę Nalewki do straży pożarnej, bo zdawało się nam, że oni są w konspiracji. Ponieważ byłem najmłodszy i najmniejszy, usłyszałem: „Ty mały, musisz jeszcze poczekać”. Później udało mi się dostać do organizacji „Miecz i Pług”.
Wtedy wszystko zależało od tego, gdzie się mieszkało, kogo się znało. Jak się miało sąsiada komunistę – to się trafiało do nich, jak znało się kogoś z prawicy – to gdzieś indziej. Nie wiedziałem, o co chodziło temu ruchowi. Dla mnie ważne było, że to konspiracja, do której mnie przyjęli. Rozwieszałem na mieście ich plakaty.
Na placu Krasińskich, niedaleko murów getta, było wesołe miasteczko, w którym bawiłem się z rówieśnikami. Tam był też park nazywany Kroplą Mleka. Z tego parku, z odległości około stu metrów, widziałem taką scenę: Niemcy przyprowadzili dwoje Żydów, kazali im stanąć w bramie, rozebrać się i kochać na stojąco. I kiedy to robili – zastrzelili oboje.
Widziałem, jak oddziały łotewskie likwidowały getto. Kazali Żydom opuszczać budynek po budynku i podkładali ogień. W jednym z nich – to było na Lesznie pod trzecim albo pod piątym – gdy budynek już stał w płomieniach, widziałem jak młoda Żydówka pojawiła się w oknie. Cofnęła się przerażona - to było trzecie piętro - pojawiła się znowu i kiedy stojąc już na parapecie próbowała skoczyć, dosięgła ją kula. Widziałem to z drugiej strony ceglanego muru, zakończonego drutem kolczastym i tłuczonym szkłem, który dzielił na połowę ulicę Leszno, gdzie przeprowadziliśmy się po ograniczeniu obszaru getta. Modliliśmy się, bo nic więcej nie mogliśmy dla nich uczynić.
Ojciec był w konspiracji, ale nigdy o tym nie mówił. Przed wojną był członkiem PPS-u i zdarzało mi się chodzić z nim na zebrania. Pamiętam demonstrację na placu Piłsudskiego, na którą mnie zabrał. Myślę, że podczas wojny też działał z kolegami z PPS-u. Często chodziliśmy do innych domów; ojciec kazał mi wtedy zabierać akordeon i kiedy on rozmawiał z dorosłymi, z innymi dziećmi graliśmy na instrumentach.
Aresztowali go 13 maja 1943 roku w naszym mieszkaniu, na czwartym piętrze domu przy ulicy Leszno 32/34. Poprzedniego dnia w szkole dowiedziałem się, że jeden z moich kolegów, Wiesław Dzikowski mieszkający przy Nowym Świecie 6, został aresztowany. Chciałem powiedzieć o tym rodzicom, bo wiedziałem, że Wiesiek był w konspiracji. Nie mogłem jednak wrócić do domu, bo na Tłomackiem, Lesznie, Rymarskiej stali Niemcy z karabinami maszynowymi i nie wpuszczali, ani nie wypuszczali nikogo.
Spędziłem noc w kartoflisku naprzeciw Arsenału przy ulicy Długiej. Czułem, że dzieje się coś strasznego, że aresztowań jest więcej, bo całą noc jeździły samochody. Jak później opowiadała mi mama, w moim domu aresztowali młodego człowieka, Janusza z parteru i ojca. Dziesięciu albo więcej Niemców wtargnęło do naszego mieszkania, wlokąc ze sobą skatowanego, zalanego krwią Polaka, który być może wskazał nasz adres.
Od razu sięgnęli pod poduszkę, gdzie znaleźli amunicję. Ojciec powiedział, że to nie jego, wtedy jeden z nich zaczął grać na moim akordeonie, a drugi bił ojca nogą od ciężkiego, dębowego stołu. Krew bryzgała po ścianach. Mamę wyrzucili z mieszkania, była u sąsiadów i słyszała jedynie ten akordeon i krzyk ojca.
To był koniec mojego dzieciństwa. Nigdy więcej nie byłem już w naszym mieszkaniu, nigdy więcej nie zobaczyłem ojca. Miałem wtedy trzynaście lat.NIEMCY I WYZWOLENIE
Rano poszedłem na ulicę Łazienkowską, gdzie w warsztatach samochodowych pracował wujek. Tam znalazła mnie mama i opowiedziała, co się stało. Płakała i prosiła, żebym pojechał do jej wsi. Ja jednak chciałem iść do partyzantki. Pojechaliśmy z kolegą rowerami w stronę Radzymina, do lasów, w nadziei znalezienia partyzantów. Spędziliśmy tam kilka dni, ale nikogo nie spotkaliśmy.
To był czas, kiedy wiadomości o bitwie o Anglię dotarły już do Polski. Dywizjon 303, Kołaczkowski, Skalski - to były nasze marzenia: „Słoneczko wyżej, Sikorski bliżej” ¹.
Skoro nie można było dostać się do partyzantki, postanowiliśmy grupą pięciu-sześciu chłopaków, w tym jeden Żyd, zgłosić się na roboty do Niemiec, żeby stamtąd uciec do Francji, ukraść jakąś łódź i przeprawić przez kanał do Anglii. Tam, w polskiej armii, mieliśmy walczyć z Niemcami.
Dla podkreślenia nieodwracalności naszej decyzji, na lewym ramieniu wytatuowaliśmy sobie statek i słowo: Atlantyk. To był czerwiec lub lipiec 1943 roku.
Zamiast do Niemiec wywieźli nas pociągiem na Dolny Śląsk. Razem z Włochami i Rosjanami odgruzowywaliśmy w Żorach niemiecką fabrykę lotniczą po alianckich nalotach, a potem budowaliśmy linie wysokiego napięcia w okolicach Żagania. Mieszkaliśmy w barakach ogrodzonych drutem kolczastym, na trzypiętrowych pryczach, około 15 kilometrów za Halbau – nie znam polskiej nazwy². Dostawaliśmy chleb i cienką zupkę; mieliśmy gorzej od Włochów, ale lepiej od Rosjan. Ten żydowski chłopak był z nami, nie rozpoznali go.
W ciągu ponad półtora roku pobytu na robotach próbowaliśmy kilka razy uciekać, ale bez powodzenia. Zimą 1945 roku, kiedy zbliżał się front wschodni, kopaliśmy rowy w okolicach Głogowa, a w ostatnich dniach przed wyzwoleniem pracowaliśmy przy obronie „Festung Breslau”³. Ładowaliśmy amunicję na ciężarówki, kiedy Niemcy usłyszeli radzieckie czołgi. Szykowali się, żeby nas rozstrzelać, ale jakiś Ślązak służący w Wehrmachcie zaprotestował:
– Przecież to dzieciaki, dajcie im spokój.
Nie zrozumiałem wiele więcej z tego, co mówił, ale widać ich przekonał, skoro dołączyli nas do konwoju 200, może 300 Żydówek prowadzonych w stronę Klęcina, ku autostradzie. Obawialiśmy się jednak, że idziemy z nimi na rozstrzelenie.
Padał marznący deszcz na przemian ze śniegiem i robiło się już coraz ciemniej, kiedy w pierwszej wiosce za Klęcinem, z dwoma innymi chłopakami - jednym był starszy o kilka lat ode mnie Stanisław Wiśniewski, nazwiska drugiego nie pamiętam – odskoczyliśmy do najbliższej stodoły od wijącej się kolumny więźniów. Rozstawieni z przodu i z tyłu Niemcy nie zauważyli ucieczki, bo byliśmy pośrodku długiego na kilkaset metrów konwoju; ich psy też nic nie wyczuły, bo nie rzuciły się za nami.
Wioska była oczywiście niemiecka, nie było co szukać w niej schronienia. Nocą poszliśmy polami do następnej wsi, gdzie zauważyliśmy baraki dla robotników rolnych. To byli Polacy, Rosjanie, Białorusini. Poprosiliśmy ich o pomoc. Dali nam trochę zupy i chleba, ukryli w stodole, ale po kilku dniach kazali się wynosić, bo bali się, że Niemcy stacjonujący we wsi mogą nas znaleźć.
Nocą poszliśmy dalej na zachód, do następnej wioski. Po drodze zatrzymał nas patrol Wehrmachtu. Nie mieliśmy żadnych papierów, ale wiadomo było kim jesteśmy - mówiła o tym litera „P” (Pole) naszyta na ubraniach. Ja miałem zresztą ciepłą, włoską wojskową kurtkę w oliwkowym kolorze.
Tak jak potrafiliśmy, tłumaczyliśmy Niemcom, że jesteśmy robotnikami rolnymi, na co jeden z nich odpowiedział:
– Co wy tu, pierony robita? Uciekajta stąd!
Jak charty przebiegliśmy przez autostradę, podeszliśmy do kolejnej wioski i znowu, na szczęście, trafiliśmy na „auslanderów”⁴. Zapakowali nas do piwnicy jakiegoś domu. Rano odkrył nas właściciel, Niemiec, zamknął w tej piwnicy i poszedł po policję.
Udało się nam jednak wydostać. Uciekając, zauważyliśmy czołgi w środku wioski. Byliśmy przekonani, że to Rosjanie, ale kiedy podbiegliśmy bliżej, okazało się, że to wciąż byli Niemcy. Strzelali za nami z karabinu maszynowego. Do dziś nie wiem, jak mogli nie trafić, byliśmy przecież takim łatwym celem! Ale to był już koniec wojny, może więc nie chcieli nas zabijać? Przeszliśmy jeszcze ze dwie wsie i wreszcie, razem z innymi robotnikami, wyzwoliły nas wojska radzieckie.
PRZYPISY
¹ Wojciech Kołaczkowski (1908-2001) pułkownik WP, podczas II wojny światowej pilot polskiego Dywizjonu Myśliwskiego 303 im. Tadeusza Kościuszki w Wielkiej Brytanii; po wojnie zamieszkał w USA. Zmarł w Sarasocie na Florydzie. Stanisław Skalski (1915-2004) generał brygady, pilot, as myśliwski o najwyższej liczbie zestrzeleń wśród polskich pilotów.
² Iłowa w województwie lubuskim, w powiecie żagańskim.
³ W sierpniu 1944 Niemcy ogłosili Wrocław twierdzą (Festung Breslau). W styczniu 1945 r. ewakuowano większość mieszkańców. Armia Czerwona zdobyła miasto dopiero 6 maja, na dwa dni przed zakończeniem wojny, po czterech miesiącach oblężenia.
⁴ Cudzoziemców (niem.).