- promocja
- W empik go
Zaśpiewaj mi kołysankę - ebook
Zaśpiewaj mi kołysankę - ebook
Mistrz kryminału retro powraca!
Kwiecień roku 1922. Zaginięcie ośmiolatki zakłóca codzienną pracę policji w Poznaniu. Mogłoby się wydawać, że dziewczynka wręcz rozpłynęła się w powietrzu w środku dnia. W tym samym czasie podkomisarz Antoni Fischer zajmuje się sprawą pewnego tajemniczego morderstwa.
Do Fischera trafia matka zaginionej. Kobieta mówi, że przysłała ją Greta – trzynastolatka, którą kilka lat temu policjant przygarnął z sierocińca i traktował jak własną córkę. Zdaniem Grety tylko Fischer może odnaleźć ośmioletnią Zosię.
Podkomisarz nie ma wyjścia i postanawia zaangażować się w sprawę. Nie tylko chce odnaleźć dziewczynkę, ale również wytropić i ukarać winnych. Rozpoczyna się niebezpieczna walka z czasem.
Czy sprawa zaginięcia Zosi i sutenerski biznes działający w Poznaniu, z którego korzystają wysocy rangą funkcjonariusze, mogą być ze sobą powiązane?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66553-50-7 |
Rozmiar pliku: | 749 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wtorek
4 kwietnia 1922 roku
Godzina 10.15 przed południem
Rudy pies siedział koło śmietnika i uważnie obserwował podwórko. Ale niewiele się działo, bo i co mogło się dziać w takim ponurym miejscu, otoczonym z czterech stron szarymi, odrapanymi ścianami czynszówek. Gdyby podwórko było przechodnie, to co innego. Ruch byłby jak na ulicy, bo wiadomo, że niektórzy ludzie bardziej niż szerokimi chodnikami wolą przemykać w tych miejscach, w których niezbyt rzucają się w oczy. Tu jednak, gdy weszło się bramą od ulicy Poznańskiej, można było co najwyżej dostać się do jednej z trzech oficyn, w których o tej porze życie toczyło się utartym, dość leniwym rytmem.
Dopiero co stara Maryniakowa wywiesiła pierwsze dziś pranie na wieszaku koło śmietnika. Będzie tak wieszać jeszcze z pięć albo i sześć razy. Za jakieś dwie godziny, gdy szmaty obeschną, na sznur rozciągnięty między dwoma ramami z drewna trafi kolejna porcja pocerowanych i pozszywanych ręczników, prześcieradeł, poszew, poszewek, gaci, kalesonów i koszul. A tam na górze, w dwupokojowym mieszkaniu z kuchnią, synowa z trzema córkami i przywołaną jeszcze do pomocy jej siostrą, mieszkającą dwie przecznice stąd, na Kościelnej, znów wezmą się za pranie na tarce w mydlinach, potem gotowanie w wodzie z krochmalem, a na koniec wyżymanie.
Takie pranie robione raz na dwa tygodnie dla całej ośmioosobowej rodziny było nie w kij dmuchał. Roboty na cały dzień, a później jeszcze dwa albo i trzy dni prasowania. No ale jak kto miał pełno dzieciaków, a ojciec rodziny nie zarabiał stale, lecz dorywczo, przy rozładunku na dworcu towarowym, to pieniądze, które przynosił, starczały ledwo na jedzenie. Na pranie i krochmalenie w maglu stać było tylko lepiej sytuowanych. Ci, którzy mieszkali w oficynach, musieli sobie radzić sami.
Szewc Wilhelm Bartosik, którego żona zmarła trzy lata temu na hiszpankę, sam nie wyprałby nawet chusteczki do nosa, więc swoje brudy oddawał do sąsiadki z drugiego piętra. Majewska prała samotnym panom, a prócz tego jeszcze gotowała dla nich smaczne, domowe obiady. Szewc miał więc wolną głowę od trosk aprowizacyjnych i opierunkowych i mógł ze spokojem oddawać się swojemu ulubionemu zajęciu – popijaniu wódki podczas pracy w warsztacie. Otworzył go już dwie godziny temu i z jego sutereny w lewej oficynie słychać było co chwilę rytmiczne uderzenia młotka. Po zimie trzeba było podzelować sporo znoszonych butów, żeby mogły jeszcze trochę posłużyć ich właścicielom. Jak zawsze po tym, jak śniegi spłynęły z ulic i chodników, dla Bartosika zaczynał się czas wytężonej pracy. Dzisiaj zdążył już obsłużyć trzech klientów, a czwarty właśnie przemierzał podwórko szybkim i zdecydowanym krokiem. Mężczyzna w wieku może czterdziestu lat, w wytartym paltocie, z niestarannie ostrzyżoną brodą i długimi wąsami, na głowie miał lekko sfatygowany kapelusz w stylu angielskim, z niewielkim okrągłym rondem i płaskim denkiem. Był dobrze zbudowany, w ramionach szeroki jak atleta. Pod pachą trzymał paczkę sporządzoną z gazety owiniętej konopnym sznurkiem. Wewnątrz musiały być sfatygowane trzewiki, bo co innego mógłby nieść do szewca.
Pies na jego widok zawarczał cicho i wcisnął się w kąt. Widać wolał zachować dystans. Pewnie już nieraz zarobił kopniaka od człowieka, do którego podszedł zbyt blisko.
Mężczyzna, przechodząc koło szeroko otwartych drzwi prowadzących na klatkę schodową do lewej oficyny, przystanął na moment. Jego spojrzenie zatrzymało się na drobnej, szczupłej postaci dziewczynki, ubranej w granatową kieckę i wełniany, robiony na grubych drutach brązowy sweterek.
Uśmiechnął się do niej, a uśmiech miał całkiem sympatyczny. Ona odpowiedziała niepewnym grymasem, za którym kryła się ostrożność połączona z nieufnością.
– A panienka nie w szkole? – zapytał takim tonem, jakby rzeczywiście się dziwił.
Pokręciła szybko głową.
– Nie można do szkoły, bo mama gorączkuje. Ktoś jej musi wodę podawać i kompresy robić. – Jakby dla uwiarygodnienia tego, co powiedziała, wskazała na aluminiowe wiaderko. – Muszę wody przynieść.
– To czemu panienka nie niesiesz?
– Bo nie idzie odkręcić kurka. Ktoś mocno zakręcił.
Mężczyzna rozejrzał się po podwórku. Kran był na ścianie oficyny naprzeciwko.
– Chodź, pomogę ci.
Dziewczynka chwyciła za rączkę wiadra i pobiegła do kranu. Nim brodacz podszedł, ona już zdążyła podstawić kubełek.
– A zakręcić dasz radę? – zapytał, odkręcając kurek. Woda polała się raźnym strumieniem. Pies natychmiast się ożywił i wyszedł ze swojego ukrycia. Ostrożnie, krok za krokiem, zaczął zbliżać się do wiadra.
– Co mam nie dać rady? Zakręcić to nietrudne zbytnio.
Znowu się do niej uśmiechnął, a potem sięgnął do kieszeni i wydobył metalowe, okrągłe pudełko. Otworzył wieczko i podsunął otwartą puszeczkę w kierunku dziewczynki.
– Weź se kilka.
– O, kanoldy! – ucieszyła się.
– No, kwaskowe – potwierdził.
Wzięła w palce trzy landrynki, jedną natychmiast wsunęła do buzi, a pozostałe schowała do kieszeni sukienki.
– Pan je cukierki? – zdziwiła się.
– A co to, nie można cukierków jeść? – spytał, robiąc przy tym śmieszną minę, taką jak to w cyrku klowni mają w zwyczaju robić, gdy chcą rozśmieszyć publikę.
– Hi, hi! – Udało mu się ją rozbawić. – Można, ino że panowie to raczej palą cygara i piją wódkę.
– Taki ze mnie pan, że wolę bombony. A kanoldy najlepsze.
– Prawda – potwierdziła, wkładając kolejnego cukierka do buzi.
– Jak się nazywasz? – zapytał, patrząc w jej zielone oczy.
– Zosia Węgorkówna.
– Do widzenia, Zosiu. Nic się nie martw. Mama będzie zdrowa, tylko się nią opiekuj!
– Dziękuję! – powiedziała trochę zbyt głośno i zaraz się odwróciła, bo usłyszała, że woda przelewa się przez krawędzie wiadra. Chciała zakręcić kurek, ale zobaczyła, że rudy pies zaczął chłeptać kranówkę, która zebrała się w niewielkim kamiennym korycie. Uśmiechnęła się.
– Pij se, Rudy, na zdrowie!
Zwierzak zastrzygł uszami, ale nie przestał pić. Widać był bardzo spragniony. Gdy koryto wypełniło się już po brzegi, zakręciła kran. Teraz koty, psy i gołębie będą mogły pić tu do woli.
Rozejrzała się po podwórku, ale tego miłego pana nigdzie nie było już widać. Zostawiła więc na chwilę wiadro i poszła rozejrzeć się w pobliże warsztatu szewskiego. Może gdy będzie stamtąd wychodził, jeszcze przez chwilę porozmawiają. No i może da jej kolejnego cukierka? Wydobyła z kieszeni ostatnią landrynkę, która zrobiła się już trochę wilgotna. Włożyła cukierka do ust i z rozkoszy aż zamknęła oczy. Rzeczywiście, te kwaśne kanoldy były najlepsze. Smakowały jak nic na świecie.
Naraz jej spojrzenie powędrowało ku jasnej smudze światła, która wlewała się wprost z ulicy do ciemnej bramy przez szparę w osadzonej w niej furtce. Widać ostatnia wchodząca osoba musiała zostawić ją niedomkniętą.
– A może by tak wyjrzeć na zewnątrz i popatrzyć, co się tam dzieje? – powiedziała Zosia sama do siebie. Pies chyba zrozumiał, w czym rzecz, bo ruszył przodem. Po chwili zgrabnie przecisnął się przez szparę i zniknął. Dziewczynka poszła za nim. Chwyciła klamkę i pociągnęła do siebie. Od razu zalał ją ostry strumień jasności. Przymrużywszy oczy, wyszła na chodnik. Spojrzała w prawo, potem w lewo… Nic ciekawego się nie działo. Już chciała zawrócić, gdy naraz dostrzegła dorożkę, którą ciągnęła srokata szkapa. Postanowiła więc poczekać jeszcze chwilkę, by popatrzeć sobie na konia. Bardzo lubiła zwierzęta. Rudy pies, który wysikał się pod bramą naprzeciwko, teraz wrócił do niej i usiadł przy jej nodze. Jego chyba też zainteresowała ta dorożka. Gdy się zbliżyła, zawarczał złowrogo, obnażając kły. Zosia spojrzała na niego zdumiona i zaraz położyła mu rękę na głowie.
– Cicho, głupi. Przecież to zwykła drynda.
Przestał warczeć, uspokojony delikatnym drapaniem za uchem.
Dryndziarz ubrany w gruby wojskowy szynel ściągnął lejce ku sobie.
– Prrr! Stój, stara! – zawołał, a szkapa posłusznie stanęła w miejscu.
Spod budy wychyliła się jakaś postać. Młoda, porządnie ubrana kobieta, w modnym kapeluszu o niewielkim rondzie, obrzuciła dziewczynkę ciekawym spojrzeniem. Na jej ustach natychmiast pojawił się uśmiech. Zosia od razu poczuła do niej sympatię.
– Lubisz cukierki? – zapytała kobieta i wyciągnęła w jej kierunku metalowe pudełko. Natychmiast je rozpoznała. Takie samo jak to, które miał tamten pan z podwórka. Przełknęła szybko ślinę. W ustach cały czas miała jeszcze ten cudowny kwaśny smak.
– No chodź, mała. Weź sobie kilka. Weź, ja mam ich dużo.
Pies znowu zawarczał ostrzegawczo, ale Zosia nie zwróciła na to uwagi. Śmiało podeszła do dorożki i wyciągnęła rękę w górę. Pudełko było zbyt wysoko.
– Podsadzę cię, bo żeś jest za mała. – Usłyszała męski głos za swoimi plecami. Silne dłonie chwyciły ją pod pachy i uniosły w górę. Poczuła silny zapach landrynek.
– O, chyba się trochę usmarkałaś – powiedziała do niej ta miła pani i przyłożyła jej do nosa chusteczkę. Dziewczynka poczuła, że wszystko wokół zaczyna wirować, a obrazy rozpływają się i zlewają w jedną szarą masę.
Dlaczego ten Rudy tak szczeka? zdążyła jeszcze pomyśleć, zanim zamknęły się nad nią ciemności.