- W empik go
Zatarte ślady - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 grudnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Zatarte ślady - ebook
Cykl „Zatarte ślady” jest Sagą rodzinną obejmująca okres od 1835 do czasów współczesnych 20 w. do zakończenia 2 wojny światowej.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8189-046-5 |
Rozmiar pliku: | 501 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział pierwszy
Wisia i Alek
Poddasze. Mansarda. Skośne ściany pomniejszały skromny metraż mieszkania sprawiając wrażenie jakby mieszkali w pudełku po cukierkach. Skośny sufit był tak niski, że Alek chodząc po mieszkaniu bezwiednie chylił głowę omijając wiszące lampy. Pokoik i kuchenka, małe, ciasne, że nie pomieścisz radości i mieszkającego tutaj szczęścia. Dwa małe okienka na których niebieskie koronkowe firanki spoglądały w głąb Świętojańskiej i Plac Kaszubski zryty wykopami pod powstający tutaj szpital. Wielki plac budowy poznaczony był wykopami, obrysowany betonem fundamentów, pocięty rosnącymi z dnia na dzień ścianami, wypełniony regularnymi stertami cegieł, poznaczony wiązkami stalowych prętów, zawalony stosami worków z cementem i sztaplami desek na szalunki. Pośród panującego bałaganu krzątają się murarze, zbrojarze, armia cieśli i wszelkiego rodzaju pomocników noszących deski, mieszających beton i uprzątających teren zawalony budowlanym sprzętem. Na budowie gwar, krzyki, nawoływania pracujących zagłuszane łomotem pneumatycznych młotów i klekotaniem betoniarek. W krótkich odstępach na plac budowy zajeżdżały przeznaczone do ciężkiej pracy‘perszerony’ ciągnąc lory załadowane do granic możliwości gruboziarnistym żwirem. Szły noga za nogą naprężając mięśnie szerokich piersi i grzbietów poznaczonych ciemnymi plamami potu. Z rozwartych szeroko chrap buchało parą ciężkiego oddechu. Słychać trzask batów, nawoływania i przekleństwa woźniców. Pomocnicy murarzy przesiewali przez wielkie sita gruby żwir sypiący czystym złotym piaskiem. Inni mieszali betonową zaprawę, murowali ściany lub zalewali betonem stalowe konstrukcje ścian. Dwa pracujące na budowie dźwigi podawały belki, deski i szachtliki pełne płynnego cementu na wyższe poziomy ukończonych stropów. Drewniane rusztowania pięły się wysoko ponad wyznaczoną granicę dachu czteropiętrowego budynku. Pracę na budowie rozpoczynano o bladym świcie, kończono w zapadającym zmroku i światłach ulicznych lamp.
WISIA I ALEK
Bywały dni, gdy mieli czas popatrzeć na robotników pracujących przy budowie szpitala. Siadali wtedy na małej ławeczce przed okienkiem oparci na szerokim parapecie spoglądali na krzątających się ludzi. Zajęci sobą prowadzili rozmowę przeplataną marzeniami. Okienko zamykali gdy syrena oznajmiała koniec pracy budząc ich z marzeń.
— Dzisiaj nasz dom jest najwyższy ze wszystkich — monologował Alek — lecz niedługo szpital będzie sięgał ponad inne dachy…
— I zasłoni nam słońce. A moje kwiatki? — spytała Wisia z przerażeniem.
— Nie zasłoni słońca głuptasku. Słońce wstaje nad zatoką w południe jest wysoko na niebie i wtedy świeci prosto w nasze okna — tłumaczył obejmując ją ramieniem spoglądał na budujący się dom — Szpital nie będzie przeszkadzał… przeciwnie, będzie nam potrzebny — dokończył spoglądając wymownie na jej smukłą kibić. — Wstydź się — pacnęła go po ramieniu i zaniosła śmiechem.
Trzecie z okien ich małego mieszkanka wychodziło na zawsze rojną i hałaśliwą ulicę Portową ciągnącą zakolem na szeroki łukowato spięty most przerzucony wygiętą stalową konstrukcją nad leżącą w dole plątaniną torów. Płaty stalowej blachy, kątowników i stalowych profili tworzyły ażurową konstrukcję połączoną tysiącami błyszczących w słońcu nitów wspinających błyszczącymi w słońcu szeregami po łukach przęseł, spinając wiązania zastrzałów, wzmocnień i gromadą szarych łebków obsiadających każdy centymetr łączonych blach. Wyglądały jak małe grzybki wepchnięte w stalowe poszycie przęseł. Pod mostem po torach lśniących szarym połyskiem dudniły towarowe pociągi buchając kłębami czarnego, smolistego dymu i sypiąc iskrami podchodziły do portowych pirsów. Na wagonach skrzynie, wiązki stalowych prętów powiązanych taśmą, arkusze blachy tłustej od konserwującego je oleju, stosy desek i węgiel, węgiel, węgiel. Wagon za wagonem. Setki i tysiące wagonów węgla błyszczącego kryształkami miki. Węgiel był czarny jak najczarniejsze sztolnie śląskich kopalń. Pociągi jechały w stronę portu i statków wspinających wysokimi burtami ponad pirs nadbrzeża wznosząc ponad wodę niezgrabne rufy obciążone wielkimi łopatami śrub o burach obrośniętych wodorostami i algami W szeroko otwarte luki sypał się węgiel, czarny pył zasłaniał słońce wyglądające jak zawieszony na błękitnym niebie miedziany talerz.
Na drobnicowce ładowano drewno i stal, worki soli warzonej w Wieliczce i Solvayu, oraz olbrzymie skrzynie przykryte zielonym brezentem. Wysokie burty statków sięgające ponad dachy portowych magazynów zanurzały się coraz głębiej i głębiej, aż po białe szerokie linie pasów wyznaczających register tony. Tylko dotąd i ani stopy więcej, wtedy portowe żurawie kończyły swój pracowity dzień, zginały długie ramiona wysięgników, uwalniały od haków i czerpaków którymi potrafiły jednym kęsem olbrzymich szczęk zaczerpnąć pół wagonu węgla. Zapadał zmierzch i nad portem, miastem i zatoką zapadała cisza. Cichł wiatr, za morenowymi wzgórzami porośniętymi wysokim sosnowym lasem zachodziło słońce malując niebo krwistą czerwienią, seledynem, złotem zwiastując kolejny piękny dzień. Na morenowe wzgórza wchodził mrok tulił do stóp szurpatych, poskręcanych wiatrami drzew i fioletowym cieniem chował pod nawisy wyniosłych sosen pochylonych wichrami i przygiętymi do ziemi jakby kłaniały leżącemu w dole miastu i dalekiemu szaremu morzu. Mrok wchodził między krzewy jarzębin, czarnego bzu i czeremchy, schodził krok po kroku w stronę leżącego w dole miasta rozświetlonego setkami ulicznych lamp. Miasto ściśnięte z dwóch stron zakolem zatoki i morenowymi wzgórzami wychodziło w stronę Orłowa, Redy, Obłuża i Oksywia w stronę dalekich Kolibek __ leżących na pograniczu dwóch narodów wyznaczając granice Wolnego Miasta. Granice młodego portowego miasta siągały od morenowych wzgórz jak macki wielkiej ośmiornicy w stronę Kacka i Oksywia, Orłowa i Witomina zabierając ziemie pod nowe domy, urzędy i place. Młode, jeszcze niewielkie miasto żyło z morza, portu i handlu ze światem. W centrum miasta, wzdłuż Świętojańskiej, Abrahama, Starowiejskiej i 10-Lutego bogactwo i nowoczesność. Wokół miasta jak bluszcz na zdrowym pniu drzewa, wyrastały pierwsze osiedla Meksyku i Ameryki, osiedli miejskiej biedoty i sezonowych robotników dla których zabrakło pracy przy budowie miasta i portu. Domki sklecone z gruzu, desek i trzciny bardziej zasługiwały na nazwę kurników i drewutni niż mieszkalnych siedzib, stawiali na stokach morenowych wzgórz i łąkach nad bagnistym rowem zwanym pogardliwie „Kaczą Rzeką” płynącym przez podmokłe łąki w stronę morza. Pierwsze _slumsy_ wyrastały jak grzyby po deszczu na nieużytkach, piachach i wyrobiskach daleko na obrzeżach budującego się bogatego miasta. Stawiano je z myślą o przetrwaniu zimy, aby przeżyć w nich najgorszy okres bezrobocia, przejściowej flauty, a nie, aby mieszkać i żyć. Wbrew przepowiedniom przetrwały lata. Właśnie tam na wzgórzach Małego Kacka, Alek chciał postawić rodzinny dom. Znaleźli nawet miejsce skąd widać daleki krąg wolnej przestrzeni, las, dalekie morze i leżące w dole miasto. Miejsce było dobrze wybrane. Wysoko i sucho. Niedaleko od wybranej działki stał otoczony ogrodem z niskimi owocowymi drzewami rodziny dom drugiego już pokolenia Zimermanów. Władek był kilkanaście lat starszy od Alka, doczekał czwórki dzieci, posiadał także własny kuter wypływając w morze z dwoma starszymi synami. Zaraz chciał użyczyć rąk do pracy i prądu.
— Kabel poprowadzisz górą… O tu! — wskazał wielkim paluchem na stojący między drzewami słup — Tylko musisz wykopać studnię. Z wodą tutaj kiepsko. Żyła leży bardzo głębko.
— Będę wiercić — postanowił Alek — Wyjdzie szybciej i taniej.
Alek potrafił dobrze liczyć, za oszczędzane przez trzy lata pieniądze mógł przeznaczyć na rozpoczęcie budowy, lecz nie przewidział najgorszego, nadchodzącej wojny. Jeszcze nie było jej słychać, lecz wiatr przynosił wieści i gnał burzę, która rozwieje jego marzenia. Na razie żyli swoim szczęściem oczekując spotkania z nowym życiem, które nie wiadomo — kto z nich ponosił winę — zwlekało z roku na rok nie kwapiąc się zapukać do drzwi ich mieszkanka. Alek oczekiwał syna, Wisia córki. Wieczorami gdy sprzątnęła ze stołu talerze i kubki po posiłku wiedli długie dysputy o kolorowej przyszłości we troje. Zdarzały się także dni inne od codziennych, gdy od strony Dworca Morskiego doszło znajome buczenie okrętowej syreny. Znak dla mieszkańców miasta, że z dalekiego rejsu powrócił jeden z trzech transatlantyków* oznajmiając się potężnym, głębokim basem okrętowych syren. Wtedy jak małe dzieci trzymając się za ręce biegli do portu je powitać. Nie potrafili spokojnie usiedzieć w domu. Wszędzie było ich pełno_._ *„Batory” „Piłsudski” „Kościuszko”
W domu zatrzymywała ich tylko zima i to na krótko. Ledwo wiatr przegnał sypiące śniegiem chmury, opatuleni w płaszcze podbite króliczym futerkiem prezentem od wujostwa mającego przy Świętojańskiej* salon konfekcji ciężkiej, brnęli w puszystym śniegu w kierunku mola gdzie spięty z nabrzeżem cumami i wąskim trapem, zimował nowy nabytek floty, żaglowiec szkolny „Dar Pomorza” __ drapiąc wysokimi masztami nisko obwisłe mlecznoszare chmury. Rozkrzyżowane nad pokładem reje z których zdjęto białe płachty żagli obsiadało krzykliwe morskie ptactwo. Wzdłuż pokładu — od rufy po dziobnicę ozdobioną złotym galionem — chodził wachtowy marynarz ubrany w sztormową granatową kurtkę „zbijający” od czasu do czasu zmarznięte ręce. Żaglowiec spał. Od leżącego po przeciwnej stronie portu rybackiego dochodziło głośne terkotanie wypływających na zatokę żółtych kutrów i skrzek kołujących nad nimi rybitw. Morze było szare, stalowe, sine kołyszące ciężkimi jak roztopiony ołów falami.
Tegoroczna zima obficie sypnęła śniegiem przynosząc z sobą goniące wzdłuż ulic sztormowe wiatry, kilka dni sypało drobinami ostrego jak piasek śniegu przykrywającego miasto grubym, błyszczącym w słońcu kożuchem. Rosnący na morenowych wzgórzach las pokryty zmarzniętą śniedzią wyglądał jak olbrzymi, spiętrzony nad miastem lodowiec. Tej zimy dozorcy mieli pełne ręce roboty nie nadążając odgarniać kopnego śniegu zawalającego ulice w którym grzęzły nie tylko miejskie autobusy. Na morenowych wzgórzach śnieg zalegał prawie do wiosny, która nadeszła wcześniej niż zwykle obficie obdarowując słońcem zmarzniętą ziemię. Tegoroczną zimę spędzili w domu, Alek ukończył asystencki staż, awansował co przysporzyło mu więcej obowiązków i wyższą państwową pensję z której odkładał na budowę wymarzonego domu. Pewnego wieczoru siedząc na kanapie i słuchając radiowych wiadomości ustalili termin ślubu oraz pieszej pielgrzymki do Swarzewa.
— Na intencje ślubu… — rozpoczął Alek — Odprawimy pielgrzymkę do Swarzewa.
— Tylko ślubu? — odezwała się Wisia z przekąsem — Tylko ślubu. Czy kogoś nie zapomniałeś… kochanie?
— Ależ nie! — pospieszył z udawanym przestrachem — Także w intencji naszego dziecka — uśmiechnął się całując w czoło — Naszego synka…
— Mojej małej dziewczynki — przerwała.
— Zgadzam się nawet na dziewczynkę — chciał się podroczyć.
— Co znaczy nawet? Ty nieznośny kocurze…
Przekomarzali dłuższą chwilę ustalając termin pielgrzymki do kościółka w Swarzewie, aby pokłonić __ Kaszubskiej Królowej i prosić o spełnienie największego dla nich szczęścia. Pod koniec kwietnia w jeden z rozświetlonych słońcem dni — słońce ledwo wzeszło nad spokojnym morzem — wybrali się per pedes przez Redę i Babie Doły do dalekiego Swarzewa. Wiosna okryła już ziemię bujną soczystą zielenią i pełnymi garściami obsypała kwiatami.
Z południa ciągnęły klucze lecących nisko dzikich gęsi, zwichrzone chmary drobnego ptactwa, dostojne szare żurawie siadające na podmokłych bagnistych łąkach nazywanych przez autochtonów „Holendrami”_,_ nazwą __ zapożyczoną od holenderskich osadników osadzonych tutaj przed ponad trzystu laty przez puckiego starostę osuszających depresyjne łąki zalewane corocznie przez jesienne sztormy. Jeszcze dzisiaj można było zobaczyć ciągnące wzdłuż klifowego brzegu resztki rozmytych ziemnych wałów mających zatrzymać rozszalałe grzywacze pożerające kęs za kęsem klifowe wzgórza. Dzisiaj porośnięte poskręcanymi przez morskie wiatry karłowatymi sosnami, krzewami pomarańczowego kolczastego rokitnika i ostrymi jak brzytwa trawami stanowiły niemy relikt tamtych czasów, wspomnieniami ciężkiej pracy osadników przybyłych z dalekich Niderlandów.
— Popatrz Wisiu!. Żurawie zaczynają kołować. Napewno siądą na Karwieńskie Błota — wskazał ręką na szybujące ptaki — Szukają suchego miejsca pod lęgowisko.
— Ty wszystko wiesz Alek — stwierdzała pełna podziwu dla swego mężczyzny.
Zawsze nazywała go spieszczonym imieniem uważając, że jest bardziej odpowiednie aniżeli brzmiący z niemiecka Alex.
— Moja mała kobietko — uśmiechał się wesoło — Nie wszystko. Nie wszystko. Życia nie wystarczy, aby wszystko poznać i zrozumieć. Może kiedyś nasze dzieci… Oczywiście pod warunkiem, gdy mądrzy ludzie skonstruują kiedyś takie urządzenia pozwalające więcej zobaczyć i usłyszeć. Mamy przecież już radio i kino, samoloty i Zeppeliny. Na poczcie mamy telegraf z dalekopisem i możemy porozumieć z całym światem — tłumaczył uwieszonej jego ramienia Wisi — Świat idzie dużymi krokami do przodu kochanie i tylko nieliczni mogą za nim nadążyć. W trzydziestym czwartym, niemieccy inżynierowie dokonali pierwszego na świecie eksperymentu przesyłając obraz na odległość.
— Przesyłać? Obraz? — w pytaniu nieskrywany podziw.
— Tak kochanie, obraz tego co dzieje się w rzeczywistości. Wyobraź sobie — rozgadał się zafascynowany nowością, która niedawno ujrzała świat — Wyobraź sobie, widzimy co dzieje się na całym świecie i to bez wychodzenia z domu. Nawet kino nie będzie potrzebne.
— Kino nie będzie potrzebne? — z nieukrywanym przestrachem — A mój Valentino? A Gabin. Bogart. Nie wspomnę o Poli Negri, czy Marlenie Dietrich.
— Przyrzekam, że do kina będziemy chodzili zawsze. A teraz przyspieszmy kroku.
W południe doszli zmęczeni i szczęśliwi __ do łąk otaczających leżący nad zatoką Puck skąd niedaleko do Swarzewa. Zmęczeni daleką drogą przysiedli na chwilę na trawiastym stoku skąd mieli otwarty widok na_ _rybacki port, wiekowy ratusz, czerwone dachy mieszczańskich kamieniczek pamiętających dawną świetność miasteczka, strzelistą wieżę kościółka i całą zatokę zwaną przez Kaszubów małym morzem. Alek zdjął okulary wystawiając do słońca smagłą, szczupłą twarz, Wisia podciągnęła kolana do podbródka oplatając je ramionami wsparła głowę na splecionych dłoniach wsłuchując w szum wiatru i daleki szelest fal wchodzących na plażę.
— Musisz odpocząć — odezwał się gładząc po kasztanowych włosach obciętych „na pazia” — Już niedaleko. Z powrotem pojedziemy pociągiem. Mamy trochę czasu, więc opowiem tobie o brackim… __ O moim starszym bracie Bronku. Dobrze?
— Posłucham… i trochę odpocznę.
— Posłuchaj lekcji historii Polski, której maleńka część związana jest z naszą rodziną. Tutaj właśnie na tym leżącym w dole skrawku puckiej plaży w dwudziestym roku generał Haller wrzucił do morza złoty pierścień.
— Złoty pierścień? Dlaczego? Pogniewał się z żoną? — zdziwiła się Wisia potępiająca ogólnie brak nawyku oszczędzania pieniędzy i trudno było jej pojąć, że ktoś bez powodu wrzuca w morze złoty pierścień. Nigdy nie słyszała o zaślubinach Polski z morzem.
— Wiesz, że mój bracki_._ Jak kto? Mój najstarszy brat __ Bronek — zapominał, że Wisia pochodząca spod Poznania nie rozumie kaszubskiej gwary — Bronek, uciekł z rodzinnego domu gdy miał zaledwie osiemnaście lat, zabrał ulubionego konia oraz stary rewolwer dziadka Michała i poniosło go do powstania w poznańskie. On, którego rodzina z dziada pradziada posiadała niemiecki rodowód…
— Alek! Jesteś Niemcem? — przerwała zdziwiona — Nigdy mi o tym nie mówiłeś.
— O czym było mówić?. W samym Gdańsku jest ich kilkadziesiąt tysięcy. Czy to dla ciebie takie ważne?
— Nie… Nie ma znaczenia, ale chciałabym wszystko wiedzieć o tobie i twojej… także mojej przyszłej rodzinie — zaprotestowała gorąco dodając — Moi rodzice też są Niemcami.
— Po ślubie pojedziemy do Poznania ich odwiedzić.
— Oni nie mieszkają w Poznaniu lecz w Berlinie głuptasku — ostudziła jego zapały — z wyjazdem musimy trochę odczekać. Pojedziemy gdy będziemy już rodziną.
— Jak to? Nie jesteśmy? O Boże! Rozumiem. Musimy poczekać na nasze dziecko! Wspaniale! Najpierw pojedziemy z Małym do Jeschau. Dobrze?
— Oczywiście — zgodziła się chętnie — Opowiadaj. Lubię ciebie słuchać.
— Bronek poszedł walczyć o niepodległość Polski. Czy potrafisz to zrozumieć? Nasz dziadek był pruskim oficerem, ojciec niemieckim sierżantem w Regimencie Pionierów, czyli saperów w Toruniu. W pierwszej wojnie był na zachodnim Froncie i został ranny nad rzeką Marną, a Kaiser Willi zawiesił mu order na poranionej piersi. Ile w tym prawdy nikt nie wie lecz ordery i papiery leżą w kredensie.
Alek zapatrzony w dalekie morze opowiadał o rodowodzie swojej rodziny, Wisia słuchała cierpliwie, gdyż w domu nigdy nie mieli czasu, aby porozmawiać na ten temat. Dopiero tutaj zapatrzony w odległy skrawek jasnej plaży zrozumiał postępek starszego brata, którego wielka przygoda i chęć poznania nowego świata wyprowadziła z rodzinnego domu.
— Wkrótce go poznasz. Bronisław i mój kuzyn Florian… Jest lotnikiem w czwartym pułku lotniczym, obydwoje mieszkają w Toruniu, będą świadkami na naszym ślubie — zakończył przydługi monolog — Odpoczęłaś? To czas nam w drogę. Niedługo będziemy w Swarzewie.
Pomógł jej wstać strzepał źdźbła trawy przywartej do długiej plisowanej sukienki. Lubił tę ciemną sukienkę w jaskrawe kwiaty z małym koronkowym kołnierzykiem pod szyją tuszującą widoczne już kształty. Wisia zarzuciła na siebie bordowe bolerko, poprawiła włosy i była gotowa do dalszej drogi. Ze wzniesienia prowadziła wygodna, wyjeżdżona i wydeptana tysiącami nóg, szeroka piaszczysta droga porośnięta po bokach wysoką trawą i pleniącymi się wszędobylskimi chwastami. Szli, jak zawsze trzymając się za ręce. Ze Swarzewa powrócili do domu wieczornym pociągiem.
Niewielki pokryty białym chropowatym tynkiem schowany w zieleni drzew kościółek zbudowany w podzięce „Królowej” przez rybaków i ludzi morza oraz mieszkających tutaj Kaszubów stał w samym centrum miasta przy Świętojańskiej. Od białych ścian głęboką złoconą czernią odznaczały się obrazy, posągi świętych i mały ołtarz z obrazem Matki Miłosiernej nad której głową błyszczała duża srebrna gwiazda „Stella Maris” przewodniczka rybaków. Nad ołtarzem wisiały dziesiątki łańcuszków i krzyżyków, nanizane na grube nitki kawałki jantaru i kolorowe wstążki. Wota wieszano na każdym centymetrze wolnej przestrzeni, związane w warkocze, albo jedno na drugim. W zapachu rozkwitłych w maju bzów i drzew obsypanych kwiatami dzikiej cześni w kościółku schowanym w krzewach pachnącego bzu, ksiądz Adam związał ich stułą na dobre i złe.
— Maj to zły miesiąc na zawieranie ślubów — przepowiadali Kaszubi.
Dobre skończyło się idącą wojną, Zło ciągnęło wspomnieniami przez lata i nie potrafiło tak szybko umrzeć jak Alek. W głębokiej szufladzie kredensu pozostały pieczołowicie przechowywane fotografie i pamiątki. Przetrwały lata jak miłość Wisi dla której nagle zawalił się świat gdy stanęła bezradnie na rozdrożu zagubiona w wielkim świecie. Alek nadal pracował na głównej poczcie przy 10-go Lutego, Wisia żyła swoim spokojnym, codziennym szczęściem. Często spotykano ich na Kamiennej Górze gdzie siadali na swojej ulubionej, schowanej w krzewach fioletowego bzu, wykoślawionej ławeczce, skąd mieli otwarty widok na budujący się w dole basen jachtowy, rybacki port i daleką zatokę. W pogodne dni widać było daleki Hel odznaczający się zielonoczarną kreską od seledynu wody. Przy niewykończonym nabrzeżu zastawionym wiązkami stali i pustymi betonowymi kasetonami cumowały statki białej floty, wśród nich ich ulubiona „Wanda” i „Jadwiga”. Wysokimi masztami kołysało kilka smukłych pełnomorskich jachtów o przewieszonych rufach. Wchodzący w morze solidny wysoki betonowy falochron zza którego w terkocie silników i kłębach czarnych spalin wychodziły na połów śledzia, przysadziste, żółto malowane rybackie kutry z czarną linią nadburcia, osłaniał nabrzeże przed spiętrzonymi falami. Na wantach trzepotały kolorowe proporczyki morskiego kodu. Wychodzące na spokojne wody zatoki ciężko przewalały się z burty na burtę, zapadały w bruzdach przybojowej fali i wysoko unosząc szerokie, mocne dziobnice rozbijały w bryzgach piany nadchodzące szeregi seledynowoszarych grzywaczy. Wzdłuż niskich burt wisiały zwinięte sieci, zwoje szorstkich konopnych lin i wielkie odbojnice plecione z sizalu. Nad rybackim portem zalegał fetor rybiego śluzu i rozkładających się rybich wnętrzności, o które z przenikliwym skrzekiem i piskiem walczyły chmary morskiego ptactwa. Niektóre kutry zarzucały sieci na sielawkę już na _Małym Morzu_, inne, kryjąc za sklepieniem widnokręgu, płynęły nie bojąc się morza w stronę Bornholmu gdzie na niespokojnych wodach zarzucali sieci na tłuste srebrzyste _bretlingi_. Za kilka dni powrócą do macierzystego portu pełne złowionych ryb kołysząc z burty na burtę i kopcąc spalinami.Rozdział drugi
Rodzina
Wujostwo, Stefan i Anna Pluta*, mieszkali na Świętojańskiej w wielkiej kamienicy z dużym i jasnym hollem oświetlonym dwoma błyszczącymi kandelabrami zwisającymi z wysokiego sufitu ozdobionego sztukaterią. Z hallu na pierwsze piętro prowadziły szerokie marmurowe schody ozdobione poręczami wspartymi na rzeźbionych balaskach. Na ostatnie piąte piętro, gdzie mieszkali wujostwo wjeżdżało się wygodną powolną windą. Na ostatnim piętrze — tutaj mamy spokój i posiadamy trochę więcej komfortu tłumaczyli — posiadali własne pięciopokojowe mieszkanie bez balkonu, lecz wielkimi oknami wychodzącymi na zawsze rojną ulicę, oraz widokiem na stok Kamiennej Góry. Jeden z pokoików zajmowała Wisia pracująca w należącym do wujostwa salonie konfekcji oferującej prawie wszystko, począwszy od rękawiczek po płaszcze, kurtki i futra. Na manekinach stojących w dwóch olbrzymich witrynach prezentowały się płaszcze i garsonki, futra i garnitury, skarpetki i modne w tym okresie trzewiki od słynnego Baty_._ Pewnego wiosennego dnia, wysoki przystojny młody człowiek w mundurze, spotkał w salonie swoje szczęście z którym postanowił przejść przez życie do miejsca gdzie śmierć ich rozłączy.
Alek pracował na poczcie i tam także mieszkał w małym służbowym niewygodnym pokoiku na poddaszu bez dostępu do wanny i prysznica i siłą rzeczy był zmuszany kilka razy dziennie przebiegać cztery piętra drewnianych schodów, co pozwalało utrzymać kondycję.
— Pan się przemęcza — stwierdzał dyrektor — Niech pan nie biega.
— To dobry trening panie prezesie — oponował z uśmiechem.
— Jeszcze się pan rozchoruje. Kto wtedy pana zastąpi — z egoistyczną troską w głosie.
— Wie pan, dyrektorze, że biegałem tak szybko jak Walasiewiczówna — tłumaczył — Co do zachorowania? Jestem odporny na wszelkiego rodzaju choroby i infekcje. — Oby sprawdziło się w życiu — dodał prezes.
Prezes był zachwycony pozyskaniem Alka, gdyż nie zawsze trafia się młody człowiek znający oprócz polskiego także język niemiecki, grekę i łacinę i mało tego, chcący pracować na poczcie, co nie było szczytem jego marzeń. Stenotypować nauczył się w kilkanaście dni. Państwowa praca, o której marzyli nieliczni, gdy miało się dwadzieścia cztery lata, sama w sobie była dla Alka awansem.
W tym czasie mieszkali osobno, Alek na poczcie, Wisia u ciotki Anny siostry jej matki mieszkającej od kilkunastu lat w Berlinie. Wisi ojciec pracował w koncernie Siemensa na stanowisku dyrektora odlewni, był także członkiem narodowej partii Niemiec (NSDAP). Przed kilku laty Wisia zerwała kontakt z despotyczną matką wyjeżdżając do Gdyni do wujostwa. Przyjęto ją z otwartymi rękami oferując jeden z pokoików oraz pracę w salonie. Od tego czasu wujostwo nie czuli się samotni. Alek postanowił, że po ślubie powinni poszukać mieszkania i zamieszkać razem. Wujostwo byli niepocieszeni.
— Przecież możecie mieszkać u nas — tłumaczyli — Miejsca jest wystarczająco dla nas wszystkich. Weźmiecie tamte dwa pokoiki z kuchenką i widokiem na Kamienną Górę.
— Komornego od was przecież nie weźmiemy — dodawał wuj Stefan, — Czego wam jeszcze będzie potrzeba?
— Ciociu, Wujku, jestem szczęśliwa i wzruszona waszą troską, dziękuję wam za wszystko. Jesteście dla mnie tacy dobrzy…
— Co stoi na przeszkodzie, abyście nie mogli u nas zamieszkać? Będziecie przecież u siebie — przerwała ciotka Anna.
— Czy zdajecie sobie sprawę jak trudno o mieszkanie? — tłumaczył wuj Stefan.
— Doceniam waszą troskę, kochani. Damy sobie radę i znajdziemy mieszkanie…
— Co zaoszczędzi wam wielu nieprzespanych nocy — przerwała z uśmiechem Wisia.
— Jedno jest pewne… — odezwał się wuj — Zawsze możecie na nas liczyć.
— Gdybyście nie znaleźli mieszkania. Przychodźcie — dodała tuląc ich do obfitego biustu.
W trzydziestych latach bardzo trudno znaleźć mieszkanie w mieście które rosło budując nową historię. Miasto i port nad polskim morzem potrzebowały rąk do pracy i mieszkania były na wagę złota. Poszukiwanie własnego kąta zaprowadziło ich na poddasze domu przy Placu Kaszubskim. Budziszowie przyjęli ich z otwartymi ramionami i całym sercem. Budziszowa miała stragan w Hali Targowej handlując rybami, Budzisz rybaczył z dwoma dorosłymi synami. Mieszkanie u Budziszów traktowali tymczasowo mając w planie budowę domku na wzgórzach Wielkiego Kacka __ z widokiem na daleką zatokę.
Alka, jak wielu chłopców w jego wieku, goniło na morze. Postanowił po ukończeniu nauki w gimnazium studiować w Szkole Morskiej. Gimnazjum w Świeciu ukończył z najlepszą notą obiecując sobie wiele po egzaminach do morskiej uczelni, lecz wyrok lekarskiej komisji obrócił marzenia w niwecz. Alek był krótkowidzem. Zaproponowano mu studiowanie na wydziale administracji, lecz w zapiekłym żalu nie przystał na ofertę. Załamany powrócił do Jeżewa zdając sobie sprawę, że pozostanie na gospodarstwie zniweczy jego przyszłościowe plany. Nie nadawał się, jak jego dziad na gospodarza folwarku, setek hektarów ziemi i lasu. Nie pociągała go ziemia, orka i chodzenie za końskim ogonem. Nie nęcił także ożenek z bogatą gburską córką wnoszącą pokaźny spadek w postaci kilkunastu hektarów dobrej ziemi.
— Knopie __ wal se w łeb. Tyla ziemia — tłumaczył ojciec wściekły na syna, który nie chciał, albo nie potrafił rozumieć, że w ziemi kryje się bogactwo — Ziemi nikt nie ukradnie. Razem będziemy uprawiać.
— Ja nie zostanę ojciec — sprzeciwił się ojcu — Nie pociąga mnie ziemia.
— Kto zostanie na gospodarce? Kto?! Przecież nie Max, ani Edmund ani Józef, bo za młody. Nie da rady.
W zapiekłej złości ni słowem nie wspomniał o Bronku.
— Pozostały jeszcze Stasia i Józefa — oponował Alek.
— Coś powiedział?! Kto?! Dziewuchy?! Ziemie mam oddać w obce łapy! — stary wściekł się, zachrypł od krzyku i zapluł, duszony atakiem astmy.
Alek myślał, że ojca trafi apopleksja. Nie trafiła, lecz nie odzywali się do siebie przez dwa lata. Kilka tygodni później, odezwała się ulubienica ojca, Stasia najstarsza córka pracująca w Banku Rolnym w Grudziądzu. Tak, jak i bracia nie potrafiła lub nie chciała pracować na roli. List nadszedł miesiąc po ślubie informujący, że wyszła za mąż za kapitana rezerwy Wehrmachtu, Kurta Meinhardta*. Bez zgody ojca! Takiego dyshonoru nie potrafił jej wybaczyć. Po kilku dniach wypełnionych piorunowaniem, spluwaniem czarną tytoniową papką, pogodził z faktem posiadania niespodziewanego zięcia. W trzydziestym dziewiątym kapitan Meinhard* poszedł na front. Stasi pozostały tylko wspomnienia oraz nieliczne zdjęcia trzymane w szufladzie komody. _*_ autent.
Głęboki wózek miał wielkie szprychowe koła, mnóstwo różowych koronek spod których widać błękitne oczy i mały sterczący różowy nosek. Reszta pomimo ciepłych dni była szczelnie opatulona różowym kocykiem. Nawet rączkami nie mógł poruszyć. Wyglądał, jak mała pluszowa kukiełka. Alek szczęśliwy, jak przystało na młodego tatę, powoził pojazdem. Wychodząc na spacery z żoną i dzieckiem zakładał wyjściowy mundur i wyglansowane do połysku trzewiki dostosowując swój krok do drepcącej obok Wisi uwieszonej jego ramienia. Skrótem obok kina „Morskie Oko” przechodzili na Skwer Kościuszki będący dla Gdynian miejscem codziennych spacerów. W każdą niedzielę po w mszy, skwer przeobrażał w szeroki, zapchany tłumem deptak, miejsce towarzyskich spotkań i nieoficjalny wybieg pokazu mody. Wisia nie zakładała na spacery ani etoli, ani srebrnego lisa, jak żony znaczących w mieście mężów, czy karakułowego futra, ponieważ o takowych mogła pomarzyć. Latem wystarczała jej sukienka z białym koronkowym kołnierzykiem, jesienią płaszczyk i wdzianko, zimą, prezent od wujostwa, futerko z białych króliczych łapek.
— Nie będę się stroiła na spacer z dzieckiem — tłumaczyła się przed sobą.
— Jesteś i tak najpiękniejsza ze wszystkich — mówił Alek do uszczęśliwionej żony — Masz rację nie musisz się stroić idąc na spacer tylko… Z dzieckiem.
Zaśmiewali się z wyfiokowanych matron przystrojonych w kokardy, żabociki, sznury prawdziwych pereł, korale z agatów, ametystów, kogucie pióra, kroczących z przesadną powagą obok wpakowanych w sztywne kołnierzyki mężów przed którymi tuptały wykrochmalone na sztywno dzieci. Na skwerze zawsze gwarno, wesoło, gdzieś od strony nabrzeża, jak w każdą niedzielę słychać skoczne kaszubskie melodie. Wokoło kapeli braci Brezów zawsze zbierał się kolorowy tłum ludzi. Wzdłuż bulwaru stoiska z pamiątkami, lodami, cukrową watą, pachniało palonym karmelem, wanilią i anyżowymi cukierkami, zmieszanego ze słonawym zapachem morza i wędzonych ryb. Po skwerze ganiały wiatry, szczególnie dotkliwe gdy nad morzem szalały wiosenno — jesienne sztormy. W takie dni wiatr pędził od strony morza wzdłuż skweru, szerokich ulic 10- go Lutego i Starowiejskiej, siekł deszczem, wyrywał z rąk parasole, zrzucał z głów czapki i kapelusze, pędząc w stronę morenowych wzgórz gdzie zatrzymywały go w biegu wysokie sosny szumiące tak samo, jak wzburzone morze gnające rozszalałe, stające dęba spienione grzywacze. W takie dni w morze nie wychodził żaden kuter.
Alek zarabiał wystarczająco dużo, ażeby zapewnić rodzinie dostatnie życie oraz cokolwiek odłożyć, więc nie informując Wisi odkładał połowę państwowej pensji na budowę domu. Mały, któremu nie nadali imienia po pradziadku, rósł — jak mawiała ciocia Józia, starsza siostra Alka — jak na młodziach_*._ Józia była przełożoną pielęgniarek w zakładzie dla umysłowo chorych w Świeciu, przyjeżdżała do Gdyni zobaczyć małego bratanka przekazując mu całą miłość. Siostry były bezdzietne. Szczęście całej trójki trwało i trwało, byli pewni, że potrwa wiecznie, żyli spokojnym, szczęśliwym życiem. Mijały miesiące i lata, śnieżne, wilgotne zimy pełne rozchlapanego śniegu, pachnące kwiatami wiosny, aż nadszedł gorący, suchy czerwiec wyganiając ludzi z miast nad jeziora i piasek morskiej plaży. Lato przyniosło także niepokój. _*_ młodzie — drożdże
Zaczęto mówić o wojnie. W Wolnym Mieście Gdańsku wyrostki z Hitlerjugend zrywali i niszczyli polskie skrzynki do listów, polskim pocztowcom wlewali do toreb farbę niszcząc znajdujące w nich przesyłki. Na nielicznych w mieście polskich sklepach zamalowywano napisy i nazwy z ulic Wolnego Miasta znikała polska mowa, jedyna polska poczta zamieniała się w koszary. W Gdańsku już otwarcie mówiono o wojnie, ale jeszcze nie otwarto bram przez które z wyciem pożogi wylecą jeźdźcy Apokalipsy, lecz ziemia drżała już w posadach. Wzdłuż kraju leciał niepokój. Dwa sąsiadujące z sobą narody nie potrafiły żyć z sobą w pokoju. W Gdańsku odprawiano nocne Fackelmarsch i antypolskie manifestacje. Miasto opanowały paradne czarne i brunatne uniformy wśród których nie widać polowych mundurów grenadierów piechoty czekających na rozkaz do ataku na granicy Wschodnich Prus w Tczewie nad Wisłą i za mostem w Kieżmarku. Przebąkiwano o pakcie Hitlera ze Stalinem, głośno i z nadzieją o umowie pomocy między Polską, Francją i Anglią. Mówiono o mobilizacji odkładanej do ostatecznej chwili, ażeby nie eskalować i tak wystarczającego napięcia. Niemcy nie chcieli już wąskiego tranzytowego korytarza z Prus do Vaterlandu*. Chcieli Polski. Całej! W kraju wrzało jak garnku. Placówka celna na Westerplatte stała w gotowości bojowej. Z kolorowych plakatów ulatywał niemy krzyk napuszonego ministra Becka. — „Nie oddamy nawet guzika od munduru.” Generałowie wymachiwali szabelkami. Na szarym niebie przelatywały nieliczne eskadry zbyt powolnych samolotów. Na polach poligonów pędziły przestarzałe, słabo uzbrojone tankietki wzniecając spod gąsienic tumany brunatnego pyłu. __ Przez kraj, furkocząc proporczykami lanc, galopowały szwadrony kolorowych ułanów. Mieli nie oddać ani guzika od płaszcza, oddali guzik wraz z płaszczem. Nie pomogło bohaterstwo. Na nic poświęcenie, gdy nie było czym walczyć. Kosynierzy? Gdyński „Głowacki” nie chciał iść przeciw niemieckim czołgom. Stojący na redzie Nowego Portu „trojański koń” Kriegsmarine pancernik „Schleswig Holstein” rozstrzeliwał walczące Westerplatte patrzące prosto w oczy teutońskim rycerzom. Rozstrzelano nielicznych pozostałych przy życiu obrońców Poczty Polskiej. Miejski dworzec nie potrafił obronić się przemocy wywieszając białe flagi. Nad Oksywską Kępą dudniły działa. Hel się nie bronił, Hel walczył chociaż znikąd nadziei. Zostali sami przeciwko przemocy przygniatającej ich do ziemi nawałą żelaza, ognia i stali. Zachód czekał stojąc z bronią u nogi zadając sobie pytanie; Czy warto umierać za Gdańsk? Zachód czekał, czekał swego przeznaczenia mającego go rzucić na kolana. Nikt wtedy nie zdawał sobie sprawy, że Wolne Miasto było dla Hitlera pretekstem do wszczęcia światowej zawieruchy. Wschodni _brat_, stalowym zagonem i szwadronami kawalerii Budionnego __ uderzył w odkryte plecy słowiańskiego brata. Tysiące poszło w plen, setki rozstrzelano w lasach Katynia, wywieziono na Syberię do Kaługi, Workuty i za Ural. Nie stało sił, aby oprzeć przemocy i zdradzie, więc umierali. Musieli umrzeć, lecz pamięć o nich nie mogła umrzeć. Nie umarła. W Gdańsku zapanował brunatny terror, zapełniła się polskimi więźniami słynna wyższa Viktoria — Schule dla dziewcząt przy Holzgasse. Zapełniły polskimi mieszkańcami miasta cele więzienia Schiesstange i przygotowany już w sierpniu obóz w Nowym Porcie i Sztutowie do których zwożono transporty polskiej inteligencji, duchownych oraz misjonarzy z Górnej Grupy pod Świeciem. Władzę nad „Wolnym __ Miastem” przejął pochodzący z Fürth w Bawarii były urzędnik bankowy Albert Forster, Gauleiter na dystrykt Prus. Nad miastem zapadła brunatna noc przemocy.
Biała fregata „Dar Pomorza” na długo przed tragicznym wrześniem odleciała na skrzydłach wiatru. Swoją piękną, tragiczną historię na falach oceanów wypisał podwodny okręt „Orzeł”, dumne transatlantyki przeszły na oceanach świata bojowy chrzest sławiąc imię polskiego marynarza. Miasto wyglądało, jak wymarłe zawarto na głucho bramy i okna z których nie zwisają białe chorągwie. Tutaj nikt się nie poddał. W złowrogą ciszę miasta wdarły się obce odgłosy, łomot gąsienic pancernych kolosów, warkot szarych motocykli z przyczepami z zamontowanym na nich ciężkim ( MG ) karabinem maszynowym i zgrzytający odgłos podkutych buciorów tłukących o bruk ulic. Żołnierze — najeźdźcy maszerowali całą szerokością ulicy w takt marszowej piosenki powtarzając wesoły refren… Heilli_,_ heillooo._._.
W mieście słychać obcą gardłową mowę i śmiech okupanta. Na oczach zamarłego ze zgrozy świata… ukrzyżowano naród.Rozdział trzeci
Dzieciństwo
Szczęście zerwane jak nizany słońcem naszyjnik z pereł rozpadał się na tysiące zagubionych zniszczonych szczęść, rozleciał po ziemi oranej żelazem wojny i nie pozbierasz okruchów zasianych, jak ziarno, które wzejdzie kiedyś nowym życiem.
Rok przed wrześniem trzydziestego dziewiątego Wisia, wyjechała z dzieckiem na Kujawy do krewnych, Alek urzędnik państwowy __ musiał pozostać w urzędzie w Gdyni, gdzie od dawna wiedziano o nieuchronnie zbliżającej się wojnie. W tym czasie był śmiertelnie chory, co skrzętnie ukrywał przed żoną i dalszą rodziną. Latem przeniesiony służbowo do Torunia zmarł 12 grudnia 1938 r. Czarną trumnę wieziono na katafalku wielkiego karawanu ciągniętego przez cztery okryte krepą konie. Na trumnie paradna czapka i wiązanka róż, wieńce i kwiaty. Przed trumną poczet sztandarowy i wojskowa orkiestra. Za trumną bracia i siostry. Bronisław w paradnym wojskowym mundurze, Josef, jak zawsze z odkrytą głową, przyjaciele, koledzy, krewni i znajomi. Dla Wisi zawalił się świat. Mały Kuba dreptał obok ubranej na czarno matki zdziwiony dlaczego Mama płacze. Jeszcze zbyt mały, ażeby pojąć zawiłości ludzkiego życia, szczęścia i tragedii, radości i smutku. Dopiero po kilkunastu latach dotkliwie odczuje brak ojca.
Wisia i Alek
Poddasze. Mansarda. Skośne ściany pomniejszały skromny metraż mieszkania sprawiając wrażenie jakby mieszkali w pudełku po cukierkach. Skośny sufit był tak niski, że Alek chodząc po mieszkaniu bezwiednie chylił głowę omijając wiszące lampy. Pokoik i kuchenka, małe, ciasne, że nie pomieścisz radości i mieszkającego tutaj szczęścia. Dwa małe okienka na których niebieskie koronkowe firanki spoglądały w głąb Świętojańskiej i Plac Kaszubski zryty wykopami pod powstający tutaj szpital. Wielki plac budowy poznaczony był wykopami, obrysowany betonem fundamentów, pocięty rosnącymi z dnia na dzień ścianami, wypełniony regularnymi stertami cegieł, poznaczony wiązkami stalowych prętów, zawalony stosami worków z cementem i sztaplami desek na szalunki. Pośród panującego bałaganu krzątają się murarze, zbrojarze, armia cieśli i wszelkiego rodzaju pomocników noszących deski, mieszających beton i uprzątających teren zawalony budowlanym sprzętem. Na budowie gwar, krzyki, nawoływania pracujących zagłuszane łomotem pneumatycznych młotów i klekotaniem betoniarek. W krótkich odstępach na plac budowy zajeżdżały przeznaczone do ciężkiej pracy‘perszerony’ ciągnąc lory załadowane do granic możliwości gruboziarnistym żwirem. Szły noga za nogą naprężając mięśnie szerokich piersi i grzbietów poznaczonych ciemnymi plamami potu. Z rozwartych szeroko chrap buchało parą ciężkiego oddechu. Słychać trzask batów, nawoływania i przekleństwa woźniców. Pomocnicy murarzy przesiewali przez wielkie sita gruby żwir sypiący czystym złotym piaskiem. Inni mieszali betonową zaprawę, murowali ściany lub zalewali betonem stalowe konstrukcje ścian. Dwa pracujące na budowie dźwigi podawały belki, deski i szachtliki pełne płynnego cementu na wyższe poziomy ukończonych stropów. Drewniane rusztowania pięły się wysoko ponad wyznaczoną granicę dachu czteropiętrowego budynku. Pracę na budowie rozpoczynano o bladym świcie, kończono w zapadającym zmroku i światłach ulicznych lamp.
WISIA I ALEK
Bywały dni, gdy mieli czas popatrzeć na robotników pracujących przy budowie szpitala. Siadali wtedy na małej ławeczce przed okienkiem oparci na szerokim parapecie spoglądali na krzątających się ludzi. Zajęci sobą prowadzili rozmowę przeplataną marzeniami. Okienko zamykali gdy syrena oznajmiała koniec pracy budząc ich z marzeń.
— Dzisiaj nasz dom jest najwyższy ze wszystkich — monologował Alek — lecz niedługo szpital będzie sięgał ponad inne dachy…
— I zasłoni nam słońce. A moje kwiatki? — spytała Wisia z przerażeniem.
— Nie zasłoni słońca głuptasku. Słońce wstaje nad zatoką w południe jest wysoko na niebie i wtedy świeci prosto w nasze okna — tłumaczył obejmując ją ramieniem spoglądał na budujący się dom — Szpital nie będzie przeszkadzał… przeciwnie, będzie nam potrzebny — dokończył spoglądając wymownie na jej smukłą kibić. — Wstydź się — pacnęła go po ramieniu i zaniosła śmiechem.
Trzecie z okien ich małego mieszkanka wychodziło na zawsze rojną i hałaśliwą ulicę Portową ciągnącą zakolem na szeroki łukowato spięty most przerzucony wygiętą stalową konstrukcją nad leżącą w dole plątaniną torów. Płaty stalowej blachy, kątowników i stalowych profili tworzyły ażurową konstrukcję połączoną tysiącami błyszczących w słońcu nitów wspinających błyszczącymi w słońcu szeregami po łukach przęseł, spinając wiązania zastrzałów, wzmocnień i gromadą szarych łebków obsiadających każdy centymetr łączonych blach. Wyglądały jak małe grzybki wepchnięte w stalowe poszycie przęseł. Pod mostem po torach lśniących szarym połyskiem dudniły towarowe pociągi buchając kłębami czarnego, smolistego dymu i sypiąc iskrami podchodziły do portowych pirsów. Na wagonach skrzynie, wiązki stalowych prętów powiązanych taśmą, arkusze blachy tłustej od konserwującego je oleju, stosy desek i węgiel, węgiel, węgiel. Wagon za wagonem. Setki i tysiące wagonów węgla błyszczącego kryształkami miki. Węgiel był czarny jak najczarniejsze sztolnie śląskich kopalń. Pociągi jechały w stronę portu i statków wspinających wysokimi burtami ponad pirs nadbrzeża wznosząc ponad wodę niezgrabne rufy obciążone wielkimi łopatami śrub o burach obrośniętych wodorostami i algami W szeroko otwarte luki sypał się węgiel, czarny pył zasłaniał słońce wyglądające jak zawieszony na błękitnym niebie miedziany talerz.
Na drobnicowce ładowano drewno i stal, worki soli warzonej w Wieliczce i Solvayu, oraz olbrzymie skrzynie przykryte zielonym brezentem. Wysokie burty statków sięgające ponad dachy portowych magazynów zanurzały się coraz głębiej i głębiej, aż po białe szerokie linie pasów wyznaczających register tony. Tylko dotąd i ani stopy więcej, wtedy portowe żurawie kończyły swój pracowity dzień, zginały długie ramiona wysięgników, uwalniały od haków i czerpaków którymi potrafiły jednym kęsem olbrzymich szczęk zaczerpnąć pół wagonu węgla. Zapadał zmierzch i nad portem, miastem i zatoką zapadała cisza. Cichł wiatr, za morenowymi wzgórzami porośniętymi wysokim sosnowym lasem zachodziło słońce malując niebo krwistą czerwienią, seledynem, złotem zwiastując kolejny piękny dzień. Na morenowe wzgórza wchodził mrok tulił do stóp szurpatych, poskręcanych wiatrami drzew i fioletowym cieniem chował pod nawisy wyniosłych sosen pochylonych wichrami i przygiętymi do ziemi jakby kłaniały leżącemu w dole miastu i dalekiemu szaremu morzu. Mrok wchodził między krzewy jarzębin, czarnego bzu i czeremchy, schodził krok po kroku w stronę leżącego w dole miasta rozświetlonego setkami ulicznych lamp. Miasto ściśnięte z dwóch stron zakolem zatoki i morenowymi wzgórzami wychodziło w stronę Orłowa, Redy, Obłuża i Oksywia w stronę dalekich Kolibek __ leżących na pograniczu dwóch narodów wyznaczając granice Wolnego Miasta. Granice młodego portowego miasta siągały od morenowych wzgórz jak macki wielkiej ośmiornicy w stronę Kacka i Oksywia, Orłowa i Witomina zabierając ziemie pod nowe domy, urzędy i place. Młode, jeszcze niewielkie miasto żyło z morza, portu i handlu ze światem. W centrum miasta, wzdłuż Świętojańskiej, Abrahama, Starowiejskiej i 10-Lutego bogactwo i nowoczesność. Wokół miasta jak bluszcz na zdrowym pniu drzewa, wyrastały pierwsze osiedla Meksyku i Ameryki, osiedli miejskiej biedoty i sezonowych robotników dla których zabrakło pracy przy budowie miasta i portu. Domki sklecone z gruzu, desek i trzciny bardziej zasługiwały na nazwę kurników i drewutni niż mieszkalnych siedzib, stawiali na stokach morenowych wzgórz i łąkach nad bagnistym rowem zwanym pogardliwie „Kaczą Rzeką” płynącym przez podmokłe łąki w stronę morza. Pierwsze _slumsy_ wyrastały jak grzyby po deszczu na nieużytkach, piachach i wyrobiskach daleko na obrzeżach budującego się bogatego miasta. Stawiano je z myślą o przetrwaniu zimy, aby przeżyć w nich najgorszy okres bezrobocia, przejściowej flauty, a nie, aby mieszkać i żyć. Wbrew przepowiedniom przetrwały lata. Właśnie tam na wzgórzach Małego Kacka, Alek chciał postawić rodzinny dom. Znaleźli nawet miejsce skąd widać daleki krąg wolnej przestrzeni, las, dalekie morze i leżące w dole miasto. Miejsce było dobrze wybrane. Wysoko i sucho. Niedaleko od wybranej działki stał otoczony ogrodem z niskimi owocowymi drzewami rodziny dom drugiego już pokolenia Zimermanów. Władek był kilkanaście lat starszy od Alka, doczekał czwórki dzieci, posiadał także własny kuter wypływając w morze z dwoma starszymi synami. Zaraz chciał użyczyć rąk do pracy i prądu.
— Kabel poprowadzisz górą… O tu! — wskazał wielkim paluchem na stojący między drzewami słup — Tylko musisz wykopać studnię. Z wodą tutaj kiepsko. Żyła leży bardzo głębko.
— Będę wiercić — postanowił Alek — Wyjdzie szybciej i taniej.
Alek potrafił dobrze liczyć, za oszczędzane przez trzy lata pieniądze mógł przeznaczyć na rozpoczęcie budowy, lecz nie przewidział najgorszego, nadchodzącej wojny. Jeszcze nie było jej słychać, lecz wiatr przynosił wieści i gnał burzę, która rozwieje jego marzenia. Na razie żyli swoim szczęściem oczekując spotkania z nowym życiem, które nie wiadomo — kto z nich ponosił winę — zwlekało z roku na rok nie kwapiąc się zapukać do drzwi ich mieszkanka. Alek oczekiwał syna, Wisia córki. Wieczorami gdy sprzątnęła ze stołu talerze i kubki po posiłku wiedli długie dysputy o kolorowej przyszłości we troje. Zdarzały się także dni inne od codziennych, gdy od strony Dworca Morskiego doszło znajome buczenie okrętowej syreny. Znak dla mieszkańców miasta, że z dalekiego rejsu powrócił jeden z trzech transatlantyków* oznajmiając się potężnym, głębokim basem okrętowych syren. Wtedy jak małe dzieci trzymając się za ręce biegli do portu je powitać. Nie potrafili spokojnie usiedzieć w domu. Wszędzie było ich pełno_._ *„Batory” „Piłsudski” „Kościuszko”
W domu zatrzymywała ich tylko zima i to na krótko. Ledwo wiatr przegnał sypiące śniegiem chmury, opatuleni w płaszcze podbite króliczym futerkiem prezentem od wujostwa mającego przy Świętojańskiej* salon konfekcji ciężkiej, brnęli w puszystym śniegu w kierunku mola gdzie spięty z nabrzeżem cumami i wąskim trapem, zimował nowy nabytek floty, żaglowiec szkolny „Dar Pomorza” __ drapiąc wysokimi masztami nisko obwisłe mlecznoszare chmury. Rozkrzyżowane nad pokładem reje z których zdjęto białe płachty żagli obsiadało krzykliwe morskie ptactwo. Wzdłuż pokładu — od rufy po dziobnicę ozdobioną złotym galionem — chodził wachtowy marynarz ubrany w sztormową granatową kurtkę „zbijający” od czasu do czasu zmarznięte ręce. Żaglowiec spał. Od leżącego po przeciwnej stronie portu rybackiego dochodziło głośne terkotanie wypływających na zatokę żółtych kutrów i skrzek kołujących nad nimi rybitw. Morze było szare, stalowe, sine kołyszące ciężkimi jak roztopiony ołów falami.
Tegoroczna zima obficie sypnęła śniegiem przynosząc z sobą goniące wzdłuż ulic sztormowe wiatry, kilka dni sypało drobinami ostrego jak piasek śniegu przykrywającego miasto grubym, błyszczącym w słońcu kożuchem. Rosnący na morenowych wzgórzach las pokryty zmarzniętą śniedzią wyglądał jak olbrzymi, spiętrzony nad miastem lodowiec. Tej zimy dozorcy mieli pełne ręce roboty nie nadążając odgarniać kopnego śniegu zawalającego ulice w którym grzęzły nie tylko miejskie autobusy. Na morenowych wzgórzach śnieg zalegał prawie do wiosny, która nadeszła wcześniej niż zwykle obficie obdarowując słońcem zmarzniętą ziemię. Tegoroczną zimę spędzili w domu, Alek ukończył asystencki staż, awansował co przysporzyło mu więcej obowiązków i wyższą państwową pensję z której odkładał na budowę wymarzonego domu. Pewnego wieczoru siedząc na kanapie i słuchając radiowych wiadomości ustalili termin ślubu oraz pieszej pielgrzymki do Swarzewa.
— Na intencje ślubu… — rozpoczął Alek — Odprawimy pielgrzymkę do Swarzewa.
— Tylko ślubu? — odezwała się Wisia z przekąsem — Tylko ślubu. Czy kogoś nie zapomniałeś… kochanie?
— Ależ nie! — pospieszył z udawanym przestrachem — Także w intencji naszego dziecka — uśmiechnął się całując w czoło — Naszego synka…
— Mojej małej dziewczynki — przerwała.
— Zgadzam się nawet na dziewczynkę — chciał się podroczyć.
— Co znaczy nawet? Ty nieznośny kocurze…
Przekomarzali dłuższą chwilę ustalając termin pielgrzymki do kościółka w Swarzewie, aby pokłonić __ Kaszubskiej Królowej i prosić o spełnienie największego dla nich szczęścia. Pod koniec kwietnia w jeden z rozświetlonych słońcem dni — słońce ledwo wzeszło nad spokojnym morzem — wybrali się per pedes przez Redę i Babie Doły do dalekiego Swarzewa. Wiosna okryła już ziemię bujną soczystą zielenią i pełnymi garściami obsypała kwiatami.
Z południa ciągnęły klucze lecących nisko dzikich gęsi, zwichrzone chmary drobnego ptactwa, dostojne szare żurawie siadające na podmokłych bagnistych łąkach nazywanych przez autochtonów „Holendrami”_,_ nazwą __ zapożyczoną od holenderskich osadników osadzonych tutaj przed ponad trzystu laty przez puckiego starostę osuszających depresyjne łąki zalewane corocznie przez jesienne sztormy. Jeszcze dzisiaj można było zobaczyć ciągnące wzdłuż klifowego brzegu resztki rozmytych ziemnych wałów mających zatrzymać rozszalałe grzywacze pożerające kęs za kęsem klifowe wzgórza. Dzisiaj porośnięte poskręcanymi przez morskie wiatry karłowatymi sosnami, krzewami pomarańczowego kolczastego rokitnika i ostrymi jak brzytwa trawami stanowiły niemy relikt tamtych czasów, wspomnieniami ciężkiej pracy osadników przybyłych z dalekich Niderlandów.
— Popatrz Wisiu!. Żurawie zaczynają kołować. Napewno siądą na Karwieńskie Błota — wskazał ręką na szybujące ptaki — Szukają suchego miejsca pod lęgowisko.
— Ty wszystko wiesz Alek — stwierdzała pełna podziwu dla swego mężczyzny.
Zawsze nazywała go spieszczonym imieniem uważając, że jest bardziej odpowiednie aniżeli brzmiący z niemiecka Alex.
— Moja mała kobietko — uśmiechał się wesoło — Nie wszystko. Nie wszystko. Życia nie wystarczy, aby wszystko poznać i zrozumieć. Może kiedyś nasze dzieci… Oczywiście pod warunkiem, gdy mądrzy ludzie skonstruują kiedyś takie urządzenia pozwalające więcej zobaczyć i usłyszeć. Mamy przecież już radio i kino, samoloty i Zeppeliny. Na poczcie mamy telegraf z dalekopisem i możemy porozumieć z całym światem — tłumaczył uwieszonej jego ramienia Wisi — Świat idzie dużymi krokami do przodu kochanie i tylko nieliczni mogą za nim nadążyć. W trzydziestym czwartym, niemieccy inżynierowie dokonali pierwszego na świecie eksperymentu przesyłając obraz na odległość.
— Przesyłać? Obraz? — w pytaniu nieskrywany podziw.
— Tak kochanie, obraz tego co dzieje się w rzeczywistości. Wyobraź sobie — rozgadał się zafascynowany nowością, która niedawno ujrzała świat — Wyobraź sobie, widzimy co dzieje się na całym świecie i to bez wychodzenia z domu. Nawet kino nie będzie potrzebne.
— Kino nie będzie potrzebne? — z nieukrywanym przestrachem — A mój Valentino? A Gabin. Bogart. Nie wspomnę o Poli Negri, czy Marlenie Dietrich.
— Przyrzekam, że do kina będziemy chodzili zawsze. A teraz przyspieszmy kroku.
W południe doszli zmęczeni i szczęśliwi __ do łąk otaczających leżący nad zatoką Puck skąd niedaleko do Swarzewa. Zmęczeni daleką drogą przysiedli na chwilę na trawiastym stoku skąd mieli otwarty widok na_ _rybacki port, wiekowy ratusz, czerwone dachy mieszczańskich kamieniczek pamiętających dawną świetność miasteczka, strzelistą wieżę kościółka i całą zatokę zwaną przez Kaszubów małym morzem. Alek zdjął okulary wystawiając do słońca smagłą, szczupłą twarz, Wisia podciągnęła kolana do podbródka oplatając je ramionami wsparła głowę na splecionych dłoniach wsłuchując w szum wiatru i daleki szelest fal wchodzących na plażę.
— Musisz odpocząć — odezwał się gładząc po kasztanowych włosach obciętych „na pazia” — Już niedaleko. Z powrotem pojedziemy pociągiem. Mamy trochę czasu, więc opowiem tobie o brackim… __ O moim starszym bracie Bronku. Dobrze?
— Posłucham… i trochę odpocznę.
— Posłuchaj lekcji historii Polski, której maleńka część związana jest z naszą rodziną. Tutaj właśnie na tym leżącym w dole skrawku puckiej plaży w dwudziestym roku generał Haller wrzucił do morza złoty pierścień.
— Złoty pierścień? Dlaczego? Pogniewał się z żoną? — zdziwiła się Wisia potępiająca ogólnie brak nawyku oszczędzania pieniędzy i trudno było jej pojąć, że ktoś bez powodu wrzuca w morze złoty pierścień. Nigdy nie słyszała o zaślubinach Polski z morzem.
— Wiesz, że mój bracki_._ Jak kto? Mój najstarszy brat __ Bronek — zapominał, że Wisia pochodząca spod Poznania nie rozumie kaszubskiej gwary — Bronek, uciekł z rodzinnego domu gdy miał zaledwie osiemnaście lat, zabrał ulubionego konia oraz stary rewolwer dziadka Michała i poniosło go do powstania w poznańskie. On, którego rodzina z dziada pradziada posiadała niemiecki rodowód…
— Alek! Jesteś Niemcem? — przerwała zdziwiona — Nigdy mi o tym nie mówiłeś.
— O czym było mówić?. W samym Gdańsku jest ich kilkadziesiąt tysięcy. Czy to dla ciebie takie ważne?
— Nie… Nie ma znaczenia, ale chciałabym wszystko wiedzieć o tobie i twojej… także mojej przyszłej rodzinie — zaprotestowała gorąco dodając — Moi rodzice też są Niemcami.
— Po ślubie pojedziemy do Poznania ich odwiedzić.
— Oni nie mieszkają w Poznaniu lecz w Berlinie głuptasku — ostudziła jego zapały — z wyjazdem musimy trochę odczekać. Pojedziemy gdy będziemy już rodziną.
— Jak to? Nie jesteśmy? O Boże! Rozumiem. Musimy poczekać na nasze dziecko! Wspaniale! Najpierw pojedziemy z Małym do Jeschau. Dobrze?
— Oczywiście — zgodziła się chętnie — Opowiadaj. Lubię ciebie słuchać.
— Bronek poszedł walczyć o niepodległość Polski. Czy potrafisz to zrozumieć? Nasz dziadek był pruskim oficerem, ojciec niemieckim sierżantem w Regimencie Pionierów, czyli saperów w Toruniu. W pierwszej wojnie był na zachodnim Froncie i został ranny nad rzeką Marną, a Kaiser Willi zawiesił mu order na poranionej piersi. Ile w tym prawdy nikt nie wie lecz ordery i papiery leżą w kredensie.
Alek zapatrzony w dalekie morze opowiadał o rodowodzie swojej rodziny, Wisia słuchała cierpliwie, gdyż w domu nigdy nie mieli czasu, aby porozmawiać na ten temat. Dopiero tutaj zapatrzony w odległy skrawek jasnej plaży zrozumiał postępek starszego brata, którego wielka przygoda i chęć poznania nowego świata wyprowadziła z rodzinnego domu.
— Wkrótce go poznasz. Bronisław i mój kuzyn Florian… Jest lotnikiem w czwartym pułku lotniczym, obydwoje mieszkają w Toruniu, będą świadkami na naszym ślubie — zakończył przydługi monolog — Odpoczęłaś? To czas nam w drogę. Niedługo będziemy w Swarzewie.
Pomógł jej wstać strzepał źdźbła trawy przywartej do długiej plisowanej sukienki. Lubił tę ciemną sukienkę w jaskrawe kwiaty z małym koronkowym kołnierzykiem pod szyją tuszującą widoczne już kształty. Wisia zarzuciła na siebie bordowe bolerko, poprawiła włosy i była gotowa do dalszej drogi. Ze wzniesienia prowadziła wygodna, wyjeżdżona i wydeptana tysiącami nóg, szeroka piaszczysta droga porośnięta po bokach wysoką trawą i pleniącymi się wszędobylskimi chwastami. Szli, jak zawsze trzymając się za ręce. Ze Swarzewa powrócili do domu wieczornym pociągiem.
Niewielki pokryty białym chropowatym tynkiem schowany w zieleni drzew kościółek zbudowany w podzięce „Królowej” przez rybaków i ludzi morza oraz mieszkających tutaj Kaszubów stał w samym centrum miasta przy Świętojańskiej. Od białych ścian głęboką złoconą czernią odznaczały się obrazy, posągi świętych i mały ołtarz z obrazem Matki Miłosiernej nad której głową błyszczała duża srebrna gwiazda „Stella Maris” przewodniczka rybaków. Nad ołtarzem wisiały dziesiątki łańcuszków i krzyżyków, nanizane na grube nitki kawałki jantaru i kolorowe wstążki. Wota wieszano na każdym centymetrze wolnej przestrzeni, związane w warkocze, albo jedno na drugim. W zapachu rozkwitłych w maju bzów i drzew obsypanych kwiatami dzikiej cześni w kościółku schowanym w krzewach pachnącego bzu, ksiądz Adam związał ich stułą na dobre i złe.
— Maj to zły miesiąc na zawieranie ślubów — przepowiadali Kaszubi.
Dobre skończyło się idącą wojną, Zło ciągnęło wspomnieniami przez lata i nie potrafiło tak szybko umrzeć jak Alek. W głębokiej szufladzie kredensu pozostały pieczołowicie przechowywane fotografie i pamiątki. Przetrwały lata jak miłość Wisi dla której nagle zawalił się świat gdy stanęła bezradnie na rozdrożu zagubiona w wielkim świecie. Alek nadal pracował na głównej poczcie przy 10-go Lutego, Wisia żyła swoim spokojnym, codziennym szczęściem. Często spotykano ich na Kamiennej Górze gdzie siadali na swojej ulubionej, schowanej w krzewach fioletowego bzu, wykoślawionej ławeczce, skąd mieli otwarty widok na budujący się w dole basen jachtowy, rybacki port i daleką zatokę. W pogodne dni widać było daleki Hel odznaczający się zielonoczarną kreską od seledynu wody. Przy niewykończonym nabrzeżu zastawionym wiązkami stali i pustymi betonowymi kasetonami cumowały statki białej floty, wśród nich ich ulubiona „Wanda” i „Jadwiga”. Wysokimi masztami kołysało kilka smukłych pełnomorskich jachtów o przewieszonych rufach. Wchodzący w morze solidny wysoki betonowy falochron zza którego w terkocie silników i kłębach czarnych spalin wychodziły na połów śledzia, przysadziste, żółto malowane rybackie kutry z czarną linią nadburcia, osłaniał nabrzeże przed spiętrzonymi falami. Na wantach trzepotały kolorowe proporczyki morskiego kodu. Wychodzące na spokojne wody zatoki ciężko przewalały się z burty na burtę, zapadały w bruzdach przybojowej fali i wysoko unosząc szerokie, mocne dziobnice rozbijały w bryzgach piany nadchodzące szeregi seledynowoszarych grzywaczy. Wzdłuż niskich burt wisiały zwinięte sieci, zwoje szorstkich konopnych lin i wielkie odbojnice plecione z sizalu. Nad rybackim portem zalegał fetor rybiego śluzu i rozkładających się rybich wnętrzności, o które z przenikliwym skrzekiem i piskiem walczyły chmary morskiego ptactwa. Niektóre kutry zarzucały sieci na sielawkę już na _Małym Morzu_, inne, kryjąc za sklepieniem widnokręgu, płynęły nie bojąc się morza w stronę Bornholmu gdzie na niespokojnych wodach zarzucali sieci na tłuste srebrzyste _bretlingi_. Za kilka dni powrócą do macierzystego portu pełne złowionych ryb kołysząc z burty na burtę i kopcąc spalinami.Rozdział drugi
Rodzina
Wujostwo, Stefan i Anna Pluta*, mieszkali na Świętojańskiej w wielkiej kamienicy z dużym i jasnym hollem oświetlonym dwoma błyszczącymi kandelabrami zwisającymi z wysokiego sufitu ozdobionego sztukaterią. Z hallu na pierwsze piętro prowadziły szerokie marmurowe schody ozdobione poręczami wspartymi na rzeźbionych balaskach. Na ostatnie piąte piętro, gdzie mieszkali wujostwo wjeżdżało się wygodną powolną windą. Na ostatnim piętrze — tutaj mamy spokój i posiadamy trochę więcej komfortu tłumaczyli — posiadali własne pięciopokojowe mieszkanie bez balkonu, lecz wielkimi oknami wychodzącymi na zawsze rojną ulicę, oraz widokiem na stok Kamiennej Góry. Jeden z pokoików zajmowała Wisia pracująca w należącym do wujostwa salonie konfekcji oferującej prawie wszystko, począwszy od rękawiczek po płaszcze, kurtki i futra. Na manekinach stojących w dwóch olbrzymich witrynach prezentowały się płaszcze i garsonki, futra i garnitury, skarpetki i modne w tym okresie trzewiki od słynnego Baty_._ Pewnego wiosennego dnia, wysoki przystojny młody człowiek w mundurze, spotkał w salonie swoje szczęście z którym postanowił przejść przez życie do miejsca gdzie śmierć ich rozłączy.
Alek pracował na poczcie i tam także mieszkał w małym służbowym niewygodnym pokoiku na poddaszu bez dostępu do wanny i prysznica i siłą rzeczy był zmuszany kilka razy dziennie przebiegać cztery piętra drewnianych schodów, co pozwalało utrzymać kondycję.
— Pan się przemęcza — stwierdzał dyrektor — Niech pan nie biega.
— To dobry trening panie prezesie — oponował z uśmiechem.
— Jeszcze się pan rozchoruje. Kto wtedy pana zastąpi — z egoistyczną troską w głosie.
— Wie pan, dyrektorze, że biegałem tak szybko jak Walasiewiczówna — tłumaczył — Co do zachorowania? Jestem odporny na wszelkiego rodzaju choroby i infekcje. — Oby sprawdziło się w życiu — dodał prezes.
Prezes był zachwycony pozyskaniem Alka, gdyż nie zawsze trafia się młody człowiek znający oprócz polskiego także język niemiecki, grekę i łacinę i mało tego, chcący pracować na poczcie, co nie było szczytem jego marzeń. Stenotypować nauczył się w kilkanaście dni. Państwowa praca, o której marzyli nieliczni, gdy miało się dwadzieścia cztery lata, sama w sobie była dla Alka awansem.
W tym czasie mieszkali osobno, Alek na poczcie, Wisia u ciotki Anny siostry jej matki mieszkającej od kilkunastu lat w Berlinie. Wisi ojciec pracował w koncernie Siemensa na stanowisku dyrektora odlewni, był także członkiem narodowej partii Niemiec (NSDAP). Przed kilku laty Wisia zerwała kontakt z despotyczną matką wyjeżdżając do Gdyni do wujostwa. Przyjęto ją z otwartymi rękami oferując jeden z pokoików oraz pracę w salonie. Od tego czasu wujostwo nie czuli się samotni. Alek postanowił, że po ślubie powinni poszukać mieszkania i zamieszkać razem. Wujostwo byli niepocieszeni.
— Przecież możecie mieszkać u nas — tłumaczyli — Miejsca jest wystarczająco dla nas wszystkich. Weźmiecie tamte dwa pokoiki z kuchenką i widokiem na Kamienną Górę.
— Komornego od was przecież nie weźmiemy — dodawał wuj Stefan, — Czego wam jeszcze będzie potrzeba?
— Ciociu, Wujku, jestem szczęśliwa i wzruszona waszą troską, dziękuję wam za wszystko. Jesteście dla mnie tacy dobrzy…
— Co stoi na przeszkodzie, abyście nie mogli u nas zamieszkać? Będziecie przecież u siebie — przerwała ciotka Anna.
— Czy zdajecie sobie sprawę jak trudno o mieszkanie? — tłumaczył wuj Stefan.
— Doceniam waszą troskę, kochani. Damy sobie radę i znajdziemy mieszkanie…
— Co zaoszczędzi wam wielu nieprzespanych nocy — przerwała z uśmiechem Wisia.
— Jedno jest pewne… — odezwał się wuj — Zawsze możecie na nas liczyć.
— Gdybyście nie znaleźli mieszkania. Przychodźcie — dodała tuląc ich do obfitego biustu.
W trzydziestych latach bardzo trudno znaleźć mieszkanie w mieście które rosło budując nową historię. Miasto i port nad polskim morzem potrzebowały rąk do pracy i mieszkania były na wagę złota. Poszukiwanie własnego kąta zaprowadziło ich na poddasze domu przy Placu Kaszubskim. Budziszowie przyjęli ich z otwartymi ramionami i całym sercem. Budziszowa miała stragan w Hali Targowej handlując rybami, Budzisz rybaczył z dwoma dorosłymi synami. Mieszkanie u Budziszów traktowali tymczasowo mając w planie budowę domku na wzgórzach Wielkiego Kacka __ z widokiem na daleką zatokę.
Alka, jak wielu chłopców w jego wieku, goniło na morze. Postanowił po ukończeniu nauki w gimnazium studiować w Szkole Morskiej. Gimnazjum w Świeciu ukończył z najlepszą notą obiecując sobie wiele po egzaminach do morskiej uczelni, lecz wyrok lekarskiej komisji obrócił marzenia w niwecz. Alek był krótkowidzem. Zaproponowano mu studiowanie na wydziale administracji, lecz w zapiekłym żalu nie przystał na ofertę. Załamany powrócił do Jeżewa zdając sobie sprawę, że pozostanie na gospodarstwie zniweczy jego przyszłościowe plany. Nie nadawał się, jak jego dziad na gospodarza folwarku, setek hektarów ziemi i lasu. Nie pociągała go ziemia, orka i chodzenie za końskim ogonem. Nie nęcił także ożenek z bogatą gburską córką wnoszącą pokaźny spadek w postaci kilkunastu hektarów dobrej ziemi.
— Knopie __ wal se w łeb. Tyla ziemia — tłumaczył ojciec wściekły na syna, który nie chciał, albo nie potrafił rozumieć, że w ziemi kryje się bogactwo — Ziemi nikt nie ukradnie. Razem będziemy uprawiać.
— Ja nie zostanę ojciec — sprzeciwił się ojcu — Nie pociąga mnie ziemia.
— Kto zostanie na gospodarce? Kto?! Przecież nie Max, ani Edmund ani Józef, bo za młody. Nie da rady.
W zapiekłej złości ni słowem nie wspomniał o Bronku.
— Pozostały jeszcze Stasia i Józefa — oponował Alek.
— Coś powiedział?! Kto?! Dziewuchy?! Ziemie mam oddać w obce łapy! — stary wściekł się, zachrypł od krzyku i zapluł, duszony atakiem astmy.
Alek myślał, że ojca trafi apopleksja. Nie trafiła, lecz nie odzywali się do siebie przez dwa lata. Kilka tygodni później, odezwała się ulubienica ojca, Stasia najstarsza córka pracująca w Banku Rolnym w Grudziądzu. Tak, jak i bracia nie potrafiła lub nie chciała pracować na roli. List nadszedł miesiąc po ślubie informujący, że wyszła za mąż za kapitana rezerwy Wehrmachtu, Kurta Meinhardta*. Bez zgody ojca! Takiego dyshonoru nie potrafił jej wybaczyć. Po kilku dniach wypełnionych piorunowaniem, spluwaniem czarną tytoniową papką, pogodził z faktem posiadania niespodziewanego zięcia. W trzydziestym dziewiątym kapitan Meinhard* poszedł na front. Stasi pozostały tylko wspomnienia oraz nieliczne zdjęcia trzymane w szufladzie komody. _*_ autent.
Głęboki wózek miał wielkie szprychowe koła, mnóstwo różowych koronek spod których widać błękitne oczy i mały sterczący różowy nosek. Reszta pomimo ciepłych dni była szczelnie opatulona różowym kocykiem. Nawet rączkami nie mógł poruszyć. Wyglądał, jak mała pluszowa kukiełka. Alek szczęśliwy, jak przystało na młodego tatę, powoził pojazdem. Wychodząc na spacery z żoną i dzieckiem zakładał wyjściowy mundur i wyglansowane do połysku trzewiki dostosowując swój krok do drepcącej obok Wisi uwieszonej jego ramienia. Skrótem obok kina „Morskie Oko” przechodzili na Skwer Kościuszki będący dla Gdynian miejscem codziennych spacerów. W każdą niedzielę po w mszy, skwer przeobrażał w szeroki, zapchany tłumem deptak, miejsce towarzyskich spotkań i nieoficjalny wybieg pokazu mody. Wisia nie zakładała na spacery ani etoli, ani srebrnego lisa, jak żony znaczących w mieście mężów, czy karakułowego futra, ponieważ o takowych mogła pomarzyć. Latem wystarczała jej sukienka z białym koronkowym kołnierzykiem, jesienią płaszczyk i wdzianko, zimą, prezent od wujostwa, futerko z białych króliczych łapek.
— Nie będę się stroiła na spacer z dzieckiem — tłumaczyła się przed sobą.
— Jesteś i tak najpiękniejsza ze wszystkich — mówił Alek do uszczęśliwionej żony — Masz rację nie musisz się stroić idąc na spacer tylko… Z dzieckiem.
Zaśmiewali się z wyfiokowanych matron przystrojonych w kokardy, żabociki, sznury prawdziwych pereł, korale z agatów, ametystów, kogucie pióra, kroczących z przesadną powagą obok wpakowanych w sztywne kołnierzyki mężów przed którymi tuptały wykrochmalone na sztywno dzieci. Na skwerze zawsze gwarno, wesoło, gdzieś od strony nabrzeża, jak w każdą niedzielę słychać skoczne kaszubskie melodie. Wokoło kapeli braci Brezów zawsze zbierał się kolorowy tłum ludzi. Wzdłuż bulwaru stoiska z pamiątkami, lodami, cukrową watą, pachniało palonym karmelem, wanilią i anyżowymi cukierkami, zmieszanego ze słonawym zapachem morza i wędzonych ryb. Po skwerze ganiały wiatry, szczególnie dotkliwe gdy nad morzem szalały wiosenno — jesienne sztormy. W takie dni wiatr pędził od strony morza wzdłuż skweru, szerokich ulic 10- go Lutego i Starowiejskiej, siekł deszczem, wyrywał z rąk parasole, zrzucał z głów czapki i kapelusze, pędząc w stronę morenowych wzgórz gdzie zatrzymywały go w biegu wysokie sosny szumiące tak samo, jak wzburzone morze gnające rozszalałe, stające dęba spienione grzywacze. W takie dni w morze nie wychodził żaden kuter.
Alek zarabiał wystarczająco dużo, ażeby zapewnić rodzinie dostatnie życie oraz cokolwiek odłożyć, więc nie informując Wisi odkładał połowę państwowej pensji na budowę domu. Mały, któremu nie nadali imienia po pradziadku, rósł — jak mawiała ciocia Józia, starsza siostra Alka — jak na młodziach_*._ Józia była przełożoną pielęgniarek w zakładzie dla umysłowo chorych w Świeciu, przyjeżdżała do Gdyni zobaczyć małego bratanka przekazując mu całą miłość. Siostry były bezdzietne. Szczęście całej trójki trwało i trwało, byli pewni, że potrwa wiecznie, żyli spokojnym, szczęśliwym życiem. Mijały miesiące i lata, śnieżne, wilgotne zimy pełne rozchlapanego śniegu, pachnące kwiatami wiosny, aż nadszedł gorący, suchy czerwiec wyganiając ludzi z miast nad jeziora i piasek morskiej plaży. Lato przyniosło także niepokój. _*_ młodzie — drożdże
Zaczęto mówić o wojnie. W Wolnym Mieście Gdańsku wyrostki z Hitlerjugend zrywali i niszczyli polskie skrzynki do listów, polskim pocztowcom wlewali do toreb farbę niszcząc znajdujące w nich przesyłki. Na nielicznych w mieście polskich sklepach zamalowywano napisy i nazwy z ulic Wolnego Miasta znikała polska mowa, jedyna polska poczta zamieniała się w koszary. W Gdańsku już otwarcie mówiono o wojnie, ale jeszcze nie otwarto bram przez które z wyciem pożogi wylecą jeźdźcy Apokalipsy, lecz ziemia drżała już w posadach. Wzdłuż kraju leciał niepokój. Dwa sąsiadujące z sobą narody nie potrafiły żyć z sobą w pokoju. W Gdańsku odprawiano nocne Fackelmarsch i antypolskie manifestacje. Miasto opanowały paradne czarne i brunatne uniformy wśród których nie widać polowych mundurów grenadierów piechoty czekających na rozkaz do ataku na granicy Wschodnich Prus w Tczewie nad Wisłą i za mostem w Kieżmarku. Przebąkiwano o pakcie Hitlera ze Stalinem, głośno i z nadzieją o umowie pomocy między Polską, Francją i Anglią. Mówiono o mobilizacji odkładanej do ostatecznej chwili, ażeby nie eskalować i tak wystarczającego napięcia. Niemcy nie chcieli już wąskiego tranzytowego korytarza z Prus do Vaterlandu*. Chcieli Polski. Całej! W kraju wrzało jak garnku. Placówka celna na Westerplatte stała w gotowości bojowej. Z kolorowych plakatów ulatywał niemy krzyk napuszonego ministra Becka. — „Nie oddamy nawet guzika od munduru.” Generałowie wymachiwali szabelkami. Na szarym niebie przelatywały nieliczne eskadry zbyt powolnych samolotów. Na polach poligonów pędziły przestarzałe, słabo uzbrojone tankietki wzniecając spod gąsienic tumany brunatnego pyłu. __ Przez kraj, furkocząc proporczykami lanc, galopowały szwadrony kolorowych ułanów. Mieli nie oddać ani guzika od płaszcza, oddali guzik wraz z płaszczem. Nie pomogło bohaterstwo. Na nic poświęcenie, gdy nie było czym walczyć. Kosynierzy? Gdyński „Głowacki” nie chciał iść przeciw niemieckim czołgom. Stojący na redzie Nowego Portu „trojański koń” Kriegsmarine pancernik „Schleswig Holstein” rozstrzeliwał walczące Westerplatte patrzące prosto w oczy teutońskim rycerzom. Rozstrzelano nielicznych pozostałych przy życiu obrońców Poczty Polskiej. Miejski dworzec nie potrafił obronić się przemocy wywieszając białe flagi. Nad Oksywską Kępą dudniły działa. Hel się nie bronił, Hel walczył chociaż znikąd nadziei. Zostali sami przeciwko przemocy przygniatającej ich do ziemi nawałą żelaza, ognia i stali. Zachód czekał stojąc z bronią u nogi zadając sobie pytanie; Czy warto umierać za Gdańsk? Zachód czekał, czekał swego przeznaczenia mającego go rzucić na kolana. Nikt wtedy nie zdawał sobie sprawy, że Wolne Miasto było dla Hitlera pretekstem do wszczęcia światowej zawieruchy. Wschodni _brat_, stalowym zagonem i szwadronami kawalerii Budionnego __ uderzył w odkryte plecy słowiańskiego brata. Tysiące poszło w plen, setki rozstrzelano w lasach Katynia, wywieziono na Syberię do Kaługi, Workuty i za Ural. Nie stało sił, aby oprzeć przemocy i zdradzie, więc umierali. Musieli umrzeć, lecz pamięć o nich nie mogła umrzeć. Nie umarła. W Gdańsku zapanował brunatny terror, zapełniła się polskimi więźniami słynna wyższa Viktoria — Schule dla dziewcząt przy Holzgasse. Zapełniły polskimi mieszkańcami miasta cele więzienia Schiesstange i przygotowany już w sierpniu obóz w Nowym Porcie i Sztutowie do których zwożono transporty polskiej inteligencji, duchownych oraz misjonarzy z Górnej Grupy pod Świeciem. Władzę nad „Wolnym __ Miastem” przejął pochodzący z Fürth w Bawarii były urzędnik bankowy Albert Forster, Gauleiter na dystrykt Prus. Nad miastem zapadła brunatna noc przemocy.
Biała fregata „Dar Pomorza” na długo przed tragicznym wrześniem odleciała na skrzydłach wiatru. Swoją piękną, tragiczną historię na falach oceanów wypisał podwodny okręt „Orzeł”, dumne transatlantyki przeszły na oceanach świata bojowy chrzest sławiąc imię polskiego marynarza. Miasto wyglądało, jak wymarłe zawarto na głucho bramy i okna z których nie zwisają białe chorągwie. Tutaj nikt się nie poddał. W złowrogą ciszę miasta wdarły się obce odgłosy, łomot gąsienic pancernych kolosów, warkot szarych motocykli z przyczepami z zamontowanym na nich ciężkim ( MG ) karabinem maszynowym i zgrzytający odgłos podkutych buciorów tłukących o bruk ulic. Żołnierze — najeźdźcy maszerowali całą szerokością ulicy w takt marszowej piosenki powtarzając wesoły refren… Heilli_,_ heillooo._._.
W mieście słychać obcą gardłową mowę i śmiech okupanta. Na oczach zamarłego ze zgrozy świata… ukrzyżowano naród.Rozdział trzeci
Dzieciństwo
Szczęście zerwane jak nizany słońcem naszyjnik z pereł rozpadał się na tysiące zagubionych zniszczonych szczęść, rozleciał po ziemi oranej żelazem wojny i nie pozbierasz okruchów zasianych, jak ziarno, które wzejdzie kiedyś nowym życiem.
Rok przed wrześniem trzydziestego dziewiątego Wisia, wyjechała z dzieckiem na Kujawy do krewnych, Alek urzędnik państwowy __ musiał pozostać w urzędzie w Gdyni, gdzie od dawna wiedziano o nieuchronnie zbliżającej się wojnie. W tym czasie był śmiertelnie chory, co skrzętnie ukrywał przed żoną i dalszą rodziną. Latem przeniesiony służbowo do Torunia zmarł 12 grudnia 1938 r. Czarną trumnę wieziono na katafalku wielkiego karawanu ciągniętego przez cztery okryte krepą konie. Na trumnie paradna czapka i wiązanka róż, wieńce i kwiaty. Przed trumną poczet sztandarowy i wojskowa orkiestra. Za trumną bracia i siostry. Bronisław w paradnym wojskowym mundurze, Josef, jak zawsze z odkrytą głową, przyjaciele, koledzy, krewni i znajomi. Dla Wisi zawalił się świat. Mały Kuba dreptał obok ubranej na czarno matki zdziwiony dlaczego Mama płacze. Jeszcze zbyt mały, ażeby pojąć zawiłości ludzkiego życia, szczęścia i tragedii, radości i smutku. Dopiero po kilkunastu latach dotkliwie odczuje brak ojca.
więcej..