- W empik go
Zatrutka - ebook
Zatrutka - ebook
Te pytania wkrótce będzie musiał zadać sobie Piotr, mąż cierpiącej na depresję poporodową Anny. Kobieta pewnego dnia wychodzi na spacer, z którego nie wraca, a znalezione na plaży rzeczy jasno sugerują, że popełniła samobójstwo. Piotr nie przyjmuje jednak tej wersji zdarzeń do wiadomości, tym bardziej że w materacu ich wspólnego łóżka znajduje netbook – dowód na to, że Ania nigdy nie była tą, za którą ją uważał.
Zarówno w trakcie ich małżeństwa, jak i przed nim, prowadziła sekretne życie jako liderka czarnego teatru. Coraz więcej wskazuje też na to, że Ania miała związek z tragiczną śmiercią koleżanki. Czasem granica między byciem ofiarą a sprawcą jest cieńsza, niż mogłoby się wydawać...
Fascynujący thriller. Mroczna, pełna moralnych dylematów historia Anki uzależnia i boli niemal fizycznie.
Polecam - Sarsa
Ewa Przydryga - urodziła się w Poznaniu. Jest absolwentką filologii angielskiej, pracuje jako nauczycielka i tłumacz języka angielskiego. Autorka powieści „Motyle i Ćmy". Tworzy thrillery psychologiczne w stylu domestic drama, pęczniejące od rodzinnych tajemnic i intryg.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-635-5 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta historia jest dla Was.
I dzięki Wam.
Życie to jest teatr, mówisz ciągle, opowiadasz;
Maski coraz inne, coraz mylne się zakłada;
(…) Wszystko to jest jedna gra
Przy otwartych i zamkniętych drzwiach
To jest gra!
Fragment wiersza Życie to nie teatr Edwarda Stachury
Nie wszystkie potwory są trzytonowymi
gadami o trującym oddechu.
Wiele z nich ma ludzkie twarze.
Fragment z książki Ukryta wyrocznia Ricka RiordanaGdynia, 23 września 2017
Zgrzyt zegarowego wahadła wyrwał Piotra ze snu. Zaspany, przeciągnął się na łóżku, kryjąc głowę w fałdach ich wspólnej kołdry. Głębokim wdechem wpompował do płuc uwalnianą przez nią woń. Było w niej coś zwyczajnego, może rześkość powietrza po ulewie, a może parująca z chodnikowych płyt letnia spiekota, drugoplanowa jednak wobec innego zapachu, który z jeszcze większą werwą pobudzał jego zmysły każdego dnia. Ania, ona i codzienny zapach jej skóry. Nie potrafił go nazwać ani opisać od prawie trzech lat, odkąd byli razem.
Rozprostował umięśnione, sprężyste ramiona, po czym zwlókł się z łóżka. Za oknem świt sączył się przez zaparowane szyby, a w pokoju unosił się aromat świeżo palonej kawy. Wziął do ręki służbową komórkę i odpowiedział szybko na kilka esemesów. Rzucił jeszcze okiem na piętrzące się w skrzynce e-mailowej nieodczytane wiadomości, westchnął i wepchnął telefon do kieszeni piżamy. Wyszedł na korytarz. Uchylone drzwi w pokoju naprzeciwko wpuszczały jasną smugę światła, która kładła się na pastelowym, dziecięcym dywaniku. Nim wszedł do środka, poprawił zawieszone nad klamką pojedyncze litery ręcznie zszyte ze skrawków pluszowych materiałów, tworzące słowo „BASIA”. Choć zdaniem lekarzy nie było już powodu do obaw, to i tak od narodzin małej zawsze spoglądał w stronę niebieskiego punkciku zawieszonego na szczebelkach jej kołyski. Migotał miarowo w rytm każdego jej oddechu. Zaglądając do łóżeczka, trącił głową karuzelę z muszelek. Zachrobotały mu nad uchem i obudziły wspomnienia, przywołując dwie tegoroczne chwile. Najpierw tę, gdy w przeszywającym zimnie zbierał je na plaży razem z ciężarną wówczas Anią, a potem tę, gdy tamtego wieczora droczyli się o to, czyja wizja na tę domowej roboty konstrukcję jest lepsza. Karuzela była pierwszą rzeczą, jaką zawiesili w pokoju córeczki, na długo nim sama się tu pojawiła. Pocałował główkę niemowlęcia i wymknął się z pokoju w stronę kuchni drogą, którą wyznaczał zapach zaparzonej przed chwilą kawy. Silny i aromatyczny, pobudził jeszcze bardziej jego apetyt. Zbiegając po schodach, minął swój bar kitesurfingowy, a także wszechobecne łapacze kurzu – skrawki ich wspomnień i miejsc: wiosła, marynistyczne obrazy, moździerze, żeliwne żelazka. To na początek. Bibelotów było dużo więcej. Uginały się pod nimi półki w każdym z sześciu pozostałych pomieszczeń domu. Odetchnął, wypuszczając z ust uczucie ulgi. Pozwolił myślom odzyskać normalność – stan, jaki zachwiał się zaraz po narodzinach ich dziecka. Przez głowę przemknęły mu dowody na to, że wszystko wraca do normy. To nie on już któryś dzień z rzędu zachęca ją do wstania z łóżka, nie on namawia, a czasem nawet zmusza do zjedzenia śniadania czy wzięcia prysznica. Zresztą nie tylko to było przecież oznaką poprawy. Zaczęła lepiej sypiać, spotykać się z ludźmi, normalnie funkcjonować. Nawet bóle głowy i brzucha przestały ją już męczyć, a lęk i niepokój o Basię zdawały się tylko wspomnieniem pierwszych trudnych tygodni. Może nawet niepotrzebnie naciskał na to, żeby zaczęła przyjmować tabletki, które po porodzie przepisał jej lekarz. I tak na końcowym etapie nie będą jej już potrzebne. Zmrużył oczy, by móc wyobrazić sobie, że jest jak dawniej, że Ania znów stoi w kuchni w słonecznej poświacie, a porannik zsuwa jej się z ramienia. Zagryza wargi w skupieniu, gdy tworzy to swoje kulinarne „na chybcika”, którego nie ma w żadnej książce kucharskiej czy internetowym przepisie. Otworzył oczy i wychylił głowę zza futryny drzwi, a niewypowiedziane „Cześć, kochanie” wraz z uśmiechem zastygło mu na ustach. Jadalnia była pusta, jedynie zapowiadany dzień wcześniej sztormowy wicher otworzył okno i targał firaną. Igła adaptera nadal skrobała winylową płytę, a dźwięki muzyki były na tyle ciche, by mogła usłyszeć córeczkę dzięki elektronicznej niani. Na blacie stała niedopita, letnia jeszcze kawa, obok której piętrzyły się kolorowe gazetki z reklamami, rachunki i urzędowe pisma. Sięgnął po jedną z kartek – odręcznie napisany liścik z nabazgranymi ołówkiem słowami:
Pojechałam nad morze łyknąć jodu. Basia nakarmiona, a Ty zaczekaj na mnie z jajecznicą, łakomczuchu. A przynajmniej znowu nie spal tostów. Będę za chwilę.
PS. Kocham Was. A.
Odłożył kartkę na blat, automatycznym ruchem wylał kawę i włożył filiżankę do zmywarki. Sięgnął do lodówki, aby zająć się przygotowaniem śniadania. Ale myśli i tak biegły drugim torem, gdzieś na granicy jego podświadomości. Znał Anię na tyle dobrze, by wiedzieć, że potrzebuje przestrzeni. Czasem trudno mu było jednak wyprzedzić ją choćby o krok i przewidzieć jej plany. Nigdy jej nie ograniczał, nie kwestionował jej decyzji, a ona nie nadużywała jego zaufania. Zawarli niepisaną umowę, którą odczytywali skrawek po skrawku ze wzajemnych gestów, mimiki, słów, spojrzeń, a czasami po prostu z wymownej ciszy. Skrawki te były mniej lub bardziej dopasowane, jak w każdym związku, ale zawsze jakoś łączyli je w całość. Powinien teraz odpuścić. Po prostu zaparzyć sobie kawę, zrobić śniadanie i może wreszcie siąść do e-maili. Powinien, ale to nie było proste. Pokroił pomidory, napełnił miskę psią karmą i zamknął okno, bo wiatr coraz nachalniej wdzierał się do środka. Przebiegł palcami po stole; zatańczyły niecierpliwie po drewnianym blacie raz, drugi i trzeci. Musiał się po prostu upewnić. Z kieszeni wyciągnął telefon i przesuwał palcem po wyświetlaczu dopóty, dopóki nie natrafił na jej numer, znad którego spoglądała na niego z ich wspólnego selfie. Jej śmiejące się oczy, dwie iskry brązowych tęczówek, były ledwie widoczne pod dyniową papką, którą upaćkał jej twarz. Zresztą on nie wyglądał tamtego dnia Halloween lepiej. Zakręcił komórką na blacie, by finalnie odepchnąć ją zdecydowanym ruchem na drugą krawędź stołu.
– Nie – odpowiedział sobie. Nie chciał, by pomyślała, że jest panikarzem albo że ją kontroluje. Wrócił do krojenia pomidora, ułożył w szklanej misce kolejne składniki niewyszukanej sałatki i zamieszał je.
Nie był pewien, ale zdawało mu się, że minęła już co najmniej godzina. Wypełnił ją myciem czystego i tak samochodu, a później zgrabieniem kilku pierwszych jesiennych liści. Przebrana chwilę wcześniej mała spała spokojnie w wózku. Kiedy na podjeździe nadal nie pojawił się ich VW Beetle, a dobiegający z wnętrza samochodu głos spikera radiowego natarczywie ostrzegał przed zbliżającą się do Gdyni nawałnicą, Piotr wziął telefon do ręki i bez namysłu wybrał numer Ani. Odpowiedział mu sygnał wolnej linii, który zamienił się w jej głos odtworzony na automatycznej sekretarce. Dziwnie nienaturalny. Przez głowę przemknęła mu myśl, żeby wyjechać jej naprzeciw, zbył ją jednak szybko, wytłumaczywszy sobie, że niepotrzebnie się nakręca.
Upłynęły kolejne trzy kwadranse. Na blacie ciągle leżała nienaruszona fiolka z jej lekami, rój białych pastylek poutykanych w słoiczku ściśle jedna obok drugiej. Znów zaczęły mącić mu w głowie. Zmusiły, by wziął telefon i przesunął palcem po ostatnio wybieranym numerze. Pierwszy wolny sygnał, potem kolejny i jeszcze następny. Za czwartym razem ze słuchawki dobiegł szum morza i mewi skrzekot. Odetchnął z ulgą. Na jedną krótką chwilę.
– Kto mówi? – Odezwał się niski, chropowaty głos, którego nie rozpoznał.
Ołowiana kula ni stąd, ni zowąd pojawiła się w jego przełyku.
– Kto mówi? – Zlizał suchość z ust. – Chyba pomyliłem numer, dzwonię do żony.
– Nie… to chyba jej telefon… przechodziłem tędy i… – wystękał nieznajomy.
Piotr poczuł, jak kręci mu się w głowie. Chwycił wolną ręką za krawędź blatu i ściskał go, aż kłykcie naprężyły skórę dłoni, zmieniając ją w krętą autostradę żył. Nie czuł nic, słyszał tylko, jakby to w kimś innym jego własna klatka piersiowa wybijała niemiarowy, rwany rytm.
Instynktownie sięgnął po kluczyki do samochodu. Przebiegł wzrokiem po korytarzu, lokalizując fotelik dziecka.
– Gdzie ona jest?!
Nie musiał trudzić się, by spamiętać podyktowany przez obcy głos adres. Oboje z Anią doskonale znali to miejsce.
*
Pokonawszy schody zamocowane przy pionowej ścianie klifu, wbiegł na plażę w Babich Dołach. Spod bezładnie naciągniętej bluzy wystawała góra od piżamy, a stopy nurkowały w niechlujnie zasznurowanych adidasach. Nie pozwalał nogom odmawiać posłuszeństwa, choć one, myląc mu kroki, starały się udowodnić, że i tak zrobią, co chcą. W pewnym momencie oparł się o tablicę informacyjną, by móc złapać oddech. Zastękała metalicznie pod naporem jego ciała. Gdzieś z oddali pod baldachimem z mlecznobiałych chmur rozległ się mewi skrzekot. Uniósł głowę i przebiegł wzrokiem po linii nieba; im dalej sięgał jego wzrok, tym bardziej gęstniało pod naporem wieżyczkowatych, złowróżbnych chmur. Wyprzedzały ledwie o włos nacierający na plażę wał burzowy o czarnej, rozkloszowanej podstawie, który pomrukiwał z oddali. Niewzruszona ani odczuwalnym przetasowaniem temperatur, ani wietrzną zawieruchą chmara ptactwa – swoim zwyczajem – zataczała kręgi dookoła pozostałości po betonowej konstrukcji. Oddalony od linii brzegowej o kilkaset metrów smętny szkielet poniemieckiej torpedowni wznosił się na morzu jak statek widmo. Okres jej świetności minął dobrych kilkadziesiąt lat temu. Podczas drugiej wojny światowej służyła III Rzeszy za ośrodek badawczy nad torpedami lotniczymi, a po ewakuacji niemieckich żołnierzy z Kępy Oksywskiej na Hel ulegała stopniowej degradacji, systematycznie rozkradana przez miejscowych, chętnych zamienić fragmenty zabytku na piwo lub dwa.
Piotr zamknął oczy, by móc wymazać z pamięci wspomnienia i obrazy, które nachalnie go atakowały. Zakorzenione zbyt głęboko, nie chciały odejść. Nie powinien się dziwić; właśnie w tym miejscu mieli z Anią swoją przystań, swój drugi dom. To na tej trasie prowadzącej z Mechelinek do Babich Dołów ich stopy grzęzły w kamiennych pułapkach, kiedy przedzierali się przez strącone przez wicher drzewa. Starte podeszwy, wygibasy, przeskoki nad konarami, cydr sączony we wnętrzu zapadlin – stały, mnożony rokrocznie wynik tego, co tworzyło bliskość, co spajało ich coraz bardziej. Ich oddechy splatały się tu z oddechem ziemi i morza, a powietrze wdrążało w łapczywe płuca. Prawie namacalnie czuł teraz chłód zeszłej zimy, gdy na przekór zdrowemu rozsądkowi, trzymając się za ręce, pokonywali trzeszczącą pod stopami połać lodu, by móc wspiąć się po żelbetonowej konstrukcji i wedrzeć do środka. Echo chichotu, nie pamiętał czyjego, rezonowało ciągle w jego głowie na wspomnienie ostatniego, czwartego podejścia zakończonego sukcesem. Pal licho, że oboje okupili to rozharatanymi kolanami, Ania szramą na policzku, on jeszcze głębszą bruzdą na szyi. Nadal czuł pod palcem ślad krętej, siwej blizny. Warto było. Dla tamtej chwili i każdego następnego momentu, jaki nadawał im status „MY”. Zmrużył oczy. Kolejny obraz tamtego dnia wdzierał się pod powieki, wyostrzał zmysły. Ktoś chyba postukał się w czoło, może nawet syknął, że postradali zmysły. Nie dbali o to. W drodze powrotnej mijali taksujące spojrzenia zziębniętych spacerowiczów, młodych i starszych, w bezpiecznym azylu puchowych kurtek i wydreptanej ścieżki przy głównej plaży. Posyłali im tylko uśmiech.
Dokładnie dwa lata wcześniej stali w niemalże tym samym miejscu, w którym spotkali się po raz pierwszy, w ich skrywanej przed światem rozpadlinie przy jednym z klifów okalających plażę w Babich Dołach. Piotr wcisnął wtedy w rękę Ani niewielki kamień. Jego chropowata, pokryta mchem powierzchnia drażniła jej skórę. Patrząc pytająco w jego oczy, wybuchła śmiechem. Z kamieniem w ręku pociągnęła Piotra za sobą i usiadła na starym, powalonym przez wiatr konarze. Mroźne powietrze wciskało się im w płuca, a promienie słońca wpadały na kamienną ścieżkę przez rząd nagich dębów. W czarnych glanach, skórzanych rurkach i kurtce nabitej ćwiekami wyglądała jak zaprawiona w bojach wojowniczka. Jednocześnie było w niej coś kojącego. Mieszanka, która nieustannie wzbudzała w nim pożądanie.
– Czy dobrze rozumiem to, co robisz? Zdobywasz mnie tak, jak samiec pingwina zdobywa swoją partnerkę? – spytała wyraźnie rozbawiona. – To słodkie.
Piotr uśmiechnął się porozumiewawczo.
– Ale mogłeś się bardziej postarać – dodała, drocząc się. – Podobno pingwin, chcąc oczarować swoją wybrankę, wyszukuje dla niej piękny, gładziutki kamyk. Ten kamlot – otworzyła dłoń, marszcząc brwi – to potworny brzydal. – Zachichotała, po czym zamknęła go w dłoni.
– Wiesz, że nie o to chodzi. To właśnie schemat myślenia… – Piotr chwycił jej rękę i rozprostował zaciśnięte na kamieniu palce. – Wokół nas jest mnóstwo takich, które łatwo prześlizgują się przez palce, wypadają i nie zostawiają po sobie śladu. Łatwizna… i pachnie nudą. A to nie w naszym stylu. – Zaśmiał się. – Czujesz go? Jego chropowatości, ostre kanty? – spytał, przesuwając szorstkimi krawędziami po wnętrzu jej dłoni. W miejscach, których dotknął kamień, skóra zaczęła czerwienić się krętą linią.
– Niedoskonałości takie jak te? – Podchwyciła Ania, wsuwając pod kurtkę Piotra wolną rękę i odszukała dobrze znane im obojgu miejsce nad pępkiem. Głęboka, węzłowata blizna po jednej z jego górskich wspinaczek.
Nie odpowiadając, Piotr przesunął kciukiem po pełnych, wilgotnych wargach Ani. Potem jego palce powędrowały pod jej bluzę i zsunęły się po plecach w dół. Zatrzymały się z drżeniem na wysokości jej piersi. Takie chwile przeistaczały się potem w serię ich cichych rytuałów, a bliskość rozpraszała zwykle niewypowiedziany strach przed ciemnością. Oboje zbyt dobrze go znali.
– Ja wolę te – powiedział, po czym odpiął metalową skuwkę stanika i przesunął po lewej wysepce jej sterczącej wypukłości. Była gorąca. Przycisnął mocniej palce, czując, jak pod jej piersią łomocze serce.
– Wariat! – krzyknęła, szturchając go zadziornie. Tracąc nagle równowagę na śliskim, zmurszałym kawałku konara, chwyciła Piotra za ramię, nim oboje runęli na przymarzniętą ziemię.
– No to jak, przyjmujesz go? Na dobry początek? – spytał. Przechylił głowę, i mrużąc w słońcu oczy, rzucił Ani zadziorne spojrzenie.
– To chyba oczywiste, że nie mógłbyś mnie już stracić. – Zachichotała, szczerząc zęby. Jej głowa wspierała się wygodnie na jego piersi. Kiedy chwilę później złożyła mu na ustach pocałunek, wciągnął do płuc jej mocny, uzależniający zapach.
Słowa Ani wypowiedziane tamtego dnia rezonowały teraz w jego głowie sylaba po sylabie, układając się w ponuro brzmiący rym.
Ten sam chłód, chłód tamtych zim, choć bardziej przenikliwy i fizyczny, przeszył jego ciało, kasując każde kolejne wspomnienie. Wyostrzył wzrok i rozejrzał się dookoła; po prawej stronie, w odległości około trzystu metrów, dostrzegł zbiegowisko – najpewniej biegaczy albo spacerowiczów. Nad ich głowami na wietrze kołysał się latawiec sterowany przez dziecko. Neonowe trio: róż – błękit – zieleń na tle atramentowego nieba. Skierował się w jego stronę. Nie więcej niż kilkadziesiąt metrów od celu jakaś młoda kobieta wyrwała się z kręgu kolorowych kurtek. Biegnąc wzdłuż brzegu, usiłowała chwycić wyswobadzający się z jej rąk przedmiot – turkusową apaszkę w czerwone koła. Piotr wzdrygnął się; wiedział, że to nie odbity maszynowo wzór, a malowane ręką Ani rudziki. Wszędzie rozpoznałby te ptaki; lubiła je mieć zawsze blisko siebie, owinięte wokół szyi, nasączone zapachem jej skóry. Nawet nie zorientował się, kiedy i jak dobiegł do kobiety i wydarł jej chustę z rąk.
– Skąd to pani ma?! – wykrzyczał.
Kobieta spojrzała na niego z niechęcią, ale i tak wskazała palcem w stronę grupy ludzi, otaczających znalezisko na piasku.
– To chyba jej, wiatr wszystko rozwiewa – odpowiedziała.
Nie zareagował na te słowa, zmiął tylko w ręku materiał i, przedzierając się przez grząski, nasączony wodą piasek, dobiegł do spacerowiczów. Pochłonięci rozmową, nie usłyszeli go. On natomiast rejestrował teorie, jakie snuli, przekazując je sobie po kolei.
Czy policja już jedzie? A ten facet, jej mąż? Nie ma sensu tutaj szukać. Prąd mógł znieść jej ciało daleko stąd.
Te i im podobne czarne, kłębiące się myśli…
Dosyć. Nie chciał tego słuchać. Odepchnął czyjeś ramię, przedarł przez jakąś ortalionową kurtkę, trącił łydkę zatopioną w różowym kaloszu. Kiedy zniknęli, przed oczami Piotra stanęła otwarta połać piasku. Była prawie pusta, jeśli nie liczyć znajomych jeansowych koturnów z tęczowymi sznurowadłami, jakie grzęzły w piachu, dokładnie na samym środku tej przestrzeni między brzegiem morza a nimi, tymi obcymi ludźmi. Ułożone starannie, jeden obok drugiego, poddawały się sięgającym po nie falom. Piotr odstawił fotelik z dzieckiem i sięgnął po buty. Były ciężkie, nasączone wodą. Czując na sobie czyjś wzrok, podniósł głowę i przebiegł po pełnych troski, zakłopotania i współczucia spojrzeniach zgromadzonych na plaży gapiów. Nie przestawał przyglądać się tym twarzom, licząc, że zaraz wyłowi spośród nich tę jedną, znajomą. Że może ona stoi tam cała i zdrowa i śmieje się z niego. A on wtedy powie jej, że to najpaskudniejszy numer, jaki mu kiedykolwiek wycięła. Wkurzy się na nią na moment, ale potem jej wybaczy i wrócą razem do domu. Ale Ani tam nie było. Ani tam nie było! Jakaś młoda mama, chcąc uniknąć niezręcznych spojrzeń, kucnęła i wzięła na ręce dziecko z latawcem. Znad jej przygarbionej, wygiętej w łuk sylwetki wyłonił się widok pozostałości po drewnianym pomoście zniszczonym przeszło dwadzieścia lat temu. Wyszczerbiony i podniszczony, zwykle sprawiał wrażenie samotnego, poddającego się łapczywym falom i upływowi czasu. Jednak teraz, ożywiony leżącymi na nim kolorowymi ubraniami, wyglądał inaczej, jakoś niepokojąco drapieżnie. Piotr zmrużył oczy i wyostrzył zniecierpliwiony wzrok, by nadać rozmytym konturom właściwą formę. Niemal natychmiast tego pożałował. Na jednym z pali rozpoznał zegarek i wypełnioną książką oraz zabawkami Basi torebkę Ani, a pod nią starannie złożone płaszcz, jeansy, kremową bluzkę i koronkową podkoszulkę. Idealnie równo, tak jak zwykł je znajdować na półce w szafie. Niknący zapach jej ciała nadal unosił się znad tych rzeczy. Nie mogąc go znieść, poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. W jego myślach, w jakimś samowyzwalającym się trybie, coraz nachalniej odtwarzało się jej imię, ale brzmiało pusto, wręcz żałośnie. Otępiały absurdalnością tej sytuacji, nie mógł ruszyć się z miejsca. Zdołał jedynie przebiec wzrokiem po linii nadbrzeża. Ale mózg, jak na złość, kodował tylko niekompletny obraz. W starciu z potęgą wiatru, który drapał mu skórę i smagał twarz pędzącymi na oślep drobinkami piasku, nie miał większych szans. Widział niewiele ponad jęzory fal bijących o brzeg, zachłannie liżące sporą połać plaży. Rozsiewały wokół niej mdłą, słonawą woń ryb i wodorostów. Potarł dłonią piekące, podrażnione piaskiem oczy. Zwarta, czerniejąca masa chmur przesuwała się nad zatoką w swoim jednostajnym ruchu. Z sekundy na sekundę coraz bardziej rozmazywała rysy majaczącego w oddali Półwyspu Helskiego. Już tylko niemrawo, niemalże niewidocznie wcinał się on w głąb otwartego morza, a poszarpane krawędzie lądu kryły się w coraz bardziej władczych, atramentowych mackach burzowej ściany. Nie wyglądała, jakby miała zmienić kierunek czy się rozproszyć; parła po omacku, prosto na miasto. W zasięgu wzroku nadal nie było śladu Ani; tylko bezkresne morze pod ciemniejącą kurtyną mroku. Białe światło błyskawicy rozdarło ją nagle na pół. Ten jeden krótki impuls, jakby pstryknięcie palcami, wystarczył, by Piotr zrozumiał, że jego świat zatrzymał swój bieg i właśnie teraz, w samym jego centrum, na środku tej plaży, dokonywała się mała apokalipsa. Spłynęła na niego pewność, że nie było już odwrotu ani sposobu na to, by wrócić do tej chwili sprzed kilku godzin. By powstrzymać wtedy Anię, nie pozwolić jej wyślizgnąć się z jego objęć, z ich ciepłego łóżka. Kierowany instynktem, odwrócił głowę. W oddali, na szczycie jednego z klifów przez korony drzew przeciskały się niebieskie światła służb ratunkowych. Po chwili światła zgasły, a kilka par ciężkich butów zaczęły zbiegać po drewnianych schodach.1.
7 października 2017
Piątek rozbudzał się w objęciach chmur, a uchylone okno wpuszczało do łazienki duszący zapach aksamitki i suszących się w słońcu liści. Piotr przetarł dłonią lustro, ścierając z niego miętowe rozmazy po paście do zębów. Od kilku dni odbijała się w nim zawieszona na wieszaku koszulka nocna Ani. Jej zapach nadal unosił się na setkach niezapominajek rozrzuconych na kremowym tle z bawełny. Nie zamierzał jej tknąć, tym bardziej przełożyć w inne miejsce. Liczył, że sama to zrobi. Na umywalce leżała szczotka do włosów z kilkoma włosami wplątanymi w kłujące metalowe ząbki. Tuż obok niej porzucony tusz, nowa, nietknięta paleta cieni do powiek, kilka ziarenek rozsypanego pudru. Zamknął oczy i wciągnął powietrze. Wydało mu się, że czuje jej dłonie, oplatające najpierw jego skronie, a potem dotykające powiek, ust, i coraz niżej, w okolicach pępka, wsunięte pod spodnie i splecione na pośladkach. Dawna codzienność. Znajomy dotyk smukłych wilgotnych palców na jego skórze. Moment ułudy rozmył się jednak, nim zdążył się zatracić. Podniósł wzrok i zmierzył się z kimś, kogo coraz trudniej było mu rozpoznać. Kolejna bezsenna noc wypłukała kolor z tęczówek, pogłębiła sińce pod oczami i nienaturalnie wyostrzyła rysy. Patrzył na swój własny karykaturalny portret. Tej nocy nie przespali wspólnie z Basią; by łagodzić kolejną serię jej kolek, próbował chyba wszystkiego. Paradoksalnie, ten czas pozwalał mu choć na chwilę wyrwać się myślom, które układały setki scenariuszy pełnych miejsc, do których bał się zapuszczać. A jednak i tak to robił. Nawet teraz. Przemył twarz zimną wodą, wrzucił skotłowaną bieliznę do pralki i założył polówkę. Wyciągnął telefon z kieszeni spodni; przesunął palcem po wyświetlaczu i otworzył listę ulubionych kontaktów. Ania nadal była liderką tej grupy. Za nią jego wspólnik, kilkoro znajomych z klubu kitesurfingowego, jacyś stali klienci i Grzegorz Senny z wydziału kryminalnego, który prowadził dochodzenie. Dwie osoby, do których najbardziej chciałby zadzwonić – jego siostra i mama – zniknęły z tej listy cztery lata temu. Ania nie zdążyła ich nawet poznać; pojawiła się w jego życiu niczym Anioł Stróż kilka miesięcy po tej stracie. Nie usunął ich numerów, choć kilka razy zmuszał się, by to zrobić. Jednak i bez tego ich telefony milczały od tamtej jesiennej nocy, która zburzyła życie całej jego rodziny. Nie zapobiegł tragedii, chociaż już jako dziewięciolatek poprzysiągł sobie, że zawsze będzie je chronił. To wtedy przejął rolę mężczyzny w ich domu. Mgliste wspomnienia jego ojca z okresu wczesnego dzieciństwa nie należały do najlepszych. Nigdy nie był dla nich opiekunem, sam raczej dopominał się o atencję i troskę. Odkąd Piotr sięgał pamięcią, stresy urzędowej pracy jego tato rozładowywał dwa razy w tygodniu podczas wieczornych spotkań z kumplami. Tak przynajmniej twierdził on sam, a wersję tę z wyrozumiałym uśmiechem za każdym razem potwierdzała matka, łagodna i dobra. Działo się tak aż do pewnego wieczora, kiedy stojąc z uchem przy ścianie, wystraszony siedmiolatek usłyszał dźwięki karczemnej awantury. Chodziło o kolejną pokaźną kwotę, jaka znikła z konta rodziców. W natłoku wzajemnych oskarżeń najczęściej przewijały się krótkie hasła: „Jak mogłeś ?!”, „kasyno”, „hazard”… Wykrzykiwała je matka. W odpowiedzi na nie ojciec najczęściej wybierał: „Zamknij się”, „Skończę z tym”, „Jeszcze tylko ten jeden raz, żeby się odkuć”. Mały Piotr szybko zrozumiał sens tego dialogu. Mimo zapewnień, że zerwie z nałogiem, ojciec nie przestawał. Z czasem było coraz gorzej, a atmosfera w domu z każdym jego weekendowym powrotem stawała się coraz bardziej nieznośna, tym bardziej że kolejne porażki ojciec zaczął topić w alkoholu. Frustrację przelewał też na swoje dzieci. W jego przekonaniu mały Piotr niewystarczająco się starał; nakładana na niego regularnie jedna i ta sama kara najwyraźniej nie działała. Bicie nieustannie wracało. Młodsza o dwa lata Nina miała nieco więcej szczęścia; nie obrywała tak często jak brat. Ojciec pozwalał sobie na lanie zresztą tylko wtedy, gdy matki nie było w pobliżu. Sztukę maskowania siniejących śladów po pasie na ciałach dzieci także opanował do perfekcji. Od początkowo zdrowej, ojcowskiej relacji, małego chłopca i jeszcze mniejszą dziewczynkę z biegiem czasu odgradzał właściwie już cały świat. Mama rekompensowała dzieciom mękę z toksycznym ojcem swoją bezwarunkową miłością i zapewnieniem, że w najbliższym czasie od niego odejdą i zaczną zapełniać nową kartę w życiu tylko we trójkę. Pewnego dnia faktycznie skończyło się dręczenie, a wraz z nim awantury, tłuczone naczynia i nocne powroty do domu. Odeszła jednak nie matka, a ojciec. Pozostawił po sobie tylko długi i wspomnienia podszyte strachem. Piotr znalazł go tamtego letniego dnia w oranżerii, dumie jego mamy. Duszne i parne sierpniowe popołudnie niosło ze sobą obietnicę burzy i oczyszczenia, całkiem odmiennego od tego, jakie czekało na chłopca po przekroczeniu szklanych drzwi zimowego ogródka. Kiedy wszedł do środka po swój nożyk do strugania, oranżerię zalewało szare światło, a w powietrzu unosiły się drobinki kurzu. Absolutną ciszę przerywał tylko chropowaty dźwięk chromowanego zegara. Coś jednak było nie tak. Instynkt zaprowadził chłopca do składziku, mniejszego pomieszczenia przylegającego do pokoju wypełnionego ciepłolubnymi roślinami. Ojciec wisiał na masywnej lampie między paprociami a komodą ze środkami do pielęgnacji roślin. Gruba pętla szura oplatała się wokół jego szyi, a w mętnych oczach zgasło już życie. Czubki ulubionych, wyświeconych do nieprzyzwoitości butów uparcie wskazywały drobne pęknięcia w podłodze. To na nich Piotr zawiesił wzrok, nim wybiegł stamtąd, ciągnąc za sobą swój niemy krzyk. Wydarzenia następnych kilku dni spowijała warstwa gęstej mgły czegoś, co nazwano fachowo syndromem wyparcia. Z pomocą psychologa doszedł jednak do siebie względnie szybko. Trudniej było mu natomiast pozbyć się nawracających przez pierwsze lata wyrzutów sumienia, podszeptów gdzieś z tyłu głowy, że jednak mógł temu zapobiec. Wcześniejszych pogróżek ojca nie brał na poważnie; myślał, że to kolejny test granic jego wytrzymałości. Z czasem zrozumiał, że wraz z matką i siostrą był tylko jego ofiarą. Dorastając, zdecydował, że nie chce w żadnym stopniu posiadać cech, które wiązałyby go w jakikolwiek sposób z ojcem. Brzydził się słabością, przemocą, kłamstwem, nieudacznictwem. Obiecał sobie, że przy nim jego mamę i siostrę nie spotka już nic złego. Spełniał tę obietnicę tak długo, jak potrafił. – Nie mógł jednak przewidzieć wypadku, do jakiego doszło kilkanaście lat później. Stracił je wtedy na zawsze.
Ciała żony do tej pory nie odnaleziono, co podsycało jego nadzieję. Ani upływający czas, ani brak postępów w śledztwie nie mogły go złamać. Tym razem złożył sobie inną dozgonną obietnicę: sprowadzić Anię bezpiecznie do domu. Chociażby oznaczało to odegnanie napływającego czasem falami zwątpienia albo przetrząsanie każdego zakamarka na ziemi, nawet jeśli miałby to zrobić na własną rękę.
Położył telefon na parapecie i sięgnął po maszynkę do golenia. Skrzywił się, kiedy przebiegł palcami po kłujących wypustkach na skórze. Zdał sobie sprawę, że nie używał jej od przynajmniej tygodnia. Kiedy wyjmował zużyte ostrze, rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi. Odłożył golarkę na umywalkę i zbiegł ze schodów. Z odległości kilku metrów zza szklanych drzwi zobaczył na ganku znajomą postać krępego mężczyzny. Nosił wypucowane buty i ten sam wyciągnięty pulower, którym maskował swoją tuszę. Jego obecność tutaj zawsze oznaczała zmianę. Piotr rzucił z oddali okiem na niesiony przez niego folder wypełniony dokumentami. Zassał powietrze, próbując odgadnąć, co kryje się w środku. Czy to wiadomości, na które czeka? Może nic, pustka, a on zamieni z nim kilka kurtuazyjnych słów. Może jest tam jeszcze coś innego, dowód na papierze, o którego istnieniu nie chciał nawet widzieć? Dosyć zgadywanek. Nacisnął klamkę i wpuścił gościa do środka.
– Znaleźliście ją? – zwrócił się do mężczyzny, nim ten zdążył przekroczyć próg.
Detektyw ścisnął usta w milczeniu, nieśpiesznie przejechał dłonią po włosach, podrapał podwójny podbródek i nieproszony przeszedł przez hol. Zatrzymał się dopiero w jadalni.
– Mogę? – Wskazał na jedno z czterech krzeseł rozstawionych wokół stołu.
Nie czekał na pozwolenie. Nim usiadł, podciągnął zsuwający się z bioder pas, na którym zawieszona była kabura pistoletu. Spod pachy wyciągnął papierową teczkę wraz z legitymacją służbową i rozłożył je na blacie. Rozsiadł się wygodnie na siedzisku krzesła i odsupłał teczkę. Sekundy, z każdym jego metodycznym ruchem nad kartkami biegły kolejne sekundy. Cholernie dużo sekund – liczył w myślach Piotr. Mężczyzna rzucił mu spojrzenie jasnych oczu, zdradzające rutynę takich wizyt i rozmów. Nie kryło się w nim nic krzepiącego.
– Nie mam najlepszych wieści… – Funkcjonariusz Senny zaczął spokojnym tonem.
Piotr oderwał się od trzymającej jego ciężar framugi drzwi, a ciało napięło się jak struna. Pulsacyjny syk zaczął uderzać w skronie.
– Co to znaczy?
– Chodzi o przesłanki dotyczące zaginięcia pańskiej żony. Wykluczają udział osób trzecich… – Z ust detektywa padła formułka, znak rozpoznawczy sposobu, w jaki zawsze się z nim komunikował. – Potwierdzają natomiast to, co prokurator przypuszczał już wcześniej… – dodał.
Nie chciał jej na to pozwolić, ale w oczekiwaniu na dalsze wyjaśnienia nadzieja zaczęła samowolnie wsiąkać w podłogę.
– Nowe przesłanki?! – powtórzył Piotr.
– Po pierwsze, kopia robocza esemesa, który znaleźliśmy w telefonie pana żony. Ostatnia wiadomość w jej skrzynce nadawczej…
Piotr wypuścił powietrze z ust.
– Więc o to chodzi – powiedział z ulgą. – Podobno pisała go do mnie. Znam tę treść na pamięć. Starała się być szczęśliwa, dla mnie, dla Basi. Ale nie potrafi. Przeprasza.
Detektyw niepostrzeżenie wzruszył ramionami.
– Sam pan widzi.
– Niezupełnie. Ania nie napisałaby tych słów. Nie zostawiłaby nas w taki sposób.
– Przykro mi – odparł sucho śledczy. – Ale fakty nie podlegają dyskusji. Nadawcą nie mógł być nikt poza pana żoną. – Ten sam monotonny głos, chłód i profesjonalizm wylewający się z jego ust. – Wyświetlacz zabezpieczony był odciskiem jej palca, a klawisz odblokowujący nie nosił żadnych prób manipulacji.
– Fakty!? Jak dla mnie to tylko hipoteza pisana patykiem po wodzie – mruknął Piotr.
Spojrzał na detektywa zaczepnie czerwonymi, podkrążonymi z niewyspania oczami. Senny drgnął niemal niezauważalnie i wziął głęboki oddech. Nie pierwszy raz i nie tylko w ten sposób ktoś testował granice jego wytrzymałości. Już dawno do tego przywykł.
Piotr podszedł do kredensu, odsunął górną szufladę i wyłowił z niej plik papierów.
– Mam tu gdzieś kopię liściku, który powie panu coś zupełnie innego…
Senny uniósł rękę w geście, który miał oznaczać: Niech pan nie szuka. Doskonale pamiętam. Mam oryginał w swoich aktach.
– Nie pozwolił mi pan dokończyć – burknął, wytrącony z rytmu. – Ten liścik potwierdza tylko ciągłą parabolę nastrojów pańskiej żony; stany euforii przechodzące w fazy głębokiego przygnębienia. Nic ponad to.
– Więc zna pan moją żonę lepiej niż ja – skomentował ironicznym tonem Piotr.
– Rozmawialiśmy z jej terapeutą. Zaprzestała leczenia po pierwszej sesji – oznajmił, obrzucając Piotra wnikliwym spojrzeniem. – Nie przyjmowała przepisanych leków – dodał z ostrzejszą nutą w głosie.
– Nie bez powodu.
Senny nie odpowiedział. Nadal łypał na Piotra znad blatu stołu.
– Nie chciała faszerować się chemią, by móc karmić piersią naszą córeczkę. Pewnie rozmawiał pan z doktor Wójcicką. Konsultowaliśmy się też z innym lekarzem w tej sprawie.
– I co zalecił? – Śledczy zamrugał wyblakłym w jasnym świetle okiem.
– Odstawienie leków. Ania faktycznie zaczęła czuć się lepiej.
Detektyw nie drgnął, a jego twarz pozostała nieruchoma.
– Mówi pan o lekarzu czy o kimś, kto para się medycyną niekonwencjonalną?
Dwie rozżarzone gniewem źrenice Piotra wycelowane były w detektywa.
– Co pan sugeruje? Że nie zadbałem właściwie o żonę?! – warknął.
– Przy braku odpowiedniego leczenia, poprawa, jeśli w ogóle, jest tylko chwilowa – wyjaśnił Senny spokojnie. – Mówimy o skomplikowanym przypadku depresji poporodowej – dodał, po czym przekartkował plik papierów.
Z etui wyłowionego z kieszeni spodni wyjął okulary – wielkie kwadratowe szkła w rogowej oprawie. Nasunął je na nos.
– „Deficyty w relacji z własnymi rodzicami, wahania hormonalne, przedwczesne narodziny córki i związane z tym komplikacje pogłębiły tylko problem…” – wyliczył, posiłkując się dokumentami oznaczonymi pieczątką i podpisem psychologa.
Piotr nie przerywał detektywowi, zawiesił wzrok na gwoździu w ścianie; jego gałka oczna pulsowała niespokojnie pod skórą.
– Przypadek, przesłanki, deficyty, schemat – powiedział, kiedy Senny skończył. – To właśnie tak widzi ją pan od samego początku? Jako kolejny numer seryjny akt? Statystyki? Następną sprawę do odhaczenia, włożenia do pudła, zanim wróci pan do domu i pójdzie spokojnie spać? – cisnął oskarżycielskie słowa. – I po co w ogóle ta rozmowa, po jakie licho pan tu dzisiaj przyszedł?!
Detektyw dźwignął się z fotela. Wyraz jego twarzy nie zmienił się od początku rozmowy. Mimo to stanął obok Piotra i spojrzał mu łagodnie w oczy. W świetle, które nagle wdarło się do pokoju, skóra jego twarzy wydawała się cienka jak pergamin powleczony siatką bruzd. A jednak jest człowiekiem, nie cyborgiem – pomyślał Piotr.
– Emocje bywają złym doradcą. – Ton jego głosu stał się nieco cieplejszy, bardziej ludzki. – Potrzeba czasu, żeby opadły i pozwoliły zobaczyć więcej. Rozumiem to – nieoczekiwanie położył rękę na jego ramieniu – ja muszę je natomiast oddzielić od swojej pracy – dodał. – Doświadczenie. Logika. Fakty – wyliczył na pulchnych palcach. – To mój patent na skuteczne działanie. Tylko one prowadzą do prawdy. Czy nie tego obaj w gruncie rzeczy chcemy?
Piotr wyszarpnął się i zawiesił wzrok na obrączce Sennego.
– Czy tylko tym kierowałby się pan, gdyby to ona nie wróciła do domu któregoś dnia? Ja znam swoją żonę – dodał, silnie akcentując pierwsze słowo.
Senny zignorował pytanie Piotra.
– Lata pracy w policji nauczyły mnie, że miłość czy też bliskość, o których pan mówi, odbierają obiektywizm.
– Czy wzięto pod uwagę to, co mówiłem o jej rysunku? – Piotr niespodziewanie zmienił temat.
– O tym, który namalowała przed wyjściem na plażę?
Przytaknął.
– Słońce albo drzewa. Rysowała je na marginesie lub w rogu kartki tylko wtedy, kiedy rozmawiała z kimś przez telefon.
– Sprawdzałem ten trop – potwierdził Senny, leniwie przeciągając sylaby. – Z tym że nikt, poza panem, nie łączył się z jej telefonem tamtego poranka.
– Może rozmawiała z kimś z innego telefonu, z jakiegoś numeru na kartę? Jest milion możliwości. – Zareagował impulsywnie.
– Telefonu, który przed panem ukrywała? Przed chwilą mówił pan, że zna dobrze swoją żonę. To zresztą bardzo kruche poszlaki.
Piotr starał się wziąć w cugle buzujący w nim coraz mocniej gniew.
– Więc jakie są te pana fakty?
– Nie moje, a fakty.
– Dobrze, więc jakie są fakty?!
Detektyw wyciągnął z teczki kolejne papiery, tym razem dwie kartki złożone na pół.
– Dane z twardego dysku laptopa pana żony. – Przebiegł po nich wzrokiem. Natrafiwszy na ciąg cyfr, stuknął w kartkę palcem. – Począwszy od ostatniego dnia sierpnia do dwudziestego września odwiedziła kilkadziesiąt stron i forów internetowych dla samobójców. Kilkanaście z nich traktowało o tym, jak odebrać sobie życie przez utonięcie.
Piotr ani drgnął; wpatrywał się w notatki detektywa, jakby czekał na więcej.
– Oszczędzę panu szczegółów – zamknął temat śledczy. I temat, i teczkę.
Kolejne pytania mnożyły się w głowie Piotra.
– Jeśli tak, to gdzie jest jej ciało? Czy nie powinno już wypłynąć? – wypowiedział je na głos.
– Tamtego dnia na Bałtyku szalała cofka; prąd wsteczny utrzymywał się zresztą przez następne dwa dni. Prowadziliśmy poszukiwania, ale wiadomo, że wielokrotnie morze nie oddaje ciał… Czasami nie oddaje ich od razu, a czasem – w ogóle.
Zagryzł dolną wargę, czując w ustach metaliczny posmak krwi.
– Przyszedł więc tu pan dzisiaj, by mi powiedzieć, że moja żona odebrała sobie życie. Czy tak?
– Nie zawieszamy śledztwa – odparł detektyw wymijająco. – Będziemy je prowadzić, dopóki jej nie znajdziemy.
Z kieszeni pulowera wyciągnął chusteczkę higieniczną i podał ją Piotrowi.
– Skaleczył się pan – powiedział i wskazał na krwawiącą wargę.
Piotr zignorował jego gest.
– Mówiąc „jej”, ma pan na myśli ciało, a nie moją żonę. Czy tak?
Senny milczał.
– Ona wciąż może żyć, rozumie pan?! Szukajcie gdzie indziej, do cholery! – wykrzyczał Piotr.
Śledczy uniósł się z krzesła i dosunął je do stołu, dając do zrozumienia, że nie ma już nic więcej do powiedzenia. Pozbierał dokumenty ze stołu, ułożył równo jeden na drugim, spiął spinaczem i ułożył w teczce. Zamknął ją i ostatecznie odgrodził się od akt dużym supłem.
– Proszę nam zaufać. Zrobimy wszystko, co będzie w naszej mocy. Obiecuję – powiedział i przebiegł wzrokiem po korytarzu prowadzącym do wyjścia.
– Lubi pan te swoje zgrabne formułki, co? – sarknął Piotr. – Byleby się zawinąć i dalej robić swoje.
Detektyw nie dał się sprowokować; ruszył w stronę drzwi wejściowych, rzucając jeszcze zawieszonej na ścianie kolekcji szabli i bagnetów kilka ukradkowych spojrzeń.
– Nie zostawię tak tego. – Głos Piotra dosięgnął Sennego już w przedsionku, o krok od drzwi wejściowych. Zamiast opuścić dom, podciągnął mankiet swetra, obrócił się i uniósł czujnie brew. Żaden mięsień jego twarzy nawet nie drgnął.
– Co więc zamierza pan zrobić?
Piotr splótł ręce na klatce piersiowej. Odchylił lekko głowę, by móc sięgnąć wzrokiem pulsującej czerwoną diodą elektronicznej niani.
– Cokolwiek, byle nie dreptać w miejscu! – warknął.
– Będziemy w kontakcie – rzucił śledczy leniwie i nie czekając na słowa pożegnania, nacisnął klamkę. – I proszę na siebie uważać… – dodał ostrzegawczo, zamykając za sobą drzwi.
Piotr został sam na sam z przytłaczającą go przestrzenią domu, z jego pustymi pokojami i zimnym korytarzem prowadzącym właściwie donikąd. Odległość między jednym a drugim pomieszczeniem wydawała się otchłanią nie do przebycia.