- promocja
- W empik go
Zaufaj mi, Anno - ebook
Zaufaj mi, Anno - ebook
Druga część serii z dziennikarką śledczą, Anną Rogozińską.
Pełna napięcia i zwrotów akcji opowieść o kobiecie, która wie czego chce i konsekwentnie dąży do celu. To historia o szukaniu prawdy i o tym, że czasem trzeba komuś zaufać.
Anna Rogozińska, ambitna dziennikarka TV przeprowadza wywiad z politykiem, którego syn wypadł z balkonu podczas imprezy sylwestrowej. Ojciec nie wierzy w przypadkową śmierć. Anna próbuje ustalić prawdziwy przebieg wypadków ale otrzymuje oficjalny zakaz zajmowania się tą sprawą.
Jednak kiedy pojawiają się nowe ofiary wśród uczestników feralnej imprezy, robi wszystko, by odkryć prawdę. Czy uda się jej wykorzystać znajomość z przystojnym prokuratorem? Kim jest morderca i czy uderzy ponownie? Jaki związek z zabójstwami mają dopalacze? Odpowiedź na wszystkie te pytania przyniosą zbliżające się Walentynki...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7406-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
45 dni do walentynek
Z trudem wciąga nosem kolejne porcje powietrza. Mieszanina gazów i aerozoli jest bladozielona. Mógłby przysiąc, że widzi dwuatomowe cząsteczki tlenu, krążące wśród azotu. Zachwycałby się nimi dłużej, gdyby nie rosnąca temperatura otoczenia.
Bladozielona chmura drażni jego skórę. Musi koniecznie wyjść na zewnątrz, by uniknąć poparzenia. Dokładnie w tej chwili ruszyć nogą! Jedną. Zmobilizować organizm. Od czegoś powinien zacząć. Skupić się i otworzyć balkon, zanim temperatura wzrośnie na tyle, by bez problemu stopić tytan.
– Powietrza…
Na twarzy czuje języki ognia. W myślach ocenia ich wartość: tysiąc sześćset stopni Celsjusza. Nie chce otwierać ust i dzielić się tym odkryciem z kumplami.
W końcu w takiej chwili każdy myśli tylko i wyłącznie o sobie.
Skupienie. Prawa noga unosi się i opada kilkadziesiąt centymetrów dalej. Po chwili dołącza do niej lewa. Znowu prawa. Dłoń z wysiłkiem poszukuje celu wyprawy. Klamka, którą chce złapać, bawi się z nim w „kotka i myszkę”. Za każdym razem kiedy wyciąga rękę, by jej dotknąć, ona w ostatniej chwili przeskakuje w bok i śmieje mu się w twarz. Odpowiada rechotem. Jest przecież o wiele inteligentniejszy od klamki. W końcu ją oszuka. Pomaga sobie drugą ręką i ostatkiem sił osiąga cel.
Tak muszą czuć się himalaiści w drodze na szczyt.
Kolejna myśl napawa go dumą. Pokonuje swoje granice. Dotyka niemożliwego. Za chwilę osiągnie swój Mont Everest.
Okno balkonowe się otwiera, a on z bólem głowy robi duży krok. Zrobiłby jeszcze jeden, ale zatrzymuje go stalowa balustrada.
– Pię… knie tu!
Morska bryza przyjemnie chłodzi rozgrzane policzki. Soczysta zieleń powala go na kolana. Jest wszędzie. Na dachach, balkonach, parapetach, podwórku i samochodzie, który stał w miejscu niedozwolonym.
– Grzechu? Co robisz? – dochodzą głosy z wnętrza mieszkania.
Nie potrafi ich rozszyfrować. Są męskie czy damskie? Znajome czy obce? Czy to ma w ogóle jakieś znaczenie? Nie będzie ich słuchał. Będzie żył, jak chce, oglądał, co chce, i wdychał, co wdycha.
Kuca i z bliska przygląda się balkonowej posadzce. Nigdy nie widział takiej trawy. Puszystej jak pianki marshmallows.
– Grzechu! Chodź tu!
Nie wie, dokąd miałby iść, bo nie wie, gdzie się znajduje. Zagubił pojęcia „tu” i „tam”. Dobrze mu z tym. Przyjemnie i pięknie. Tak właśnie odczuwa słowo „relaks”.
Trawa rośnie nawet na krawędzi balustrady. Intensywna zieleń zachęca, aby się odprężyć. Wytarzałby się w niej.
– Przeprosisz mnie i będziemy kwita, OK?
– Co? – mówi, zdziwiony, bo mężczyzna zadający pytanie pojawia się w zasięgu jego wzroku.
Nie rozpoznaje go, ale się boi. Tylko czego? Że nieznajomy zadepcze wypielęgnowaną trawę? Że zużyje jego tlen?
– Przeprosisz mnie, a ja zapomnę…
– Sam się przeproś! – warczy. – Spieprzaj. Zamknij drzwi. Gorąc tu leci.
Kolejna myśl go zadziwia. Ktoś musi dbać o tę trawę, by w takim upale zachowała żywy kolor.ROZDZIAŁ 2
Rozdział 2
33 dni do walentynek
– Dla milionów Polaków rozpoczął się nowy rok: czas postanowień i szans na lepsze życie. A dla pana?
W takich sytuacjach Anna Rogozińska czuła się jak krokodyl w wodzie. Nabierała szybkości i zwinności. Z kamer i światła reflektorów czerpała życiową energię. Odbijała ją i wzbogacała światło swoim niepowtarzalnym wdziękiem. Annę kochali nie tylko widzowie i szefowie stacji Primo TV, lecz także kamery. Lubiła tak myśleć.
Obiektywna prawda nieznacznie różniła się od subiektywnych odczuć. Widzowie powoli oswajali się z nazwiskiem „Rogozińska”. Kojarzyli je z sensacyjnymi wiadomościami prezentowanymi w programach informacyjnych oraz z pewnym głośnym wywiadem. Rozmową, która pozwoliła dziennikarce wspiąć się na kolejny szczebel zawodowej drabiny.
Odczucia szefów telewizji mogłyby stanowić przedmiot kilkustronicowej analizy psychologicznej. Najkrócej rzecz ujmując, można powiedzieć, że były ambiwalentne. Szef poznańskiego oddziału Primo TV, szef programowy, szef finansowy i wreszcie szef wszystkich szefów. Każdy z nich darzył ambitną pracownicę zupełnie innymi uczuciami. Było z czego wybierać. Od fascynacji, przez podziw i obawę… aż po uprzedzenie.
– Dla mnie w jednej chwili wszystko straciło sens. Po co robić postanowienia? Walczyć o lepsze życie? W sylwestra umarł mój syn. – Rozmówca panował nad emocjami. Trzeźwym wzrokiem wpatrywał się to w dziennikarkę, to w kamerę. Słowa wyrzucał z siebie z prędkością karabinu maszynowego, ale jednocześnie wyraźnie akcentował kropki i przecinki. Cisza była równoprawnym składnikiem jego wypowiedzi. Jakby za pomocą kontrastu wypowiedzi z ciszą chciał wyrazić część towarzyszącej mu żałoby. – Syn. Jedyny i ukochany. Świat zawalił mi się na głowę.
Szczerość bijąca z wyznania mężczyzny kłuła w uszy. Dziennikarka nie spodziewała się takiego rozwoju wypadków. Przygotowała się na rozmowę z mężczyzną mającym pretensje do wszystkich, kierującym oskarżenia wobec policji, prokuratury, pogotowia ratunkowego lub budowlańców. Zamiast tego w studiu pojawili się szpakowaty polityk w średnim wieku oraz ona. Jego żałoba. Polityk siedział na fotelu, a ona stała obok. Przybrała ludzką postać. Była potężna, zgarbiona i podpierała głowę rękoma opartymi na brzuchu.
Rozmówca nie wstydził się towarzystwa żałoby. Otwarcie manifestował jej obecność. Jakby publiczne ujawnienie uczuć miało mu pomóc zaakceptować obecny stan rzeczy, złagodzić intensywność doznań.
– Zdążyliście sobie złożyć życzenia? – Z wyczuciem zadała kolejne pytanie.
Kontrolowała wszystkie aspekty programu telewizyjnego. Zaufanie rozmówcy. Wiedziała, jak je zdobyć i utrzymać. Praca z kamerą. Kontrola mimiki i gestów. Dostosowanie się do uwag realizatora, rozbrzmiewających od czasu do czasu w jej uchu. Nie było rzeczy, które sprawiałaby jej trudność.
Posiadała jeszcze jedną umiejętność, która pozwalała jej awansować. Doskonale wyczuwała odbiorcę. Wiedziała, że światem rządzą słupki oglądalności. Miliony par oczu, które trzeba czymś zainteresować i którym trzeba na bieżąco dostarczać krwawych szczegółów, by nie poszukiwały doznań w konkurencyjnych stacjach.
– Nie. Grzegorz zginął w tragicznym wypadku kilkanaście minut przed północą. Nie jestem w stanie opisać bólu, który przeszył moje serce. Trzydzieści lat opieki nad dzieckiem. Oczekiwałem, że to on pochowa mnie, nie ja jego. Nocą nie mogę spać, chodzę po domu i słyszę płacz mojej żony.
Głos Ksawerego Króla przebiegał niespostrzeżenie przez przewody słuchowe telewidzów, obijał się o mózg i docierał do serca, po czym się w nie wgryzał. To była przejmująca rozmowa trafiająca do wszystkich ludzi mających dzieci lub odrobinę wyobraźni. Wywiad gwarantujący wysoką oglądalność. Publiczne babranie się w bólu. Cudze emocje. To one pozwalają mediom rosnąć w siłę.
Miliony Polaków wpatrywało się w swoje telewizory. Patrzyli na Annę Rogozińską. O tym marzyła, kiedy studiowała dziennikarstwo. Wizualizowała sobie te chwile podczas wykonywania nic nieznaczących zleceń w pierwszych miesiącach pracy w poznańskim oddziale ogólnopolskiej telewizji.
Ojciec wyśmiewał wizje przyszłego życia córki i nazywał je mrzonkami. Ona tylko wzruszała wtedy ramionami, bo miała świadomość, że sukces sam do niej nie przyjdzie. Musi na niego zapracować, a im wcześniej zacznie, tym szybciej poczuje się spełniona.
– Małżonki nie ma z nami…
– Nie. – Król zamilkł i spuścił głowę. Przez chwilę wydawało się, że nie powie nic więcej. Jednak po teatralnej pauzie się odezwał, ale unikał wzroku dziennikarki. – Nie jest jeszcze w stanie… normalnie funkcjonować. Ja sam walczę z bólem wewnętrznym, poczuciem straty i zwyczajnym ludzkim odruchem ukrycia się przed światem. Zgodziłem się jednak porozmawiać z panią z ważnego powodu. Chciałem przestrzec innych. Chciałem powiedzieć rodzicom, by nie odkładali niczego na później. By kochali swoje dzieci bez względu na to, w jakim są wieku. Nikomu nie życzę, by spotkał się z taką niesprawiedliwością jak ja. Mój syn był dla mnie wszystkim!
– Czy możemy przez chwilę pomówić o Grzegorzu? Jakim był człowiekiem?
– Grześ miał trzydzieści lat. Skończył w marcu. Odebrał staranne wykształcenie. Ukończył studia… Był dobrym dzieckiem, dobrym obywatelem. Miał pracę. Był rozsądny, wykształcony i ułożony. Nie lubił ryzyka. W życiu nie wychylałby się z balkonu tak, by spaść. Kiedyś, gdy był małym chłopcem, mimo ostrzeżeń żony szalał na huśtawce tak bardzo, że w końcu z niej spadł. Plecami uderzył o ziemię. Płakał wtedy bardzo głośno. Na długo zapamiętał tę lekcję. Nie był lekkoduchem. Nie szukał wrażeń.
– Jednak w sylwestra wypadł z balkonu.
– Byłbym wdzięczny, gdyby trzymała się pani faktów. – Mężczyzna, mimo że opowiadał o intymnych i bolesnych szczegółach życia swojego syna, zachowywał trzeźwość umysłu. Skarcił dziennikarkę spojrzeniem. – Prokurator nadal prowadzi śledztwo. To, że wypadł z trzeciego piętra przez nieuwagę, jest tylko jedną z hipotez.
– Pan w nią nie wierzy?
– Nie. Grześ nie wychylałby się niebezpiecznie z balkonu znajdującego się tak wysoko.
– Ale to był sylwester, mógł wypić troszkę za dużo…
– Co też pani insynuuje? Grześ był zbyt odpowiedzialny. Nie zaprzeczam, pewnie wypił piwo… jedno lub dwa, ale na miłość boską, nie był głupi! Wiedział, że nie jest Supermanem, że nie umie latać. Nie wyskoczyłby specjalnie. Nie chciał popełnić samobójstwa. Nie miał powodów, by zakończyć życie w takim momencie.
– Nie miał – powtórzyła Anna, aby sprowokować gościa do wyznania, które będzie mogło funkcjonować w mediach przez kolejne dni. – Czyli jak pan myśli: co się stało tej feralnej nocy?
– Nie wiem. Wiem, że Grześ nie wypadł przypadkiem. Będę to podkreślać w każdej rozmowie z mediami. Nie wypadł przypadkiem!
Anna współczuła swojemu rozmówcy. Widać nieszczęście nie przebiera w ofiarach. Nie puka do drzwi. Wyważa je i nic sobie nie robi z protestów zdziwionych gospodarzy. Wchodzi bezczelnie do biednych i bogatych, do niewykształconych i uczonych, do nieporadnych życiowo i świetnie ustawionych.
Ksawery Król, czołowy polityk rządzącej partii, odczuwał taką samą pustkę po śmierci syna jak bezrobotny ojciec, którego dziecko zmarło nagle i niespodziewanie.
– Do jutra! – Głos operatora kamery wychodzącego ze studia przywrócił ją do rzeczywistości.
– Pa! – odkrzyknęła i sięgnęła po płyn do demakijażu.
Zmywaniu profesjonalnego makijażu, będącego kwintesencją jej zawodu, towarzyszyło poczucie zadowolenia. Kolejne warstwy podkładu, bazy silikonowej, korektorów, pudru i różu, nadające cerze Anny Rogozińskiej jednolity odcień, pozostawały na płatkach kosmetycznych. Skóra stawała się różowa, a miły dreszcz ekscytacji drażnił zmysły.
Dziennikarka mogła być z siebie dumna. Po raz kolejny – w profesjonalnej masce, ukrywającej jej prawdziwą, nie zawsze doskonałą twarz – pokazała, na co ją stać. Teraz Ania Rogozińska, kobieta żądna sukcesów, mogła pozwolić sobie na małą przyjemność.
Basen. Tak. Miała ochotę na reset. Oczyszczenie umysłu. Uwolnienie napięcia mimowolnie magazynowanego w mięśniach.
Wyrzuciła brudne waciki do kosza i już miała opuścić studio, gdy usłyszała wibracje. Z torebki wyjęła komórkę.
_Wyglądałaś cudownie. Widzimy się dzisiaj?_
Wiadomość od Łukasza zmusiła ją do zaplanowania czterech ostatnich godzin, które mieściły się w definicji słowa „dzisiaj”.
_Dzisiaj?_
Odpowiedź na to pytanie retoryczne przyszła zbyt szybko.
_Za godzinę u mnie. Mam dla ciebie newsa. Bardzo ciekawego!_
Dwie godziny później siedziała na kanapie w mieszkaniu Łukasza Zawodnego, trzymając w ręku kieliszek czerwonego wina.
– Manipulował? Mną? Nie wierzę!
Wcześniej przepłynęła spory dystans i pokonała zaśnieżone drogi, by dotrzeć z Kórnickiego Centrum Rekreacji i Sportu do mieszkania na poznańskim Grunwaldzie. Myślała, że zużyła na te czynności całą swoją energię.
Zmęczona, padła na kanapę. Łukasz przyniósł wino, kieliszki i talerz wypełniony różnymi serami. Anna nie zamierzała się ruszać, jednak gdy tylko usłyszała tezę dotyczącą manipulacji, zaczęła protestować i żywo gestykulować.
– Nie wierzę!
– Uwierz. Trafiłaś na wytrawnego gracza, który w mediach chciał sprzedać obraz załamanego ojca, przytłoczonego niesprawiedliwością tego świata. Przyznaję: udało mu się. Tymczasem moje źródło donosi, że w krwi Grzegorza Króla znaleziono fenyloetyloaminę. To dość popularna substancja psychoaktywna.
– Psychoaktywna?
– Tak. Potocznie zwana dopalaczem.
– Sugerujesz, że facet przed śmiercią brał dopalacze?
Anka odsunęła się od Łukasza. Chciała mu się uważnie przyjrzeć. Nie żartował. Jego twarz była poważna. Spod rękawa niebieskiego T-shirta jak zwykle wystawał fragment tatuażu. Pazur, który ją intrygował. Pół roku temu nie wiedziała nawet, do jakiego ptaka należy. Wystawał bezwstydnie i prowokował. Na wszystkich kolacjach, które wtedy były jedynie spotkaniami starych znajomych, rozpraszał ją i denerwował.
Kiedy Łukasz unosił rękę, aby przywołać kelnera do ich stolika, rękaw odsłaniał kolejny fragment. Chciała wtedy zerwać z niego koszulkę i zobaczyć tatuaż w całości.
– Nie sugeruję. Ja to wiem. Brał. Pewnie dzięki temu wydawało mu się, że potrafi fruwać. Wyleciał z balkonu na własne życzenie. Nagle okazało się, że nie jest ptakiem, a jego twarz w zaskakująco szybkim tempie zbliża się do betonu. Chociaż – zwątpił przez chwilę – nie wiem, jak działają dopalacze. Czy Król w ogóle był w stanie zauważyć, że nie frunie…
– OK, wziął dopalacze. – Anna próbowała oddzielić fakty od hipotez. – Tylko to jest pewne, jeśli twoje źródło nie kłamie.
– Dlaczego miałoby kłamać? – Oburzył się. – To sprawdzony informator.
– Dobra, facet wziął jakieś świństwo, też mi coś. Była przecież noc sylwestrowa. Czas największego szaleństwa, zabawy i…
… i tracenia kontroli nad sobą – dokończył wypowiedź za nią i uśmiechnął się znacząco.
Anka zrozumiała aluzję, a jej ciało przeszedł miły dreszcz. Odpowiedziała podobnym uśmiechem. Musiała przyznać, że wspólne tracenie kontroli z Łukaszem wychodziło jej po mistrzowsku.
Poznali się podczas studiów. Ona, zajęta boksowaniem się ze swoim ówczesnym ideałem mężczyzny, zauważała tylko zaokrąglony
brzuch Zawodnego. Tak wyraźnie odznaczał się pod koszulką, że skutecznie odwracał uwagę od ciepłego spojrzenia i serca wyciągniętego na dłoni.
Ponownie spotkali się przypadkiem po latach. Łukasz wydoroślał. Chłopak w przybrudzonych zamszowych butach i z dużym brzuchem stał się atrakcyjnym mężczyzną. Jako że nie znała lepszego powiernika tajemnic dającego wsparcie duchowe, obiecali sobie przyjaźń.
Wytrwali w postanowieniu przez chwilę, po czym zupełnie niespodziewanie stracili nad sobą kontrolę.
– Nie można zakładać, że chciał fruwać – zaprotestowała. – To naciągane i bardzo złośliwe!
– Masz rację, ale zobacz… Przygotowywałaś się do wywiadu, zbierałaś informacje. – Próbował dowieść swoich racji, a jednocześnie dolał wino do już pustych kieliszków. – Nie dotarłaś do tej o dopalaczach, mimo że wiadomo o tym od kilku dni. Dostęp do niej mają nieliczni.
– Ktoś, kto robił badanie – Anka zaczęła wyliczać osoby, które musiały znać wynik analizy krwi – prokurator, który zlecił czynności, policjant prowadzący śledztwo…
– I rodzina – uzupełnił jej wypowiedź o słowa, które nie chciały jej przejść przez gardło.
– Czyli ojciec – powtórzyła w końcu i uświadomiła sobie, że rzeczywiście mogła paść ofiarą manipulacji. – Masz rację, musiał wiedzieć.
Spuściła głowę. Chciała w spokoju przeanalizować wydarzenia ostatnich godzin. Mimo że drobiazgowo przygotowała się do wywiadu z politykiem, rozmówca ją zaskoczył. Był szczery i otwarty. Zamiast agresywnego rottweilera, którego się spodziewała, w studiu telewizyjnym pojawił się skrzywdzony cocker-spaniel.
Czy Ksawery Król mógł ją wykorzystać, by osiągnąć swój cel? Ją? Specjalistkę od manipulacji?
– Wiedział i starał się wybielać syna.
– Łukasz, wiesz, jak jest. Rodzice często widzą swoje dzieci w zupełnie innym świetle. Założę się, że twoi też są nadal święcie przekonani, że stronisz od alkoholu i nigdy nie zapaliłeś papierosa. Król mógł nie wiedzieć o tym, że jego syn bierze dopalacze.
Łukasz wstał i podszedł do okna. Chwilę postał, opierając się o parapet, po czym uchylił okno. Anna nie protestowała. Temperatura rozmowy rosła, a wypite wino miło rozgrzewało ją od środka. Mroźne powietrze wpadło do pokoju wypełnionego zapachem męskich perfum i sera pleśniowego.
– Nie, nie wierzę! – Łukasz wrócił na kanapę. – Facet jest politykiem od lat, ma kupę kasy. Wie wszystko o wszystkich. Na każdego ma haka. Nie uwierzę, że jego synalek nigdy nie sprawiał żadnych problemów. Wiesz, jakie są dzieci takich ludzi? Na pewno jest się do czego przyczepić i Król dobrze o tym wie. Przedstawił widzom twojej stacji wyidealizowany obraz syna i miał w tym jakiś interes. Założę się! Tylko jeszcze nie wiem jaki…
Łukasz Zawodny od dziesięciu miesięcy pracował w poznańskiej gazecie codziennej. Odpowiadał za przygotowanie informacji interwencyjnych. „Wszystkie zadymy w Poznaniu są moje – w taki sposób zwykł zaznajamiać obcych z zakresem swojej pracy – i pobicia, i trupy”.
O pracy mógł rozmawiać bez przerwy. W pracy. W drodze do domu. W domu. W łazience. W kuchni. W łóżku. W drodze do pracy. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Siedem dni w tygodniu. Podobnie jak Anna.
Sprawa śmierci syna Ksawerego Króla interesowała Łukasza o wiele bardziej niż pojawienie się zwykłego trupa. Ksawery Król był od lat szarą eminencją rządzącej partii politycznej, a polityka była konikiem Zawodnego. Studiował politologię. Jego praca magisterska dotyczyła właśnie politycznego public relations.
– Jest politykiem, trudno zaprzeczyć, ale jest też OJCEM, który stracił syna, a to jest może teraz najważniejsze – Anka protestowała. Przecież kilka godzin wcześniej czuła na sobie autentyczny ból rozmówcy.
– Ojcem – Łukasz nie zamierzał zmienić zdania – który dwa tygodnie po śmierci syna udziela wywiadu w twojej telewizji. Na żywo. Nie wydaje ci się to podejrzane?
Gdyby miała skupić się na podejrzanych szczegółach, pewnie znalazłaby ich kilka. Zlecenie na ten wywiad dostała od Grabowskiego – szefa poznańskiego oddziału Primo TV. Poprosił ją do siebie i powiedział, że sprawa jest na tyle delikatna, że tylko ona może dobrze się nią zająć.
Rogozińska spojrzała na zegarek. Zbliżała się północ. Nie chciała dłużej zastanawiać się nad tym, czy Ksawery Król jest dobrym aktorem i czy ją wykorzystał. Nie dzisiaj. Czuła, że narasta zmęczenie, a senność koniecznie chce zamknąć jej oczy.
– Łukaszku, myślę, że przesadzasz. Ludzie mają prawo przeżywać żałobę w dowolny sposób. Jedni zamykają się przed światem. Drudzy udają, że nic się nie stało. Jeszcze inni wychodzą na środek sali i krzyczą, bo chcą zwrócić na siebie uwagę społeczeństwa.
– Myślę, że powinnaś…
Anka nie zamierzała słuchać autorytarnego tonu głosu Łukasza. Bez słowa opuściła pokój, przerywając mu w pół słowa. Głośno zamknęła za sobą drzwi od łazienki.
– Anka, to ty jesteś dziennikarką. – Żale wylała szeptem bezpośrednio do lustrzanego odbicia. – To ty odnosisz sukcesy. To twoje nazwisko jest coraz bardziej rozpoznawalne. To ty awansujesz. Nie musisz słuchać jego zaleceń. To, że jest facetem i prowadzi rubrykę w gazecie, nie uprawnia go do pouczania.
Opłukała twarz zimną wodą, uspokoiła emocje i wróciła do pokoju. Łukasz siedział rozpostarty na kanapie. Miał zamknięte oczy i słuchał muzyki. Zdziwiła się. Nie zauważyła, by w tle ich rozmowy rozbrzmiewał Vangelis. Musiał włączyć ulubioną płytę podczas jej nieobecności.
– Zdradzisz mi swoje źródło? – przytuliła się do niego.
Otoczył ją ramieniem i przysunął do siebie. W jego objęciach czuła się bezpieczna.
– A zostaniesz dziś na noc?ROZDZIAŁ 3
Rozdział 3
32 dni do walentynek
– Halo? Kochanie? Wczoraj wyglądałaś cudnie!
Renata Rogozińska miała specyficzne wyczucie czasu. Dzwoniła do córki zawsze w najmniej odpowiednim momencie.
Tego dnia dźwięk informujący o przychodzącym połączeniu rozległ się z samego rana. Ania zdążyła zasiąść do stołu, a Łukasz nałożył jajecznicę na talerze.
– Halo?
Rozmącone i gorące kurze jaja wyglądały tak smakowicie, że Anka wpakowała do ust tyle, ile się zmieściło. Było to dalekie od zasad savoir-vivre’u, ale nie zamierzała jeść zimnego dania. Rozmowy z matką nie należały do krótkich.
– Dziękuję – odpowiedziała z pełnymi ustami. – Co słychać, mamo? – Strategiczne pytanie miało być otwarciem monologu rodzicielki, tak by Anka w spokoju mogła dokończyć śniadanie.
– Żyję. Wczoraj zapomniałaś do mnie zadzwonić! – Zamiast niepohamowanego słowotoku otrzymała wyraźnie wyartykułowaną pretensję.
– Nie zapomniałam – skłamała. – Byłam padnięta. Nie miałam siły. Gdy wróciłam do domu, od razu poszłam spać.
Przełknęła ostatni kęs chleba i odeszła od stołu. Łukasz wyglądał na niezadowolonego. Starał się co prawda panować nad emocjami, ale zdradzały go przyspieszony oddech i nienaturalny wyraz twarzy. Mina Łukasza mówiła sama za siebie.
– Właśnie, bo pracujesz i pracujesz, zamiast pomyśleć o sobie. Odpocząć. Do matki przyjechać. Koniecznie z narzeczonym.
– Mamo. – Anka próbowała protestować. Wizja kolejnej wizyty w domu rodzinnym i nagabywania Łukasza przez matkę nie była kusząca.
– Co „mamo”? Siedzisz w tej swojej telewizji od rana do wieczora. Biegasz za ludźmi, użerasz się z rozmówcami, pracujesz na awans, ale czy masz czas zadbać o siebie? Jadłaś już śniadanie? A wczoraj jadłaś kolację? Obiad? Mówię tobie po raz kolejny! W końcu żołądek się rozreguluje i będziesz miała problemy. Zobaczysz. Weź kilka dni urlopu. Należy ci się. Kiedy miałaś ostatnio wakacje? Przyjedź do mnie na dłużej. Posiedzimy razem, pogadamy.
Swobodny monolog matki płynął ze słuchawki, zmieniając jedynie co kilka minut odcień przekazywanych uczuć. Pretensje, troska, rozczulenie, nakazy. Ania nie miała zamiaru go przerywać. Normalnie protestowałaby głośno albo wymyśliłaby powód, dla którego pilnie musi zakończyć rozmowę.
Tym razem jednak rozmowa… rozmowa telefoniczna, bo tak chyba można nazwać sytuację, w której jedna osoba dzwoni do drugiej i opowiada jej o swoich odczuciach, była dziennikarce na rękę.
Podczas przygotowywania śniadania Łukasz poruszył pewien delikatny temat. Nie wiedziała, jak zareagować. Co powiedzieć? Śmiać się czy płakać? Zażartowała, stwierdzając, że jest mistrzem psucia klimatu. Po smakowitej nocy zaserwował to.
– Weź tego swojego przesympatycznego chłopaka – matka kontynuowała monolog – i przyjedźcie chociaż na cały weekend. Przecież wiesz, że miejsca w domu jest dużo, rozlokuję was odpowiednio. Córuś, pomyśl proszę o rodzinie! _Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą_ – głos Renaty Rogozińskiej się załamał – _zostaną po nich buty i telefon głuchy._
Ania nie musiała widzieć matki, by wiedzieć, że w tej chwili po jej policzkach spływają łzy. Cytowaniu księdza Jana Twardowskiego zawsze towarzyszyły łzy.
– Ale dobrze się czujesz? – starała się zmienić temat. Matka nie mogła się rozkleić.
– Dobrze, dobrze. Co prawda ciśnienie mi skacze. Nogi okropnie rwą. W ogóle nie mogę spać. Przysypiam na kilkanaście minut, po czym budzę się tak ścierpnięta, że mogłabym chodzić po ścianach. Taki to ból. Nie wiem, czy to starość czy to te mrozy. Ciągle mi zimno.
– Rozumiem. Mamuś, martwię się o ciebie. Obiecuję, że zobaczymy się niebawem. Dziś śnieg sypie jak oszalały, jechałabym do Pobiedzisk dwie godziny w jedną stronę. Jutro muszę być w Warszawie. – Odtwarzała w myślach zawartość kalendarza. – Wpadnę w sobotę albo w niedzielę. Na kawę. Jesteśmy umówione?
– Tak. – Matka odetchnęła z ulgą. Momentalnie pozbyła się płaczliwego tonu. – Upiekę coś pysznego.
Anka odłożyła telefon i wróciła do kuchni. Łukasz siedział przy pustym talerzu.
– Sorry, matka dzwoniła. – Uśmiechnęła się bezradnie i rozłożyła ręce.
– Ma kobieta wyczucie czasu.
To trzeba jej przyznać, Anna potwierdziła radośnie w myślach. Zazwyczaj telefon od matki ją irytował. Tym razem okazał się wybawieniem od niewygodnej rozmowy.
– Jest taka samotna, chciała sobie pogadać. Przecież nie mogłam jej zbyć. O rany! – Spojrzała na zegarek i zdała sobie sprawę z tego, że powinna się teleportować. – Już jest ósma? Muszę lecieć do pracy.
– Samotna? – Niezadowolony Łukasz wzruszył ramionami. Telefon sprawił, że nie zdążyli porozmawiać. – To kup jej psa.
– Myślisz, że czworonóg zastąpi jej męża? Oszalałeś?
Anka wybiegła z klatki schodowej w rozpiętej kurtce i szalu niedbale powieszonym na szyi. Termometr okienny wskazywał minus trzy i pół stopnia Celsjusza. Pierwszy podmuch powietrza sprawił, że poczuła się pełna ochoty do pracy. Powietrze było rześkie i w przyjemny sposób ukoiło jej rozgrzane policzki.
Wiedziała, że temat, który poruszył Łukasz, sam nie zniknie. Tym razem udało jej się odsunąć rozmowę w czasie. Następnym razem musi się do niej przygotować. Świadomie odebrała telefon od matki, bo wiedziała, że może rozmawiać z nią tak długo, dopóki nie będzie musiała wybiec z domu, spóźniona. Tak, zdawała sobie sprawę z tego, że Łukasz będzie niepocieszony. Wiedziała, że to nieuczciwe zagranie. Nie miała jednak innego pomysłu, jak zmierzyć się z bestią, tematem tabu.
Dopiero co przywykła do zmiany statusu znajomości z Łukaszem. Do wspólnych nocy kończących się śniadaniem. Do planów weekendowych. Niespostrzeżenie stali się parą. Cieszyła się obecnością Zawodnego, chłonęła jego atrakcyjny zapach i jednocześnie walczyła z głęboko zakodowaną ostrożnością w sprawach uczuciowych.
Samochód Rogozińskiej, przykryty śnieżną kołdrą, czekał na udzielenie pierwszej pomocy. Otworzyła drzwi, wrzuciła do środka torebkę i usiadła na miejscu kierowcy. Samochód po nocy spędzonej na ulicy był wyziębiony. Kierownica nieprzyjemnie mroziła dłonie. Anna uruchomiła silnik. Przyjemne warczenie przyniosło obietnicę, że za chwilę we wnętrzu pojawi się cieplejsze powietrze.
– Cholera, zostawiłam rękawiczki u Łukasza. – Przypomniała sobie, że kiedy wychodziła z mieszkania, widziała je na szafce z butami. Nie miała jednak ochoty wracać. – Trudno.
Zacisnęła zęby i z kieszeni znajdującej się w drzwiach pasażera wyjęła czerwoną szczotkę. Zanim zabrała się do odśnieżania citroena, poczuła zimno. To mróz, który wcześniej wydał jej się jedynie rześkim powietrzem. Zapięła więc kurtkę i otuliła się szalem. Kolejne ruchy ręki sprawiały, że auto odzyskiwało atrakcyjne kształty i fabryczny kolor. Przód, prawy bok, lewy bok, tył. Kolorów nabrała także twarz Anki. Z nosa zaczął kapać wodnisty katar.
Zanim dotarła do pracy, jeszcze dwukrotnie walczyła z następującymi po sobie falami gorąca i zimna. Gdy pokonywała kolejne skrzyżowania w drodze do firmy, czuła, że za chwilę się ugotuje. Wnętrze samochodu wypełniło się gorącym powietrzem. Znowu zaczęła rozpinać kurtkę, rozplątywać szal. Nawet palce, wcześniej niemalże zmrożone, zaczęły tracić sztywność. Zdążyła już zapomnieć o tym, że były zdrętwiałe.
Przed firmą nie znalazła wolnego miejsca parkingowego, więc musiała zostawić samochód nieco dalej. Przymusowy spacer sprawił, że tego poranka po raz kolejny zaatakował ją przejmujący chłód.
Że też rtęć nie ma problemu z relatywnością, pomyślała.
Słupek jedynego metalu normalnie występującego w stanie ciekłym zawsze wskazywał wartości bezwzględne. Wahania zależały jedynie od temperatury mierzalnej.
Wewnętrzny termometr człowieka wariował i oceniał jedynie temperaturę odczuwalną. Przy większym wietrze minus trzy i pół stopnia Celsjusza odbierał jak silny mróz. Podobnie działo się przy dużej wilgotności, przemoczeniu czy przemęczeniu.
Anna wbiegła do firmy, spóźniona. Przywitało ją suche i ciepłe powietrze. W firmie kaloryfery pracowały pełną parą, podobnie jak zespół Primo TV. Nie zdążyła jednak zabrać się do pracy. Prosto z kuchni, w której przygotowała sobie herbatę, trafiła na dywanik do szefa.
Dywanik był grafitowy, puszysty i zapewne miły w dotyku.
– Pani Aniu, serdecznie gratuluję. – Kamil Grabowski zaczął bez wstępu, dzięki czemu niepokój dziennikarki został ograniczony do minimum.
Spontaniczne wizyty w gabinecie dyrektora poznańskiego oddziału Primo TV mogły mieć trzy podłoża: głośna bura, cicha pochwała lub przydzielenie zadania specjalnego. W ostatnim pojęciu mieściło się wszystko. Kukułcze jajo, szansa życia, misja samobójcza.
– Gratuluję. – Tłusta głowa szefa kiwała się na krótkiej szyi. Ruch powtarzał się rytmicznie jak u plastikowego psa wożonego w latach osiemdziesiątych na tyłach polonezów lub dużych fiatów. – Rozmowa z Królem została przeprowadzona wzorcowo. Wiedziałem, że tylko pani jest w stanie wykonać to zadanie bez zarzutu.
Pochwały z ust szefa są bezcenne, ale Anna pragnęła czegoś więcej. Zbyt długo pracowała w branży, by cieszyły ją puste słowa. Nikt nie musiał mówić jej, że jest dobra. Wiedziała o tym.
Rogozińska chciała więcej. Więcej możliwości pracy z kamerą na żywo. Więcej wywiadów. Więcej wystąpień na ogólnopolskiej antenie. Więcej wszystkiego. Rozpoznawalności, pieniędzy… sukcesu.
– Dziękuję – odpowiedziała bez ekscytacji.
– Muszę przyznać, że jesteśmy zadowoleni.
– Czyli co? Sukces?
– Myślę, że tak, ale czekamy jeszcze na wyniki oglądalności.
Jesteśmy zadowoleni, czekamy na wyniki. Jacy my? Ta myśl nie dawała Ance spokoju. My? Grabowski i kto? Warszawa? Taki tok rozumowania byłby najbardziej prawdopodobny, ale w tyle głowy majaczyła jeszcze jedna możliwość. A może Grabowski i… Król?
Jej wrodzone uczucie ostrożności, wczoraj dodatkowo nakarmione wątpliwościami dotyczącymi manipulacji, uważnie nastawiło uszu. Zlecenie na wywiad z politykiem załamanym śmiercią syna dostała od Grabowskiego. Dokładnie w tym pokoju, w otoczeniu puszystego dywanu i mebli w kolorze wenge.
– To wszystko? – Chciała zmienić otoczenie i uwolnić się od teorii spiskowych.
– Tak, dziękuję. – Uśmiechnięty Grabowski po raz kolejny kiwnął głową.
– Dziękuję. – Wstała i odwdzięczając się taką sama miną, dodała. – Chciałam przypomnieć jeszcze, że jutro nie będzie mnie w pracy.
– Jakżebym mógł o tym zapomnieć! – Gwałtownej zmianie nastroju towarzyszył grymas twarzy. – Jedzie pani na audiencję do centrali.
Ance zrobiło się gorąco. Bynajmniej nie z powodu reakcji szefa. Pokrętło regulujące pracę kaloryfera w gabinecie szefa ustawione było na maksimum. Gorąco atakowało jej stopy odziane w modne ocieplane obuwie. Temperatura ciała rosła i subiektywnie, powoli zbliżała się do temperatury wrzenia.
Mocno stąpała po ziemi. Nie była pozbawiona świadomości, że osiąganiu sukcesu towarzyszy zazdrość innych ludzi. Kamil Grabowski nie ukrywał frustracji. Wielbił ją kiedyś, hołubił i wychwalał przy każdej okazji. Nagle przestał.
– Jeśli łudził się, że będę pupilkiem poznańskiego Primo TV do końca życia, to znaczy, że jest głupi – opowiadała Łukaszowi o sytuacji panującej w pracy. – Przecież musi zdawać sobie sprawę z tego, że wszyscy, którzy zaczynają dla niego pracować, traktują poznański oddział jak przystanek na trasie, jak trampolinę… Każdy marzy o stolicy! Niektórzy zostają tu z przyzwyczajenia, ale większość tkwi tutaj z braku innych możliwości. Ja poświęciłam wiele, by zasłużyć na awans. Jeśli Grabowski tego nie rozumie, to jego problem.
Prokurator Wiktor Braun znalazł wreszcie czas, by usiąść przy swoim biurku i przez chwilę pomyśleć. Powinien napisać do sądu wniosek o uchylenie tajemnicy bankowej, żeby zajrzeć na rachunek bankowy pewnego szemranego biznesmena, jednak wzrok prokuratora padł na książkę leżącą na półce. Jej szata graficzna znacznie odbiegała od sąsiadujących z nią prawniczych pozycji.
– Czas skupić się na wniosku. – Upomniał sam siebie, bo cały czas rozpraszały go wydarzenia, których świadkiem był przed południem.
Położył ręce na klawiaturze, zamknął oczy i starał się skupić na wniosku.
_Wierzę w prawo. Wierzę w świętość sali sądowej i majestat sprawiedliwości. Wierzę też, że sprawy nie zawsze są takie, na jakie wyglądają, że niekiedy faktami można manipulować tak, jak magik manipuluje publicznością. Jedną ręką robi coś nieistotnego, odwracając naszą uwagę, a w tym samym czasie drugą wykonuje sztuczki_¹_._ Wielokrotnie powtarzał to jak mantrę. Słowa Martina Vaila stanowiące fragment przemówienia przed ławą przysięgłych dawały Wiktorowi poczucie, że panuje nad umysłem i odnajduje spokój.
Dłonie Brauna zaczęły płynnie przesuwać się nad klawiszami, a na ekranie przybywało liter.
Postać Martina Vaila – cholernie dobrego, diabelnie pragmatycznego, agresywnego i cynicznego prawnika – stanowiła dla Wiktora Brauna wzór godny naśladowania.
Na pytanie, ile razy przeczytał książkę _Pierwotny strach,_ której autor stworzył postać genialnego prawnika, odpowiadał: przynajmniej kilka razy za mało. Tę pozycję traktował jak biblię.
Ekranizację powieści, zatytułowaną _Lęk pierwotny,_ oglądał tradycyjnie przynajmniej raz do roku – w dniu swoich urodzin. Richard Gere zespolił się w wyobraźni Brauna z postacią prawnika broniącego przerażonego Edwarda Nortona debiutującego na dużym ekranie.
– …tak więc dowody uzyskane tą drogą – dyktował dłoniom – stanowić będą jedyny dostępny procesowo kierunek realizacji celów postępowania przygotowawczego.
Telefon stacjonarny, który stał na biurku, rozdzwonił się i przerywał prokuratorowi przemowę na kilka słów przed finiszem. Braun przez chwilę próbował zlekceważyć dzwonek. Gdy uświadomił sobie, że nie może zebrać myśli w hałasie, podniósł słuchawkę.
– Halo! – burknął, niezadowolony.
– Panie prokuratorze – rozległ się usłużny głos recepcjonistki – przyszła pani Anna Rogozińska. Nie była umówiona. Wpuścić?
Anna? Znał ją jako Anię, ukochaną córkę promotora. Stary Rogoziński wprowadzał Wiktora w tajniki zawodu. Dzielił się doświadczeniem, udzielał rad i był ojcem chrzestnym sukcesu prokuratora. To dzięki Rogozińskiemu Braun dotarł do Prokuratury Okręgowej w Poznaniu i zajmował całkiem przyjemny gabinet na czwartym piętrze.
Kiedyś widywał Anię Rogozińską dość często. Rzadko jednak rozmawiali. Dzieliła ich różnica pięciu lat. Gdy on studiował prawo, ona biegała w wytartych dżinsach i uczyła się do sprawdzianu z chemii. Nawet gdyby chcieli porozmawiać, nie mieliby o czym.
Czas mijał. Wiktor piął się po szczeblach kariery, a Ania zmieniała się w Annę. Skończyła liceum, potem studia na Uniwersytecie Adama Mickiewicza, a z jej twarzy zniknęły pryszcze. O tym, że jest dziennikarką, usłyszał na pogrzebie promotora. Sprawa była głośna i dość kontrowersyjna. Złośliwi mówili, że córka przyczyniła się do śmierci ojca.
Zamienili wtedy kilka słów. Nie wiedział jeszcze, że częstotliwość ich rozmów diametralnie się zmieni. Anna pojawiła się w sądzie półtora tygodnia temu. Jak pies gończy czekała czujnie pod salą, w której Braun kończył rozprawę. Przywitała się i bez zbędnych rozmów o pogodzie przeszła do konkretów. Przygotowywała się do wywiadu z Ksawerym Królem – ojcem młodego mężczyzny. Wiktor zajmował się sprawą jego śmierci. Prosiła o pomoc i przekazanie niejawnych informacji. Ewidentnie chciała wykorzystać ich nikłą prywatną relację. Szukała kontrowersyjnych hipotez.
– Nie ma mowy – odpowiedział wtedy tak lodowatym tonem, że w budynku sądu zrobiło się zimniej niż na dworze.
Miał nadzieję, że zrozumie. Była przecież bystra. Wyglądała zupełnie inaczej niż kiedyś. Z kaczątka wyrósł łabędź. Mimo to nie zamierzał narażać pozycji zawodowej w imię jakiejś znajomości. Nie do końca starej, ale też niezbyt nowej. Dawnej znajomości w nowej odsłonie.
– Wpuścić? – recepcjonistka powtórzyła pytanie, zaniepokojona brakiem odpowiedzi.
– Przykro mi. Prokurator jest zajęty.
Ewelina Wójcik poinformowała kobietę stojącą przy ladzie i wróciła do wykonywania innych obowiązków. Z doświadczenia wiedziała, że odpowiedź odmowna oraz następujący po niej brak kontaktu wzrokowego w dziewięćdziesięciu pięciu procentach przypadków sprawiają, że petent rezygnuje z zamiaru wejścia do budynku.
– Nie szkodzi, poczekam.
Kobieta nie rezygnowała. Wręcz przeciwnie. Rozpięła kurtkę, odwinęła szal z szyi.
– Ale ja pani nie wpuszczę. – Uprzejmy ton recepcjonistki zmienił się w lodowato kategoryczny. – Prokurator pani nie przyjmie.
– Przekazała pani mu moje nazwisko, niczego nie przekręciła? Anna Rogozińska.
– Szanowna pani, mówię, że prokurator wykonuje czynności, jest zajęty i nie ma znaczenia, jak pani się nazywa. – Ewelina Wójcik zgodnie z instrukcjami kiwnęła głową na ochroniarzy stojących za bramkami.
Jeden z nich podszedł do recepcji i stanął, naruszając przestrzeń osobistą dziennikarki.
Anna szybkim spojrzeniem przeanalizowała sytuację. Prokuratura Okręgowa w Poznaniu. Wejście dla wybranych mają zapewnić recepcjoniści, ochroniarze i bramki – prawie jak na Ławicy, czyli poznańskim lotnisku. Oczywiście, mogła spróbować sforsować system zabezpieczeń, ale wtedy zaryzykowałaby nie tylko powaleniem na ziemię. Taki incydent mógłby zostać wykorzystany przeciwko niej. Na to nie mogła sobie pozwolić.
– Do widzenia. – Uśmiechnęła się złośliwie do recepcjonistki.
Wiedziała, że wróci. Jeśli nie dziś, to jutro. Kiedyś uda jej się wejść do środka i zadać pytania prokuratorowi.
Ochroniarz odprowadził ją wzrokiem do drzwi, po czym wrócił za bramki.
Anna Rogozińska przez chwilę stała przed gmachem mieszczącym wszystkie poznańskie prokuratury rejonowe, prokuraturę okręgową i apelacyjną. Budynek sfinansowany przez Ministerstwo Sprawiedliwości został oddany do użytku w dwa tysiące ósmym roku. Swoim kształtem przypominał szereg równo ułożonych segregatorów.
– Jest jak wszyscy prokuratorzy – stwierdziła sarkastycznie – równie idealny, sztywny i lodowaty. – Ostatni epitet rozbawił ją najbardziej, bo z parapetów zwisały sople lodu.
Okna przypomniały jej o tym, że zawsze była wierna zasadzie: jeśli nie wpuszczą cię drzwiami, wejdź oknem.
– Może innym razem. Poczekam, aż zima odpuści.
Drętwiejące palce i piekące uszy przypomniały jej o mroźnej aurze. Postawiła kołnierz, a z torebki wyjęła rzadko używaną czapkę. Gdy wcisnęła ją na głowę, poczuła przyjemne ciepło.
W tej samej chwili w torebce rozległ się dzwonek telefonu.
– Halo? – Nie zdążyła spojrzeć na ekran, by ustalić, kto dzwoni. Telefon jak zwykle ukrywał się gdzieś na dnie torebki. Zdążyła odebrać w ostatniej chwili.
– Bądź uprzejma poczekać przed budynkiem.
Nie musiała czekać zbyt długo, ale i tak czuła, że stopy przymarzają jej do podłoża. Widocznie zimowe buty, które miała na nogach, nie były przystosowane do mieszanki śniegu i mrozu.
– Cześć – ucieszyła się, kiedy ujrzała znajomą postać.
– Witaj – Wiktor Braun odpowiedział jak robot zaprogramowany, aby się dobrze zachowywać.
Pozdrowił ją, bo tak wypadało. Nie wyraził emocji. Nie okazał uczuć związanych ze spotkaniem. Przeszedł obok niej, nie zatrzymując się. Poszła za nim. Przystanęli z boku budynku, aby uniknąć wzroku ciekawskich urzędników.
– Media składające wizytę prokuratorowi, i to bez uprzedzenia?! To niedopuszczalne! – zganił ją.
Niedopuszczalne, niedopuszczalne, powtórzyła w myślach, mierząc go uważnie wzrokiem. Zaczęła od stóp. Gdy dotarła do głowy, oblizała spierzchnięte usta. Zachowywał się jak dupek, ale wyglądał smakowicie. Zmężniał, wyprzystojniał, pozbył się irytującej brody, którą nosił podczas studiów. Wyraziste brwi, z których kiedyś żartowała, nadawały jego twarzy intrygujący wyraz.
– Jakie media? – Roześmiała się, uznając, że musi rozluźnić atmosferę. Gdyby Wiktor był tak oburzony, na jakiego starał się wyglądać, nie zszedłby do niej. – Widzisz tu jakąś kamerę? Aparat fotograficzny albo chociaż notatnik?
Stał blisko niej i uważnie ją obserwował. Spod eleganckiego płaszcza Vistuli wystawał garnitur dobrej jakości. Wiktor wyglądał jak model z okładki ekskluzywnego pisma. Gdy przesunął ręką między swoimi blond włosami, Rogozińska przypomniała sobie, że w czarnej czapce oversize, którą kilka minut wcześniej naciągnęła na głowę, nie wygląda najlepiej. Za późno było jednak na jej ściągnięcie.
– Jaki jest cel twojej wizyty?
Cel twojej wizyty – Anka powtórzyła w myślach. – Boże, jaki jesteś oficjalny. Jakby cię właśnie odmrożono i uwolniono z hibernacji.
– Chciałam porozmawiać. – Nie kłamała. Chciała rozmawiać zawodowo, ale miała też ochotę na prywatną rozmowę przy kawie w zacisznym i ciepłym lokalu.
– Porozmawiać?
– Prywatnie porozmawiać – dopowiedziała.
– I dlatego przyszłaś do mnie do pracy…
Niebieskie oczy Brauna wpatrywały się w twarz dziennikarki. Dokładnie tak samo przyglądał się jej ojciec, gdy próbowała wmówić mu, że coś się zepsuło. Oczywiście, samo się zepsuło.
– Przyszłam.
– Mam wyczulony nos. Wyczuwam problemy.
Anka spojrzała najpierw na jego proporcjonalny nos, a później popatrzyła mu w oczy. Mogłaby się w nich zapaść.
– Jestem tu prywatnie.
– Prywatnie w prokuraturze? Nie żartuj, proszę.
– Dobra – skapitulowała. – Powiedziałeś ostatnio, że sprawa śmierci Grzegorza Króla jest w toku, że nie wykluczyłeś jeszcze udziału osób trzecich.
Kiedy Grabowski dał jej zlecenie przeprowadzenia wywiadu na żywo, chciała się do niego przygotować. Ustaliła, że śledztwo w sprawie śmierci syna polityka prowadzi prokurator o znajomo brzmiącym nazwisku „Braun”.
Skontaktowała się z Wiktorem, powołała się na przynależność do klanu prokuratora Rogozińskiego i próbowała umówić spotkanie. Braun odmówił bez skrępowania. Nie miała więc innego wyjścia. Zaczaiła się na niego w sądzie, bo liczyła na to, że nawet jeśli przegrała bitwę o informacje, to wygra całą wojnę.
W bezpośrednim spotkaniu ze mną nikt nie ma szans, nawet uczeń mojego ojca – pomyślała dziennikarka.
– Powiedziałem też, że jeśli potrzebujesz informacji, to powinnaś skontaktować się rzecznikiem Prokuratury Okręgowej w Poznaniu.
Nie tego spodziewała się po chłopaku, którego w młodości widywała regularnie w domu rodzinnym. Po latach przywitał ją zdziwionym uśmiechem, ciepłym uściskiem dłoni i chłodnymi słowami niewiele różniącymi się od tych, którymi poczęstował ją dzisiaj.
– Proszę – zaskomlała, przestępując z nogi na nogę. – Chociaż anonimowo coś powiedz. Nie zacytuję cię. Potrzebuję punktu zaczepienia.
– Zaczepienia? Wywiad był wczoraj. Przesłuchałaś na żywo ojca ofiary. Czego się jeszcze czepiasz?
Wypowiadał słowa w lodowaty sposób i tylko para wodna wychodząca z jego ust świadczyła o tym, że jest człowiekiem.
– Jeśli jeszcze tego nie zauważyłeś, jestem kobietą – prowokowała Anna. Lepiej czuła się w dwuznacznych rozmowach niż lodowatych wymianach zdań. – Mogę się czepiać.
Czekała na reakcję, mimo że zdawała sobie sprawę, że jej postura w tamtej chwili nie potwierdzała wypowiedzianej tezy. Kobiece kształty skrywała pod puchową kurtką, względnie łabędzią szyję omotała szalem, a włosy i część twarzy ukryła pod wielką czapką.
– Nie znam się na kobietach. – Z ust Brauna wydobywała się para wodna.
Chętnie pomogłaby mu się poznać. Tak jak jej ojciec wprowadzał Brauna w tajniki zawodu, tak ona mogłaby z pełnym poświęceniem wprowadzać go w kobiecy świat. Pokazać to i owo i patrzeć, jak jego lodowate spojrzenie się ociepla.
Przeprowadziłaby go przez przyśpieszony kurs pod nazwą _Kobiecość dla opornych prawników_ i pokazałaby, że spontaniczność nie jest zakazana, uśmiech pomaga w rozmowach, a niewinny flirt sprawia, że krew płynie szybciej.
Pomogłaby mu niezobowiązująco. W przeciwnym razie Łukasz byłby niepocieszony.
– Ale starej kumpeli nie pomożesz?
– W tej sprawie nic się nie zmieniło. – Wiktor z minuty na minutę stawał się coraz bardziej lodowaty.
– A jednak… wydaje mi się, że się zmieniło. Moje źródło donosi, że we krwi Grzegorza Króla znaleziono dopalacze. Możesz to potwierdzić? Albo temu zaprzeczyć?
– Nie mogę rozmawiać o Grzegorzu K. Skoro jesteś w posiadaniu szczegółowych informacji, to nie pojmuję, w jakim celu przychodzisz do prokuratury i chcesz ze mną rozmawiać. Muszę wracać. Zimno tu. Do widzenia. – Odwrócił się i odszedł, nie czekając na reakcję Rogozińskiej.
Dziennikarka nie zdążyła odpowiedzieć. Chciała zażartować, że sprawa Grzegorza jest tylko pretekstem, bo tak naprawdę przyszła, by zaciągnąć go do łóżka. Wyobrażała sobie, że tylko w taki sposób jest w stanie sprowokować go do okazania jakichkolwiek emocji.
Później uznała, że jego lodowate zachowanie i niska temperatura powietrza sprawiają, że nie chce jej się otwierać ust.
Nie byłoby zimno, gdybyś wpuścił mnie do środka, pomyślała.
W drodze do Zakładu Medycyny Sądowej zaczął prószyć śnieg. Jakby za mało leżało go na chodnikach i jezdniach. Anna zaparkowała samochód pod drzewem. Oblepione śniegiem, wyglądało na roślinę w depresji.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki