- W empik go
Zaułek szczęścia - ebook
Zaułek szczęścia - ebook
Julia jest schorowaną kobietą po pięćdziesiątce. Przykuta do wózka, rzadko kiedy wychodzi z domu. Nie chce dłużej być uciążliwym balastem dla syna – Pawła – przed którym otwiera się szansa na wyjazd do Ameryki.
Z tego powodu bohaterka postanawia zaplanować swoją śmierć. Zatrudnia więc Ritę – niezdarną opiekunkę, która ma dwie lewe ręce i w każdej chwili może doprowadzić do tragicznego w skutkach wypadku. Julia nie spodziewa się jednak, że wkrótce ją i Ritę połączy szczera i prawdziwa przyjaźń. Spotkanie to będzie dla każdej z nich ważną życiową lekcją.
„Zaułek szczęścia” to poruszająca powieść o chorobie, samotności, bólu, ale także o miłości, przywiązaniu i wierze w drugiego człowieka. Urszula Jaksik jak mało kto potrafi zaglądać w głąb ludzkich serc.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8034-924-6 |
Rozmiar pliku: | 607 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstawanie z łóżka o tej porze nie miało sensu, tylko by przeszkadzała. Całe jej życie od dawna nie miało sensu, ale to się niedługo skończy, bo najważniejsze to mieć plan działania. A ona go miała. To dawało jej poczucie siły. Dopracowywała go w szczegółach każdego dnia, powolutku, w końcu nie musiała się aż tak spieszyć. Najtrudniejsze w tym całym zamyśle było podjęcie decyzji. Już to zrobiła, chociaż nie była to łatwa decyzja. Tylko nieliczni byli do niej zdolni. Wcale się nie prosiła, by znaleźć się w ich gronie, przeciwnie, oddałaby wszystko, by nie być tak wyróżnioną. Ale niestety, człowiek jest tylko człowiekiem i na wiele spraw nie ma wpływu. Po prostu musi sobie radzić z losem, jak najlepiej potrafi.
Paweł nie był już dzieckiem, świetnie sobie radził. Właśnie biegał między pokojem, kuchnią i łazienką, wiecznie spóźniony. Kawę parzył mu włoski ekspres, śniadania tak wcześnie nie jadał. Przestała mu być potrzebna. Przestała być potrzebna komukolwiek.
Na chwilę rozmowy o tej porze nie miała co liczyć. W życiu syna był to czas laptopa świecącego błękitnym ekranem i melodyjek telefonu komórkowego.
Leżała więc sobie w łóżku, nasłuchiwała i cierpliwie czekała, aż chłopak krzyknie: „wychodzę”, przekręci klucz w zamku i zbiegnie po schodach.
Cisza w mieszkaniu należała już tylko do niej. Teraz powoli zabierała się do stawania na nogi. To cały rytuał. Ustawiała je równolegle, poprawiała kolana i opierając się całym ciałem o poręcz metalowego łóżka, powoli wstawała. Zanim uruchamiała stopy, jeszcze raz sprawdzała stawy kolanowe. Potem wolniutko do przodu, najtrudniejszy pierwszy krok (pięknie o tym śpiewała Anna Jantar, ale w trochę innym kontekście). Im więcej kroczków, tym sprawniejsze nogi. Wszystkie czynności miały ściśle określoną kolejność. Nie mogła niczego przyspieszać, bo wystarczyłoby jedno chrupnięcie i nie ruszyłaby się przez długie godziny, albo i miesiące. Tę cierpliwość wymuszała na niej postępująca choroba. To było bardzo trudne dla takiej osoby jak ona: szybkiej w działaniu, energicznej z natury. Ale ból uczył pokory największych twardzieli. Wstydziła się tej swojej niemocy, buntowała wobec niej i była bezradna.
Dobrze, że jakieś dwa lata temu usunęła z sypialni wszystkie fotografie swoich bliskich, którymi wcześniej lubiła się otaczać, bo dawały jej poczucie bezpieczeństwa. Teraz krępowały ją ich spojrzenia. Pewno to głupie, irracjonalne, ale cóż, czuła się coraz mniej komfortowo, więc przewiesili je z synem do salonu. Nie chciała, by najbliżsi patrzyli na jej poranne zmagania, słuchali nocnych jęków, by byli świadkami płaczu czy tego, że klnie jak stary szewc z bezsilnej wściekłości. Im mocniej szlochała w nocy, tym soczyściej przeklinała rano. Nigdy wcześniej tego nie lubiła, a teraz potrafiła rzucać takim mięsem, że sama siebie podziwiała. Miejsce fotografii zajęły kolorowe reprodukcje impresjonistów. Czuła się teraz znacznie swobodniejsza.
Czytała kiedyś o członkach afrykańskich plemion, którzy wierzyli, że fotografując ich, kradnie się im duszę. Podobno aparat wysysał ją przez oczy. Natomiast w kulturze europejskiej do dziś funkcjonowało przysłowie, że oczy są zwierciadłem duszy, nie kłamią, mówią o nas więcej niż niejedno słowo. Oczy, dusza, fotografia, dawno temu planowała zgłębić ten problem, ale nie dotrzymała sobie słowa. Parę miesięcy temu jej najlepsza przyjaciółka, teraz mieszkająca niestety w Australii, przesłała jej Oko Horusa, pamiątkę z wycieczki po Egipcie. Ze srebrnej ramki ozdobionej hieroglifami patrzyło na nią oko o dużej czarnej źrenicy, które na pewno miało moc przyciągania uwagi. Stefania napisała, że jest to prawe oko Horusa, które chroni przed złym spojrzeniem, mobilizuje do aktywności i pomaga na wszystko spojrzeć z różnych punktów widzenia. Ma podobno szczególnie wspierać tych, którzy czują się przygnieceni swoim życiem i potrzebują odmiany losu. Ona bardzo tego potrzebowała.
Zawsze lubiła patrzeć na stare fotografie. Czuła, że jest w tym jakaś magia, tajemnica, bo w sumie śmiesznie prosta w wykonaniu, dawała możliwość zatrzymania czasu. Utrwalenia ludzi, miejsc, prawdy o wydarzeniach. Technika dostępna dla wszystkich, a nie tylko utalentowanych artystów malarzy. Wszystko wkoło się zmieniało, tylko na fotografiach utrwalona chwila pozostawała niezmienna...
W salonie bywała coraz rzadziej, głównie wtedy, gdy ktoś ją odwiedzał, a nie zdarzało się to zbyt często. I wtedy była odpowiednio ubrana, uczesana, w delikatnym makijażu. Zapałała boczne światło, by wyglądać jak najkorzystniej. Celowo prezentowała się bliskim z tej najlepszej strony. Nie ma co ukrywać, w miarę upływu lat poranna toaleta zajmowała jej coraz więcej czasu. Pocieszała się, że wszystkie tak mają.
A swoją drogą, tak przy okazji, stworzyli z Pawłem przytulny kącik do picia kawy. Fotografiami najbliższych pokryli całą boczną ścianę, wyglądało to bardzo elegancko i jak się okazało, znowu było modne. Widziała takie dekoracje na filmach, w rezydencjach, starych dworkach.
Fotografie często dostarczały tematów do rozmów przy ciasteczkach i kawie. Prawie każdy gość zwracał na nie uwagę, ponieważ niezmiennie zaskakiwała ta ich rodzinna podwójność. Nawet ją samą potrafiła zadziwić, widać odwykła już, od tylu lat żyła pojedynczo...
Julia wolniutko dotarła do kuchni, włączyła czajnik elektryczny i zrobiła herbatę, później w kolejności łazienka i pierwsza szklanka liptonu z plasterkiem cytryny i trzema łyżeczkami cukru. Na papierosa pozwalała sobie dopiero, gdy się ubrała. To nagroda za dzielność.
Od dawna chciała rzucić palenie, ale to było silniejsze od niej. Niestety choroba, która ją pochłaniała, także była silniejsza. Coraz mniej mogła, coraz bardziej zależna była od innych i to ją bardzo bolało, ponieważ zawsze wysoko ceniła sobie swoją niezależność.
Jeszcze rok temu pracowała zawodowo. Co prawda wychodziła dużo wcześniej z domu, by się nie denerwować i spokojnie zdążyć, ale za to pierwsza siedziała za biurkiem. Ona, taka schorowana. Wszyscy ją podziwiali, a sam dyrektor stawiał za wzór. To miłe uczucie i rzadkie, ponieważ szef z zasady nie chwalił nikogo, a szczególnie nie lubił ludzi chorych i starych, za to uwielbiał dyscyplinę. No i w jej przypadku miał problem, widać jednak karność i dyscyplinę cenił nade wszystko.
Niestety, z każdym dniem sytuacja się pogarszała. Największą barierą stały się schody. W końcu doszło do tego, że musiała korzystać z wózka inwalidzkiego. Teraz to cała wyprawa, opuszczała więc mieszkanie coraz rzadziej.
Najmocniej bolał fakt, że nie mogła korzystać z biblioteki, w której pracowała ponad dwadzieścia lat. Wybudowano ją w czynie społecznym w latach siedemdziesiątych i do dzisiaj była niezbitym dowodem na to, że w komunie ludzie niepełnosprawni oficjalnie nie istnieli. Żadnej windy i podjazdów, za to wąskie drzwi i strome schody. Od starszych koleżanek dowiedziała się, że w ówczesnych czasach była to najnowocześniejsza biblioteka na Śląsku. Olbrzymie hole wyłożono marmurem, a schody i podłogi w wypożyczalniach zdobiła wykładzina dywanowa, wtedy luksus. Każdy czytelnik musiał zakładać na buty papcie, jak w muzeum.
Dziś Polska jest członkiem Unii Europejskiej, w której obowiązują pod tym względem rygorystyczne przepisy. Taka placówka nie będzie miała racji bytu. Pewno w najbliższym czasie się to zmieni, ale dla niej będzie już za późno.
Przygotowała herbatę i skierowała się do łazienki. Dziewięć metrów korytarza, niezły spacer.
Paweł zmodernizował już łazienkę. Wprowadził wszelkie możliwe udogodnienia. Kurków z wodą nie trzeba już było odkręcać, wystarczyło wsunąć ręce do umywalki, a reszta robiła się sama, cud techniki. Obok stało wygodne, bezpieczne krzesełko. Kabina prysznicowa zastąpiła wannę, na wszystkich ścianach zamontowano niklowe drążki.
Bardzo żałowała pękatej żeliwnej wanny na lwich łapach. Spędziła w niej wiele wspaniałych chwil z książką lub nastrojowo, przy świecach i w pachnących orientalnie olejkach. Ale to drobiazg, z tylu innych rzeczy musiała zrezygnować. Zresztą dzisiaj już nie potrafiłaby sama wejść do wanny, a korzystanie z pomocy Pawła bardzo by ją krępowało.
Wszystko wskazywało na to, że już niedługo będzie tu wjeżdżała na wózku. Chyba że jej plan się powiedzie. Uśmiechnęła się do lustra.
Z trudem rozczesywała długie włosy, upięła w kok i z ulgą opuściła zmęczone ręce. Wszyscy radzili jej, by je ścięła, odpadłyby problemy z myciem i rozczesywaniem. Nigdy się na to nie zgodziła i nie zgodzi, ponieważ są jej formą protestu. Zawsze była długowłosą dziewczyną i taką chce pozostać do końca. Była z nich dumna, one jedne opierały się chorobie. Pomimo dużej ilości silnych leków, które codziennie zażywała, nie straciły na gęstości, pozostały mocne i lśniące.
Kobieta z pobliskiego zakładu fryzjerskiego raz w miesiącu przywracała im ciemny, czekoladowy odcień brązu, nakładała odżywki i nieodmiennie się nimi zachwycała.
Jeszcze mocno poszerzane spodnie i bluzeczka z coraz większymi guzikami. Na koniec ta przyjemność, psyk, psyk i otaczał ją obłok ulubionych perfum. Drogie perfumy to największa jej słabość, oddałaby ostatni grosz. Na szczęście nie musiała się aż tak ograniczać.
No i nadszedł czas na papieroska do herbatki, która w międzyczasie osiągnęła właściwą temperaturę.
Usiadła przed komputerem, miała ważne zadanie do wykonania. Od kilku tygodni poszukiwała opiekunki dla siebie. Potrzebowała kogoś, kogo można nakłonić do pewnych rzeczy albo kto ma już do nich określoną skłonność. Sytuacja stawała się nagląca. Robiła to w tajemnicy przed Pawłem, ponieważ nie chciała, by chłopak zmarnował sobie przez nią życie. On nie wiedział, że słyszała tę rozmowę:
_–_ Kochany, ja to wszystko rozumiem. Matki się nie wybiera, a choroba pada na każdego, jutro mogę to być ja. Rodzina to podstawa, jesteśmy katolikami i mamy obowiązek dbać o chorych. __ Wiesz, ile razy to słyszałam? – Głos dziewczyny był pełen pasji. – Całe życie! Odkąd pamiętam, zawsze był problem: kto zostanie z babcią? Jej potrzeby były najważniejsze, wszyscy inni musieli się dostosować. Babcia gorzej się czuje, pogotowie o trzeciej nad ranem, nieważne, że jutro zdaję maturę. Babcię nakarmić, zmienić pampersa, włączyć Radio Maryja i to coraz głośniej, bo słuch babci tępieje. Za to moja muzyka tylko przez słuchawki, bo babcię denerwuje... – zatrzymała się, by złapać oddech. – To trzeba przeżyć, dzień po dniu. Kto przez to nie przeszedł, nie ma prawa oceniać.
– Karolina, zostaw to. Ja naprawdę nie mogę polecieć do Stanów i zostawić mamy samej na cały rok.
– Rób, co chcesz, ja już nie będę strzępiła języka, ale ty sam wiesz najlepiej, że drugiej takiej szansy los ci nie da. Wiesz, na co liczy ten cwany Migocki? – zawiesiła głos. – Że zrezygnujesz, bo masz chorą matkę. Wkręcił się w nasz zespół, bo wiedział, że twój projekt jest najlepszy. Bez ciebie miałby zero szans. Nawet jego sprytny tatusiek by nie pomógł. Jest rezerwowy, jak ty nie polecisz, to on zwycięży. Temu gnojkowi zawsze się w życiu udaje. To nie jest sprawiedliwe! Wnerwia mnie to!
– Karola, ja to wszystko wiem, ale zrozum, że nie mogę...
– Wiem! Wiem! Wiem! I co z tego, że wiesz, jak nic z tym nie robisz? Trzeba wynająć opiekunkę, pieniędzy wam nie zabraknie. W Stanach zarobisz dziesięć razy tyle, a kobiet bezrobotnych na pęczki. Mamy w Polsce bezrobocie, pamiętasz o tym?
– Rany, dziewczyno, uspokój się. Jeszcze mama usłyszy. Ja już pomyślałem o tym, dałem nawet ogłoszenie... Zgłaszają się, jest ich wiele, ale co jedna, to gorsza...
– Żadna nie będzie dobra dla twojej mamy. Ja to przecież rozumiem. – Jej głos złagodniał. – Popatrz na moją mamę. Fakt, jest zdrowa. Zostanie jednak zupełnie sama. Ojciec nie wytrzymał z babcią, odszedł, założył sobie nową rodzinę. Teraz ja wyjadę i też zostawię ją samą. Taką zapłatę dostanie za swoje wielkie poświęcenie. Nie musisz mi tłumaczyć, że to bardzo trudne. Minęły czasy, gdy domy były wielopokoleniowe, a dzieci i krewnych dużo. Dzisiaj wszyscy musimy być samowystarczalni i... jesteśmy skazani na samotność.
Mądra ta Karolina, wie, co mówi – musiała przyznać Julia. Najpierw przez pół nocy nie spała, bo ta podsłuchana rozmowa była dla niej szokiem, a później zrozumiała, że ta dziewczyna miała rację. Czasy teraz takie, że ludzi starych i chorych oddaje się do domów opieki. Nie dlatego, że zabrakło w ludziach miłości, tylko tempo życia stało się tak okrutne, praca do późnych godzin, nieustanne dokształcanie się, olbrzymie stresy. Od młodego człowieka wymaga się tej całej mobilności i dyspozycyjności.
Zrozumiała również, że jeżeli sama czegoś z tym nie zrobi, to Pawełek zrezygnuje dla niej ze wszystkiego. Zawsze był takim wrażliwym dzieckiem, płakał nad każdą zdechłą myszką. Tylko że te łapki trzeba było zakładać, bo zjadłyby ich jak Króla Popiela. A karpie na wigilię? Szkoda gadać. Swój los musiała wziąć w swoje ręce.
Zadanie wcale nie było łatwe, ponieważ szukała wyjątkowej osoby. Marzyła jej się dziewczyna duża i silna jak mężczyzna, a przy tym niezdarna, roztrzepana – słowem – totalna fajtłapa, a jednocześnie posłuszna. Gdzie takiej szukać? Przecież nie napisze w ogłoszeniu, że poszukuje NIEZDARY!
Odnalazła kilka stronek w internecie, na których można szukać „opiekunki osoby starszej lub chorej”. Godzinami je przeglądała coraz bardziej rozczarowana. Najczęściej ogłaszały się młode osoby, studentki, które w zamian za mieszkanie oferowały swoje usługi. Druga grupa to pielęgniarki z „dużym doświadczeniem”, trzecia to emerytki z za małą emeryturą, by przeżyć.
Jedne oferowały poza opieką „strawę duchową” – czytały poezję, śpiewały piosenki, organizowały wyprawy do teatru i na koncerty. Inne były „złotymi rączkami”, potrafiły gotować, szyć i haftować. Te młodsze miały samochody i prawo jazdy, mogły być osobistymi kierowcami. Chętnie też towarzyszyłyby na spacerze (bardziej aktywnym na rowerze), rozmawiały na wiele tematów, grały w karty lub szachy.
Z tych opisów wyłaniał się obraz odradzającej się profesji damy do towarzystwa. Bardzo, bardzo to dziwne, ponieważ przez kilka dziesięcioleci socjalizmu tępiono jak robactwo takie wielkopańskie fanaberie. Widać bezskutecznie. Chociaż obecnie pojęcia „dama do towarzystwa” czy „gejsza” były nagminnie mylone z „panienkami od zadań seksualnych”.
W dzisiejszej poczcie znalazła propozycję: „Witam! Jestem muzykiem z wyższym wykształceniem (skrzypaczka, również śpiew i pianino). Znam biegle dwa języki – angielski i portugalski. Jestem osobą bardzo zorganizowaną i odpowiedzialną. Jestem wdową, szukam dodatkowego zajęcia, ponieważ z mojej emerytury trudno wyżyć”.
Biedna kobieta. Czy mieszkając w innym kraju, też na starość nie miałaby z czego żyć? Zbyt przykre to wszystko – i jak tu pozytywnie patrzeć na świat?
Co ona miałaby z niej za pożytek? Pewno jest krucha i delikatna, z rączkami do skrzypiec i pianina. Ta kobieta nie powinna szukać pracy, ale mężczyzny w stosownym wieku, wdowca z emeryturą. W Polsce dopiero dwie emerytury dawały szansę na godziwe życie.
Julia zamyśliła się. Musiałaby jakąś inną drogą znaleźć potrzebną jej osobę. Najlepsza byłaby poczta pantoflowa, problem w tym, że aktualnie praktycznie nie wychodziła z domu. Mogłaby porozmawiać w mięsnym czy warzywniaku, z czytelnikami w bibliotece... No jasne, że też wcześniej nie wpadła na ten pomysł – fryzjerka! To najlepsze źródło informacji o najbliższej okolicy. Nie miała bowiem wątpliwości, że w jej przypadku musi to być osoba dochodząca, przecież nie będzie mieszkała razem ze swoim zabójcą!
Julia poczuła ulgę, znalazła rozwiązanie. – Najciemniej pod latarnią – mruknęła zadowolona. Z fryzjerką była umówiona na piątek, to już za dwa dni.
Skończył się papieros, zgniotła niedopałek w popielniczce. Nikt jej nie przekona, że palenie jest bezsensowne. Miała wiele dowodów na to, że wzmagał koncentrację, sprawiał, że mózg pracował intensywniej, znajdował świetne pomysły, szybciej rozwiązywał problemy. Tak jak dzisiaj.
Zmieniła pocztę w internecie, na tę przychodziły listy od mężczyzn. Były dwa: od Kazika i od Edwarda. Otworzyła list Kazika, zawsze miała z nim niezłą zabawę.
Kazimierz to mężczyzna po sześćdziesiątce, który deklarował, że interesuje go wyłącznie... seks. Przesyłał jej masę erotycznych rysunków, wierszyków, na szczęście nie posuwał się do pornografii. Coraz piękniej pisał o swoim zachwycie nad jej biustem, gładkim brzuszkiem i ciepłymi, pełnymi udami. Wyrabiał się chłopak, jak dalej będzie stosował się do jej rad, to w końcu wyłowi sobie z internetu jakąś seksowną kobietę.
Dzisiaj zachwalał jej nową pozycję seksualną, to pewno efekt lektury Kamasutry, którą sama mu poleciła jakiś czas temu. Śmiała się serdecznie, musiała bowiem dokładnie się wczytać, by zrozumieć, na czym polegała ta pozycja prawie akrobatyczna, której z pewnością Kazik sam by już nie sprostał.
Mężczyźni są jak dzieci. Przecież nie ukrywała przed nim swojego wieku, pięćdziesiąt jeden lat dostatecznie zmieniło już jej ciało, nie wspomniała mu tylko o swojej chorobie, poczułby się głupio. Nikomu się z tego nie zwierzała, to było zbyt intymne.
Natomiast sama miała pełną świadomość tego, co czas mógł zrobić z prawie sześćdziesięciolatkiem, nawet gdyby bardzo dbał o swoje ciało, dużo ćwiczył, chodził do solarium i siłowni, a Kazik nie robił tego. Czasu nie da się zatrzymać, a ludzie, którzy skupili się na swojej zewnętrzności, żyli niepotrzebnie w ciągłym lęku i napięciu, no bo co będzie, jak już nic się nie uda poprawić, zatuszować? Niestety, takie czasy, liczą się tylko młodość i uroda, a presja jest bardzo duża.
Tak naprawdę to Kazik mógł już tylko pofantazjować sobie, pomarzyć. Ot, samotny, biedny rencista. Jeszcze jeden, któremu internet zastępował rodzinę, był całym jego światem. Szybko go rozszyfrowała. Przysyłał jej fotomontaże zrobione bardzo po amatorsku. Głowa mężczyzny – może jego, ale pewno sprzed dziesięciu lat – dopasowywana do zmiennej reszty ciała. W zależności od nastroju kreował się na dobrze zbudowanego sportowca lub szczupłego intelektualistę albo biznesmena z lekkim brzuszkiem w garniturze pod krawatem.
Na szczęście Kazik, poza tym, był wesołym, szczerym chłopakiem. Lubił kwitnące krzewy, eksperymentował w swoim ogródku, przesyłał jej zdjęcia kwitnących azalii, rododendronów i oleandrów, berberysów, forsycji i tamaryszku. Potrafił pięknie o nich pisać, posiadał naprawdę rozległą wiedzę i doświadczenie w tej dziedzinie. Widać, że miał serce do kwiatów, i to ją przekonało do niego.
Od jakiegoś czasu jego listy dostarczały jej jeszcze jednej atrakcji. Odkąd nieopatrznie wspomniała mu, że była bibliotekarką, każdy list rozpoczynał dowcipem związanym z biblioteką czy książką. Nie miała pojęcia, skąd je brał, ponieważ dowcipy o bibliotekarzach powstawały rzadko i były mało śmieszne. Dzisiaj brzmiało to tak:
Wchodzi czytelnik do biblioteki i pyta:
– Jest książka Galla?
– A no ni ma – odpowiada bibliotekarz.
Z Edwardem była zupełnie inna rozmowa. To mężczyzna oczytany, z dużą wiedzą i refleksyjną naturą. Z nim najchętniej dyskutowała o malarstwie i muzyce poważnej. Przesyłali sobie zdjęcia obrazów i ulubione utwory w różnym wykonaniu. Pod tym względem internet był ósmym cudem świata. Bezcenny dla takich ludzi jak ona, z zerową mobilnością.
Martwiła się tylko tym, że Edward coraz natarczywiej domagał się, by przesłała mu swoją fotografię. Nie chciała go oszukiwać, ale jednocześnie bała się, że go utraci. To denerwujące, że wszyscy faceci koniecznie musieli mieć fotografię. Wiedziała, że są wzrokowcami, ale jak się już nie raz przekonała, mają też bardzo ograniczony zakres typów urody możliwych do akceptacji. W ten sposób utraciła kontakty z kilkoma naprawdę ciekawymi mężczyznami.
On sam przesłał jej już całą swoją galerię. Miała kilka zdjęć z czasów szkolnych i studenckich, z jego ślubu, a nawet z pogrzebu żony. Przysłał też zdjęcia, na których był w towarzystwie córki, jej męża i wnuków. Nigdy nie prosiła o ich wysłanie. Skąd taka potrzeba wysyłania w świat, ludziom wirtualnym, obcym zdjęć swoich bliskich? To powinno być zabronione.
Paweł obiecał, że zaprosi swoją koleżankę Zuzę, „szaloną fotkę”, jak ją nazywali na uczelni, która zrobi jej sesję zdjęciową. Był przekonany, że dziewczyna wydobędzie z niej całe piękno duszy i ciała. Z tym ciałem to się synuś zagalopował, ale może właśnie swoją fachowością i fantazją Zuza zdołałaby je ukryć?
Teraz już potrafiła bawić się tym wszystkim, ale jeszcze nie tak dawno pełna była złości i żalu. Nie mogła pogodzić się z tym, co choroba robiła z jej ciałem. Desperacko walczyła, próbowała wszystkiego. Zmieniała lekarzy, lekarstwa, energoterapeutów i szarlatanów. Zgodziła się testować na sobie lek nowej generacji. Musiała nawet ostro walczyć o uczestnictwo w tym eksperymencie, ponieważ liczba miejsc była ograniczona i uznano ją „za starą”. Jej determinacja w końcu zwyciężyła, a może lekarze mieli jednak rację, bo w jej przypadku nie nastąpiły żadne korzystne zmiany. Bardzo źle bowiem znosiła skutki uboczne, jej serce wariowało. Dziś wiedziała, że przegrała. Z rezygnacją patrzyła na swoje cienkie, patykowate nogi poskręcane w stawach.
Widać Pan Bóg miał w stosunku do niej inne plany, nie wymagał na przykład, by zarabiała na życie swoim ciałem. Wiele zawodów z tego tytułu odpadło, w tym zawód dziwki... Człowiek się pociesza jak może.
Pierwsze objawy pojawiły się u niej, gdy miała siedemnaście lat. Dzięki wczesnej diagnozie mogła się leczyć i spowolnić rozwój choroby. Jeszcze dwadzieścia lat temu walczyła z nadwagą – tak, nie do uwierzenia – przy wzroście sto sześćdziesiąt pięć ważyła siedemdziesiąt sześć kilogramów! Ile „cudownych” diet wypróbowała... Teraz ma metr pięćdziesiąt sześć wzrostu i czterdzieści pięć kilo wagi. Tak pokręcone ciało, w jakimś sobie tylko znanym celu, dał jej los, gdy przekroczyła czterdziestkę, więc praktycznie najlepsze lata życia miała za sobą. Nie powinna narzekać.
Do tej pory cierpliwie godziła się z losem, potrafiła cenić sobie każdy dzień i aktywnie go wykorzystywać. Dopiero od niedawna narastał w niej bunt, niezgoda na ten stan rzeczy. Została zmuszona do porzucenia pracy i bezpośrednich kontaktów z ludźmi. Choroba tak bardzo ograniczyła jej niezależność, samowystarczalność, że miała wszystkiego dosyć, życia też.
Pawełek dorastał, odchodził, naturalna kolej rzeczy. A w niej, jak na złość, rosła potrzeba bycia z kimś, kto wydobywałby z niej to, co najlepsze, kto rzucałby jej wyzwania i popychał do przodu, był blisko. Tak bardzo chciała czuć, że żyje i że to życie ma sens. Niestety.
Wydawało jej się, że taką osobą mógłby być Edward. Wyjątkowo dobrze się rozumieli. Dzisiaj przysłał jej kilka utworów relaksującej muzyki: _Dream with me_, _Bird land_ i _Sun’s rising up_.
Wymościła się wygodnie w fotelu, zamknęła oczy i odpłynęła. Miała piękną wizję. Zobaczyła ogród pełen kwiatów, błękitne niebo, słońce. Poczuła, że jest lekka, unosi się... Tak, była motylem! Uderzała małymi stópkami w płatki kwiatów i wprawiała je w drżenie. Śmiała się radośnie, perlistym głosikiem dziecka. Och, jak bardzo jej się to podobało. Nagle zorientowała się, że nie jest sama. Wokół niej fruwały inne motyle, zbliżały się do niej, machały przyjaźnie małymi rączkami. Pomachała im, ruszyła w ich stronę, chciała dołączyć do grupy.
I nagle muzyka skończyła się, a wizja znikła. Siedziała sama w pokoju, który rozświetlał tylko ekran monitora. Nie zauważyła, kiedy za oknem zrobiło się ciemno. Teraz usłyszała deszcz uderzający w blaszany parapet.
– Do dupy z takim życiem! – żachnęła się mocno rozczarowana i wtedy poczuła ostry ból, jakby ktoś wbił szpilkę w jej prawe biodro. – Nie podskakuj, Julio, zawsze może być gorzej – upomniała samą siebie.RITA
Patrzyła na twarz sąsiadki siorbiącej gorącą kawę. Czuła złość rozlewającą się po jej ciele, nasilającą się w każdą sekundą. Złość nieproszoną i zupełnie bezsensowną. No bo o co miałaby się tak wściekać? Trudzia przyniosła jej w końcu dobrą nowinę. Będzie miała pracę. Zarobi, kupi węgiel i coś porządniejszego do jedzenia, ileż dni można jeść kaszę. Ale Rita wiedziała, że ta złość to nie z obecności Trudzi się bierze, nie z tej zawsze przyjaznej jej kuchni, tylko z niej samej. Zawsze wpadała w złość, gdy dopadał ją lęk, im większy strach, tym więcej złości w niej było. Nie potrafiła nad tym zapanować. I wtedy wszystko leciało jej z rąk, stawała się kanciasta, nieuważna, a twarz miała zaciętą, złą, tak złą, że gdy raz niespodziewanie zobaczyła swoje odbicie w lustrze, to nie poznała własnej twarzy.
Bała się obcych, a szczególnie takich z innego, nieznanego jej świata. Od nich mogła się tylko złego spodziewać. Wolałaby umyć okna w całym familoku, niż iść na rozmowę do tej pańci, ale tutaj wszyscy byli biedni, sami nie mieli. Powinna więc Trudzię wyściskać, cieszyć się i dziękować, dziękować, dziękować. Widziała przecież, że tego oczekiwały, ba żądały, jej oczy przesłonięte parą unoszącą się znad kubka z kawą. Sąsiadka trzymała go w obydwu dłoniach na wysokości brody.
Tak, w jej kuchni było zimno. Dawno skończył się węgiel, a wiosna złośliwie opóźniała przyjście. Kawę trzeba było pić szybko, by rozgrzać lodowato zimne dłonie i nie pozwolić jej ostygnąć zanim swoim ciepłem nie rozleje się w żołądku.
Elektryczne „słoneczko” włączała tylko na chwilę, gdy musiała zdjąć warstwy ubrań, by się umyć i przebrać we flanelową koszulę nocną, skarpety, kalesony po mężu i wytarty szlafrok. Bardzo się przy tym śpieszyła, bo nagrzana woda do mycia szybko stygła, a ona obawiała się, że rachunek za prąd i tak przerośnie jej możliwości.
– No co, nie cieszysz się?! – W końcu to Trudzia przerwała przedłużającą się ciszę. – Dziewczyno, drugiej takiej okazji już nie będzie, to ci gwarantuję! – Odstawiła pusty kubek na stół. Spodziewała się zupełnie innej reakcji. I bądź tu dobra dla ludzi i pomagaj.
– Cieszę się. No coś ty, Trudziu! – Rita starała się, by jej ręce nie trzęsły się tak mocno, w końcu wsadziła je do kieszeni fartucha. – Sama widzisz, jak u mnie jest. Bieda aż piszczy. Węgiel dawno mi się skończył. Fankowska miała mi oddać trzydzieści złotych, ale biła się w piersi, że naprawdę nie ma. Ciężkie czasy. Tylko czy ja się nadaję dla takiej pańci? No sama powiedz, wiesz przecież, jaka ze mnie niezdara.
– No niby wiem. I niezdara, i ten twój cholerny pech, co cię całe życie prześladuje. Ale tym się akurat nie martw. Ona wie o wszystkim. Sama tego kompletnie nie rozumiem, ale kto by tam takie paniusie zrozumiał? Ona chce ciebie i tego się trzymaj. Jakby coś, to sama będzie sobie winna. Ubzdurało jej się, że koniecznie musi pomóc komuś, kto ma cholernego pecha w życiu, takiej samotnej jak palec, bez wsparcia rodziny. No to lepszej osoby nie znajdzie, zgadza się?
– Jasne. Ale nic z tego nie rozumiem.
– Nie musisz nic rozumieć, to ona jest wykształcona i ma pieniądze. Jak je chce zmarnować, to jej problem. No to pamiętaj, we wtorek o dziesiątej mamy być u niej. Ubierz się jakoś, bo tam u niej jak w pałacu, pełno wszystkiego. Sama zobaczysz. Idę, bo u ciebie zimno jak w psiarni, jeszcze się rozchoruję, a mam na poniedziałek dużo klientek poumawianych.
– Dziękuję, Trudziu, jakbyś potrzebowała, to ci umyję okna.
– Wiem, wiem, dobra z ciebie kobieta. Tylko jak ty sobie tam poradzisz? – westchnęła szczerze zmartwiona. – Rita, módl się do Boga, by wreszcie od ciebie tego pecha odwrócił. I obiecaj mi, że będziesz się bardzo pilnowała. Tam u niej jest tyle cudeniek poustawianych, a wszystko takie cholernie drogie, porcelanowe, kryształowe, no wiesz, antyki!
– O Jezu! Trudziu, nie pójdę, bo jeszcze ci wstydu narobię.
– Nie! Uspokój się. To ja jestem głupia, bo jeszcze cię straszę. Będzie dobrze, nie martw się.
Rita zamknęła drzwi na dwa zamki, docisnęła wałek ze starego koca pod drzwiami, by nie wiało od spodu. Wypełniła watą i szmatkami szpary w drzwiach i oknach, by zatrzymać ciepło w domu. Lubiła to swoje mieszkanko w starym, przedwojennym familoku. Z klatki schodowej wchodziło się od razu do dużej kuchni, najważniejszego pomieszczenia w domu. Tu się przebywało cały dzień, gotowało, prało, przyjmowało gości. Jeden róg zajmował duży piec, z kiedyś białych, a dziś pożółkłych popękanych kafli. Dawał ciepło, jedzenie, poczucie bezpieczeństwa. Lubiła siedzieć na stołeczku, patrząc w pulsujący ogień, często otwierała żeliwne drzwiczki i gasiła światło. Żar zabarwiał jej policzki na czerwono i sprawiał, że oczy błyszczały jak polakierowane. Gdy piec był zimny, tak jak teraz, to miała wrażenie, że dom umierał. Samotność bez pieca stawała się podwójnie dokuczliwa i przykra.
Zaraz obok były drzwi do jedynego pokoju. Tam nie było pieca, wystarczała ciepła ściana granicząca z kuchnią. Do pokoju chodziło się spać. Meble, niemodne już dawno, ale pakowne – jak mawiał Józef – pamiętały jeszcze lata pięćdziesiąte. Tam w ogóle zatrzymał się czas. Trzydrzwiowa szafa, etażerka, stół z krzesłami na sześć osób i wielkie małżeńskie łoże.
Nad nim wisiał olbrzymi obraz przedstawiający piękną pulchną kobietę leżącą w łodzi umajonej kwiatami. Na podniesionej dłoni kobiety siedział mały ptaszek z otwartym dzióbkiem. Na wodzie kwitły nenufary, wkoło stawu rosły krzewy obsypane różami. Rita tak sobie wyobrażała raj. Spokój, śpiew ptaków, zapach kwiatów. Wszystko soczyste, w pełnym rozkwicie, po prostu piękne.
Na ścianie, przy której stał stół nakryty koronkową serwetą, wisiał portret ślubny Józefa z żoną Elwirą. Józefa – jakiego nie znała – postawnego chłopa, z czarnym wąsem i włosami ułożonymi w misterne fale, ubranego w czarny garnitur i śnieżnobiałą koszulę. Jego żona Elwirka, drobniutka blondynka o wypłowiałych niebieskich oczach, tonęła w białym tiulu. Była delikatna, szczuplutka, malutka. Ładna była z nich para, musiała to przyznać i nie czuła o to żalu.
Jej Józiczek był stary, chudziutki i drobniutki. Spotkali się, gdy miał osiemdziesiąt lat. Uwielbiał, gdy go kąpała w blaszanej wanience, na środku kuchni. Te sobotnie kąpiele to był cały rytuał. Oboje bardzo go lubili. W kuchni ciepło, napalone w piecu nawet latem, drzwi do pokoju dokładnie zamknięte. Szanowała to, że Józef nie chciał, by Elwira z portretu patrzyła na nich.
Rita rozbierała się do samych majtek, bo i tak robiła się cała mokra przy tej kąpieli. Mydliła jego ciało, a on lubił wtedy patrzeć i dotykać jej dużych piersi.
Namydlała go powoli, delikatnie jak dziecko. Zaczynała od główki pokrytej białym meszkiem, pilnowała, by mydło nie dostało się do oczu, umyte usta zawsze całowała w nagrodę, że taki grzeczny, z czasem pozwala również na to, by possał sobie jej pierś. Brał ją w obydwie dłonie i ssał jak głodny niemowlak swoimi bezzębnymi ustami. Gdy się nasycił, a męczył się szybko, mydliła dalej. Delikatnymi ruchami dłoni posuwała się w stronę krocza. Józiczek dyszał coraz szybciej, ślina ciekła mu z otwartych ust, cały był oczekiwaniem. Zdarzało się, że jego wacuś drgnął w jej rękach, wtedy Józiczek uśmiechał się błogo. W dni, gdy czuł się lepiej, bawiła się dłużej tą męską dumą, nie spiesząc się. Lubiła mu dawać tę odrobinę szczęścia. Chwytał dłońmi jej duże piersi i masował, ssał, aż na koniec popłakiwał ze szczęścia.
I jej czasami robiło się przyjemnie ciepło, kilka razy poczuła nawet wilgoć w majtkach, ale to nie o nią przecież chodziło, to jemu miało być jak w niebie. I było, tak przynajmniej mówił. Powiedział jej kiedyś w tajemnicy, szepcząc – by pomimo zamkniętych drzwi żona nie słyszała – że gdyby Elwira była tak dorodnie, pięknie zbudowana jak ona, to na pewno doczekaliby się gromady dzieciaków, kilku synów i ze dwóch córek. Bóg przecież stworzył kobietę po to, by rodziła! Niestety Elwirka była za krucha, pojękiwała z bólu, gdy chciał jej wsunąć całego, bo natura szczodrze go obdarzyła. Gdyby nie to, że była cicha, bardzo czysta i dbająca o dom, zostawiłby ją. Był przecież zdrowym potrzebującym chłopem. Chodził więc dwa razy w tygodniu do wdowy Sulimowej i tam sobie zdrowo używał. Sulimowa miała dupę jak dynia, a piersi jak wielkie melony. Lubiła mieć go w środku całego i mocno.
Oczy Józiczka błyszczały jak w gorączce, gdy opowiadał o Sulimowej. No to Rita wiedziała już, co powinna robić. Co wieczór, pod wielka pierzyną, by nie gorszyć Elwirki, podciągała koszulę i sama wkładała jego dłoń między swoje uda. Przytrzymywała mu głowę, by mógł ssać do woli i zasypiać z sutkiem w buzi. Nuciła mu też piosenki, tuląc do siebie, a on odpływał w sen, wzdychając ze szczęścia. Czuła się tak, jakby usypiała swoje dzieciątko.
Gwałtowne stukanie do drzwi wyrwało ją ze wspomnień.
– Rita, otwórz szybko! – To Irena, sąsiadka z naprzeciwka pukała energicznie do drzwi. Stała w szlafroku z wałkami na głowie i czajnikiem w dłoni.
– Co się stało?
– A nic, staremu zachciało się herbaty z cytryną na noc, chyba jakieś grypsko go bierze. Zostało trochę wrzątku, dawaj termofor, to sobie rozgrzejesz łóżko. Mówiła mi Trudzia, że u ciebie zimno jak w psiarni.
Rita zasypiała pod wielką pierzyną, tuląc do piersi gorącą gumową butelkę. – Co się dzieje? – myślała leniwie, tyle dobroci w jeden dzień. To pewno sprawka Józiczka – uśmiechnęła się. Dzisiaj przecież sobota, pewno wspomina kąpiele tu na ziemi. Ciekawe, co na to Elwira? – zachichotała.