Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zaułek szczęścia - ebook

Data wydania:
19 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zaułek szczęścia - ebook

Julia jest schorowaną kobietą po pięćdziesiątce. Przykuta do wózka, rzadko kiedy wychodzi z domu. Nie chce dłużej być uciążliwym balastem dla syna – Pawła – przed którym otwiera się szansa na wyjazd do Ameryki.

Z tego powodu bohaterka postanawia zaplanować swoją śmierć. Zatrudnia więc Ritę – niezdarną opiekunkę, która ma dwie lewe ręce i w każdej chwili może doprowadzić do tragicznego w skutkach wypadku. Julia nie spodziewa się jednak, że wkrótce ją i Ritę połączy szczera i prawdziwa przyjaźń. Spotkanie to będzie dla każdej z nich ważną życiową lekcją.

„Zaułek szczęścia” to poruszająca powieść o chorobie, samotności, bólu, ale także o miłości, przywiązaniu i wierze w drugiego człowieka. Urszula Jaksik jak mało kto potrafi zaglądać w głąb ludzkich serc.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8034-924-6
Rozmiar pliku: 607 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OKO HO­RUSA

Wsta­wa­nie z łóżka o tej po­rze nie miało sensu, tylko by prze­szka­dzała. Całe jej ży­cie od dawna nie miało sensu, ale to się nie­długo skoń­czy, bo naj­waż­niej­sze to mieć plan dzia­ła­nia. A ona go miała. To da­wało jej po­czu­cie siły. Do­pra­co­wy­wała go w szcze­gó­łach każ­dego dnia, po­wo­lutku, w końcu nie mu­siała się aż tak spie­szyć. Naj­trud­niej­sze w tym ca­łym za­my­śle było pod­ję­cie de­cy­zji. Już to zro­biła, cho­ciaż nie była to ła­twa de­cy­zja. Tylko nie­liczni byli do niej zdolni. Wcale się nie pro­siła, by zna­leźć się w ich gro­nie, prze­ciw­nie, od­da­łaby wszystko, by nie być tak wy­róż­nioną. Ale nie­stety, czło­wiek jest tylko czło­wie­kiem i na wiele spraw nie ma wpływu. Po pro­stu musi so­bie ra­dzić z lo­sem, jak naj­le­piej po­trafi.

Pa­weł nie był już dziec­kiem, świet­nie so­bie ra­dził. Wła­śnie bie­gał mię­dzy po­ko­jem, kuch­nią i ła­zienką, wiecz­nie spóź­niony. Kawę pa­rzył mu wło­ski eks­pres, śnia­da­nia tak wcze­śnie nie ja­dał. Prze­stała mu być po­trzebna. Prze­stała być po­trzebna ko­mu­kol­wiek.

Na chwilę roz­mowy o tej po­rze nie miała co li­czyć. W ży­ciu syna był to czas lap­topa świe­cą­cego błę­kit­nym ekra­nem i me­lo­dy­jek te­le­fonu ko­mór­ko­wego.

Le­żała więc so­bie w łóżku, na­słu­chi­wała i cier­pli­wie cze­kała, aż chło­pak krzyk­nie: „wy­cho­dzę”, prze­kręci klucz w zamku i zbie­gnie po scho­dach.

Ci­sza w miesz­ka­niu na­le­żała już tylko do niej. Te­raz po­woli za­bie­rała się do sta­wa­nia na nogi. To cały ry­tuał. Usta­wiała je rów­no­le­gle, po­pra­wiała ko­lana i opie­ra­jąc się ca­łym cia­łem o po­ręcz me­ta­lo­wego łóżka, po­woli wsta­wała. Za­nim uru­cha­miała stopy, jesz­cze raz spraw­dzała stawy ko­la­nowe. Po­tem wol­niutko do przodu, naj­trud­niej­szy pierw­szy krok (pięk­nie o tym śpie­wała Anna Jan­tar, ale w tro­chę in­nym kon­tek­ście). Im wię­cej krocz­ków, tym spraw­niej­sze nogi. Wszyst­kie czyn­no­ści miały ści­śle okre­śloną ko­lej­ność. Nie mo­gła ni­czego przy­spie­szać, bo wy­star­czy­łoby jedno chrup­nię­cie i nie ru­szy­łaby się przez dłu­gie go­dziny, albo i mie­siące. Tę cier­pli­wość wy­mu­szała na niej po­stę­pu­jąca cho­roba. To było bar­dzo trudne dla ta­kiej osoby jak ona: szyb­kiej w dzia­ła­niu, ener­gicz­nej z na­tury. Ale ból uczył po­kory naj­więk­szych twar­dzieli. Wsty­dziła się tej swo­jej nie­mocy, bun­to­wała wo­bec niej i była bez­radna.

Do­brze, że ja­kieś dwa lata temu usu­nęła z sy­pialni wszyst­kie fo­to­gra­fie swo­ich bli­skich, któ­rymi wcze­śniej lu­biła się ota­czać, bo da­wały jej po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Te­raz krę­po­wały ją ich spoj­rze­nia. Pewno to głu­pie, ir­ra­cjo­nalne, ale cóż, czuła się co­raz mniej kom­for­towo, więc prze­wie­sili je z sy­nem do sa­lonu. Nie chciała, by naj­bliżsi pa­trzyli na jej po­ranne zma­ga­nia, słu­chali noc­nych ję­ków, by byli świad­kami pła­czu czy tego, że klnie jak stary szewc z bez­sil­nej wście­kło­ści. Im moc­niej szlo­chała w nocy, tym so­czy­ściej prze­kli­nała rano. Ni­gdy wcze­śniej tego nie lu­biła, a te­raz po­tra­fiła rzu­cać ta­kim mię­sem, że sama sie­bie po­dzi­wiała. Miej­sce fo­to­gra­fii za­jęły ko­lo­rowe re­pro­duk­cje im­pre­sjo­ni­stów. Czuła się te­raz znacz­nie swo­bod­niej­sza.

Czy­tała kie­dyś o człon­kach afry­kań­skich ple­mion, któ­rzy wie­rzyli, że fo­to­gra­fu­jąc ich, krad­nie się im du­szę. Po­dobno apa­rat wy­sy­sał ją przez oczy. Na­to­miast w kul­tu­rze eu­ro­pej­skiej do dziś funk­cjo­no­wało przy­sło­wie, że oczy są zwier­cia­dłem du­szy, nie kła­mią, mó­wią o nas wię­cej niż nie­jedno słowo. Oczy, du­sza, fo­to­gra­fia, dawno temu pla­no­wała zgłę­bić ten pro­blem, ale nie do­trzy­mała so­bie słowa. Parę mie­sięcy temu jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka, te­raz miesz­ka­jąca nie­stety w Au­stra­lii, prze­słała jej Oko Ho­rusa, pa­miątkę z wy­cieczki po Egip­cie. Ze srebr­nej ramki ozdo­bio­nej hie­ro­gli­fami pa­trzyło na nią oko o du­żej czar­nej źre­nicy, które na pewno miało moc przy­cią­ga­nia uwagi. Ste­fa­nia na­pi­sała, że jest to prawe oko Ho­rusa, które chroni przed złym spoj­rze­niem, mo­bi­li­zuje do ak­tyw­no­ści i po­maga na wszystko spoj­rzeć z róż­nych punk­tów wi­dze­nia. Ma po­dobno szcze­gól­nie wspie­rać tych, któ­rzy czują się przy­gnie­ceni swoim ży­ciem i po­trze­bują od­miany losu. Ona bar­dzo tego po­trze­bo­wała.

Za­wsze lu­biła pa­trzeć na stare fo­to­gra­fie. Czuła, że jest w tym ja­kaś ma­gia, ta­jem­nica, bo w su­mie śmiesz­nie pro­sta w wy­ko­na­niu, da­wała moż­li­wość za­trzy­ma­nia czasu. Utrwa­le­nia lu­dzi, miejsc, prawdy o wy­da­rze­niach. Tech­nika do­stępna dla wszyst­kich, a nie tylko uta­len­to­wa­nych ar­ty­stów ma­la­rzy. Wszystko wkoło się zmie­niało, tylko na fo­to­gra­fiach utrwa­lona chwila po­zo­sta­wała nie­zmienna...

W sa­lo­nie by­wała co­raz rza­dziej, głów­nie wtedy, gdy ktoś ją od­wie­dzał, a nie zda­rzało się to zbyt czę­sto. I wtedy była od­po­wied­nio ubrana, ucze­sana, w de­li­kat­nym ma­ki­jażu. Za­pa­łała boczne świa­tło, by wy­glą­dać jak naj­ko­rzyst­niej. Ce­lowo pre­zen­to­wała się bli­skim z tej naj­lep­szej strony. Nie ma co ukry­wać, w miarę upływu lat po­ranna to­a­leta zaj­mo­wała jej co­raz wię­cej czasu. Po­cie­szała się, że wszyst­kie tak mają.

A swoją drogą, tak przy oka­zji, stwo­rzyli z Paw­łem przy­tulny ką­cik do pi­cia kawy. Fo­to­gra­fiami naj­bliż­szych po­kryli całą boczną ścianę, wy­glą­dało to bar­dzo ele­gancko i jak się oka­zało, znowu było modne. Wi­działa ta­kie de­ko­ra­cje na fil­mach, w re­zy­den­cjach, sta­rych dwor­kach.

Fo­to­gra­fie czę­sto do­star­czały te­ma­tów do roz­mów przy cia­stecz­kach i ka­wie. Pra­wie każdy gość zwra­cał na nie uwagę, po­nie­waż nie­zmien­nie za­ska­ki­wała ta ich ro­dzinna po­dwój­ność. Na­wet ją samą po­tra­fiła za­dzi­wić, wi­dać od­wy­kła już, od tylu lat żyła po­je­dyn­czo...

Ju­lia wol­niutko do­tarła do kuchni, włą­czyła czaj­nik elek­tryczny i zro­biła her­batę, póź­niej w ko­lej­no­ści ła­zienka i pierw­sza szklanka lip­tonu z pla­ster­kiem cy­tryny i trzema ły­żecz­kami cu­kru. Na pa­pie­rosa po­zwa­lała so­bie do­piero, gdy się ubrała. To na­groda za dziel­ność.

Od dawna chciała rzu­cić pa­le­nie, ale to było sil­niej­sze od niej. Nie­stety cho­roba, która ją po­chła­niała, także była sil­niej­sza. Co­raz mniej mo­gła, co­raz bar­dziej za­leżna była od in­nych i to ją bar­dzo bo­lało, po­nie­waż za­wsze wy­soko ce­niła so­bie swoją nie­za­leż­ność.

Jesz­cze rok temu pra­co­wała za­wo­dowo. Co prawda wy­cho­dziła dużo wcze­śniej z domu, by się nie de­ner­wo­wać i spo­koj­nie zdą­żyć, ale za to pierw­sza sie­działa za biur­kiem. Ona, taka scho­ro­wana. Wszy­scy ją po­dzi­wiali, a sam dy­rek­tor sta­wiał za wzór. To miłe uczu­cie i rzad­kie, po­nie­waż szef z za­sady nie chwa­lił ni­kogo, a szcze­gól­nie nie lu­bił lu­dzi cho­rych i sta­rych, za to uwiel­biał dys­cy­plinę. No i w jej przy­padku miał pro­blem, wi­dać jed­nak kar­ność i dys­cy­plinę ce­nił nade wszystko.

Nie­stety, z każ­dym dniem sy­tu­acja się po­gar­szała. Naj­więk­szą ba­rierą stały się schody. W końcu do­szło do tego, że mu­siała ko­rzy­stać z wózka in­wa­lidz­kiego. Te­raz to cała wy­prawa, opusz­czała więc miesz­ka­nie co­raz rza­dziej.

Naj­moc­niej bo­lał fakt, że nie mo­gła ko­rzy­stać z bi­blio­teki, w któ­rej pra­co­wała po­nad dwa­dzie­ścia lat. Wy­bu­do­wano ją w czy­nie spo­łecz­nym w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych i do dzi­siaj była nie­zbi­tym do­wo­dem na to, że w ko­mu­nie lu­dzie nie­peł­no­sprawni ofi­cjal­nie nie ist­nieli. Żad­nej windy i pod­jaz­dów, za to wą­skie drzwi i strome schody. Od star­szych ko­le­ża­nek do­wie­działa się, że w ów­cze­snych cza­sach była to naj­no­wo­cze­śniej­sza bi­blio­teka na Ślą­sku. Ol­brzy­mie hole wy­ło­żono mar­mu­rem, a schody i pod­łogi w wy­po­ży­czal­niach zdo­biła wy­kła­dzina dy­wa­nowa, wtedy luk­sus. Każdy czy­tel­nik mu­siał za­kła­dać na buty pap­cie, jak w mu­zeum.

Dziś Pol­ska jest człon­kiem Unii Eu­ro­pej­skiej, w któ­rej obo­wią­zują pod tym wzglę­dem ry­go­ry­styczne prze­pisy. Taka pla­cówka nie bę­dzie miała ra­cji bytu. Pewno w naj­bliż­szym cza­sie się to zmieni, ale dla niej bę­dzie już za późno.

Przy­go­to­wała her­batę i skie­ro­wała się do ła­zienki. Dzie­więć me­trów ko­ry­ta­rza, nie­zły spa­cer.

Pa­weł zmo­der­ni­zo­wał już ła­zienkę. Wpro­wa­dził wszel­kie moż­liwe udo­god­nie­nia. Kur­ków z wodą nie trzeba już było od­krę­cać, wy­star­czyło wsu­nąć ręce do umy­walki, a reszta ro­biła się sama, cud tech­niki. Obok stało wy­godne, bez­pieczne krze­sełko. Ka­bina prysz­ni­cowa za­stą­piła wannę, na wszyst­kich ścia­nach za­mon­to­wano ni­klowe drążki.

Bar­dzo ża­ło­wała pę­ka­tej że­liw­nej wanny na lwich ła­pach. Spę­dziła w niej wiele wspa­nia­łych chwil z książką lub na­stro­jowo, przy świe­cach i w pach­ną­cych orien­tal­nie olej­kach. Ale to dro­biazg, z tylu in­nych rze­czy mu­siała zre­zy­gno­wać. Zresztą dzi­siaj już nie po­tra­fi­łaby sama wejść do wanny, a ko­rzy­sta­nie z po­mocy Pawła bar­dzo by ją krę­po­wało.

Wszystko wska­zy­wało na to, że już nie­długo bę­dzie tu wjeż­dżała na wózku. Chyba że jej plan się po­wie­dzie. Uśmiech­nęła się do lu­stra.

Z tru­dem roz­cze­sy­wała dłu­gie włosy, upięła w kok i z ulgą opu­ściła zmę­czone ręce. Wszy­scy ra­dzili jej, by je ścięła, od­pa­dłyby pro­blemy z my­ciem i roz­cze­sy­wa­niem. Ni­gdy się na to nie zgo­dziła i nie zgo­dzi, po­nie­waż są jej formą pro­te­stu. Za­wsze była dłu­go­włosą dziew­czyną i taką chce po­zo­stać do końca. Była z nich dumna, one jedne opie­rały się cho­ro­bie. Po­mimo du­żej ilo­ści sil­nych le­ków, które co­dzien­nie za­ży­wała, nie stra­ciły na gę­sto­ści, po­zo­stały mocne i lśniące.

Ko­bieta z po­bli­skiego za­kładu fry­zjer­skiego raz w mie­siącu przy­wra­cała im ciemny, cze­ko­la­dowy od­cień brązu, na­kła­dała od­żywki i nie­odmien­nie się nimi za­chwy­cała.

Jesz­cze mocno po­sze­rzane spodnie i blu­zeczka z co­raz więk­szymi gu­zi­kami. Na ko­niec ta przy­jem­ność, psyk, psyk i ota­czał ją ob­łok ulu­bio­nych per­fum. Dro­gie per­fumy to naj­więk­sza jej sła­bość, od­da­łaby ostatni grosz. Na szczę­ście nie mu­siała się aż tak ogra­ni­czać.

No i nad­szedł czas na pa­pie­ro­ska do her­batki, która w mię­dzy­cza­sie osią­gnęła wła­ściwą tem­pe­ra­turę.

Usia­dła przed kom­pu­te­rem, miała ważne za­da­nie do wy­ko­na­nia. Od kilku ty­go­dni po­szu­ki­wała opie­kunki dla sie­bie. Po­trze­bo­wała ko­goś, kogo można na­kło­nić do pew­nych rze­czy albo kto ma już do nich okre­śloną skłon­ność. Sy­tu­acja sta­wała się na­gląca. Ro­biła to w ta­jem­nicy przed Paw­łem, po­nie­waż nie chciała, by chło­pak zmar­no­wał so­bie przez nią ży­cie. On nie wie­dział, że sły­szała tę roz­mowę:

_–_ Ko­chany, ja to wszystko ro­zu­miem. Matki się nie wy­biera, a cho­roba pada na każ­dego, ju­tro mogę to być ja. Ro­dzina to pod­stawa, je­ste­śmy ka­to­li­kami i mamy obo­wią­zek dbać o cho­rych. __ Wiesz, ile razy to sły­sza­łam? – Głos dziew­czyny był pe­łen pa­sji. – Całe ży­cie! Od­kąd pa­mię­tam, za­wsze był pro­blem: kto zo­sta­nie z bab­cią? Jej po­trzeby były naj­waż­niej­sze, wszy­scy inni mu­sieli się do­sto­so­wać. Bab­cia go­rzej się czuje, po­go­to­wie o trze­ciej nad ra­nem, nie­ważne, że ju­tro zdaję ma­turę. Bab­cię na­kar­mić, zmie­nić pam­persa, włą­czyć Ra­dio Ma­ryja i to co­raz gło­śniej, bo słuch babci tę­pieje. Za to moja mu­zyka tylko przez słu­chawki, bo bab­cię de­ner­wuje... – za­trzy­mała się, by zła­pać od­dech. – To trzeba prze­żyć, dzień po dniu. Kto przez to nie prze­szedł, nie ma prawa oce­niać.

– Ka­ro­lina, zo­staw to. Ja na­prawdę nie mogę po­le­cieć do Sta­nów i zo­sta­wić mamy sa­mej na cały rok.

– Rób, co chcesz, ja już nie będę strzę­piła ję­zyka, ale ty sam wiesz naj­le­piej, że dru­giej ta­kiej szansy los ci nie da. Wiesz, na co li­czy ten cwany Mi­gocki? – za­wie­siła głos. – Że zre­zy­gnu­jesz, bo masz chorą matkę. Wkrę­cił się w nasz ze­spół, bo wie­dział, że twój pro­jekt jest naj­lep­szy. Bez cie­bie miałby zero szans. Na­wet jego sprytny ta­tu­siek by nie po­mógł. Jest re­zer­wowy, jak ty nie po­le­cisz, to on zwy­cięży. Temu gnoj­kowi za­wsze się w ży­ciu udaje. To nie jest spra­wie­dliwe! Wner­wia mnie to!

– Ka­rola, ja to wszystko wiem, ale zro­zum, że nie mogę...

– Wiem! Wiem! Wiem! I co z tego, że wiesz, jak nic z tym nie ro­bisz? Trzeba wy­na­jąć opie­kunkę, pie­nię­dzy wam nie za­brak­nie. W Sta­nach za­ro­bisz dzie­sięć razy tyle, a ko­biet bez­ro­bot­nych na pęczki. Mamy w Pol­sce bez­ro­bo­cie, pa­mię­tasz o tym?

– Rany, dziew­czyno, uspo­kój się. Jesz­cze mama usły­szy. Ja już po­my­śla­łem o tym, da­łem na­wet ogło­sze­nie... Zgła­szają się, jest ich wiele, ale co jedna, to gor­sza...

– Żadna nie bę­dzie do­bra dla two­jej mamy. Ja to prze­cież ro­zu­miem. – Jej głos zła­god­niał. – Po­patrz na moją mamę. Fakt, jest zdrowa. Zo­sta­nie jed­nak zu­peł­nie sama. Oj­ciec nie wy­trzy­mał z bab­cią, od­szedł, za­ło­żył so­bie nową ro­dzinę. Te­raz ja wy­jadę i też zo­sta­wię ją samą. Taką za­płatę do­sta­nie za swoje wiel­kie po­świę­ce­nie. Nie mu­sisz mi tłu­ma­czyć, że to bar­dzo trudne. Mi­nęły czasy, gdy domy były wie­lo­po­ko­le­niowe, a dzieci i krew­nych dużo. Dzi­siaj wszy­scy mu­simy być sa­mo­wy­star­czalni i... je­ste­śmy ska­zani na sa­mot­ność.

Mą­dra ta Ka­ro­lina, wie, co mówi – mu­siała przy­znać Ju­lia. Naj­pierw przez pół nocy nie spała, bo ta pod­słu­chana roz­mowa była dla niej szo­kiem, a póź­niej zro­zu­miała, że ta dziew­czyna miała ra­cję. Czasy te­raz ta­kie, że lu­dzi sta­rych i cho­rych od­daje się do do­mów opieki. Nie dla­tego, że za­bra­kło w lu­dziach mi­ło­ści, tylko tempo ży­cia stało się tak okrutne, praca do póź­nych go­dzin, nie­ustanne do­kształ­ca­nie się, ol­brzy­mie stresy. Od mło­dego czło­wieka wy­maga się tej ca­łej mo­bil­no­ści i dys­po­zy­cyj­no­ści.

Zro­zu­miała rów­nież, że je­żeli sama cze­goś z tym nie zrobi, to Pa­we­łek zre­zy­gnuje dla niej ze wszyst­kiego. Za­wsze był ta­kim wraż­li­wym dziec­kiem, pła­kał nad każdą zde­chłą myszką. Tylko że te łapki trzeba było za­kła­dać, bo zja­dłyby ich jak Króla Po­piela. A kar­pie na wi­gi­lię? Szkoda ga­dać. Swój los mu­siała wziąć w swoje ręce.

Za­da­nie wcale nie było ła­twe, po­nie­waż szu­kała wy­jąt­ko­wej osoby. Ma­rzyła jej się dziew­czyna duża i silna jak męż­czy­zna, a przy tym nie­zdarna, roz­trze­pana – sło­wem – to­talna fajt­łapa, a jed­no­cze­śnie po­słuszna. Gdzie ta­kiej szu­kać? Prze­cież nie na­pi­sze w ogło­sze­niu, że po­szu­kuje NIE­ZDARY!

Od­na­la­zła kilka stro­nek w in­ter­ne­cie, na któ­rych można szu­kać „opie­kunki osoby star­szej lub cho­rej”. Go­dzi­nami je prze­glą­dała co­raz bar­dziej roz­cza­ro­wana. Naj­czę­ściej ogła­szały się młode osoby, stu­dentki, które w za­mian za miesz­ka­nie ofe­ro­wały swoje usługi. Druga grupa to pie­lę­gniarki z „du­żym do­świad­cze­niem”, trze­cia to eme­rytki z za małą eme­ry­turą, by prze­żyć.

Jedne ofe­ro­wały poza opieką „strawę du­chową” – czy­tały po­ezję, śpie­wały pio­senki, or­ga­ni­zo­wały wy­prawy do te­atru i na kon­certy. Inne były „zło­tymi rącz­kami”, po­tra­fiły go­to­wać, szyć i ha­fto­wać. Te młod­sze miały sa­mo­chody i prawo jazdy, mo­gły być oso­bi­stymi kie­row­cami. Chęt­nie też to­wa­rzy­szy­łyby na spa­ce­rze (bar­dziej ak­tyw­nym na ro­we­rze), roz­ma­wiały na wiele te­ma­tów, grały w karty lub sza­chy.

Z tych opi­sów wy­ła­niał się ob­raz od­ra­dza­ją­cej się pro­fe­sji damy do to­wa­rzy­stwa. Bar­dzo, bar­dzo to dziwne, po­nie­waż przez kilka dzie­się­cio­leci so­cja­li­zmu tę­piono jak ro­bac­two ta­kie wiel­ko­pań­skie fa­na­be­rie. Wi­dać bez­sku­tecz­nie. Cho­ciaż obec­nie po­ję­cia „dama do to­wa­rzy­stwa” czy „gej­sza” były na­gmin­nie my­lone z „pa­nien­kami od za­dań sek­su­al­nych”.

W dzi­siej­szej po­czcie zna­la­zła pro­po­zy­cję: „Wi­tam! Je­stem mu­zy­kiem z wyż­szym wy­kształ­ce­niem (skrzy­paczka, rów­nież śpiew i pia­nino). Znam bie­gle dwa ję­zyki – an­giel­ski i por­tu­gal­ski. Je­stem osobą bar­dzo zor­ga­ni­zo­waną i od­po­wie­dzialną. Je­stem wdową, szu­kam do­dat­ko­wego za­ję­cia, po­nie­waż z mo­jej eme­ry­tury trudno wy­żyć”.

Biedna ko­bieta. Czy miesz­ka­jąc w in­nym kraju, też na sta­rość nie mia­łaby z czego żyć? Zbyt przy­kre to wszystko – i jak tu po­zy­tyw­nie pa­trzeć na świat?

Co ona mia­łaby z niej za po­ży­tek? Pewno jest kru­cha i de­li­katna, z rącz­kami do skrzy­piec i pia­nina. Ta ko­bieta nie po­winna szu­kać pracy, ale męż­czy­zny w sto­sow­nym wieku, wdowca z eme­ry­turą. W Pol­sce do­piero dwie eme­ry­tury da­wały szansę na go­dziwe ży­cie.

Ju­lia za­my­śliła się. Mu­sia­łaby ja­kąś inną drogą zna­leźć po­trzebną jej osobę. Naj­lep­sza by­łaby poczta pan­to­flowa, pro­blem w tym, że ak­tu­al­nie prak­tycz­nie nie wy­cho­dziła z domu. Mo­głaby po­roz­ma­wiać w mię­snym czy wa­rzyw­niaku, z czy­tel­ni­kami w bi­blio­tece... No ja­sne, że też wcze­śniej nie wpa­dła na ten po­mysł – fry­zjerka! To naj­lep­sze źró­dło in­for­ma­cji o naj­bliż­szej oko­licy. Nie miała bo­wiem wąt­pli­wo­ści, że w jej przy­padku musi to być osoba do­cho­dząca, prze­cież nie bę­dzie miesz­kała ra­zem ze swoim za­bójcą!

Ju­lia po­czuła ulgę, zna­la­zła roz­wią­za­nie. – Naj­ciem­niej pod la­tar­nią – mruk­nęła za­do­wo­lona. Z fry­zjerką była umó­wiona na pią­tek, to już za dwa dni.

Skoń­czył się pa­pie­ros, zgnio­tła nie­do­pa­łek w po­piel­niczce. Nikt jej nie prze­kona, że pa­le­nie jest bez­sen­sowne. Miała wiele do­wo­dów na to, że wzma­gał kon­cen­tra­cję, spra­wiał, że mózg pra­co­wał in­ten­syw­niej, znaj­do­wał świetne po­my­sły, szyb­ciej roz­wią­zy­wał pro­blemy. Tak jak dzi­siaj.

Zmie­niła pocztę w in­ter­ne­cie, na tę przy­cho­dziły li­sty od męż­czyzn. Były dwa: od Ka­zika i od Edwarda. Otwo­rzyła list Ka­zika, za­wsze miała z nim nie­złą za­bawę.

Ka­zi­mierz to męż­czy­zna po sześć­dzie­siątce, który de­kla­ro­wał, że in­te­re­suje go wy­łącz­nie... seks. Prze­sy­łał jej masę ero­tycz­nych ry­sun­ków, wier­szy­ków, na szczę­ście nie po­su­wał się do por­no­gra­fii. Co­raz pięk­niej pi­sał o swoim za­chwy­cie nad jej biu­stem, gład­kim brzusz­kiem i cie­płymi, peł­nymi udami. Wy­ra­biał się chło­pak, jak da­lej bę­dzie sto­so­wał się do jej rad, to w końcu wy­łowi so­bie z in­ter­netu ja­kąś sek­sowną ko­bietę.

Dzi­siaj za­chwa­lał jej nową po­zy­cję sek­su­alną, to pewno efekt lek­tury Ka­ma­su­try, którą sama mu po­le­ciła ja­kiś czas temu. Śmiała się ser­decz­nie, mu­siała bo­wiem do­kład­nie się wczy­tać, by zro­zu­mieć, na czym po­le­gała ta po­zy­cja pra­wie akro­ba­tyczna, któ­rej z pew­no­ścią Ka­zik sam by już nie spro­stał.

Męż­czyźni są jak dzieci. Prze­cież nie ukry­wała przed nim swo­jego wieku, pięć­dzie­siąt je­den lat do­sta­tecz­nie zmie­niło już jej ciało, nie wspo­mniała mu tylko o swo­jej cho­ro­bie, po­czułby się głu­pio. Ni­komu się z tego nie zwie­rzała, to było zbyt in­tymne.

Na­to­miast sama miała pełną świa­do­mość tego, co czas mógł zro­bić z pra­wie sześć­dzie­się­cio­lat­kiem, na­wet gdyby bar­dzo dbał o swoje ciało, dużo ćwi­czył, cho­dził do so­la­rium i si­łowni, a Ka­zik nie ro­bił tego. Czasu nie da się za­trzy­mać, a lu­dzie, któ­rzy sku­pili się na swo­jej ze­wnętrz­no­ści, żyli nie­po­trzeb­nie w cią­głym lęku i na­pię­ciu, no bo co bę­dzie, jak już nic się nie uda po­pra­wić, za­tu­szo­wać? Nie­stety, ta­kie czasy, li­czą się tylko mło­dość i uroda, a pre­sja jest bar­dzo duża.

Tak na­prawdę to Ka­zik mógł już tylko po­fan­ta­zjo­wać so­bie, po­ma­rzyć. Ot, sa­motny, biedny ren­ci­sta. Jesz­cze je­den, któ­remu in­ter­net za­stę­po­wał ro­dzinę, był ca­łym jego świa­tem. Szybko go roz­szy­fro­wała. Przy­sy­łał jej fo­to­mon­taże zro­bione bar­dzo po ama­tor­sku. Głowa męż­czy­zny – może jego, ale pewno sprzed dzie­się­ciu lat – do­pa­so­wy­wana do zmien­nej reszty ciała. W za­leż­no­ści od na­stroju kre­ował się na do­brze zbu­do­wa­nego spor­towca lub szczu­płego in­te­lek­tu­ali­stę albo biz­nes­mena z lek­kim brzusz­kiem w gar­ni­tu­rze pod kra­wa­tem.

Na szczę­ście Ka­zik, poza tym, był we­so­łym, szcze­rym chło­pa­kiem. Lu­bił kwit­nące krzewy, eks­pe­ry­men­to­wał w swoim ogródku, prze­sy­łał jej zdję­cia kwit­ną­cych aza­lii, ro­do­den­dro­nów i ole­an­drów, ber­be­ry­sów, for­sy­cji i ta­ma­ryszku. Po­tra­fił pięk­nie o nich pi­sać, po­sia­dał na­prawdę roz­le­głą wie­dzę i do­świad­cze­nie w tej dzie­dzi­nie. Wi­dać, że miał serce do kwia­tów, i to ją prze­ko­nało do niego.

Od ja­kie­goś czasu jego li­sty do­star­czały jej jesz­cze jed­nej atrak­cji. Od­kąd nie­opatrz­nie wspo­mniała mu, że była bi­blio­te­karką, każdy list roz­po­czy­nał dow­ci­pem zwią­za­nym z bi­blio­teką czy książką. Nie miała po­ję­cia, skąd je brał, po­nie­waż dow­cipy o bi­blio­te­ka­rzach po­wsta­wały rzadko i były mało śmieszne. Dzi­siaj brzmiało to tak:

Wcho­dzi czy­tel­nik do bi­blio­teki i pyta:

– Jest książka Galla?

– A no ni ma – od­po­wiada bi­blio­te­karz.

Z Edwar­dem była zu­peł­nie inna roz­mowa. To męż­czy­zna oczy­tany, z dużą wie­dzą i re­flek­syjną na­turą. Z nim naj­chęt­niej dys­ku­to­wała o ma­lar­stwie i mu­zyce po­waż­nej. Prze­sy­łali so­bie zdję­cia ob­ra­zów i ulu­bione utwory w róż­nym wy­ko­na­niu. Pod tym wzglę­dem in­ter­net był ósmym cu­dem świata. Bez­cenny dla ta­kich lu­dzi jak ona, z ze­rową mo­bil­no­ścią.

Mar­twiła się tylko tym, że Edward co­raz na­tar­czy­wiej do­ma­gał się, by prze­słała mu swoją fo­to­gra­fię. Nie chciała go oszu­ki­wać, ale jed­no­cze­śnie bała się, że go utraci. To de­ner­wu­jące, że wszy­scy fa­ceci ko­niecz­nie mu­sieli mieć fo­to­gra­fię. Wie­działa, że są wzro­kow­cami, ale jak się już nie raz prze­ko­nała, mają też bar­dzo ogra­ni­czony za­kres ty­pów urody moż­li­wych do ak­cep­ta­cji. W ten spo­sób utra­ciła kon­takty z kil­koma na­prawdę cie­ka­wymi męż­czy­znami.

On sam prze­słał jej już całą swoją ga­le­rię. Miała kilka zdjęć z cza­sów szkol­nych i stu­denc­kich, z jego ślubu, a na­wet z po­grzebu żony. Przy­słał też zdję­cia, na któ­rych był w to­wa­rzy­stwie córki, jej męża i wnu­ków. Ni­gdy nie pro­siła o ich wy­sła­nie. Skąd taka po­trzeba wy­sy­ła­nia w świat, lu­dziom wir­tu­al­nym, ob­cym zdjęć swo­ich bli­skich? To po­winno być za­bro­nione.

Pa­weł obie­cał, że za­prosi swoją ko­le­żankę Zuzę, „sza­loną fotkę”, jak ją na­zy­wali na uczelni, która zrobi jej se­sję zdję­ciową. Był prze­ko­nany, że dziew­czyna wy­do­bę­dzie z niej całe piękno du­szy i ciała. Z tym cia­łem to się sy­nuś za­ga­lo­po­wał, ale może wła­śnie swoją fa­cho­wo­ścią i fan­ta­zją Zuza zdo­ła­łaby je ukryć?

Te­raz już po­tra­fiła ba­wić się tym wszyst­kim, ale jesz­cze nie tak dawno pełna była zło­ści i żalu. Nie mo­gła po­go­dzić się z tym, co cho­roba ro­biła z jej cia­łem. De­spe­racko wal­czyła, pró­bo­wała wszyst­kiego. Zmie­niała le­ka­rzy, le­kar­stwa, ener­go­te­ra­peu­tów i szar­la­ta­nów. Zgo­dziła się te­sto­wać na so­bie lek no­wej ge­ne­ra­cji. Mu­siała na­wet ostro wal­czyć o uczest­nic­two w tym eks­pe­ry­men­cie, po­nie­waż liczba miejsc była ogra­ni­czona i uznano ją „za starą”. Jej de­ter­mi­na­cja w końcu zwy­cię­żyła, a może le­ka­rze mieli jed­nak ra­cję, bo w jej przy­padku nie na­stą­piły żadne ko­rzystne zmiany. Bar­dzo źle bo­wiem zno­siła skutki uboczne, jej serce wa­rio­wało. Dziś wie­działa, że prze­grała. Z re­zy­gna­cją pa­trzyła na swoje cien­kie, pa­ty­ko­wate nogi po­skrę­cane w sta­wach.

Wi­dać Pan Bóg miał w sto­sunku do niej inne plany, nie wy­ma­gał na przy­kład, by za­ra­biała na ży­cie swoim cia­łem. Wiele za­wo­dów z tego ty­tułu od­pa­dło, w tym za­wód dziwki... Czło­wiek się po­cie­sza jak może.

Pierw­sze ob­jawy po­ja­wiły się u niej, gdy miała sie­dem­na­ście lat. Dzięki wcze­snej dia­gno­zie mo­gła się le­czyć i spo­wol­nić roz­wój cho­roby. Jesz­cze dwa­dzie­ścia lat temu wal­czyła z nad­wagą – tak, nie do uwie­rze­nia – przy wzro­ście sto sześć­dzie­siąt pięć wa­żyła sie­dem­dzie­siąt sześć ki­lo­gra­mów! Ile „cu­dow­nych” diet wy­pró­bo­wała... Te­raz ma metr pięć­dzie­siąt sześć wzro­stu i czter­dzie­ści pięć kilo wagi. Tak po­krę­cone ciało, w ja­kimś so­bie tylko zna­nym celu, dał jej los, gdy prze­kro­czyła czter­dziestkę, więc prak­tycz­nie naj­lep­sze lata ży­cia miała za sobą. Nie po­winna na­rze­kać.

Do tej pory cier­pli­wie go­dziła się z lo­sem, po­tra­fiła ce­nić so­bie każdy dzień i ak­tyw­nie go wy­ko­rzy­sty­wać. Do­piero od nie­dawna na­ra­stał w niej bunt, nie­zgoda na ten stan rze­czy. Zo­stała zmu­szona do po­rzu­ce­nia pracy i bez­po­śred­nich kon­tak­tów z ludźmi. Cho­roba tak bar­dzo ogra­ni­czyła jej nie­za­leż­ność, sa­mo­wy­star­czal­ność, że miała wszyst­kiego do­syć, ży­cia też.

Pa­we­łek do­ra­stał, od­cho­dził, na­tu­ralna ko­lej rze­czy. A w niej, jak na złość, ro­sła po­trzeba by­cia z kimś, kto wy­do­by­wałby z niej to, co naj­lep­sze, kto rzu­całby jej wy­zwa­nia i po­py­chał do przodu, był bli­sko. Tak bar­dzo chciała czuć, że żyje i że to ży­cie ma sens. Nie­stety.

Wy­da­wało jej się, że taką osobą mógłby być Edward. Wy­jąt­kowo do­brze się ro­zu­mieli. Dzi­siaj przy­słał jej kilka utwo­rów re­lak­su­ją­cej mu­zyki: _Dream with me_, _Bird land_ i _Sun’s ri­sing up_.

Wy­mo­ściła się wy­god­nie w fo­telu, za­mknęła oczy i od­pły­nęła. Miała piękną wi­zję. Zo­ba­czyła ogród pe­łen kwia­tów, błę­kitne niebo, słońce. Po­czuła, że jest lekka, unosi się... Tak, była mo­ty­lem! Ude­rzała ma­łymi stóp­kami w płatki kwia­tów i wpra­wiała je w drże­nie. Śmiała się ra­do­śnie, per­li­stym gło­si­kiem dziecka. Och, jak bar­dzo jej się to po­do­bało. Na­gle zo­rien­to­wała się, że nie jest sama. Wo­kół niej fru­wały inne mo­tyle, zbli­żały się do niej, ma­chały przy­jaź­nie ma­łymi rącz­kami. Po­ma­chała im, ru­szyła w ich stronę, chciała do­łą­czyć do grupy.

I na­gle mu­zyka skoń­czyła się, a wi­zja zni­kła. Sie­działa sama w po­koju, który roz­świe­tlał tylko ekran mo­ni­tora. Nie za­uwa­żyła, kiedy za oknem zro­biło się ciemno. Te­raz usły­szała deszcz ude­rza­jący w bla­szany pa­ra­pet.

– Do dupy z ta­kim ży­ciem! – żach­nęła się mocno roz­cza­ro­wana i wtedy po­czuła ostry ból, jakby ktoś wbił szpilkę w jej prawe bio­dro. – Nie pod­ska­kuj, Ju­lio, za­wsze może być go­rzej – upo­mniała samą sie­bie.RITA

Pa­trzyła na twarz są­siadki sior­bią­cej go­rącą kawę. Czuła złość roz­le­wa­jącą się po jej ciele, na­si­la­jącą się w każdą se­kundą. Złość nie­pro­szoną i zu­peł­nie bez­sen­sowną. No bo o co mia­łaby się tak wście­kać? Tru­dzia przy­nio­sła jej w końcu do­brą no­winę. Bę­dzie miała pracę. Za­robi, kupi wę­giel i coś po­rząd­niej­szego do je­dze­nia, ileż dni można jeść ka­szę. Ale Rita wie­działa, że ta złość to nie z obec­no­ści Tru­dzi się bie­rze, nie z tej za­wsze przy­ja­znej jej kuchni, tylko z niej sa­mej. Za­wsze wpa­dała w złość, gdy do­pa­dał ją lęk, im więk­szy strach, tym wię­cej zło­ści w niej było. Nie po­tra­fiła nad tym za­pa­no­wać. I wtedy wszystko le­ciało jej z rąk, sta­wała się kan­cia­sta, nie­uważna, a twarz miała za­ciętą, złą, tak złą, że gdy raz nie­spo­dzie­wa­nie zo­ba­czyła swoje od­bi­cie w lu­strze, to nie po­znała wła­snej twa­rzy.

Bała się ob­cych, a szcze­gól­nie ta­kich z in­nego, nie­zna­nego jej świata. Od nich mo­gła się tylko złego spo­dzie­wać. Wo­la­łaby umyć okna w ca­łym fa­mi­loku, niż iść na roz­mowę do tej pańci, ale tu­taj wszy­scy byli biedni, sami nie mieli. Po­winna więc Tru­dzię wy­ści­skać, cie­szyć się i dzię­ko­wać, dzię­ko­wać, dzię­ko­wać. Wi­działa prze­cież, że tego ocze­ki­wały, ba żą­dały, jej oczy prze­sło­nięte parą uno­szącą się znad kubka z kawą. Są­siadka trzy­mała go w oby­dwu dło­niach na wy­so­ko­ści brody.

Tak, w jej kuchni było zimno. Dawno skoń­czył się wę­giel, a wio­sna zło­śli­wie opóź­niała przyj­ście. Kawę trzeba było pić szybko, by roz­grzać lo­do­wato zimne dło­nie i nie po­zwo­lić jej osty­gnąć za­nim swoim cie­płem nie roz­leje się w żo­łądku.

Elek­tryczne „sło­neczko” włą­czała tylko na chwilę, gdy mu­siała zdjąć war­stwy ubrań, by się umyć i prze­brać we fla­ne­lową ko­szulę nocną, skar­pety, ka­le­sony po mężu i wy­tarty szla­frok. Bar­dzo się przy tym śpie­szyła, bo na­grzana woda do my­cia szybko sty­gła, a ona oba­wiała się, że ra­chu­nek za prąd i tak prze­ro­śnie jej moż­li­wo­ści.

– No co, nie cie­szysz się?! – W końcu to Tru­dzia prze­rwała prze­dłu­ża­jącą się ci­szę. – Dziew­czyno, dru­giej ta­kiej oka­zji już nie bę­dzie, to ci gwa­ran­tuję! – Od­sta­wiła pu­sty ku­bek na stół. Spo­dzie­wała się zu­peł­nie in­nej re­ak­cji. I bądź tu do­bra dla lu­dzi i po­ma­gaj.

– Cie­szę się. No coś ty, Tru­dziu! – Rita sta­rała się, by jej ręce nie trzę­sły się tak mocno, w końcu wsa­dziła je do kie­szeni far­tu­cha. – Sama wi­dzisz, jak u mnie jest. Bieda aż pisz­czy. Wę­giel dawno mi się skoń­czył. Fan­kow­ska miała mi od­dać trzy­dzie­ści zło­tych, ale biła się w piersi, że na­prawdę nie ma. Cięż­kie czasy. Tylko czy ja się na­daję dla ta­kiej pańci? No sama po­wiedz, wiesz prze­cież, jaka ze mnie nie­zdara.

– No niby wiem. I nie­zdara, i ten twój cho­lerny pech, co cię całe ży­cie prze­śla­duje. Ale tym się aku­rat nie martw. Ona wie o wszyst­kim. Sama tego kom­plet­nie nie ro­zu­miem, ale kto by tam ta­kie pa­niu­sie zro­zu­miał? Ona chce cie­bie i tego się trzy­maj. Jakby coś, to sama bę­dzie so­bie winna. Ubz­du­rało jej się, że ko­niecz­nie musi po­móc ko­muś, kto ma cho­ler­nego pe­cha w ży­ciu, ta­kiej sa­mot­nej jak pa­lec, bez wspar­cia ro­dziny. No to lep­szej osoby nie znaj­dzie, zga­dza się?

– Ja­sne. Ale nic z tego nie ro­zu­miem.

– Nie mu­sisz nic ro­zu­mieć, to ona jest wy­kształ­cona i ma pie­nią­dze. Jak je chce zmar­no­wać, to jej pro­blem. No to pa­mię­taj, we wto­rek o dzie­sią­tej mamy być u niej. Ubierz się ja­koś, bo tam u niej jak w pa­łacu, pełno wszyst­kiego. Sama zo­ba­czysz. Idę, bo u cie­bie zimno jak w psiarni, jesz­cze się roz­cho­ruję, a mam na po­nie­dzia­łek dużo klien­tek po­uma­wia­nych.

– Dzię­kuję, Tru­dziu, jak­byś po­trze­bo­wała, to ci umyję okna.

– Wiem, wiem, do­bra z cie­bie ko­bieta. Tylko jak ty so­bie tam po­ra­dzisz? – wes­tchnęła szcze­rze zmar­twiona. – Rita, módl się do Boga, by wresz­cie od cie­bie tego pe­cha od­wró­cił. I obie­caj mi, że bę­dziesz się bar­dzo pil­no­wała. Tam u niej jest tyle cu­de­niek po­usta­wia­nych, a wszystko ta­kie cho­ler­nie dro­gie, por­ce­la­nowe, krysz­ta­łowe, no wiesz, an­tyki!

– O Jezu! Tru­dziu, nie pójdę, bo jesz­cze ci wstydu na­ro­bię.

– Nie! Uspo­kój się. To ja je­stem głu­pia, bo jesz­cze cię stra­szę. Bę­dzie do­brze, nie martw się.

Rita za­mknęła drzwi na dwa zamki, do­ci­snęła wa­łek ze sta­rego koca pod drzwiami, by nie wiało od spodu. Wy­peł­niła watą i szmat­kami szpary w drzwiach i oknach, by za­trzy­mać cie­pło w domu. Lu­biła to swoje miesz­kanko w sta­rym, przed­wo­jen­nym fa­mi­loku. Z klatki scho­do­wej wcho­dziło się od razu do du­żej kuchni, naj­waż­niej­szego po­miesz­cze­nia w domu. Tu się prze­by­wało cały dzień, go­to­wało, prało, przyj­mo­wało go­ści. Je­den róg zaj­mo­wał duży piec, z kie­dyś bia­łych, a dziś po­żół­kłych po­pę­ka­nych ka­fli. Da­wał cie­pło, je­dze­nie, po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Lu­biła sie­dzieć na sto­łeczku, pa­trząc w pul­su­jący ogień, czę­sto otwie­rała że­liwne drzwiczki i ga­siła świa­tło. Żar za­bar­wiał jej po­liczki na czer­wono i spra­wiał, że oczy błysz­czały jak po­la­kie­ro­wane. Gdy piec był zimny, tak jak te­raz, to miała wra­że­nie, że dom umie­rał. Sa­mot­ność bez pieca sta­wała się po­dwój­nie do­kucz­liwa i przy­kra.

Za­raz obok były drzwi do je­dy­nego po­koju. Tam nie było pieca, wy­star­czała cie­pła ściana gra­ni­cząca z kuch­nią. Do po­koju cho­dziło się spać. Me­ble, nie­modne już dawno, ale pa­kowne – jak ma­wiał Jó­zef – pa­mię­tały jesz­cze lata pięć­dzie­siąte. Tam w ogóle za­trzy­mał się czas. Trzy­drzwiowa szafa, eta­żerka, stół z krze­słami na sześć osób i wiel­kie mał­żeń­skie łoże.

Nad nim wi­siał ol­brzymi ob­raz przed­sta­wia­jący piękną pulchną ko­bietę le­żącą w ło­dzi uma­jo­nej kwia­tami. Na pod­nie­sio­nej dłoni ko­biety sie­dział mały pta­szek z otwar­tym dziób­kiem. Na wo­dzie kwi­tły ne­nu­fary, wkoło stawu ro­sły krzewy ob­sy­pane ró­żami. Rita tak so­bie wy­obra­żała raj. Spo­kój, śpiew pta­ków, za­pach kwia­tów. Wszystko so­czy­ste, w peł­nym roz­kwi­cie, po pro­stu piękne.

Na ścia­nie, przy któ­rej stał stół na­kryty ko­ron­kową ser­wetą, wi­siał por­tret ślubny Jó­zefa z żoną El­wirą. Jó­zefa – ja­kiego nie znała – po­staw­nego chłopa, z czar­nym wą­sem i wło­sami uło­żo­nymi w mi­sterne fale, ubra­nego w czarny gar­ni­tur i śnież­no­białą ko­szulę. Jego żona El­wirka, drob­niutka blon­dynka o wy­pło­wia­łych nie­bie­skich oczach, to­nęła w bia­łym tiulu. Była de­li­katna, szczu­plutka, ma­lutka. Ładna była z nich para, mu­siała to przy­znać i nie czuła o to żalu.

Jej Jó­zi­czek był stary, chu­dziutki i drob­niutki. Spo­tkali się, gdy miał osiem­dzie­siąt lat. Uwiel­biał, gdy go ką­pała w bla­sza­nej wa­nience, na środku kuchni. Te so­bot­nie ką­piele to był cały ry­tuał. Oboje bar­dzo go lu­bili. W kuchni cie­pło, na­pa­lone w piecu na­wet la­tem, drzwi do po­koju do­kład­nie za­mknięte. Sza­no­wała to, że Jó­zef nie chciał, by El­wira z por­tretu pa­trzyła na nich.

Rita roz­bie­rała się do sa­mych maj­tek, bo i tak ro­biła się cała mo­kra przy tej ką­pieli. My­dliła jego ciało, a on lu­bił wtedy pa­trzeć i do­ty­kać jej du­żych piersi.

Na­my­dlała go po­woli, de­li­kat­nie jak dziecko. Za­czy­nała od główki po­kry­tej bia­łym mesz­kiem, pil­no­wała, by my­dło nie do­stało się do oczu, umyte usta za­wsze ca­ło­wała w na­grodę, że taki grzeczny, z cza­sem po­zwala rów­nież na to, by po­ssał so­bie jej pierś. Brał ją w oby­dwie dło­nie i ssał jak głodny nie­mow­lak swo­imi bez­zęb­nymi ustami. Gdy się na­sy­cił, a mę­czył się szybko, my­dliła da­lej. De­li­kat­nymi ru­chami dłoni po­su­wała się w stronę kro­cza. Jó­zi­czek dy­szał co­raz szyb­ciej, ślina cie­kła mu z otwar­tych ust, cały był ocze­ki­wa­niem. Zda­rzało się, że jego wa­cuś drgnął w jej rę­kach, wtedy Jó­zi­czek uśmie­chał się błogo. W dni, gdy czuł się le­piej, ba­wiła się dłu­żej tą mę­ską dumą, nie spie­sząc się. Lu­biła mu da­wać tę odro­binę szczę­ścia. Chwy­tał dłońmi jej duże piersi i ma­so­wał, ssał, aż na ko­niec po­pła­ki­wał ze szczę­ścia.

I jej cza­sami ro­biło się przy­jem­nie cie­pło, kilka razy po­czuła na­wet wil­goć w majt­kach, ale to nie o nią prze­cież cho­dziło, to jemu miało być jak w nie­bie. I było, tak przy­naj­mniej mó­wił. Po­wie­dział jej kie­dyś w ta­jem­nicy, szep­cząc – by po­mimo za­mknię­tych drzwi żona nie sły­szała – że gdyby El­wira była tak do­rod­nie, pięk­nie zbu­do­wana jak ona, to na pewno do­cze­ka­liby się gro­mady dzie­cia­ków, kilku sy­nów i ze dwóch có­rek. Bóg prze­cież stwo­rzył ko­bietę po to, by ro­dziła! Nie­stety El­wirka była za kru­cha, po­ję­ki­wała z bólu, gdy chciał jej wsu­nąć ca­łego, bo na­tura szczo­drze go ob­da­rzyła. Gdyby nie to, że była ci­cha, bar­dzo czy­sta i dba­jąca o dom, zo­sta­wiłby ją. Był prze­cież zdro­wym po­trze­bu­ją­cym chło­pem. Cho­dził więc dwa razy w ty­go­dniu do wdowy Su­li­mo­wej i tam so­bie zdrowo uży­wał. Su­li­mowa miała dupę jak dy­nia, a piersi jak wiel­kie me­lony. Lu­biła mieć go w środku ca­łego i mocno.

Oczy Jó­ziczka błysz­czały jak w go­rączce, gdy opo­wia­dał o Su­li­mo­wej. No to Rita wie­działa już, co po­winna ro­bić. Co wie­czór, pod wielka pie­rzyną, by nie gor­szyć El­wirki, pod­cią­gała ko­szulę i sama wkła­dała jego dłoń mię­dzy swoje uda. Przy­trzy­my­wała mu głowę, by mógł ssać do woli i za­sy­piać z sut­kiem w buzi. Nu­ciła mu też pio­senki, tu­ląc do sie­bie, a on od­pły­wał w sen, wzdy­cha­jąc ze szczę­ścia. Czuła się tak, jakby usy­piała swoje dzie­ciątko.

Gwał­towne stu­ka­nie do drzwi wy­rwało ją ze wspo­mnień.

– Rita, otwórz szybko! – To Irena, są­siadka z na­prze­ciwka pu­kała ener­gicz­nie do drzwi. Stała w szla­froku z wał­kami na gło­wie i czaj­ni­kiem w dłoni.

– Co się stało?

– A nic, sta­remu za­chciało się her­baty z cy­tryną na noc, chyba ja­kieś gryp­sko go bie­rze. Zo­stało tro­chę wrzątku, da­waj ter­mo­for, to so­bie roz­grze­jesz łóżko. Mó­wiła mi Tru­dzia, że u cie­bie zimno jak w psiarni.

Rita za­sy­piała pod wielką pie­rzyną, tu­ląc do piersi go­rącą gu­mową bu­telkę. – Co się dzieje? – my­ślała le­ni­wie, tyle do­broci w je­den dzień. To pewno sprawka Jó­ziczka – uśmiech­nęła się. Dzi­siaj prze­cież so­bota, pewno wspo­mina ką­piele tu na ziemi. Cie­kawe, co na to El­wira? – za­chi­cho­tała.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: