- W empik go
Zawierucha. Błędne ognie - ebook
Zawierucha. Błędne ognie - ebook
Rok 1916 dobiega końca. Cesarstwo Rosyjskie coraz boleśniej odczuwa skutki wojny. Wielka ofensywa Brusiłowa kończy się niepowodzeniem, głównodowodzący armią car Mikołaj II traci resztki autorytetu, a wśród ubożejącego społeczeństwa narasta niezadowolenie i bunt.
Tymczasem Niemcy i Austro-Węgry, chcąc pozyskać przychylność Polaków i skłonić ich do walki po swojej stronie, ogłaszają Akt 5 Listopada, w którym dwaj cesarze deklarują rychłe wskrzeszenie Królestwa Polskiego. Legiony wsławione w bojach na Wołyniu wracają na Mazowsze, aby stać się zaczątkiem polskiej armii. Niepodległość wydaje się być o krok.
Rodzina Kellerów stara się przetrwać kolejną wojenną zimę. Ciężko pracująca Julia szuka sposobu, aby uwolnić się z małżeńskich więzów. Mała Linka rośnie jak na drożdżach, zaś Pola znużona monotonią codzienności postanawia przeżyć ryzykowną przygodę. Klara po raz kolejny przekonuje się jak trudny bywa wybór między sercem a rozumem. Zofia, która nadal przebywa w Piotrogrodzie, zamierza wrócić z mężem do domu. Niestety jej plany krzyżuje nie tylko wybuch rewolucji lutowej… Babcia Adela poznaje prawdę o bankructwie syna.
Czas mija, stopniowo ubywa starych tajemnic, ale za to wciąż pojawiają się nowe.
Czy Dressler i jego córka mieli coś wspólnego z nieszczęściami nękającymi Kellerów? Na co jest gotowy Karol Wencel, aby osiągnąć swój cel? Co stało się ze Stanisławem i z Michałem? Czy Witold Tarłowski jest naprawdę uczciwym człowiekiem?
I czy Pola spotka w końcu swoje przeznaczenie?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-83293-12-7 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
.
Z zasnutego ołowianymi chmurami nieba sypały się duże płatki śniegu, które zaraz po zetknięciu z podłożem topiły się i zamieniały w lepką breję. Nikt nie zwracał na to uwagi. Tłum czekający od kilku godzin na placu Saskim falował w pełnym napięcia oczekiwaniu. Chodniki wypełniały zorganizowane grupy młodzieży akademickiej i szkolnej, delegacje organizacji społecznych ze sztandarami oraz rzesze publiczności.
– Jadą! – zawołał jakiś człowiek stojący bliżej Krakowskiego Przedmieścia, a inni natychmiast podchwycili jego słowa:
– Jadą... Jadą!
Emocje rosły z każdą chwilą.
Przed soborem Aleksandra Newskiego zgromadzili się nie tylko mieszkańcy Warszawy, ale także rządzący nią obecnie niemieccy dygnitarze, na czele z samym generałem-gubernatorem Beselerem. Ich mundury i spiczaste pikielhauby dziwnie kontrastowały z przepychem bizantyjskiej świątyni będącej symbolem stuletniego rosyjskiego panowania nad niepokornym miastem.
– Niech żyje Piłsudski! – huknął ktoś na całe gardło, zagłuszając wcześniejsze nieśmiałe wiwaty.
– Niech żyje! – powtórzyło kilka młodych głosów; wśród zebranych nie brakowało dużej grupy członków Polskiej Organizacji Wojskowej, a także jej sympatyków.
Wtem na plac Saski wjechał konno długo oczekiwany oficer – dowódca wiodący całą kolumnę wojska.
– Szeptycki – niosło się z ust do ust. – Stanisław Szeptycki. Hrabia. Pułkownik.
Obecny komendant Legionów, który objął stanowisko po zdymisjonowanym jesienią brygadierze Piłsudskim, jechał ze wzniesioną szablą, salutując zgromadzonym tłumom.
Za nim podążali ułani, a następnie długa ława piechurów; wszyscy żołnierze byli w pełnym rynsztunku polowym, z orderami przypiętymi do piersi. Mijali bramy triumfalne i powitalne transparenty; witano ich chlebem, solą i wiązankami kwiatów. I łzami: wszak były to pierwsze regularne oddziały wojska polskiego, które widziano w Warszawie od czasów powstania listopadowego.
Nie wszyscy jednak podzielali tę radość i wzruszenie. Niektórzy ludzie trwali w niepewności. Czy to naprawdę narodowe wojsko? Czy też – jak niekiedy ich nazywano – werbownicy do niemieckiej armii?
Umieli się bić, temu nikt nie mógł zaprzeczyć. Tak jak i faktom, że to dzięki ich poświęceniu i krwi przelanej na Wołyniu dwaj cesarze – niemiecki i austriacki – proklamowali Akt 5 listopada, który zawierał obietnicę powstania Królestwa Polskiego. A także utworzenia polskiej armii.
Nadzieje narodu zostały rozgrzane do czerwoności.
W piątek, 1 grudnia 1916 roku, II Brygada Legionów Polskich uroczyście wkroczyła do Warszawy.ROZDZIAŁ I
1.
– Zimno. – Julia energicznie zatupała w miejscu. – Jeszcze trochę i zamarznę na kość.
Pola nie skomentowała słów siostry, tylko szczelniej okryła się wełnianym szalem, w który ciotka prawie siłą owinęła ją tuż przed wyjściem z domu. Co prawda wtedy protestowała, ale w tej chwili w duchu dziękowała Klarze za przezorność, ponieważ mróz kąsał wyjątkowo dotkliwie, a już zwłaszcza, gdy długo stało się bez ruchu.
Niestety, peron Dworca Petersburskiego nie nadawał się tego dnia do rozgrzewających spacerów, gdyż kłębił się na nim tłum ludzi oczekujących na opóźniony pociąg z Łomży. Nie dało się też nigdzie ukryć przed chłodem z tego względu, że budynki dworcowe zniszczone przez Rosjan w sierpniu 1915 roku nadal nie zostały odbudowane.
Pocieszające było tylko to, że według wszelkich znaków tudzież informacji uzyskanych od kolejarzy wytęskniony przez wszystkich pociąg miał przyjechać już za kilka minut.
– Ależ Ninka byłaby szczęśliwa – odezwała się znowu Julia. – Ona powinna tu stać zamiast nas.
Pola kiwnęła głową, ponieważ też tak uważała. Tyle że nie miało to żadnego znaczenia, bo Nina odeszła z tego świata już dziewięć miesięcy temu.
W oddali rozległ się przeciągły gwizd i na horyzoncie pojawiła się lokomotywa wyrzucająca z komina kłęby sinego dymu. Przybliżała się z każdą chwilą, rosła w oczach i wreszcie ze zgrzytem hamulców wtoczyła się na peron. Stanęła. Z kół buchnęła para i zasnuła peron tak szczelnie, że nie dało się niczego zobaczyć. Zniecierpliwieni i przemarznięci ludzie nie czekali, aż tuman opadnie, tylko od razu zaczęli szukać bliskich. Ze wszystkich stron dobiegały radosne okrzyki, nawoływania, a nawet płacz; tę kakofonię raz po raz zagłuszał syk parowozu wypuszczającego kolejne porcje mlecznej mgły.
– Prawie sami żołnierze. – Julia uważnie przyglądała się wysiadającym ludziom, a potem chwyciła ją za rękę. – Chodź, musimy go poszukać, bo jeszcze gdzieś zginie.
Pola bez protestu ruszyła w ślad za siostrą. Obie z trudem przepychały się przez tłum i szukały wzrokiem znajomej sylwetki.
– Jest! – krzyknęła nagle starsza Kellerówna. – Widzę go!
– Gdzie?!
Julia nie zamierzała tracić czasu na wyjaśnienia, tylko przyspieszyła kroku i nie spuszczając wzroku z grupy oficerów wysiadających z ostatniego wagonu, lawirowała między potrącającymi ją ludźmi. Pola straciła ją z oczu, a kiedy para z lokomotywy znów zasnuła peron, usłyszała tylko jej radosny okrzyk:
– Stasiek!
Widoczność na szczęście szybko się poprawiła, więc Kellerówna mogła zobaczyć, jak siostra rzuca się na szyję najwyższemu z wojskowych, zupełnie nie zważając na pełne zdziwienia miny pozostałych. Oficer upuścił walizkę, chwycił Julię w ramiona, uniósł niczym piórko i zakręcił nią młynka w powietrzu. Potem ostrożnie postawił na ziemi i nie zważając na żegnających się z nim towarzyszy, zaczął coś do niej mówić, a ona gorliwie kiwała głową.
Pola zawstydziła się, że nie rozpoznała szwagra od razu. Miała jednak do tego prawo, gdyż Stanisław naprawdę się zmienił. Przede wszystkim miał na sobie inny mundur. Nie szarobrązowy, tylko zwyczajnie szary i dużo skromniejszy niż tamten carski, a zamiast kudłatej czapy strzelców syberyjskich nosił okrągłą maciejówkę z orzełkiem nad daszkiem. Zmiana zaszła też w jego ruchach i postawie; sprawiał wrażenie o wiele pewniejszego siebie niż kiedyś i – o ile to możliwe – jeszcze wyprzystojniał. Nie mogła oderwać od niego wzroku, choć było w nim coś obcego: miała dziwne wrażenie, że widzi go po raz pierwszy.
Podeszła bliżej, akurat skończył rozmawiać z Julią i podniósł głowę. Na jej widok rozbłysły mu oczy i uśmiechnął się szeroko. Uczucie obcości zniknęło w jednym momencie – to był ten sam mężczyzna, którego tak dobrze znała i lubiła.
– Polcia. – Chwycił ją za ręce, przyciągnął do siebie i ucałował w oba policzki. – Ależ jesteś dorosła!
Mogła to samo powiedzieć o nim. Jego twarz straciła chłopięcą łagodność rysów. Blizna na lewym policzku zbladła i stała się niemal niewidoczna, ale za to przybyła nowa, tuż obok lewego oka. Nie pisał więc w listach całej prawdy, znowu był ranny.
– Cieszę się, że jesteś – wyszeptała z trudem, bo wzruszenie odbierało jej głos. – Że żyjesz.
A już prawie zdążyły go opłakać. Po zakończeniu walk na Wołyniu długo się nie odzywał, więc spodziewały się najgorszego. Tymczasem kilka tygodni później przyszedł od niego list z Baranowicz z informacją, że ma się dobrze i wraz z całą I Brygadą Legionów wraca do Królestwa. I że zrobi wszystko, aby jak najszybciej przyjechać do Warszawy.
– Przykro mi z powodu kaprala Puszkiela – powiedział z powagą.
– Wiem, że wróci.
Michał przepadł bez śladu podczas bity pod Kostiuchnówką i wiadomość o tym dotarła niedawno do jego matki. Pani Puszkielowa najpierw wpadła w rozpacz, ale kiedy nieco doszła do siebie, tak kurczowo uchwyciła się nadziei, że swoją wiarą w odnalezienie się syna, zaraziła także Polę.
Stanisław nadal nie wypuszczał jej z objęć, ale spojrzeniem, jakby od niechcenia, błądził po peronie. Nie było wątpliwości, kogo szuka. Niestety, ta najważniejsza osoba, do której tak bardzo chciał wrócić, odeszła na zawsze. Chyba w końcu dotarło to do niego, bo wzrok mu przygasł.
– Jedziemy do domu – zarządziła tymczasem Julia. – Babcia i ciocia czekają z obiadem. Będzie rosół, bo Balbina zdobyła wiejską kurę – dodała konfidencjonalnym szeptem. – Z przemytu.
Stanisław odsunął się od Poli i starając się nie patrzeć w oczy żadnej z nich, powiedział półgłosem:
– Przepraszam, ale... chciałbym najpierw odwiedzić cmentarz.
Młodsza Kellerówna znała go na tyle, aby wiedzieć, że w chwilach smutku nie lubi być sam. Zapewne teraz też nie miał ochoty w pojedynkę tłuc się na Powązki, ale zauważył, że przemarzły – Julia miała sine usta, z trudem panowała nad drżeniem ciała – i nie śmiał poprosić, aby mu towarzyszyły. Zrobiło się jej żal szwagra i szybko podjęła decyzję.
– Pojadę z tobą – oświadczyła zdecydowanym tonem. – A Julia wróci do domu i powie, że spóźnimy się na obiad. – Nie umknęło jej uwagi, że na twarzy siostry odmalowała się ulga.
– Może też powinnaś wrócić? – Stanisław zerknął na nią niepewnie. – Chyba trafię.
– Nie martw się na zapas – rzuciła żartobliwym tonem. – Wytrzymałam godzinę na peronie, to wytrzymam i drogę na cmentarz. Zresztą rozgrzeję się w tramwaju.
Uśmiechnął się do niej z wdzięcznością, a potem podniósł walizkę.
– W takim razie chodźmy.
Julia ruszyła pierwsza, ale ledwo zrobiła kilka kroków, poślizgnęła się na oblodzonej nawierzchni niedokładnie posypanej piaskiem. Z trudem utrzymała równowagę, więc szwagier wziął ją pod rękę. Pola podążała w ślad za nimi, stąpając jak najostrożniej.
Wraz z tłumem ludzi opuścili teren dworca i bez przygód dotarli na przystanek tramwajowy, gdzie natychmiast podjechała piątka. Z trudem zdołali się do niej wcisnąć i w okropnym tłoku przejechali na drugą stronę Wisły. Na Krakowskim Przedmieściu Julia szybko złapała trójkę, która miała dowieźć ją na Marszałkowską, a Stanisław i Pola po kilkunastu minutach oczekiwania wsiedli do jedynki sunącej w stronę Powązek.
W tym tramwaju było na szczęście luźniej – osoby chcące złożyć przedświąteczne wizyty na grobach bliskich wybierały z zasady wcześniejsze godziny – zdołali więc bez trudu znaleźć miejsca siedzące. Zadumany szwagier wpatrywał się w czubki swoich butów, Pola zaś zerkała przez okno na tętniące życiem Nalewki, tak inne od pozostałych części miasta. Zawsze była ich ciekawa, ale tym razem nie potrafiła na niczym się skupić. Nie opuszczała jej za to myśl, że życie jest nieprzewidywalne, i że coraz bardziej boi się przyszłości.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------