Zawód: aktor - ebook
Zawód: aktor - ebook
Kogo na planie filmowym nazywają Pani Energia? Kto zakładał takie płaszcze, jak Roberta De Niro, by za wszelką cenę być jak bohater "Dawno temu w Ameryce"? Kto poleciał w kosmos na statku z "Gwiezdnych wojen" i do tej pory stamtąd nie wrócił? "Zawód: aktor" to rozmowy z wybitnymi aktorami o tajnikach pracy, spełnieniach i sposobach na to, by na chwilę zapomnieć, że jest się aktorem.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66219-37-3 |
Rozmiar pliku: | 5,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moi rozmówcy wiedzą o tym bardzo wiele. Są na różnych etapach życiowej i zawodowej drogi, ale zdobyli już w aktorstwie swoją pozycję. Niektórzy, jak Krystyna Janda i Dorota Kolak, są dla wielu punktami odniesienia. Inni, jak Maja Ostaszewska, Agata Kulesza, Borys Szyc albo Tomasz Kot, wciąż przesuwają szczyt swych możliwości. Jeszcze inni, jak Małgorzata Kożuchowska, Piotr Adamczyk i Tomasz Karolak pokazują, że ich poznany przez miliony widzów wizerunek jest tylko jeszcze jedną maską, którą na kartach tej książki uchylają raz mniej, a raz bardziej zamaszystym ruchem. A taki Bartosz Bielenia? Niedawno wystartował, chwilę temu odniósł wielki sukces, a dziś już wie, czego na swej ścieżce szuka.
Historie bohaterów tej książki bywają chwilami wprowadzeniem w tajniki aktorskiego fachu, zajrzeniem za kulisy kina i teatru, próbą odpowiedzi na frapujące wielu widzów pytanie – jak to się robi? Są opowieścią o rozszerzaniu terytorium własnego świata, pękaniu granic, o tym, że do Paryża albo Londynu jest dziś tak samo blisko jak do Katowic i Radomia.
W tych rozmowach dotykamy czegoś znacznie więcej niż aktorstwa. Rodzą się opowieści przejmujące (proszę spojrzeć na rozmowy z Olafem Lubaszenką i Arkadiuszem Jakubikiem) i absolutnie nieoczekiwane. Nie wiem, czy tak samo będą mieli czytelnicy tej książki, ale ja wielokrotnie łapałem się na tym, że tylko wydawało mi się, iż całkiem nieźle znam większość swoich interlokutorów. Przecież śledzę ich od lat, rozmawiamy ze sobą od czasu do czasu, chociaż trzymając dystans przynależny relacji krytyka z aktorami.
Jesteś tym, z kim się spotykasz – pada na łamach tej książki. Moi rozmówcy do spotkań mieli wyjątkowe szczęście. Powracają tu znakomici reżyserzy, jak choćby Wojciech Smarzowski i Paweł Pawlikowski, są nieobecni już mistrzowie Andrzej Wajda i Krzysztof Krauze. Są nauczyciele wszech czasów, jak Tadeusz Łomnicki i Aleksander Bardini. Niekiedy jedno ich zdanie usłyszane w szkole teatralnej moi bohaterowie niosą przez całe życie i do niego wracają, by sobie przypomnieć, w jakim punkcie są, na nowo obrać właściwy kierunek.
Nie bez znaczenia były okoliczności, w jakich powstawała ta książka. Z Adamem Woronowiczem i Olafem Lubaszenką chodziłem po parku, z Agatą Kuleszą siedzieliśmy na schodkach nad Wisłą z maskami u bród. Z Jackiem Braciakiem nie mogłem spotkać się w żadnej z jego ulubionych kafejek na Saskiej Kępie, ale nie ma tego złego, bo dzięki temu spróbowałem pysznej kawy, jaką przyrządził mi sam. Pandemia towarzyszyła nam jak milczący kompan, który odbiera pewność jutra. Nie można jednak traktować tych rozmów jako zapisków z czasów epidemii. To są fascynujące opowieści szalenie ciekawych ludzi, którzy zajmują się jedyną w swoim rodzaju profesją.Agata Kulesza
– z powodzeniem łączy teatr, kino i seriale, każdą produkcję, w której bierze udział, naznaczając siłą swego charakteru. Długo grała w warszawskim Teatrze Dramatycznym, niejako szykując się do skoku na jeszcze głębszą wodę. Była nim tytułowa rola w _Róży_ Wojciecha Smarzowskiego – absolutnie wstrząsająca. Od tej pory nie gra we wszystkich jego filmach, ale należy do aktorskiego teamu znakomitego reżysera. Stała się również aktorską wizytówką filmów Pawła Pawlikowskiego, grając w _Idzie_ i _Zimnej wojnie_. Ostatnio niemal nie schodziła z filmowego i telewizyjnego planu, ale masową popularność dało jej zwycięstwo w _Tańcu z gwiazdami_. Decyzję, żeby wystartować w tym programie, uważa za jedną z najlepszych w życiu. Bo jest aktorką, która idzie w wielu kierunkach, szukając najbardziej odmiennych wyzwań. I świetnie na tym wychodzi.
Tomasz Kot
– ostatnio więcej czasu spędza na planach filmowych za granicą niż w Polsce i sam nie wie, dokąd ta droga go zaprowadzi. Zaczęła się w rodzinnej Legnicy, gdzie jako licealista terminował w miejscowym teatrze, co później zakończyło się rolą… Hamleta. Na dobre pochłonęły go seriale, czyniąc zeń aktora komediowego, z czego sam nie zdawał sobie sprawy. Po czym przyszły najważniejsze role – Rysiek Riedel w _Skazanym na bluesa,_ profesor Zbigniew Religa w _Bogach_, wreszcie pianista w _Zimnej wojnie_. Wśród najważniejszych filmów Kota trzeba wymienić jeszcze _Erratum_ oraz _Żyć nie umierać_. On sam odżegnuje się od planowania przyszłości. Można jednak przypuszczać, że to dla niego początek nowego fascynującego etapu.
Rozmowa z Tomaszem Kotem
Stajesz się coraz bardziej aktorem międzynarodowym. Byłeś niedawno w Barcelonie robić postsynchrony do filmu, który jest już gotowy, kolejne czekają na premierę. Jaki tytuł w twoim dorobku otworzył ci tę drogę?
W przypadku karier aktorskich są dwie perspektywy. Widoczna na zewnątrz i ta wewnętrzna. Jeśli chodzi o perspektywę zewnętrzną, to _Zimna wojna_ jest moją wizytówką. Filmową kartą wstępu. Jednak dla mnie momentem przełomu są _Bogowie_. Z _Bogów_ bezpośrednio wynikała _Zimna wojna_, w trakcie pracy nad _Bogami_ na nowo określiłem i zdefiniowałem się zawodowo. Załóżmy, że nie czułeś się nigdy napastnikiem, bardziej rozgrywającym, a tutaj musiałem być trochę jednym i drugim. Od _Bogów_ trwa fascynująca przygoda.
Ale już wcześniej bywałeś napastnikiem. SKAZANY NA BLUESA był filmem, który opierał się na twojej roli.
Tak, ale dla mnie to był debiut, nie wiedziałem wówczas nic. Na planie pytałem o wszystko. Kiedy skończyłem szkołę, pierwsze pięć lat w zasadzie nie wychodziłem z teatru. Non stop główna rola za główną rolą, byłem bardzo mocno rozegrany. W dodatku bez rodziny, bez dzieci, więc w pełnej gotowości do pracy bez przerwy. Ważne jest, co człowiek ma w głowie. Ja wielu mądrych rzeczy nie miałem. To było raczej poznawanie świata.
Ostatnie miesiące i praca za granicą dały ci kolejną perspektywę patrzenia na siebie w tym zawodzie?
To jest tak jak z poznawaniem obcego języka. Przed filmem _Bikini Blue_ znałem angielski na poziomie false beginner – coś tam kojarzę, ale się wstydzę odezwać. Mniej więcej od sześciu lat uczę się języka, przy _Zimnej wojnie_ rozmawiałem o tym z Pawłem Pawlikowskim. On posługuje się wieloma językami i mówi, że każdy poszerza osobowość. Daje nam nowe możliwości. Na festiwalu w Cannes kazali mi przedstawić dokładną wizytówkę – co zrobiłeś do tej pory, ile konkretnie filmów. Wyszło chyba trzydzieści sześć, aż mi się nie chciało wierzyć. Wypełniam ten druczek i mówię: „Nie ma to sensu, kto będzie trzydzieści sześć filmów po polsku oglądał?”. Okazało się, że chodzi o co innego. Liczba filmów mówi o twoim doświadczeniu. Drugie pytanie brzmiało: „Ile razy ten sam reżyser poprosił cię do pracy ponownie?”. Ta informacja mówi z kolei o tym, czy przypadkiem nie ma z tobą problemów w pracy.
Potem w Stanach Zjednoczonych zorientowałem się, że Amerykanie mają obsesję szukania w rolach momentów. Moment jest najważniejszy, bo cię określa. To może być wszystko, na przykład spojrzenie.
Moment wskazuje, że aktor ma w sobie coś niepowtarzalnego?
Jakąś magię. Może się zdarzyć, że pierwszy raz pojawia się na planie amator, reżyser widzi go w kadrze i doznaje olśnienia. To jest ktoś, wokół niego budujemy opowieść. Miałem gigantyczny zaszczyt spotkać się z Francisem Fordem Coppolą. Spotkałem go w Paryżu, było to bardzo istotne wydarzenie w moim życiu. Trwało wiele godzin, i on w pewnym momencie mówi: „Muszę tych _Bogów_ obejrzeć”. Chciałem mu opowiedzieć – klasycznie, jak aktor reżyserowi – o swojej drodze, ale Coppola powiedział, że każdy tę drogę ma swoją i on woli ze mną rozmawiać na wszystkie inne tematy, ponieważ według jego teorii aktor na pewnym etapie może zagrać wszystko, lepiej lub gorzej, a dla niego najistotniejsze jest, co ten aktor ma w głowie, co ma w oczach i jaka energia go napędza. W pewnym sensie poluje na moment – coś charakterystycznego, niepowtarzalnego.
Jak doszło do twojego spotkania z Coppolą?
Był wrzesień ubiegłego roku, właśnie się dowiedziałem, że po raz kolejny odwołano zdjęcia do filmu o Tesli. Jestem po pełnych przygotowaniach, czuję się jak przed _Bogami_, tak naładowany. Codziennie zakładałem kamizelkę, prasowałem koszulę i chodziłem na długie spacery, przerabiając w głowie sceny. Nagle dostaję maila od agenta z Los Angeles, że mam sześć dat do wyboru, bo pan Francis będzie w Paryżu i zaprasza mnie na spotkanie. W wielkim stresie poleciałem dzień wcześniej, żeby nie ryzykować, że samolot się spóźni albo zdarzy się coś nieprzewidzianego. Chciał mnie po prostu poznać. W Los Angeles zdarzało mi się często być na spotkaniach z różnymi ważnymi branżowo ludźmi też głównie z tego powodu, chcieli mnie poznać, zapytać o Pawła, o _Zimną wojnę_, więc nie byłem zdziwiony, tylko bardzo szczęśliwy. I wiesz, co jest najpiękniejsze w tej historii? Co mnie wysadza z butów? Pracując nad _Bogami_, pomyślałem, że nie jestem w stanie odtworzyć wiernie profesora Zbigniewa Religi. Problem był taki, że profesora ludzie kojarzyli głównie z okresu sejmowych korytarzy i jego późniejszej działalności, a ja miałem być profesorem z lat osiemdziesiątych. Potrzebowałem więc inspiracji i pomyślałem wtedy, że nie będę ograniczał się jedynie do polskiego podwórka. Uznałem, że najlepszym przykładem jest Robert De Niro w drugiej części _Ojca chrzestnego_. Nie gra tam młodego Marlona Brando, tylko własną wariację na ten temat. Delikatnie moduluje głos, wydaje mi się, że tysiące razy obejrzał pierwszą część tylko po to, żeby minimalnie odtwarzać Brando, ale go nie parodiuje, nie naśladuje, jest jak jego cień. I jest szczupłym gościem z wąsami. Na etapie konstruowania roli w _Bogach_ ta myśl była jednym z moich fundamentów i dodawała mi pewności siebie. W Paryżu usiadłem naprzeciwko faceta, któremu to zawdzięczam. Mówię mu, że nie mogę uwierzyć, że mogę mu osobiście za to podziękować. Za drugą część _Ojca chrzestnego_. Zaczął się śmiać i mówi: „Boże, jak De Niro się bał, nie wiedział przez godzinę, które buty założyć”. Słuchając tej historii, myślałem: „Co ja tu robię, to jest niewiarygodne!”. To spotkanie dodało mi dużo siły.
Spotkanie z Francisem Fordem Coppolą musiało mieć dla ciebie znaczenie wręcz formacyjne.
Było piorunujące. Wiesz, ja nie piję alkoholu, a dostaję od niego wódkę „Pani Walewska”. „Panie Francisie, niestety, tę wódkę oddam komuś w recepcji, bo nie piję, dobrze?”. On na to: „Nie o wódkę chodzi, nie chcę też z tobą rozmawiać o zawodzie, bardziej mnie interesujesz jako człowiek. Co możesz mi powiedzieć o pani Walewskiej?”. Natychmiast wyskoczyłem z panią Walewską, z Napoleonem. Coppola jest wielkim fanem Polski, doskonale zna Wajdę, _Popiół i diament_ jest dla niego filmem wstrząsającym, uważa, że Cybulski to jest James Dean przed Jamesem Deanem. Pytał mnie co chwilę, czy dobrze wypowiada nazwisko Lutosławski. Dużo wiedział, bardzo dużo…
To, co się wydarzyło po ZIMNEJ WOJNIE – Cannes, a potem Oscary – sprawiło, że musiałeś pożegnać się z Tomkiem Kotem, aktorem polskim przyzwyczajonym do polskich warunków, do polskiej przaśności, troszkę niemożności, braku profesjonalizmu.
Nie jest u nas tak źle. Tak to sobie nazwałem, że przy _Bogac_h miałem takie coś, że czuję się dobrym kierowcą. Czuję, że jest potencjał, ale nie mamy torów do Formuły 1. I nie mamy sponsora, który by mnie wsadził w taki samochód. Mogę jedynie teoretycznie zastanawiać się, jak by to było. Uważam, że mamy świetnych aktorów, którzy nigdy nie przejechali się po takim torze, więc nie wiedzą, czy się nadają, czy nie. Przed kilkoma laty wejście na ten wyższy poziom wydawało się niemożliwe, teraz na szczęście jest już inaczej. Widziałem ekipę _Bożego Ciała_ na Oscarach, po prostu serce rośnie. Myślę, że to jest fantastyczne, bo ludzi, których ja poznałem rok temu, oni poznali teraz. To dla tych ludzi kolejna informacja – Polacy znowu tu przyjechali. Mają _Idę_, _Zimną wojnę_, zrobili ten cudowny film o van Goghu, a teraz _Boże Ciało_ – Polacy są w porządku. Gadałem z Rafałem Zawieruchą, on ma w sobie coś z genialnego organizatora. Jak przyleciałem do Stanów, pomógł mi się zalogować do tamtej rzeczywistości, bo byłem bardzo przestraszony. Rafał żyje tam, jest napompowany innym powietrzem i myślę, że o to chodzi.
Marzysz sobie czasami, żeby się tam znaleźć? Dopuszczasz myśl, że w pewnym momencie dzieci pójdą do amerykańskiej szkoły i ty będziesz w innym świecie?
W ogóle tak nie myślę, wiesz? Odpuściłem sobie myślenie o przyszłości. Teraźniejszość jest naprawdę istotna. To, jak ją przerobimy, świadczy później o naszej przyszłości i na podstawie tego, jak konsumujemy teraźniejszość, wyrabia się nasza jakość na przyszłość. Na przykład opinii człowieka punktualnego nie wyrabia się w trzy dni. Takie myślenie pomogło mi w wielu sytuacjach, kiedy teoretycznie powinienem naprawdę się załamać.
Na przykład?
Jest jedna rzecz, która się wydarzyła zaraz po Bondzie, o której nikt nie wie. Nie mogę mówić o szczegółach, ale byłem już w obsadzie gigantycznej produkcji, naprawdę gigantycznej. Najpierw to zamieszanie wokół roli w Bondzie, kontakt z reżyserem Dannym Boyle’em, kiedy przekonałem się, że naprawdę jestem na światowym rynku. Tamto nie wypaliło, ale pojawiła się inna propozycja, bardzo poważna. Miałem konkretne rozmowy typu: „Musisz się wykasować ze wszystkiego do czerwca”. Pomyślałem – OK, chcę przeżyć taką pełnowymiarową przygodę, pozwalniałem się ze wszystkiego i wyczyściłem kalendarz.
Rozumiem, że to miał być duży, amerykański film?
Amerykańsko-brytyjski, międzynarodowy. Pamiętam, że kręcąc _Nieznajomych_, myślałem, że jeżeli mam zacząć w grudniu tamtą produkcję, a mamy początek listopada, to już ktoś powinien pytać o numer buta, o ubezpieczenie. Robiłem _Nieznajomych_ ze świadomością, że jak skończę, mam dwa tygodnie przerwy i lecę przeżyć wielką przygodę. Coraz bardziej przeczuwałem jednak, że nic z tego nie wyjdzie. I tak się stało. Mogłem siąść i płakać, ale co by mi to dało? Myślę więc, że jak nie to, będzie coś innego, nieważne, musimy iść do przodu, a rozpamiętywanie w tym momencie już w niczym nie pomoże. Każdy kolejny film może i powinien być wspaniałą podróżą.
Wydaje mi się, że ten zawód wcale nie musi boleć. Tłumaczę to moim dzieciom i każdej grupie, z którą mam aktorskie warsztaty. Może sprawiać frajdę, dawać satysfakcję, być zabawą albo jak ciekawa zagadka matematyczna. Od nas zależy, jak tę zagadkę rozwiążemy. W filmie wypożyczamy siebie reżyserowi, żeby wcielić się w kogoś innego. Z takim myśleniem coraz częściej czuję się jak dziwak. Mam wrażenie, że gdyby nie te sukcesy, toby mnie odstawili na bocznicę.
Rozumiem, że w Bondzie byłeś przymierzany do czarnego charakteru?
Tak, to jest ta rola, którą ostatecznie zagrał Rami Malek. Jestem na wakacjach, jadę samochodem, nagle dzwoni agent i mówi, że ludzie od Danny’ego Boyle’a chcą, żebym nagrał self-tape’a. Dostałem kilka scen, z których miałem wybrać dwie. Jedna była z Javierem Bardemem, druga z Christophem Waltzem, kluczowe fragmenty. Takie sytuacje wydają się nierealne, traktujemy je w kategoriach żartu. Tymczasem muszę się tego nauczyć perfekcyjnie, bo ma być jedno ujęcie. Muszę opanować całość i zagrać na serio. A tam mamy teksty typu: „James, it was always me”. Największa walka, jaką muszę stoczyć, to uwierzyć w tę sytuację. Bo to jest abstrakcyjne – to poczucie cały czas mi towarzyszy. Jeszcze niedawno do Cannes jechałem jak turysta. Cieszyłem się, że mogę zobaczyć wielki świat, przeżyć przygodę. Nie zakładałem sytuacji, że to się może jakoś rozwinąć. Paweł Pawlikowski też podkreślał, że nie wie, jaka będzie reakcja na nasz film, czarno-biały, mówiony po polsku. Tymczasem rzeczywistość przerosła jakiekolwiek oczekiwania. Wiele pomnikowych osób mówiło mi wspaniałe rzeczy. Cate Blanchett na przykład powiedziała mi, że jestem partnerem marzenie, bo jestem dobry, ale potrafię się schować. Pomyślałem: „Spoko Cate, zawsze dla ciebie się schowam, nie ma problemu”_._ W jury była reżyser Ava DuVernay. Pamiętam ostatnią kolację – ludzie z jury, laureaci, wszystkie gwiazdy. Była tam również właśnie Ava DuVernay. Podeszła do mnie i mówi: „Nie znam cię, ale nie wolno ci teraz zniknąć. Najgorsze, co możesz zrobić, to zniknąć. Nie wolno ci teraz zniknąć, obiecaj mi, że nie znikniesz”. Pamiętam, że strasznie to przeżyłem i wtedy tak cyknęło mi w głowie, że to wcale nie musi być aż tak kurtuazyjna wizyta. Trzymam się mocno przy ziemi, ciężko mi przyjmować komplementy, zawsze mam do tego dystans. Pamiętam też wyjazd do Sewilli na rozdanie Europejskich Nagród Filmowych. Śmiałem się, że gdybym mieszkał w Londynie, to może bym się zakolegował z Ralphem Fiennesem, bo codziennie w Sewilli na siebie wpadaliśmy. Każde z tych wpadnięć kończyło się jakąś rozmową, krótkim spacerem, _Zimna wojna_ bardzo mu się podobała. Kolejny dzień, znowu Ralph… Lubię tego gościa, mam poczucie, że on mnie też lubi…
Poznaliście się też troszeczkę? Gadaliście o zawodzie? Czy może o angielskiej piłce nożnej?
Zaczęło się od _Zimnej wojny_. Stałem przy recepcji w kolejce i nagle ktoś zaczął coś do mnie mówi. Śmieszne, bo on trochę łysiał, miał brodę, więc dopiero w drugiej minucie się zorientowałem, kto to jest. Poza tym oglądasz _Angielskiego pacjenta_ i masz dziwne wrażenie, że oni wszyscy mają po sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu albo i więcej. Tymczasem spotykam faceta i patrzę w dół… Nieważne. Gadaliśmy o życiu w ogóle, o ludziach i festiwalach. Chodzi o taką chemię, która się pojawia, dobrze się czułem w jego towarzystwie, a on też raczej nie stronił ode mnie. Trzy dni później pytał, czy znam konkretną londyńską knajpę. W tym czasie już jeździłem do Londynu na próby do filmu o Tesli, więc mogłem ją sprawdzić… Przy pracy nad tym filmem, na razie przerwanej, nie czułem jakiegokolwiek kompleksu, że nie jestem jednym z nich, bo przyjeżdżam z Polski. Wszyscy byli traktowani równo. Jesteśmy kolegami z pracy. Najgorsze jest to, że my, Polacy, na co dzień wtłaczamy sobie do głów dziwne poczucie, że jesteśmy gorsi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki