- W empik go
Zawsze będziesz winna - ebook
Zawsze będziesz winna - ebook
Helen jest dojrzałą, mocną kobietą, ma dobrą pracę, która pozwala jej na niezależność. Kiedy pewnej śnieżnej nocy odkrywa w zaspie zwłoki mężczyzny, los przypomina jej, że pod eleganckim drogim płaszczem skrywa się głęboko poraniona przez życie osoba. By świat się o niej nie dowiedział, Helen rozpoczyna prywatne śledztwo. Wkrótce okazuje się, że nic nie dzieje się bez przyczyny, a każda podjęta w przeszłości decyzja pociąga za sobą konsekwencje.
Książka autorki nagrodzonej w tym roku nagrodą specjalną im. Janiny Paradowskiej na Festiwalu Wielkiego Kalibru oraz główną nagrodą Kryminalnej Piły.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67217-97-2 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spijała każde ze słów, choć znała je na pamięć. Od roku czytała je każdej nocy.
Zamknęła ostrożnie oprawiony w kolorowy plakat wolumin, jakby miał się rozpaść od samego dotyku. Tak jak jej wspomnienia o córce, która nie tak dawno jeszcze nieco dziecięcym pismem spisywała swoje już niedziecięce przemyślenia.
Helen poprawiła niedbale założoną okładkę, wsadziła pamiętnik do kartonu i odłożyła go na metalową półkę. Zamknęła zmęczone oczy, których kąciki szturmowały palące łzy. Do jej świadomości jaskrawym powidokiem przebijał się niedbale naniesiony korektorem napis: BRM 03/07845–86. Dla policjanta, który go napisał, był kolejnym numerem dowodu w sprawie.
Dla niej oznaczał śmierć dziecka.
Jej dziecka.STYCZEŃ, 1992
Lubiła nową pracę. W końcu. Nie męczyły jej nawet nocne audyty ani wyjazdy z dala od domu. Przeciwnie, każdy budynek, który miała sprawdzić i wycenić, jawił się jako niespodzianka, coś do odkrycia i zgłębienia. Miła odmiana po policyjnym biurku.
Nawet stara fiesta, której kaprysy musiała znosić od rana, nie była w stanie popsuć jej humoru. Helen mijała kolejne wystające spod czap śniegu wsie, nie mogąc nacieszyć oczu zachodem, który ostatnim tchnieniem starał się podpalić świat. Mimo eksplozji czerwieni, która nadawała zaspom barwy lawy, styczniowy dzień dogasał bezpowrotnie.
Po trzech kwadransach podjechała pod szlaban i odsunęła szybę. Lodowaty wiatr wdarł się do wnętrza auta, sprawiając, że przeszedł ją dreszcz. Biurowiec laboratorium tylko kilkoma punktami rozświetlonych okien odznaczał się na czarnym niebie, z którego coraz mocniej padał śnieg. Helen nacisnęła przycisk domofonu i przedstawiła się. Charczący głośnik przepuścił tylko kilka sylab, ale mimo to szlaban się uchylił i mogła wjechać na teren laboratorium.
Ochroniarka wskazała jej miejsce parkingowe na końcu ogromnego placu, który powoli przykrywał się białym kocem śniegu. Helen zajęła pierwsze z brzegu i wyszła z auta. Otworzyła torebkę, by wrzucić do niej kluczyki, ale widok spoczywającej w jednej z przegródek koperty zmroził ją na chwilę. Powinna ją nadać jeszcze dziś, żeby doszła na poniedziałek. Zawaliła. Miała tylko nadzieję, że adresat wybaczy jej zwłokę.
– Pani przestawi to auto tam, gdzie pokazałam. – Wyrwało ją z zamyślenia. – To jest dla dyrekcji.
– Przecież jest noc, nikt tu nie przyjedzie. – Helen opatuliła się szczelniej szalem. Czuła, że napierający wiatr odbierał jej oddech, a ostre igły śniegu wbijały się w policzki.
– Przyjedzie albo nie. Ja tu jestem od porządku i ten porządek ma być.
Helen wróciła do samochodu, usiłując zapanować nad wściekłością. Wiedziała jednak, że wojowanie z pracownikami może zakończyć się wyłącznie obniżeniem poczucia własnej wartości. Poza tym miała z tą kobietą spędzić najbliższe parę godzin w pustym budynku na odludziu. _Lepiej się nie narażać_, pomyślała, uśmiechając się w duchu. Włączyła silnik i zaparkowała dokładnie w rogu, uderzając w zaspę tylnym zderzakiem.
– Przyjechałam zrobić wycenę dla Serco – wyjaśniła, podchodząc do ochroniarki, która wciąż wpatrywała się w forda z niesmakiem.
– Coś mi tam mówili, ale miała być pani chyba trochę później. – Kobieta skrzywiła się i bez słowa przeszła przez szklane drzwi. Helen poszła za nią, choć nie była pewna, czy było to zaproszenie. Czuła, że znów narasta w niej złość.
– Da sobie pani radę sama czy mam oprowadzić? – Ochroniarka nie wysiliła się na zachęcający ton. Weszła do swojego biura i zajęła miejsce za monitorem. Unoszące się niebieskawe strzępy papierosowego dymu drażniły nos i gardło. Helen ze wstrętem wyobraziła sobie, że przenika on jej drogi płaszcz i apaszkę. Chciała jak najszybciej opuścić pomieszczenie.
– Myślę, że sobie poradzę. Byłam tu już wcześniej. Teraz tylko chodzi mi o ostateczną ocenę.
– No to droga wolna – burknęła kobieta i sięgnęła po leżącą na biurku paczkę marlboro.
Helen zostawiła płaszcz na jednym z krzeseł w biurze open space, które było wyposażone we wszystko, co oferowała technologiczna końcówka lat osiemdziesiątych – na każdym biurku duży dwunastocalowy monitor ustawiony na stacji dysków. Z uśmiechem pomyślała o laptopie spoczywającym na tylnym siedzeniu forda fiesty, którego ozdobiła indywidualizowaną tablicą rejestracyjną. Jak słyszała, komputeryzacja jej dawnej komendy miała się rozpocząć dopiero w przyszłym roku.
Tak jak podejrzewała, biurowiec nie był sterylny, o czym gorliwie zapewniała ją przy pierwszej wizycie dyrektorka laboratorium. Po wyjściu pracowników wszystko wyglądało inaczej – brudne toalety, ubłocona wykładzina na wszystkich ośmiu piętrach, pokryte kurzem listwy przypodłogowe, wszystkie kosze wypełnione papierami i opakowaniami po jedzeniu wymagały więcej pracy, niż zakładał pierwszy kosztorys. Do tego nieotwierane okna, które będą wymagały zatrudnienia kogoś do prac na wysokościach. Notowała każdy szczegół, który przykuł jej uwagę, po godzinie uznając, że potrzeba będzie trzech, może nawet pięciu ludzi, żeby pomieszczenia wyglądały przyzwoicie. Wchodząc po wyłożonych wykładziną schodach, zastanawiała się, czy agencja przyśle kogoś przeszkolonego. Obawiała się, że do tej walijskiej dziury nikt nie będzie chciał dojeżdżać. Z tą myślą wdrapała się na ostatnie piętro, gdzie znajdowało się coś, co mogła nazwać magazynem – zastawione kartonami i rupieciami ogromne pomieszczenie bez okien. Oświetlone tylko żarówką bez oprawki przypominało piwnicę. Helen weszła do środka i opisała w notatniku, co zauważyła. _Tego raczej firma nie zakontraktuje_, pomyślała, _chyba że za wyższą stawkę._ Nagle usłyszała dobiegający z korytarza odgłos czyichś kroków, który wyraźnie zbliżał się do niej. Jednak zanim podeszła do drzwi, nastała cisza. Helen wyjrzała na korytarz, ale nikogo na nim nie było. Zawołała niepewnie, jednak odpowiedź nie nadeszła. Czując, jak adrenalina rozpycha jej żyły, opuściła magazyn i, sama nie wiedząc czemu, poszła wzdłuż holu, starając się, by jej kroki były jak najcichsze.
W końcu korytarza Helen znalazła jeszcze dwie łazienki. Weszła do męskiej, która była najzimniejszym z pomieszczeń. Przeszedł ją dreszcz. Była pewna, że przy tej temperaturze zobaczy swój oddech. Spodziewała się bałaganu, jednak nie poczuła nawet charakterystycznego ostrego zapachu tabletek dezynfekujących, które zwykle spoczywały w pisuarach. Najwyraźniej nikt jej nie używał, choć była w niej nawet kabina prysznicowa. Światło jarzeniówki drgało, drażniąc wzrok, co sprawiło, że poczuła się niepewnie. Opatuliła się szczelnej marynarką i zajrzała do kabin. W lustrach wiszących nad umywalkami kątem oka widziała swoje ciemne odbicia, których mnogość wprawiała wyobraźnię w drżenie. Jakby przechodziła z jednego obrazu na drugi, z jednej mrocznej rzeczywistości do kolejnej.
Kiedy pchnęła drzwi ostatniej kabiny, pomieszczenie rozdarł huk, sekundę później kolejny. Łazienka pogrążyła się w nieprzeniknionej czerni. Helen krzyknęła. Gorączkowo tłumaczyła sobie, że to tylko ciemne pomieszczenie, a awarie prądu są czymś normalnym, ale nie umiała uspokoić myśli.
Gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, dostrzegła cieniutką smużkę światła sączącą się spod drzwi. Wystawiając przed siebie ręce, ostrożnie brnęła do wyjścia. Wydostała się na korytarz, który tonął w bladej poświacie awaryjnych lamp. Helen zbiegła na parter, ale nie znalazła ochroniarki, która najpewniej robiła obchód po awarii.
Raport uznała za skończony, więc mogła wracać do Cardiff. Nie czekając na pracownicę laboratorium, założyła pozostawiony na krześle płaszcz i udała się do wyjścia. Pchnęła szklane drzwi, ale te nie ustąpiły. Szarpnęła ponownie za klamkę, z podobnym skutkiem. Wiatr ze śnieżycą rozkręciły się w swym szaleńczym tańcu, rozsypując wokoło trupio blade konfetti. Świat utonął w korowodzie lodowych igieł. Helen patrzyła przez chwilę na ten hipnotyzujący obrazek, wsłuchując się w wycie przeciskającego się szczelinami powietrza. Nagle w tumanach śniegu dostrzegła sylwetkę, która natychmiast rozpłynęła się w ciemnościach. Helen była pewna, że nie należała ona do kobiety, która ją wpuściła do budynku. Wzdrygnęła się i poszła do dyżurki. Musiała spokojnie poczekać na ochroniarkę, nie chciała jednak siedzieć w cuchnącym dymem biurze. W poczekalni zobaczyła skórzany fotel, w którym zapadła się jak w puchu. Sięgnęła po czasopismo ze stolika i przejrzała pobieżnie kolorowe artykuły. Gdy skończyła, zegar wybił pierwszą. Obchód kobiety trwał zdecydowanie za długo i z każdą chwilą w Helen rosło przekonanie, że coś było nie tak.
Wróciła do biura ochroniarki, by znaleźć telefon. Podniosła słuchawkę, ale odpowiedziała jej tylko cisza, która napawała ją coraz większym niepokojem. Burza śnieżna musiała zerwać linię, co w tej części kraju nie było rzadkością, jednak Helen poczuła, że ten wieczór coraz bardziej odbiega od jej normalnego planu pracy.
Podejrzewała, że śnieżyca tego kalibru nie była też w planie pracownicy ochrony. Helen zastanawiała się, dlaczego kobieta zamknęła budynek i ją zostawiła. Przecież musiała widzieć jej forda stojącego na parkingu. Jej umysł przeszyła nagła i przerażająca myśl, że ochroniarka wcale nigdzie nie pojechała.
Helen pomyślała o wyjściu awaryjnym, które powinno umożliwić opuszczenie budynku w każdej sytuacji. Wsłuchując się w szmer, który co jakiś czas przerywał dojmującą ciszę, obeszła spowity półmrokiem budynek, ale nie znalazła żadnych otwartych drzwi. Zrezygnowana wróciła do głównego holu i usiadła w fotelu, który wcale nie wydawał się już taki przytulny. Zastanawiała się, czy nie wybić jednej z szyb stałych okien. Obawiała się jednak, że były wzmocnione. Spojrzała na jedną z nich i dostrzegła na szkle dziwny utworzony przez śnieg okrągły kształt. Zaciekawiona podeszła do okna i dotknęła lodowatej powierzchni. Po chwili wiedziała, co narysowało tajemniczy okrąg i wywołało hałas, który słyszała z góry. Wiatr porwał wielki suchy konar i cisnął nim w budynek. Mimo banalnego wyjaśnienia wciąż czuła się nieswojo.
W obiekcie robiło się coraz zimniej. Zdjęła płaszcz, a następnie przykryła się nim jak kocem. Skórzany fotel miał być dziś jej łóżkiem. Już kiedyś to przeżyła, wtedy jednak nie miała na sobie kostiumu od Dorothy Perkins, ale piżamę, i nie otaczały jej luksusowe wnętrza biurowca, ale spleśniałe półki piwnicy jej domu. Podobieństwem były tylko głód, zamknięte drzwi i groza, która szalała za nimi.
*
Obudziło ją stłumione tupanie i przeraźliwe skrzypnięcie, które nastąpiło zaraz po nim. Helen otworzyła oczy i odszukała źródło dźwięku, którym były wchodząca do budynku ochroniarka i towarzyszący jej mężczyzna. Przekraczając próg, musiał się schylić, by nie uderzyć głową o futrynę. Założona na drelichowe ogrodniczki pikowana kurtka miała oberwane kieszenie, wytarte do podszewki rękawy, a naciągnięta na czoło czapka niemal zasłaniała ogorzałą, okoloną brodą twarz. Zatrzymał się w wiatrołapie i, milcząc, przyglądał się kobiecie.
Helen odwróciła wzrok. Z ulgą zauważyła, że opady wyraźnie się zmniejszyły, choć za oknem wciąż panowała ciemność. Będzie mogła wrócić do domu.
– Jak pani mogła mnie tu zostawić? – zaatakowała, zrywając się z fotela.
– Szukałam pani, ale pani nie było. – Ochroniarka wzruszyła ramionami i sięgnęła do kieszeni. Widok paczki papierosów sprawił, że w Helen zawrzało. – Linia telefoniczna się zerwała, więc pojechałam do domu, by sprawdzić, czy z moimi dzieciakami w porządku. Same w domu były, to trzeba było sprawdzić, nie? A potem rozpętało się piekło.
– A samochód? Nie widziała pani samochodu? – spytała zbyt piskliwym głosem.
– W tej śnieżycy to ja czubków własnych butów nie widziałam – odparła i spokojnie zapaliła papierosa. Zaciągnęła się mocno, uciekając wzrokiem za okno, po czym wypuściła z ust błękitnawy obłok. – Przecież nic się nie stało.
– Nic? – zapiszczała Helen. – Spędziłam całą noc w lodowatym budynku.
– Witaj w moim świecie, kochaniutka. – Rozciągnęła usta w kpiącym uśmiechu.
Mężczyzna przestąpił z nogi na nogę, by podkreślić swoją obecność, na co ochroniarka zwróciła się do niego, wciąż jednak wpatrując się w Helen wzrokiem przesyconym podejrzliwością.
– No – przeciągnęła ostatnią zgłoskę, jakby nad czymś się zastanawiając – Edgarze, weź sobie taczkę i łopatę z magazynku za budynkiem i możesz zaczynać.
Mężczyzna zatrzymał na chwilę wzrok na Helen, mrużąc oczy, jakby próbował sobie coś przypomnieć. Nagle odwrócił się i wyszedł, po chwili znikając z pola widzenia.
– Edgar – ochroniarka przerwała milczenie, ale zdawała się szukać właściwych słów – przyjechał odśnieżyć, a ja wracam do miasteczka.
– To nie zostaje pani? – zdziwiła się Helen.
– Żeby tu utknąć? – Wskazała na gęstniejące opady śniegu. – Co to, to nie.
Helen wyszła w lodowaty poranek, który jeszcze nie myślał rozświetlić nieba choć strzępem słońca. Widziała, jak ochroniarka mija postawiony na sztorc szlaban i wsiada do zaparkowanego przy drodze vana. Żołądek Helen zagrał marsza żałobnego, który sprawił, że znów ogarnęła ją złość, ale gdy zobaczyła zaśnieżony parking, przestała mieć pretensje do ochroniarki. Nawet teraz, gdy nie padało, auto zarysowywało się tylko białawą czapą na tle zasp.
W oddali słychać było jedynie szuranie łopaty, którą Edgar odśnieżał przylegający do budynku teren. Helen podeszła do auta i włożyła kluczyk do zamka, który natychmiast odskoczył. Szarpnęła za klamkę i oderwała przymarznięte drzwi, a spoczywający na dachu śnieg srebrną chmurą wdarł się do środka. Pod siedzeniem znalazła szczotkę i skrobaczkę, którą włożyła sobie do kieszeni, i przystąpiła do odśnieżania. Śnieg był mokry i ciężki, przez co łatwo zsuwał się z gładkich powierzchni samochodu. Pozostało odkopanie tyłu forda, którym wczoraj zaryła w zaspę. Szczotka ześlizgnęła się z szyby i Helen uderzyła w czapę śniegu, czując, że natrafiła na coś twardego. Coś, co nie pasowało do zimowej scenerii. Zaczęła nerwowo odgarniać biały puch, aż jej oczom ukazał się przedmiot, który sprawił, że szczotka wypadła jej z dłoni.
Helen wpatrywała się w wystające z zaspy ludzkie kolano. Rozejrzała się nerwowo w poszukiwaniu mężczyzny, który odśnieżał parking, ale dźwięk szurania ustał, a okolicę ogarnęła napierająca na zmysły cisza. Zrobiła kilka kroków w stronę laboratorium. Miała nadzieję, że telefony znów działają i będzie mogła zadzwonić na policję. Nagle poczuła na sobie czyjś wzrok. Odwróciła się i zobaczyła stojącego za zaspą, uśmiechającego się szyderczo Edgara. Nie mógł widzieć tego, na co ukradkowo zerkała Helen. Stał nieruchomo i przyglądał się jej, a ona nie mogła zapanować nad drżeniem rąk. Kolano i osnuwająca je tkanina nagle wydały się jej znajome.
– Czy naprawiono linię? – zapytała zdławionym głosem. – Muszę zadzwonić.
– Doprawdy? – Edgar przeszedł przez zaspę i stanął naprzeciwko Helen, wlepiając wzrok w odkrycie kobiety.
– Muszę powiadomić policję.
– Nic nie musisz – odparł i założył sobie łopatę na ramię, jakby przymierzał się do oddania ciosu. – Ten człowiek nie zasłużył na nic lepszego, prawda, pani sierżant?
Helen milczała przerażona.
– Prawda, pani sierżant? – Ruchem głowy wskazał jej drzwi samochodu.
– Prawda.
Wsiadła do auta i – nie dbając o nie do końca odśnieżone szyby – przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik odpowiedział natychmiast, ale ona nie mogła się zdobyć na wrzucenie biegu. Zacisnęła dłonie na kierownicy, czując, że siła, z jaką to robi, sprawia, że bolą ją palce. Z zamyślenia wyrwało ją uderzenie w dach. Mężczyzna pacnął w niego, dając sygnał, że Helen ma odjechać.
Jechała parkingiem, przedzierając się przez śnieg, który ze stłumionym trzeszczeniem ustępował pod naporem kół. Miała wrażenie, że jedzie po kościach. Minęła szlaban, nerwowo zerkając we wsteczne lusterko. Mężczyzna w brązowej kurtce wciąż stał na wzniesieniu, odprowadzając ją wzrokiem. Helen czuła na sobie jego przeszywające spojrzenie, dopóki nie zjechała w dół drogi, choć nawet wtedy nie opuściło ją odczucie bycia obserwowaną.
*
Jak na tandetnej kartce świątecznej czerwonym prostokątem odcinała się w krajobrazie budka telefoniczna. Helen zjechała na pobocze i dopadła przeszklonych drzwi. Przykładając lodowatą słuchawkę do ucha, wiedziała już, że telefon nie działa. Zastanawiała się, gdzie na tym pustkowiu może być komisariat. Wróciła do auta, ale wyciągnięta ze schowka mapa nie odpowiedziała na jej pytanie. Ruszyła więc w stronę Chester, licząc na to, że po drodze znajdzie choć posterunek policji.
Jadąc zaśnieżonymi wąwozami, nie mogła pozbyć się powidoku twarzy mężczyzny. Była przekonana, że nigdy wcześniej go nie widziała, choć z każdym kilometrem na ten monolit nakładała się drżąca powłoka niepewności. Przerażeniem napawała ją myśl, że mężczyzna ją zna, że dowiedział się o jej tajemnicy, którą szczelnie zamknęła za drzwiami przeszłości. Odkąd wyjechała z Birmingham, nikt nie zwracał się do niej _per_ pani sierżant, z wyjątkiem jej ojca. Myśl, która przeszyła ją niczym błyskawica, zakiełkowała kolejnym ziarnem niepewności. Nie mogła jej jednak sprawdzić, póki nie dotrze do jakieś cywilizacji, a to z każdą chwilą robiło się coraz trudniejsze. Napierający na szyby śnieg ograniczył widoczność do kilku metrów, a w Helen znów napęczniały wspomnienia poranka. W głowie pulsowały jej wciąż żywy obraz wystającej z zaspy kończyny oraz coś, co dotarło do niej dopiero teraz. Podbiegnięty czerwienią śnieg. Widok, od którego chce się uciec jak najdalej, jednocześnie nie mogąc oderwać wzroku.
Zasłona z wirujących płatków śniegu zdawała się gęstnieć, gdy Helen zbliżała się do pierwszych zabudowań. Nieliczne rozświetlone punkty okien sugerowały, że tylko szczęśliwi posiadacze generatorów mieli tego dnia prąd, choć dziś trudno było oddzielić noc od świtu, który tylko lekko zmienił barwę nieba z czerni na grafitową szarość. W tej zawierusze Helen dostrzegła na słupie drewniany znak wskazujący drogę do posterunku policji. Skręciła w nią, ale pierwotny zamiar stopniał w obliczu widoku, który ukazał się jej oczom. Z przypominającej cylinder czerwonej skrzynki listonosz wyciągał listy, wkładając je do jutowego worka. Helen wciąż miała szansę nadać przesyłkę o czasie. Zahamowała gwałtownie i wypadła z auta z kopertą. Zaczerwieniony z zimna mężczyzna skomentował ze śmiechem, że takiego uroczego ekspresu jeszcze nie widział. Helen odwzajemniła uśmiech i podziękowała za przyjęcie listu.
Wróciła do samochodu i ruszyła. Po chwili ujrzała charakterystyczny szyld. Podświetlona biało-niebieska szachownica raz po raz przygasała, jakby jedna ze świetlówek kurczowo, choć z coraz większym trudem trzymała się życia. Helen zaparkowała niedbale wzdłuż ulicy i, zostawiwszy auto, wbiegła do budynku, który, gdyby nie tabliczka, nie odróżniałby się niczym w szarym szeregu kamienic.
Gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, otuliły ją cisza i przyjemne ciepło. Pomieszczenie przypominało jej poczekalnię w przychodni lekarskiej, w której była niedawno. Nie zdążyła się dobrze rozejrzeć, kiedy zza przeszklonej witryny wychylił się dyżurny.
– W czym mogę pomóc? – zapytał znad kubka, który trzymał w dłoni.
Dopiero teraz Helen zdała sobie sprawę, że nie przemyślała tego, co dokładnie powiedzieć policji. Ta myśl przygniotła ją z taką siłą, że znieruchomiała.
– Proszę pani? – zagadnął policjant. – Dobrze się pani czuje?
– Ja… tak – bąknęła, po czym dodała pewniej: – Chciałam zgłosić morderstwo.
– Morderstwo? – zdziwił się dyżurny, ale nie na tyle, by odstawić kubek.
– Widziałam martwego mężczyznę niedaleko Kingspool.
– Martwego mężczyznę – powtarzał bezmyślnie. – Gdzie konkretnie?
– Zna pan laboratoria Eurofin za Kingspool? Pracuję tam – uprościła. – Wyjeżdżając stamtąd, natrafiłam na ludzkie szczątki. Z jednej z zasp wystawała noga, najprawdopodobniej mężczyzny.
– Przyjrzała się pani uważnie? Siedząc w samochodzie, jeszcze w takiej zawierusze, można się pomylić. Może się pani przywidziało? – Mężczyzna przekrzywił głowę jak kogut, który usiłuje coś dostrzec jednym okiem. Helen stwierdziła, że zwisająca na grdyce skóra bardzo upodabnia go do przedstawiciela drobiu.
– Nic mi się nie przywidziało – powiedziała z naciskiem.
– No dobrze – westchnął, jakby zgłoszenie Helen zburzyło mu plan dnia, na który składać się miały krzyżówki i nieskończone dolewki kawy. Podniósł się z krzesła i wskazał korytarz po lewej. – Proszę wejść do sali, tam na końcu. Zaraz kogoś przyślę.
Pomieszczenia do połowy wyłożonego drewnianymi panelami nie można było nazwać salą, a raczej pokoikiem z dwiema poobijanymi ławkami szkolnymi zestawionymi tak, że tworzyły stół, i kilkoma krzesłami z salki parafialnej. Helen zajęła jedno z nich, zastanawiając się, jak przekonać policjanta do interwencji. Wciąż nie mogła zapanować nad myślami, które krążyły wokół słów Edgara.
Rozedrgane przeczucie podpowiadało jej, że powinna się wycofać i jak najszybciej wrócić do domu, że jeśli zrobi jakiś krok, to wejdzie do gry, której zasad nie rozumiała. Strumień myśli przerwał jej wchodzący do sali policjant. Wysoki mężczyzna wyciągnął trzymany pod pachą formularz zgłoszenia i notatnik, które następnie ułożył na blacie.
– Młodszy sierżant O’Donnel – przedstawił się i usiadł naprzeciwko Helen, która pomyślała, że to dość wysoka ranga jak na takie wygwizdowo.
Krzesło skrzypnęło pod ciężarem jego barczystego ciała, a guziki munduru zabrzęczały o brzeg stołu. Policjant przejrzał zapiski dyżurnego, po czym zwrócił się do kobiety:
– Posterunkowy powiedział mi, że odkryła pani w naszej okolicy ciało mężczyzny.
– To prawda.
– Nazywa się pani? – Wyciągnął z kieszeni koszuli długopis i zaczął notować w skoroszycie.
– Helen Harris.
– Mieszka pani w…?
Helen podała swój adres w Cardiff, uważając, by nie pomylić go z poprzednim, pod którym mieszkała jeszcze rok temu.
– Gdzie dokładnie znajduje się to laboratorium, o którym opowiadała pani posterunkowemu?
Zapomniała. Wyciągnęła z torby adres firmy, który otrzymała od szefowej, i podyktowała go policjantowi.
– Co pani tam robiła? – zapytał, nie odrywając się od pisania.
– Sporządzałam raport pod wycenę usługi sprzątania biurowca. Tym się zajmuję.
– Szybko się pani uwinęła – skwitował, patrząc na zegar, który wskazywał ósmą trzydzieści.
– Zaczęłam wczoraj – wyznała zakłopotana.
– Nie bardzo rozumiem. Tyle zajmuje taka wycena?
– Utknęłam w budynku na całą noc – odrzekła niechętnie, ale widząc wyczekujący wzrok policjanta, dodała: – Była awaria prądu, a potem ochroniarka budynku niechcący zamknęła mnie w środku i…
– Pozwoli pani, że tu przerwę – powiedział, celując w nią palcem i mrużąc podejrzliwie oczy. – Dlaczego nie zadzwoniła pani po pomoc?
– Bo zerwało linię telefoniczną – wyjaśniła, czując, że rozmowa idzie w złym kierunku.
– Nic nie wiem o żadnej zerwanej linii, a proszę mi wierzyć, że ja wiem o tym mieście wszystko – słowo „ja” policjant wypowiedział z taką siłą, że wszystkie inne zaniknęły w jego echu.
– Tym bardziej wydaje się to dziwne, prawda? – zapytała. – Dlatego proszę pana, żeby pan to sprawdził…
Policjant znów coś zanotował w dokumentach. Helen widziała, jak równym pismem powstaje niebieski napis „Eurofin”, potem „awaria” i kilka znaków zapytania.
– Może była pani zmęczona po nieprzespanej nocy i coś się pani przywidziało? – dociekał, nie podnosząc głowy znad kartki.
– Nie – odparła trochę za głośno. – W śniegu leżał człowiek.
– W porządku. Zapiszę pani dane i sprawdzę, gdy tylko to – wskazał za okno – ustanie. Nie sądzę, by nasz nieboszczyk się odkopał do tego czasu.
– Zgłaszam panu morderstwo, a pan będzie czekał na bardziej sprzyjającą aurę? To chyba jakiś żart.
– Zgłaszała już pani morderstwo?
Helen chciała przytaknąć, ale w porę się powstrzymała.
– Nie, ale znam procedury. Byłam policjantką.
Pożałowała swoich słów. Była wściekła, że ambicja wzięła nad nią górę i niepotrzebnie się odsłoniła.
– O, to ciekawe – zainteresował się O’Donnel. – Z którego rejonu?
– Z Birmingham.
– Uuu, to nie zazdroszczę. – Cmoknął z wyrazem ironicznego podziwu.
– Nie było aż tak źle. – Wzruszyła ramionami, kryjąc kłamstwo.
– A jednak jest pani byłą policjantką – podsumował z kpiącym uśmiechem i wsadził sobie do ust papierosa, którego wydobył zza ucha.
Helen nie odpowiedziała, uciekając wzrokiem w okno, za którym szarość mieszała się z bielą jak w starym telewizorze, który zgubił kanał. Takim samym jak ten, który stał w piwnicy, gdzie spędzała długie, pełne przerażenia godziny.PAŹDZIERNIK, 1979
Znała to uczucie. Ból, który nie potrafił strawić sinego policzka, ale wnikał w duszę i rozrywał ją wstydem i bezsilnością. Kucała w kącie, upchnięta między szafkami kuchennymi, i modliła się, by Theodor nie wrócił za wcześnie od szkolnego kolegi. Tylko to ją obchodziło. By syn nie widział, jak trzymany przez ojca pas smaga jej ciało.
Powód znalazł się zaledwie parę minut temu. Przyjechała z pracy i zaparkowała pod bramą garażową. Nie wolno było jej wjeżdżać do środka. Mogła przecież zarysować motocykl, którym jeździł Victor. Zamknęła pospiesznie drzwi auta i weszła do domu. Musiała zdążyć wstawić _lasagne_. Mężczyzna tylko burknął w progu, że jedzie się pokręcić po okolicy, i wyszedł.
Po chwili stanął w drzwiach, a Helen wiedziała, co się stało. W pośpiechu zaparkowała za blisko bramy i ta nie chciała się otworzyć.
– Zepsułaś mi humor, Helen – powiedział Victor, rozpinając klamrę paska. Chwilę później usłyszała pierwszy świst. Zdążyła tylko skulić się na tyle, by przyjąć cios na plecy. Następne były precyzyjniejsze.
Victor zrobił krok do przodu. Chwycił Helen za łokieć, wbijając palce w to miejsce, które wywołuje prąd na całym ciele. Doskonale wiedział, jak je znaleźć. Podciągnął ją i popchnął przed sobą.
– Wiesz, gdzie spędzisz noc, prawda?
– Błagam! – łkała. – Co powiesz Theo?
– Że nocujesz u koleżanki – odparł i otworzył metalowe drzwi do piwnicy.
– A Laura?
– O to się nie martw. Przyjdzie Janika – zapewnił ją słodko i pchnął na schody.
Helen potknęła się i zrobiła kilka kroków w dół, ale nie upadła. Ten manewr znała na pamięć.
Zanim Victor przekręcił klucz, krzyknął:
– A niech cię tylko usłyszę, to pożałujesz.
Ogarnęła ją ciemność.STYCZEŃ, 1992
Mimo że starała się stąpać na palcach, kamienne schody potęgowały każdy jej krok. Szarość dnia na cuchnącej moczem klatce schodowej wydawała się jeszcze bardziej ponura. Helen podeszła do drzwi i przegrzebała torebkę w poszukiwaniu kluczy, które swoim zwyczajem utknęły gdzieś na dnie jednej z kilku przegródek. Gdy wreszcie wyciągnęła pęk, znalazła niebieski klucz i zanurzyła go w zamku, który gładko ustąpił. Odszukała różowy klucz, włożyła w szparę i przekręciła. Trzeci zamek, ten, który otwierał klucz żółty, ku jej zaskoczeniu stawiał opór. Była pewna, że gdy opuszczała mieszkanie, dokładnie zamknęła drzwi, a jednak ostatni rygiel nie był zasunięty. Miała swój niezawodny sposób, by nie zapomnieć – zamykając pierwszy zamek, przygryzała język, przy drugim szczypała się w ramię, a ostatni zaznaczała w pamięci, pstrykając palcami. Zmienna kolejność, by mózg nie spychał czynności do tych machinalnych. Tego ranka zrobiła tak samo – ramię, język, pstryknięcie, trzy zamki, trzy klucze. Nie było mowy o pomyłce.
Nacisnęła klamkę i weszła do środka, spodziewając się najgorszego. Jednak w łunie wpadającej z klatki wszystko miało normalny, choć pozorny tylko kształt. Helen dotknęła przełącznika światła, ale cofnęła rękę. Paradoksalnie w ciemnościach czuła się najlepiej, jakby czerń była dla niej najlepszym kamuflażem w nierównej walce ze strachem. Odliczając każdy bezszelestny krok, posuwała się w głąb mieszkania, które pierwszy raz od ucieczki z Birmingham wydało jej się obce. Żałowała, że nie wynajęła tego z otwartym salonem. Nie musiałaby teraz zastanawiać się, z której strony wyskoczy napastnik. Wytężyła wzrok i w ułamku sekundy już wiedziała.
Drzwi do jej sypialni poruszyły się nieznacznie, a ona czuła napierającą na nogi adrenalinę, która kazała jej natychmiast uciekać. Albo rzucić się do ataku. Odliczyła do pięciu, oddzielając każdą cyfrę głębokim oddechem.
Jak wystrzał armatni ciszę rozdarł dzwonek telefonu. Helen podskoczyła i wróciła do przedpokoju, wciąż wpatrując się w kołyszące się skrzydło.
– Halo? – szepnęła do słuchawki.
– Dzięki Bogu, jesteś!
– Darcy?
– No a kto? – przyjaciółka wydawała się zdenerwowana. – Dlaczego się nie odzywasz? Pojechałaś na to zadupie i znaku życia nie dajesz.
– Przepraszam, przez tę śnieżycę dłużej mi zeszło – wyznała, czując, że strach ją opuszcza. Drzwi znieruchomiały.
– Tom się odzywał? Nie martwi się?
– Nie, jakoś dziwnie milczy – odparła niechętnie, a jej myśli zawisły nad wspomnieniem niedawnej kłótni z partnerem.
– O co tym razem poszło?
– Jak zwykle o drobiazg.
– Od tego się zaczyna – zawyrokowała Darcy.
– Pamiętam – mruknęła Helen.
– A pamiętasz, że uważam, że Tom jest dupkiem?
– Nie dajesz mi o tym zapomnieć ani na chwilę.
– A ty uparcie nie korzystasz z tej wiedzy – Darcy odparła z rozbawieniem. – Dobra, nie truję. Wpadnę jutro, to mi opowiesz o ekscytujących przygodach na zadupiu.
– Jasne. Dobrej nocy.
Chciała poprosić przyjaciółkę, żeby przyjechała jeszcze dziś, ale oplatający jej łydki chłód uświadomił jej, dlaczego drzwi sypialni znów się poruszyły. Gdy tylko pożegnała się z Darcy, pewnym krokiem poszła do pokoju i z hukiem zatrzasnęła okno, jakby hałasem chciała wypłoszyć z ciała przerażenie.
_Nie musisz się bać_, zganiła się w myślach, _już nie_.
Z całego pakietu wygód jej mieszkanie oferowało tylko ciszę i bieżącą wodę, choć i z tym pierwszym bywały problemy, gdy sąsiad w przypływie promili postanawiał przypomnieć żonie, gdzie jej miejsce. Helen wierzyła, że wzywana za każdym razem policja raz na zawsze rozwiąże problem, ale kolejne dni pokazywały, że jest on nie do rozwiązania. Znała ten schemat.
Wróciła do przedpokoju i zamknęła za sobą drzwi – trzy zamki oraz łańcuch i zdjęła buty. Czując, jak zimne powietrze nieprzyjemnie drażni nos, postanowiła pozostać w płaszczu.
Droga dyplomatka była cenna tylko na zewnątrz – zapewniała jej kamuflaż. Tutaj stanowiła tylko rekwizyt, który przypominał jej, że ten zakup kosztował ją zimne kaloryfery i lodówkę zapełnioną tylko produktami z żółtymi naklejkami. Wolność nie ma ceny.
Przy progu znalazła kilka kopert, które wpadły przez zardzewiałą klapkę w drzwiach. Nie musiała ich otwierać, by wiedzieć, że wyciągną z jej portfela kolejnych kilkadziesiąt funtów. Tak jak koperta, którą nadała w Kingspool.
Poszła do kuchni i przygotowała kolację, do której nalała sobie kieliszek wina. Białego. Bała się, że czerwone osiądzie jej całym swym ciężarem na żołądku i że nie zmruży oka. Po latach bezsenności starała się wykroić z doby jak najwięcej czasu na sen i nie zakłócać go niczym. Odłożyła nawet czytanie, choć na półce czekała na nią najnowsza powieść Iana Rankina. Jednak nawet _Mętna woda_, wokół której zrobił się spory skandal, nie była jej w stanie przyciągnąć.
Położyła się w zimnej pościeli zła, że zapomniała zamknąć okno, i analizowała to, co zobaczyła na parkingu. Nie wydawało jej się – w śniegu leżał człowiek. Wciąż jednak nie mogła uwierzyć, że mogła go znać. Zanim sen szeroką i ciepłą falą zebrał ją z klifu rzeczywistości, pomyślała, że rano zadzwoni w jedyne miejsce, które może przynieść odpowiedzi.LISTOPAD, 1967
– Helen, pospiesz się! Klient czeka na rozliczenie, a ten na trójce od dziesięciu minut wypatruje zamówienia – wrzeszczał kierownik restauracji. – Jak sobie pójdzie, to masz po premii!
Niski i chudy mężczyzna stał w kuchni, czerwieniąc się i pokrzykując na każdego. Pieklił się od samego rana, ale nikt z pracowników Beefeater nie brał go na poważnie. Z wyjątkiem Helen.
– Już idę – stęknęła i podniosła ciężką tacę.
Brzuch powoli zaczynał jej zawadzać w pracy, ale nie mogła dać tego po sobie poznać. Do samego rozwiązania musiała się tu utrzymać, by odłożyć pieniądze, które pozwolą jej przeżyć przez pierwsze parę miesięcy po porodzie. Z utęsknieniem czytała doniesienia, że w Niemczech wprowadzono płatny urlop macierzyński. Tutaj pewnie przyjdzie jeszcze na to poczekać.
– Daj – usłyszała za sobą – pomogę ci.
– Nie trzeba, Victorze – odparła hardo i poszła na salę, czując na sobie wzrok mężczyzny.
Niezadowolenie klientów było odwrotnie proporcjonalne do złości menadżera. Jeden z nich, starszy mężczyzna, wcisnął jej do kieszeni sowity napiwek, który Helen natychmiast przeliczyła w głowie: pięć paczek pieluch. Wróciła do kuchni po kolejne tace, ale póki co nic nie pojawiło się na stole do wydawania posiłków. Victor wciąż stał w tym samym miejscu. Kobieta usiadła na wysłużonym krześle i potarła czoło.
– Posłuchaj, moja sytuacja nie jest prosta. – Pogładziła się po brzuchu, który w ostatnich dwóch tygodniach zdawał się podwoić swoje rozmiary. – A za chwilę będzie naprawdę trudna – dodała.
– Wiem, ale daj sobie pomóc – nalegał. – Tylko tyle.
– Aż tyle.
Victor wypuścił głośno powietrze przez nos. Mógł mieć pod trzydziestkę, co wcale nie przeszkadzało mu być królem restauracji. Kobiety chętnie zostawiały na stołach, które obsługiwał, pokaźne sumy, często okraszone numerem telefonu. On zdawał się na to nie reagować. Uśmiechał się, ale było to tylko wyuczone rozciągnięcie ust bez zmarszczek wokół oczu. Te zdawał się zachowywać na szczególne okazje. Takie jak ta.
– I co w zamian? – wyparowała, gasząc łagodność jego spojrzenia.
– Nic.
– Nie ma na świecie takich układów, tak jak nie ma grabi, które grabią od siebie – rzuciła cierpko i złapała talerze, które pojawiły się przed nią w okienku podawczym. Victor patrzył smutno, jak kobieta jeden po drugim ustawia je na tacy.
– Mam duży dom – zapewnił. – Dziecko mogłoby się bawić w ogrodzie. Chyba nie powiesz mi, że pokój nad hinduskim sklepem to ciekawsza alternatywa?
Słowa Victora wciąż odbijały jej się echem, kiedy wieczorem wracała autem do swojego zatęchłego mieszkania, w którym wynajmowała obskurny pokój. Po skończonej zmianie wypili jeszcze herbatę, rozmawiając o wspólnym zamieszkaniu. Ostatecznie Helen obiecała się zastanowić, choć była raczej przeciwna.
Głowa nieznośnie jej ciążyła, podobnie jak myśli krążące wokół dużego domu współpracownika. Nieodparta senność brała nad nią górę. Podejrzewała u siebie cukrzycę ciążową, ale spotkanie z lekarzem miała dopiero za dwa tygodnie, a kobieta w recepcji przychodni była bezlitosna.
Wciąż czując pod palcami kierownicę, Helen patrzyła nieobecnym wzrokiem na mijające ją z naprzeciwka światła samochodów tak długo, aż zlały się w jedną złotą linię, która ją przyciągała jak magnes.
A potem nastąpił huk.STYCZEŃ, 1992
Niemożliwie ostry promień słońca przebijał się przez jej powieki, jakby mróz panujący za oknem naostrzył jego grot. Odwróciła się na drugi bok i zerknąwszy na zegarek, stwierdziła, że przespała przepisowe osiem godzin. Z zadowoleniem podniosła się i naciągnęła kołdrę pod brzuch, sięgając po książkę. Jednak zamarła w pół gestu zmrożona obrazami wczorajszego dnia.
Musiała się dowiedzieć.
Przyciągnęła za kabel leżący na podłodze telefon, położyła aparat na łóżku i podniosła słuchawkę. Przez ulotną chwilę wydawało jej się, że w ciągłym, nieco piskliwym sygnale słyszy głos, który mówi jej, by nie wybierała znajomego numeru. Wzięła głęboki oddech, jakby chciała wypchnąć z ciała wahanie, i nacisnęła kolejno dziesięć cyfr.
– Halo, mówi Helen Harris – przedstawiła się na wszelki wypadek.
– Pani Harris, dobrze, że pani dzwoni – przerwała jej kobieta, ale nagle zamilkła.
– A coś się stało?
Helen usłyszała, że recepcjonistka osiedla emerytów wypuszcza powietrze przez nos, najwyraźniej zastanawiając się, co powiedzieć.
– Pani ojciec wyszedł przedwczoraj z mieszkania i nie wrócił na noc.
– To już się wcześniej zdarzało. Ojciec jest mieszkańcem, a nie podopiecznym. Może wychodzić, kiedy chce.
– Tak, ale tym razem niczego nie zabrał. Nawet portfela. Mam wrażenie, że…
– Że? – ponagliła
– Że rozpłynął się w powietrzu.
*
Helen ubrała się pospiesznie i zbiegła na parking. W pierwszym odruchu chciała pojechać prosto na zamknięte osiedle emerytów, gdzie od lat mieszkał jej ojciec. Zakupił to mieszkanie zaraz po sprzedaży jej rodzinnego domu. Nie czuła żalu. W tych czterech ścianach pokrytych omszałą dachówką nie spotkało jej nic, co można by wkleić do rodzinnego albumu w okładce w kolorowe motyle, jaki Helen widziała u jednej ze szkolnych koleżanek i jakiego po cichu jej zazdrościła.
W Theorii ojciec miał mieć zapewnioną całodobową opiekę pielęgniarek, które były niczym dżin wyskakujący z lampy, gotowe służyć mieszkańcom nawet w najbardziej absurdalnych sytuacjach. W praktyce Ben Harris poza tym, że od ponad sześciu lat nie wypowiedział ani słowa, nie wymagał żadnych specjalnych zabiegów. Nawet początkowo podejrzewaną afazję szybko zweryfikowały badania lekarskie. Psychiatra, z którym rozmawiała wtedy Helen, obstawiał stres pourazowy. Słuchając jego wywodu, była w stanie tylko kiwać głową, wściekła, że ojciec wykpił się w ten sposób. Po tym wszystkim, co jej zrobił, odgrodził się od winy tchórzowskim milczeniem.
Teraz też nie miała zamiaru jechać do niego. Musiała się upewnić, że przedwczorajsza noc nie była tylko przewidzeniem. Wrzuciła wsteczny i ruszyła. Nagle kątem oka dostrzegła cień. Z impetem nacisnęła hamulec i zatrzymała się w miejscu. Odsunęła szybę i wrzasnęła:
– Patrz, jak idziesz!
– Patrz, jak jedziesz! – usłyszała w odpowiedzi. Mimo że głos zniekształciła wielka przestrzeń garażu, wiedziała, do kogo należał. Mężczyzna podszedł do samochodu i wsiadł na miejscu pasażera.
– Dlaczego się nie odzywasz? – zaczął z pretensją i przeczesał ręką blond włosy. Jego szczęki poruszały się nerwowo, naciągając pozbawioną tkanki tłuszczowej skórę.
– Cześć, Tom.
– Zadałem ci pytanie – rzucił, nie patrząc na nią. Sięgnął do osłony przeciwsłonecznej i odchylił ją. Przesunął klapkę, spod której wyłoniło się podręczne lusterko. Rozciągnął wargi, ukazując rząd równych zębów. Wyglądał przy tym jak warczące zwierzę, jednak zamiast wydać z siebie dźwięk, przejechał językiem po białym szkliwie, usiłując wydostać coś, co utknęło po niedawno spożytym posiłku. Helen wzdrygnęła się z obrzydzeniem.
– No więc? – zapytał z naciskiem. – Znikasz na całą noc i nie masz mi nic do powiedzenia?
– Mam. Byłam w pracy, a teraz jadę do niej z powrotem. Jak każdy normalny człowiek.
– W niedzielę?
– W niedzielę – potwierdziła odrobinę za głośno, co pozwoliło jej przykryć kłamstwo. – Zapomniałam papierów z jednego budynku i muszę po nie wrócić.
– To pojadę z tobą.
– Nie.
– Nie? – Tom spojrzał na nią podejrzliwie.
– To laboratorium. Można wejść tylko z przepustką – zmyśliła na poczekaniu.
– No jak tam chcesz – rzucił nieprzekonany. – To do wieczora.
– Wieczorem będę pracować nad raportem. Odezwę się.
– Nie pogrywaj ze mną, Helen, OK? – Złapał ją za kolano i ścisnął zdecydowanie za mocno.
– Nie pogrywam. Mam dużo pracy.
– Rozumiem, kochanie. – Zwolnił uścisk i nachylił się, by ją pocałować. Nadstawiła policzek, ale Tom ujął jej podbródek i przekręcił twarz w swoją stronę. Jego zimne wargi dotknęły jej ust, a ona w myślach odliczała sekundy, czekając na koniec. – To do wieczora.
Wlepiła nieruchomy wzrok w kierownicę, starając się nie patrzeć na oddalającego się Toma. Ciekawość była jednak silniejsza i kątem oka zobaczyła, że zanim zniknął za drzwiami garażu, obejrzał się i posłał jej uśmiech. Nie odwzajemniła go. Przekręciła kluczyk w stacyjce i zanim skrzydło dotknęło framugi, ford sunął już po Benner Road.
*
Skrzące się w słońcu czapy śniegu zachęcały do podróży, w niczym nie przypominając wczorajszej grozy. Zupełnie jakby biały krajobraz miał stanowić swoiste przeprosiny za wczorajszy wybuch gniewu pogody. Helen mijała kolejne miejscowości, zastanawiając się, czy nie lepiej byłoby po prostu odpuścić i wrócić do domu. Nawet jeśli w zaspie leżał człowiek, to najprawdopodobniej był jej zupełnie obcy. W myślach strofowała się, że wszystko, co złe, zatrzasnęła za pancernymi drzwiami i powinna dbać, by nigdy się nie otworzyły. Mimo to niewyobrażalnie potężna siła przyciągała ją do Kingspool.
Z tą myślą wjechała na parking i zatrzymała auto zaraz za szlabanem. Wysiadła z auta i rozejrzała się. W obliczu słońca wydawało się, że mróz schował ostre pazury i teraz jedynie lekko szczypał w policzki. Budynek laboratorium wciąż zdawał się uśpionym w śniegu monumentem. W rogu, w którym nocą parkowała, dostrzegła granatowego pikapa. Może to zmiana światła, ale w całym tym obrazie coś jej nie pasowało, choć jeszcze nie potrafiła określić co.
– O, co za spotkanie – usłyszała za sobą, kiedy przecinała szybkim krokiem odśnieżony parking.
Odwróciła się gwałtownie, a jej wzrok znów padł na zaparkowany w końcu placu samochód, z którego uśmiechała się do niej znajoma twarz. Policjant pomachał ręką, po czym wysiadł, zamknął auto i podbiegł do Helen.
– Dzień dobry – bąknęła pod nosem. – Sprawdza pan trop?
– Nie inaczej. – Uśmiechnął się głupkowato. – Nic jednak nie wskazuje na to, by pani opowieść miała pokrycie w faktach. – Jego wzrok powędrował za jej ramię. Helen odruchowo się odwróciła i zobaczyła, że zbliża się do nich ochroniarka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki