Zawsze nie ma nigdy - ebook
Zawsze nie ma nigdy - ebook
Pierwszy wywiad rzeka z Jerzym Pilchem
W książce Zawsze nie ma nigdy Jerzy Pilch, mistrz opowiadania, którego styl i poczucie humoru czytelnicy rozpoznają bez pudła, wraca do wiślańskich i krakowskich czasów, studiów, pracy w „Tygodniku Powszechnym”, wyprowadzki do Warszawy. Za bohatera opowieści wybiera sobie często szczegół, biurko, pudełka czy ołówki, niemo przypatrujące się burzliwym kolejom Pilchowego żywota.
To przejmujące sprawozdanie z życia, jak na Pilcha przystało, przesiąknięte jest miłością do literatury, pisania, czytania, do pisarzy i pisarek wreszcie.
Wywiad ten pozwala też się przekonać, jak prawdziwe jest obiegowe powiedzenie – tyle że w odwróconej wersji – że na inteligentne pytanie padnie inteligentna odpowiedź. Ewelina Pietrowiak – reżyserka teatralna i operowa, scenografka – okazuje się wytrawnym rozmówcą. Pyta o rzeczy ważkie i banalne, podnosi kwestie filozoficzne i podpytuje o bieżące wydarzenia. Wydobywa z Pilcha tę gorzką intymność, która zachwyca i przejmuje każdego, kto miał okazję się z nim zetknąć.
Zawsze nie ma nigdy to nie tylko świetna lektura, obowiązkowa dla fanów Pilchowej frazy, ale też prawdziwy album. Książka zawiera kilkadziesiąt nigdy wcześniej niepublikowanych fotografii – z czasów studenckich, okresu krakowskiego, warszawskiego i oczywiście z dzieciństwa. Na okładce pierwsze z nich – mały Jurek jest pochłonięty dziełem wstrząsającym i ostatecznym, czyli numerem „Przeglądu Sportowego”.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05828-2 |
Rozmiar pliku: | 5,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowiadanie, którego fragment przeczytałaś, jest dla mnie kluczowe. Notabene ten tekst zrobił swego czasu wrażenie na moim przyjacielu Zbyszku Mentzlu. I jeśli ja mogę powiedzieć, że go rozumiem, to tak mówię, bo w opowiadaniu jest zapisana ochota na pisanie w czasie, gdy ma się różne apetyty literackie, ale w gruncie rzeczy nie bardzo wiadomo, co się będzie dalej robić. Czy mam napisać powieść realistyczną z życia moich dziadków, czy krótką powieść z własnego życia erotycznego? – te różne warianty, oczywiście wyszlifowane stylistycznie, są w opowiadaniach. Zbyszek to uchwycił, teraz ty cytujesz, co dowodzi, że zapis tych rozterek przekonuje. Ten tom opowiadań pisałem długo, bo pierwszą książkę pisze się długo – człowiek ma ciągle poczucie niepewności, co jest błogosławionym stanem dla konsumenta literatury, bo wtedy rzeczy twoje a nienapisane przebijają wszystko, co do tej pory istniało w literaturze. Przez to, że są nienapisane, są doskonałe. Stąd agresja niektórych czytelników podczas spotkań autorskich i agresja młodych ludzi w ogóle, którzy atakują uznanych pisarzy, bo wyobrażają sobie, że będą zaczynać tam, gdzie ci pisarze kończą. W obliczu tego, co nienapisane, rzeczy napisane zawsze bledną. Tkwienie w stanie niespełnienia i niewypowiedzenia samego siebie jest wygodniejsze. Dlatego pierwszą książkę pisze się na ogół dłużej niż wszystkie pozostałe. Wyznania... pisałem powoli, nie byłem zdecydowany, nie miało to tylu stron, ile powinno, chociaż późniejsze wydania, na przykład to wuelowskie, świadczą, że była to jednak książka przyzwoitej grubości. Pisałem powoli, pełen różnorakich wątpliwości, aż wreszcie napisałem.
Kraków z tego tomu jest w pewnym sensie tekstem programowym, poza, nazwijmy to, wątkiem szyderczym, mianowicie: „Nastał rok 1980, ja zaś nadal nie byłem pisarzem”. Rok 1980 wydawał mi się wtedy jednym z szeregu bezbarwnych lat, jakie przyjdzie mi spędzić w systemie, a tymczasem był to rok, który okazał się wstrząsającym początkiem wolności.
Jest tam też opowiadanie Indyk Beltsville, które zapowiada wątek wiślańsko-ewangelicki. Lubię to opowiadanie i może lepiej byłoby dać tomowi tytuł „Indyk Beltsville i inne opowiadania”. Tytuł Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej jest trochę za długi, ale chyba słowo „erotyczne” było mocnym wehikułem, jeśli idzie o wydawnictwo emigracyjne, bo książka wyszła w Londynie.
To w pewnym sensie zmyłka. Słowo „erotyczne” sugeruje pamiętniki pisarza gatunku soft porno.
Po pierwsze, jest to tytuł jednego z opowiadań, po drugie, sama długość i rozległość tego tytułu sugerowała ironię. Po trzecie, bardzo często w zbiorach opowiadań cała książka nosi tytuł jednego z nich plus „inne opowiadania”.
Jest też opowiadanie Towarzysz bez wyrazu o pewnym ładunku doraźności politycznej, związane raczej z moją twórczością felietonową. Jest Epoka handlu wymiennego, którą napisałem grubo wcześniej, na pewno przed rokiem osiemdziesiątym. O ile Zbyszek Mentzel był przywiązany do Krakowa, o tyle Marian Stala był przywiązany właśnie do Epoki handlu wymiennego.
Marian Stala pojawia się chyba we wszystkich rozdziałach.
Marian jest wszędzie.
Azjatyckie trawy i Wieczny odpoczynek sąsiadują z Towarzyszem bez wyrazu, jest tu imaginacyjne tło podróży Jaruzelskiego do zakładów pracy. Pisząc całą książkę, mogłem dawać do zrozumienia, że nie wiem, o czym będę pisał, i że jestem podszyty niepewnością pisarską, podczas gdy cały tom zapowiada moje tematy, obsesje i upodobania.
Kołobrzeg 2001.
W kolejnych książkach jak to wyglądało?
Różnie. Gombrowicz radził, by pisać byle co, a rzecz i tak się rozwinie. Ja mam kult pierwszego zdania, w którym całość się mieści. Zawsze jest potrzebny obraz, bardziej nawet niż pierwsze zdanie.
A najlepiej, gdy to pierwsze zdanie jest równocześnie obrazem. Skromnie posłużę się własnym przykładem: w Innych rozkoszach pierwsze zdanie brzmi: „Gdy w roku Pańskim 1990 doktor weterynarii Paweł Kohoutek spojrzał w okno i ujrzał idącą przez ogród swą aktualną kobietę, z właściwym sobie pyszałkowatym fatalizmem pomyślał, iż przydarzyła mu się przygoda, która winna być ostrzeżeniem dla wszystkich”. Jeśli pierwsze zdanie jest zarazem obrazem, działa to uspokajająco, ale też pobudzająco. Jak masz złapane dobrze pierwsze zdanie, to rolą pisarza jest wyciągnąć z tego pierwszego zdania wszystkie konsekwencje. To znaczy: kim jest idąca przez ogród kobieta, jaka jest sytuacja rodzinna Kohoutka, gdzie stoi ten dom, dlaczego kobieta przyjechała z walizką etc., etc. Wyciągając odpowiedzi na wszystkie pytania, które stawia ten obraz i następne obrazy, zadając sobie pytania dodatkowe – starczy na napisanie książki.
Dałeś przykład, jak zacząć samo pisanie. Mnie ciekawi, skąd bierzesz pomysły na książki, ten moment, zanim usiądziesz przy biurku. Pamiętam, że w trakcie pisania Wielu demonów byłeś w Sopocie – to było w lipcu 2010 roku – gdy zaginęła Iwona Wieczorek.
Ja raczej miewam pomysły dopiero, jak usiądę za biurkiem. Ale od dawna chodził za mną wątek, którego na szczęście w żaden sposób nie zaznałem. Tak jak dzisiaj rozmawiamy o śmierci, mówiąc o śmierci w ogóle i o marności żywota ludzkiego, tak wcześniej miałem poczucie tej strasznej tajemnicy, tego strasznego przeżycia, które właściwie nie jest wyjątkowe, jest quasi-masowe. W gazetach ciągle czytamy: wyszedł, nie wrócił, przepadł, ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. Jest jakiś gigantyczny margines ludzi, którzy być może się znajdą, być może nie, niektórzy są chorzy psychicznie, niektórzy mają zanik pamięci. Ktoś jest z tobą całe życie w mieszkaniu, po czym z dnia na dzień znika.
Kiedy zaginęła Iwona Wieczorek, byłem w Sopocie, mieszkałem przy jej ostatniej trasie. W pewnym sensie byłem do tematu zniknięcia przygotowany, na tyle, na ile mogłem być przygotowany: zbierając jakieś wycinki, rozmyślając na ten temat. A tu świadkiem byłem niemalże naocznym. Nazajutrz poszedłem się ostrzyc, zupełnym przypadkiem trafiłem na zakład prowadzony przez matkę Iwony. Pamiętam przedziwną atmosferę, zdjęcie Iwony na drzwiach, byłem szalenie blisko. O czwartej w nocy w lipcu robi się widno, Iwona idzie drogą wzdłuż plaży, ale do domu, od którego dzieli ją dwadzieścia minut, już nie dochodzi. Zostaje najprawdopodobniej zamordowana, i to wszystko dzieje się w zasięgu mojej aparatury poznawczej. Jej zaginięcie jakoś urosło, stało się symbolem, zaginięciem stulecia, mnie utwierdziło w zamiarze pisarskim. Nie byłem w stanie nawet wyobrazić sobie, co przeżywa jej matka... Iwona była do niej podobna bardzo, podobne do siebie jak córki pastora. Niestety, karmienie się cudzymi tragediami to odwieczny obyczaj literatów.
Czy żałujesz, że czegoś nie napisałeś albo że jakiś pomysł został zmarnowany?
To jest zawsze, w większym lub mniejszym natężeniu. To znaczy przez każdą istniejącą książkę prześwieca nieistniejąca, grubsza, większa, ciekawsza. I każda następna książka jest w pewnym sensie korektą poprzedniej, choć oczywiście każdy pisarz robi w danym momencie to, co może zrobić najlepiej, pracuje na maksa. Tak samo było w przypadku Zuzy – teraz dobrze wiem, co można było więcej zrobić, z drugiej strony takie złudzenia po napisaniu mam za każdym razem. Ale na pewno zdrowiej jest pisać następną książkę, niż przerabiać poprzednią.
Jak wymyślasz tytuły swoich książek?
Z tytułami jest – że powiem coś odkrywczego – różnie. Ja, jak wiadomo, mam kult początku, a tytuł zalicza się do początku książki. Czasem zaczynałem bez tytułu, tak było w przypadku Innych rozkoszy. Pojechałem do Ameryki, pisałem tę historię o Pawle Kohoutku i miałem do czytania prozę Schulza i Biblię. W Księdze Eklezjasty trafiłem na zdanie, które wziąłem. Jeśli chodzi o Tysiąc spokojnych miast, była taka sytuacja, że moja córka, która wtedy była szalenie młodą osobą i chodziła na kurs francuskiego, powiedziała mi o jakimś wyjątku gramatycznym czy ortograficznym, który brzmi: mille villes tranquilles – tysiąc spokojnych miast. To ona zauważyła, że byłby to świetny tytuł. Zdecydowałem się napisać książkę pod takim tytułem i długo był tylko tytuł. W końcu rzecz powstała, dałem tam też rozdział poetycko tłumaczący, co i jak z tymi miastami.
Największą mękę miałem z Miastem utrapienia. Kombinowałem coś z arią, z poszukiwaczem, w końcu znalazłem zdanie u Dantego. Byłem umiarkowanie usatysfakcjonowany, w dodatku książka dostała najgorszą okładkę stulecia: tajemniczy bankomat. Jeden z moich zbiorów felietonów nosił tytuł Tezy o głupocie, piciu i umieraniu – wymyślił go Zbyszek Mentzel, miała to być aluzja do Tez Marcina Lutra... Tytuł komunikację z zawartością książki oczywiście musi mieć, chociaż są przykłady książek, gdzie nie ma żadnej, na przykład Jesień w Pekinie Borisa Viana – ani jesień, ani w Pekinie.
Dobry esej o tytułach towarzyszy niektórym wydaniom Imienia róży Umberta Eco. Jego teza jest słuszna: najtrafniejszy model tytułu, jaki w historii literatury istnieje, to imię bohatera – Anna Karenina, Madame Bovary, Doktor Faustus, Mistrz i Małgorzata, Bracia Karamazow, Robinson Crusoe... À propos: Pan Tadeusz – tu tytułem jest imię postaci drugoplanowej. Henryk Sienkiewicz dawał dobre tytuły: Ogniem i mieczem – świetne! Czasem problemem jest podobieństwo: Jarosław Iwaszkiewicz wydał powieść Sława i chwała, wcześniej wyszła Moc i chwała Grahama Greena. Albo Marii Dąbrowskiej Noce i dnie i współczesnego jej Rosjanina Konstantina Simonowa Dnie i noce.
Kraków, połowa lat 90.
.
Gdy zasiadasz rano przy biurku, wiesz, ile godzin będziesz pisał? Jak wygląda twój dzień pisarski?
Istnieją świadectwa pisarzy, którzy mogli pracować tylko, jeśli nigdzie nie wychodzili. Stąd popularność domów pracy twórczej: rano pisanie na maszynie, potem posiłek, potem powrót w to samo miejsce. Ja wstawałem wczas rano, piłem kawę i siedziałem co najmniej do południa, minimum cztery, pięć godzin. Przeważnie nie wiedziałem, co będę pisał, miałem parę zdań do przodu, często zostawało coś do wykończenia, coś rozgrzebanego, co jest wielkim plusem i błogosławieństwem. Najgorszy był czas po zakończeniu książki, kiedy nagle przychodziło zmierzyć się z pustką, a nie umiałem, tak jak teraz umiem, zająć się czymś innym. Niepojęte, jak nie dawałem sobie rady z przeszkodami banalnymi, które wtrącały mnie w głęboką nierównowagę. Teraz radzę sobie ze stanami ducha znacznie trudniejszymi.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------