Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zawsze nie trwa wiecznie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 sierpnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Zawsze nie trwa wiecznie - ebook

To zawsze była Ruby.

Od pierwszej chwili, gdy ją ujrzałem. Jedenaście lat temu w sklepie ogrodniczym. Uwalniała biedronki z ich siatkowych więzień. Miała sześć lat, stała ledwie półtora metra ode mnie i dziurawiła małe sieci. To wtedy się w niej zakochałem. Miałem nadzieję, że nigdy się nie zmienimy i będziemy razem już do końca życia.

Przeczuwałam, że stanie się coś złego. Zignorowałam to uczucie. Chciałam wierzyć, że cokolwiek się wydarzy, nie będzie takie złe. Myliłam się. Mam jednak nadzieję, że gdziekolwiek teraz jesteś, grasz na gitarze...

Mówi się, że przed śmiercią całe życie przelatuje człowiekowi przed oczami, ale to nieprawda. Ja myślę o tym, że powinienem spędzić ten ostatni wieczór z Ruby. Obiecałem jej, że zawsze będę ją kochać, ale zapomniałem, że zawsze nie trwa wiecznie. A teraz zapadam się w ciemność i wiem, że już nie wrócę. Myślę tylko o tym, jak bardzo mi przykro...

Ale ostatnie słowo zawsze należy do Anioła Śmierci.

J.C. Cervantes - autorka powieści dla dzieci i młodzieży. Jej książki ukazały się w kilkunastu krajach i znalazły na wielu listach bestsellerów - w tym na liście „New York Timesa”. Jest laureatką nagród literackich, m.in. Zia Book Award oraz New Mexico Book Award. Obecnie mieszka w Nowym Meksyku, ale kawałek serca zostawiła w Południowej Kalifornii, gdzie się urodziła i wychowała. Kiedy nie pisze, buszuje w księgarniach lub szuka magii we wszystkich zakątkach świata.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8135-793-7
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Niebiańskie świadectwo pewnego anioła

Pracuję w branży pozagrobowej.

Na moim stanowisku muszę dokumentować wszystkie spotkania z ludźmi. Były ich już setki. Jak dotąd nie udało mi się trafić na człowieka, który nie wierzyłby w coś w stylu romantycznej miłości. Z całą pewnością nie do mnie należy wyprowadzanie kogokolwiek z tego błędu, ale mówię wam: niewielu ludzi kocha tak mocno, tak czysto, żeby przenieść tę miłość do następnego wcielenia.

No i bądźmy szczerzy, ludzie często myślą, że są zakochani, lecz w sprawach sercowych na myślenie nie ma miejsca. A sama _miłość_? Cóż, ludzie szastają tym słowem na prawo i lewo, ale niewielu z nich posmakowało jej prawdziwej istoty.

Niestety zaledwie kilka dusz będzie mogło skosztować nieśmiertelnej miłości. Osobiście nie mam w tej kwestii żadnego doświadczenia.

Ale ta historia nie jest o mnie. Jest o Harcie i Ruby, pierwszej miłości i potędze wspomnień. O tym, jak boleśnie można złamać serce, zanim rozpadnie się na kawałeczki. A przede wszystkim jest o życiu, które skończyło się zbyt wcześnie, i podróży, na którą wyprawiło nas wszystkich jedno zdarzenie.1

Hart

Dwadzieścia pięć godzin przed końcem

To zawsze była Ruby.

Oto pierwsza linijka zadanego mi listu miłosnego, który w zupełności wystarcza, żebym nabrał energii i powrócił do życia.

Od pierwszej chwili, gdy ją ujrzałem jedenaście lat temu w sklepie ogrodniczym. Uwalniała biedronki z ich siatkowych więzień. Miała sześć lat, stała ledwie półtora metra ode mnie i dziurawiła małe sieci.

Miała wojowniczy wyraz twarzy i zaciśnięte usta, ciemne oczy lśniły determinacją. I tak po prostu wylądowałem na jej planecie. Nawet w dojrzałym wieku siedmiu lat wiedziałem, że jest wyjątkowa.

_Wciąż pamiętam, jak serce mi podskoczyło, jak wrzasnęło, by podejść i jej pomóc, by zostać jej partnerem w zbrodni:_ Zaryzykuj! _Nie jestem taki i nigdy nie byłem. Ryzyko prowadzi do ran, rany do bólu, a ból do cierpienia. Widzicie, w czym problem? Poza tym miałem siedem lat i perspektywa uwięzienia w Ogrodzie Dicka wydawała się najgorszym możliwym cierpieniem._

Tak więc stałem wpatrzony, jakby była księgą, którą koniecznie musiałem przeczytać.

Niektóre biedronki okazały się dostatecznie sprytne, by odlecieć; inne wypełzały na siatkę, pozostałe lądowały na rękach i ramionach Ruby. A ona po prostu stała z uśmiechem i przyglądała się im z zachwytem, jaki każdy powinien przeżyć chociaż raz w życiu.

Większość ludzi zbiegłaby z miejsca zbrodni, ale nie Ruby. Widzicie, Ruby to ryzykantka. Nie obchodziło jej, czy ktoś ją przyłapie. Liczyło się jedynie uwolnienie tych cholernych biedronek.

Promyk słońca rozlał się po jej splątanych złotobrązowych włosach. Uniosła wzrok. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Twarz zapłonęła mi gorącem, jakie towarzyszy robieniu czegoś niewłaściwego.

– Umiesz kłamać? – spytała.

Prędko się odwróciłem, zrzucając przy tym z półki maleńką doniczkę mięty. Wzruszyłem ramionami. Czułem się zagubiony.

– No, nie bardzo.

Podeszła tak zdecydowanym krokiem, że pomyślałem o ucieczce, ale Ruby już stała naprzeciwko. Biedronki wciąż się jej trzymały.

– To się naucz – przykazała, po czym podniosła i odstawiła doniczkę na miejsce. – Gdyby ktoś pytał, to mnie tu nie było. Nie znasz mnie.

– Ale… ja cię naprawdę nie znam.

Wtedy zawołała ją mama.

_– Muszę iść – oznajmiła Ruby z uśmiechem odsłaniającym brakującą jedynkę. – Pamiętaj. – Gest jej rąk odebrałem jako:_ Nie widziałeś mnie.

I już jej nie było, a ja stałem obok przywiędłej bazylii i analizowałem to, co się wydarzyło. Gdy wracałem do umówionego z tatą miejsca przy palmach meksykańskich, poczułem na wierzchu dłoni łaskotanie. Jedna z biedronek Ruby sunęła mi po ręce. Czerwona, z czterema czarnymi kropkami, na przemian otwierała i chowała skrzydła. A potem odleciała.

Więc tak jak wspominałem – to zawsze była Ruby.

Patrzę teraz na notes na łóżku i zamartwiam się na śmierć, że słowa nie wystarczą. Mam jeszcze przed sobą dużo roboty, ale przynajmniej zacząłem pracować nad naszą kapsułą czasu. Ruby nalega, żebyśmy ją stworzyli – na pamiątkę.

Warkot silnika i jazgot wiertarki wypełniają przestrzeń. Mieszkamy z tatą nad jego _Warsztatem samochodowym Jorgégo_. Tata specjalizuje się w odnawianiu zabytkowych samochodów. Był czas, że nie znosiłem tego hałasu, smaru, pracy wieczorami. Teraz postrzegam to jako sztukę; czasem schodzę tam i patrzę, jak tata dłubie w jakimś starym firebirdzie czy porsche. To mnie uspokaja.

Zerkam na zegar. Cholera! Mamy być na imprezie Martina za kwadrans, a jeszcze nie przebrałem się w kąpielówki i…

Drzwi sypialni otwierają się szeroko. Stoi w nich Ruby.

Szybko chowam esej pod poduszkę, prawie zrzucając przy tym z łóżka gitarę, i podejmuję decyzję, że najlepiej będzie nie wpuszczać Ruby do pokoju.

– Będę gotowy za dziesięć minut.

– Kiedyś spóźnisz się na własny pogrzeb – odpowiada. Wciąż stoi w drzwiach, jakby nie była pewna, czy wejść. Złociste od słońca włosy ma związane w koński ogon, okulary przeciwsłoneczne Ray-Ban opierają się na czubku za dużej dla nich głowy. Ma na sobie dżinsowe szorty i koszulkę, która odsłania ramię i górę czerwonego bikini.

– Siedziałem nad listem do naszej kapsuły. Najwyraźniej straciłem poczucie czasu.

– Skoro układasz teksty piosenek, napisanie listu to powinna być dla ciebie pestka. – Stawia kilka kroków w moim minimalistycznym pokoju, rozglądając się przy tym, jakby spodziewała się znaleźć porzuconą gdzieś skarpetę. Trzeba być potworem, żeby nie używać kosza na pranie.

Znając Ruby, jej list będzie miał pięć słów. Nawet nie umie porządnie wypisać kartki urodzinowej, więc nie wiem, dlaczego tak się katuje. W końcu to był jej pomysł.

Ruby wali mnie w pierś i oboje opadamy na łóżko. Okulary zjeżdżają jej z głowy na podłogę.

– Hej, wszystko okej? – Leżę na boku, wsparty na łokciu, i patrzę na nią z góry. Zastanawiam się, jak to jest, że tyle czasu minęło, a ona wciąż ma na mnie taki wpływ. Zawsze gdy jest tak blisko jak teraz, chcę jedynie czuć dotyk jej skóry i wdychać jej zapach. Jestem najszczęśliwszym facetem na świecie, bo wybrała właśnie mnie.

Ruby się waha. Cisza się przeciąga i nie jestem pewien, czy moja dziewczyna szykuje jakiś żart, czy zabójczą ripostę. Jedno i drugie byłoby w jej stylu, ale nie tym razem.

– Chyba nie mogę uwierzyć, że za pięć miesięcy idziemy do ostatniej klasy i wszystko dzieje się za szybko, i…

Chwytam ją za rękę.

– Hej, przecież to ja jestem od martwienia się. Zabierasz mi chleb.

Nie podejmuje rękawicy.

– Po prostu czuję się… Nie wiem. – Ściska mi dłoń, przyglądając się przy tym bezchmurnemu niebu za oknem.

Ruby nigdy o nic się nie martwi. Nigdy. Ucieczka z kampusu? _Zasady są po to, by je łamać_. Skok z nadmorskiego klifu? _Orientuj się_. Guma złapana na wiejskiej drodze? _Chodźmy do lasu_.

– I dlatego musimy przeżyć niezapomniane chwile, na przykład dzisiaj wieczorem.

– Mówisz o imprezie? – Droczy się ze mną. Dobrze wie, że mam na myśli niespodziankę, którą planuję od kilku miesięcy. Padnie, gdy ją zobaczy.

– Albo innym razem – odpowiadam w podobnym tonie, wzruszając ramionami.

– Nawet o tym nie myśl. – Chce dać mi szybkiego całusa, ale ponieważ jestem zachłanny, po ułamku sekundy pocałunek się pogłębia i przytulamy się tak, że moglibyśmy zatopić się w ­materacu. Czasem żałuję, że postanowiliśmy poczekać z seksem do college’u, bo wykańcza mnie to w chwilach takich jak ta.

W jednej chwili Ruby mnie odpycha. Wciąga wielki haust powietrza, jakby pomyślała o tym samym. Albo nie. Nurkuje za poduszkę i wyciąga list. Jakby od początku wiedziała, że tam jest. Czy naprawdę jestem taki przewidywalny?

Rzucam się na nią. Piszczy, chowa notes za plecami i spogląda na mnie wyzywająco. Jesteśmy tak blisko, że nasze czoła się stykają.

– Podobno nie chcesz się spóźnić.

Robi smutną minę. Przez lata doprowadziła ją do perfekcji, nie jestem w stanie jej odmówić.

– Jedna linijka. Zajawka.

Śmieję się.

– Jedna linijka i oddasz mi notes?

Z tak bliska jej rzęsy wydają mi się dłuższe, a złote plamki w ciemnych oczach jaśniejsze. Ruby mruga, łaskocząc mnie rzęsami w policzek.

– Obiecuję.

Odchylam się, by widzieć całą jej twarz, gdy będę czytać. Ruby od niechcenia buduje napięcie na niewidzialnej perkusji. Z dołu słychać rozmowy i warkot silnika samochodowego.

– Na pewno jesteś gotowa? – pytam, wciąż się uśmiechając.

– To nie może być aż tak dobre.

– Może. I jest.

Ruby przewraca oczami.

– Dawaj.

Waham się, pozwalam jej wiercić się jeszcze chwilę.

– To zawsze była Ruby – mówię.

W pół sekundy wyraz jej twarzy się zmienia, przechodząc od zachwytu, przez zaskoczenie, do frustracji. Ruby łapie mnie za koszulkę.

– Nie cierpię cię, Harcie Augusto.

Całuję koniuszek jej nosa.

– Ja też cię nie cierpię, Ruby Armento.

– Jak bardzo?

– Bardzo. I będę cię nie cierpieć. Planuję mieć ciebie dość.

– Zgoda! – Ruby wstaje. Góruje teraz nade mną z ręką na biodrze. – No to idziemy na tę imprezę i pokazujesz mi niespodziankę czy co?

Ubieram się superszybko i gdy wychodzimy, obejmuję ją ramieniem i całuję skroń. Myślę, że pierwsza linijka jest idealna.

Ano.

To zawsze była Ruby.2

Ruby

Dwadzieścia cztery godziny przed końcem

Siedzimy w należącym do Harta żółtym mustangu, którego dostał od ojca w zeszłym roku na szesnaste urodziny. Samochód – rocznik ’82 – nie miał opon i połowy silnika. Doprowadzenie Potwora do stanu używalności zajęło pół roku – a i wtedy ledwo zipał. Próbowałam pomóc, lecz nie ogarniałam narzędzi, więc Hart mianował mnie didżejką. Potwór to dziad z manualną skrzynią biegów. Trzeci bieg często nie wchodzi i samochód nie radzi sobie pod górkę, dobija do dziewięćdziesięciu jeden kilometrów na godzinę, a po stanie blachy widać, że sporo przeszła. Na podłodze zawsze, absolutnie zawsze, jest cienka warstwa piasku, której nie doczyści żaden odkurzacz. Uwierzcie, Hart próbował.

Silnik Potwora pracuje na luzie, gdy zjeżdżamy z górki w stronę oceanu. Szyby są opuszczone (nie ma klimy) i do środka wpada ciepłe powietrze nocy.

Wkrótce śpiewamy _Beautiful Day_ U2. Hart jest dojrzały, a jego wybory muzyczne jeszcze to podkreślają. Poluzowana gumka zjeżdża mi z włosów, które przez to tańczą mi na twarzy. _Mam nadzieję, że nigdy się nie zmienimy_.

– Olejmy tę imprę – proponuję.

Hart ścisza muzykę.

– Czemu?

Nie chciałam mu mówić wcześniej, ale mam przeczucie, że coś jest nie tak albo coś złego się wydarzy. Dziwne uczucie, jakby rosły we mnie kolczaste gałęzie. Mama twierdzi, że moja prababcia też miała taką intuicję, nazwała ją darem od losu. Ja ją nazywam bólem dupy, który jedynie zapala czerwoną lampkę i nigdy odsłania żadnych szczegółów, które mogłyby pomóc z rozwojem wydarzeń.

Ale nie pozwalam tej intuicji zmienić mnie w kłębek nerwów. Mam od tego Harta.

Gdy byliśmy dziećmi, nie chciał się wspinać na drabinki ani na nic, co byłoby wyższe niż metr dwadzieścia, napisał petycję w sprawie zainstalowania pasów bezpieczeństwa w autobusie szkolnym i upierał się, żebyśmy wkładali kaski do jazdy na rowerze.

– Moglibyśmy pojechać nad ocean i…

Ściska mnie za rękę.

– Obiecałem ci imprę, a ty obiecałaś, że dasz się zaskoczyć. I tego się będziemy trzymać.

Czemu on zawsze musi być takim pedantem?

– No dobra – mówię i z powrotem pogłaśniam muzykę, ale moment minął i boję się, że wszystko się zmieni.3

Hart

– Uwaga! – krzyczy Martin, szybując w nocnym powietrzu. Skacze na bombę do słabo oświetlonego basenu.

Plusk jest jak fala. Żadne to zaskoczenie, bo Martin jest samcem alfa i skrzydłowym szkolnej drużyny Seaside High. W dodatku ma dwa metry wzrostu i waży sto kilo. Ale najbardziej lubię w nim (oprócz faktu, że przyjaźnimy się, od kiedy graliśmy w kapeli w gimnazjum) jego luz; potrafi co prawda roztrzaskać komuś żebra na boisku, ale i grać na saksie jak reinkarnacja ikony jazzu.

Co dziwne, pójście na jego piątkową imprę to był mój pomysł, żeby wydobyć Ruby z jej doła. To żadna tam dzika impreza, jedynie spotkanie kilkorga znajomych, ich znajomych i dalszych znajomych w mieszkaniu Martina, tak się akurat składa, bez rodziców.

– Dawaj, Augusto! – wrzeszczy Martin z dalszego końca basenu.

W powietrzu przelatuje piłka plażowa. Kilka osób testuje swoje granice, piszcząc przy tym, śmiejąc się i pluskając. Reszta podzieliła się na małe grupki.

– Spasuję – odpowiadam, choć jestem w kąpielówkach.

Problemem nie jest pływanie. Z miejsca, w którym stoję, praktycznie widzę, jak unoszące się w wodzie zarazki patrzą na mnie wyzywająco.

Mój kumpel George wygrzebuje się na brzeg i ochlapuje mi całe stopy.

– Woda _perfecto_. Nie przegap tej okazji.

Kumplujemy się od trzeciej klasy, od kiedy sprowadził się do miasta z mamą, dwoma starszymi braćmi i dziadkiem. Jego dom to kompletny chaos, hałas, kłótnie i oddanie. Uwielbiam tam być.

– Jakoś to przeżyję – odpowiadam, a jego suczka Josie podbiega i ociera mi się swoim wielkim czekoladowym cielskiem o nogi.

– Hej, psino. – Kucam i masuję jej szyję, tak jak lubi. Josie odchyla głowę, żebym nie pominął żadnego miejsca. Język zwisa jej z boku pyska, jest wyraźnie zadowolona.

– Lubi cię bardziej ode mnie – skarży się George. – Chodź, Josie. Większe ze mnie ciacho.

Śmieję się, gdy Josie rozpływa się w pieszczotach, kompletnie ignorując George’a.

Towarzyszyłem mu, gdy odbierał ją ze schroniska pięć lat wcześniej. Są nierozłączni, nawet zdobył dla niej certyfikat psa terapeuty, żeby mogła z nami wszędzie chodzić. Josie wygląda jak ogar z piekieł, ale tak naprawdę to wielka przylepa. No chyba że ma do czynienia z kimś obcym, kto nie przypadnie jej do gustu.

– Hej – mruczy George kątem ust. – Widziałeś Marinę? Wygląda… – Zamyka oczy i bierze wdech. – Myślisz, że mam szansę?

– Jasne. Tylko że musiałbyś się do niej odezwać.

Josie odbiega w stronę pikantnego zapachu kurczaka na grillu, a George przeczesuje swoje ciemne, mokre włosy jakby z zażenowaniem.

– Stary, nie mogę tak po prostu podejść i zagadać. To już tak nie działa. Czasy się zmieniły. Może Ruby mogłaby poprosić ją o numer, wysłałbym wiadomość… – Kręci głową. – Nie, nic z tego nie będzie. Pewnie złamie mi serce. Albo okaże się kompletnym dzikiem i będę musiał z nią zerwać, albo się do mnie przylepi i zakocha, i…

George zawsze sam siebie przekona, by nie robić tego, na co ma ochotę. Boi się zaryzykować. Mamy podobnie. Takie z nas dwie faje.

– No, to wszystko może się wydarzyć. Albo nie.

– Łatwo ci mówić, ty masz Ruby, więc problemy zwykłych śmiertelników cię nie dotyczą. – George kręci głową, jakby już podjął decyzję.

– Marina patrzy w naszą stronę – oznajmiam.

– Kurde, co mam robić? Nawiązać kontakt wzrokowy? Nie, to zbyt żałosne… pomóż, stary! – George robi się nerwowy.

– Ale z ciebie mimoza.

– I kto to mówi. – George odchrząkuje. Skacze do basenu i ochlapuje mnie wodą.

Ruby przysuwa się do mnie i wzdycha z uśmiechem. Staje na palcach i szepce mi do ucha:

– Chlor zabija zarazki, zanim one mają szansę zabić ciebie.

Patrzę na nią z ukosa.

– A bakterie, wirusy, pasożyty? I ten martwy naskórek wszędzie wokół?

– Też.

– Więc teraz jesteś specjalistką od basenów.

– Nie, wygooglałam to, bo widziałam, że stoisz nad brzegiem basenu i wyglądasz, jakbyś chciał wskoczyć, a zauważyłem też tę minę pełną wahania i pomyślałam, że podejdę i uratuję cię przed zrobieniem wielkiego błędu. – Odwraca wzrok w stronę świateł miasta migocących poza oazą ogródka Martina.

W końcu mówi moim językiem.

– Przez błąd rozumiesz wskoczenie do basenu?

Spogląda na mnie z ostrożnym grymasem. W oczach widać wyzwanie.

– Mam na myśli niewskakiwanie.

No, chyba jestem tak beznadziejny jak George.

Wtedy Ruby wpycha mnie do basenu. Na szczęście to głębszy koniec, nie chciałbym umrzeć półtora miesiąca przed przerwą wakacyjną z powodu urazu głowy doznanego w wodzie rojącej się od zarazków i pewnie gęstej od sików.

Wynurzam się, by zaczerpnąć tchu, gotowy wciągnąć Ruby, ale już jej nie ma.

Stoi przy altanie ze świeżym ręcznikiem w ręce i rozmawia z najlepszą przyjaciółką Sereną, która ma na sobie zbyt dużo wszystkiego, co idealnie oddaje jej osobowość. Jest na dobrej drodze, żeby zostać najlepszą uczennicą w naszym roczniku, i planuje studiować dwa kierunki: sinologię i historię sztuki.

Opadające po krokwi pnącza o jasnofioletowych kwiatach błyszczą w świetle księżyca.

Po ogrodzie niosą się dźwięki bluesowego saksofonu Coltrane’a. Na scenę wchodzi Martin i zaczyna trochę pokracznie tańczyć. Kurde, podziwiam go za to, że nie przejmuje się opiniami innych.

– Zatańczmy – wyśpiewuje do stojącej obok dziewczyny.

Ta jednak jest przerażona, zakrywa twarz i czym prędzej się ewakuuje.

Niestety, nikt nie przyjmuje wyzwania. Ale to Martina nie rusza.

– Kurde. Ale z was wszystkich NUDZIA…

Zanim kończy, dostrzegam Ruby. Kieruje się ku Martinowi z tym swoim uśmiechem i głową lekko przekrzywioną w prawo. Wygląda, jakby świetnie się bawiła.

– Pokażę ci lepsze ruchy – proponuje, na co prawie pieję z zachwytu.

Wielu facetów byłoby zazdrosnych. Oto moja dziewczyna tańczy twarzą w twarz z Martinem Tomlinsonem, królem sakso­fonu, ale ja nie mam z tym problemu. Po pierwsze, serce Ruby należy do mnie. Po drugie, serce Martina należy do wszystkich. W zeszłym tygodniu to była Shaylee, wcześniej John, a jeszcze wcześniej? Tak to z nim jest. Stąd zresztą wziął się jego przydomek – pisiont dwa. Nie jest to jego numer na koszulce, to liczba tygodni, czyli przygód, jakie ma w ciągu roku. Osiągnął status legendy, o którym śmiertelnicy mojego pokroju mogą jedynie pomarzyć.

Nie żebym tego chciał, ale może… Nie byłoby tak źle mówić i robić właściwe rzeczy bez roztrząsania wszystkich detali. Nie jestem popularny, ale nie jestem też niepopularny. Plasuję się gdzieś pośrodku hierarchii, nie robię problemów i przez to nie stanowię zagrożenia dla porządku publicznego Seaside High.

Z kolei Ruby jest na tej drabinie jakieś dziesięć poprzeczek wyżej. Równie łatwo potrafi wtopić się w tłum, jak i zatańczyć na środku parkietu z Martinem – czy też kimkolwiek innym. Przewodzi drużynie pływackiej, rozprawia się z dręczycielami i nie wymienia ciuchów co chwilę w pogodni za modą.

– Spójrz tylko na te masy ubrań – mawia.

Cokolwiek robi, sprawia wrażenie, że nie ma z tym problemu. Również kiedy tańczy.

Gdy piosenka się kończy, przez dwuskrzydłowe drzwi wchodzi trzech gości. W środku Jameson Romanelli, rozgrywający drużyny i zawadiaka, który lubuje się w awanturach. Każdy wie, że to uprzywilejowany dupek, ale wszystko uchodzi mu na sucho, bo potrafi podać w ciągu meczu na dwieście jardów i wróży mu się karierę zawodowego futbolisty.

Zatrzymuje wzrok na Ruby i Martinie.

Kurwa.

– Hej, ziom – odzywa się Martin, wymieniając uścisk dłoni z Jamesonem. – Myślałem, że się nie wyrobicie.

To ryzyko imprez u Martina. Nigdy nie wiadomo, czy będą tam ludzie z jego kapeli (ja i kilku innych zapalonych muzykantów z czasów gimnazjum) czy drużyny.

Przyprowadziłem tu Ruby wyłącznie po to, żeby wydobyć ją z doła, i już miałem wrażenie, że mi się to udaje. Teraz wygląda na przygnębioną. Nie cierpi Jamesona. Sprowadził się tu z powrotem po rozwodzie rodziców w szóstej klasie, w siódmej owinął dom Ruby papierem toaletowym, w ósmej zrzynał od niej na teście z matmy, a w dziewiątej puścił plotę, że spiknęli się na wycieczce. Ale głównym powodem jej niechęci do niego jest chyba to, że naciągnął mojego tatę na lakierowanie karoserii, gdy przyjechał do warsztatu swoim porsche. To było słabe, ale nie kosztowało znowu nie wiadomo ile, więc nie miałem zamiaru się tym dręczyć. Co innego Ruby. Tak się wściekła na niesprawiedliwość, że bałem się, że dostanie zawału.

– To najbardziej arogancki, samolubny, ohydny, dwulicowy chuj – syknęła. – Boże, Hart, jak możesz się nie obruszać?

Zdławiłem jej gniew uściskiem.

– Po prostu nie obchodzi mnie wystarczająco, żebym miał się unosić.

– Hej – rzuca Jameson do Ruby, która w odpowiedzi spogląda na niego, a ja zmierzam ku nim, by zapobiec katastrofie. Z głośników dobywa się kolejna piosenka, ale nie zwracam na nią uwagi. Interesuje mnie tylko zwiększenie dystansu między nimi.

Zatyka mnie, bo Ruby dziękuje Martinowi za taniec i zaczyna odchodzić.

– Jeszcze raz? – pyta Martin z uśmiechem.

– No – odpowiada Jameson, ślizgając się po niej spojrzeniem z góry na dół. – Jeszcze raz.

Ruby rozgląda się wokół, jakby szukała drinka, który mog­łaby chlusnąć mu w twarz, ale zamiast tego dostrzega mnie, jak pędzę w jej stronę.

– Gotowa? – pytam.

Serce podchodzi mi do gardła, ponieważ szczerze nienawidzę tego typu „konfrontacji”.

Martin spogląda na kolegę.

– Wyluzuj.

George pojawia się u mojego boku bez słowa, ale nie musi nic mówić. Nikt z nim nigdy nie zadziera – nie dlatego, że jest wielki czy silny, ale ponieważ ma dwóch silnych braci, którzy wymiatają w walkach w klatkach i nie mieliby oporów, żeby spuścić komuś łomot, a potem wrzucić go do kontenera na śmieci. Nigdy jednak nie wpuścili George’a do swojego świata. Mówią, że to dlatego, że jest najmłodszy. Mnie się wydaje, że to raczej ich _abuelo_* chce przynajmniej jednej niewojowniczej osoby w rodzinie. Przekląłby ich, gdyby spróbowali go w to wciągnąć.

Josie staje u boku George’a i patrzy na Jamesona, jakby doskonale wiedziała, z jakim dupkiem ma do czynienia.

Jameson unosi ręce i wycofuje się. Udaje niewiniątko. Jednocześnie spogląda na mnie i odgarnia kosmyk włosów.

– Siema, Żart.

To taki dowcip, który ciągnie się z powodu podobieństwa do mojego imienia. Kiedyś czułem się nim urażony, teraz po prostu myślę, że jest głupi.

Wyczuwam od Jamesona piwo.

– Schlałeś się.

– Jeszcze nie. Ale pracuję nad tym.

Josie warczy nisko. Zdecydowanie przeszła w tryb ogara z piekieł.

– Co z tobą? – pyta Jameson. – Czemu mnie nie cierpisz?

– Świetnie ocenia charakter – wypala George, szczerząc się sarkastycznie.

Jameson odpowiada uśmiechem, chwiejąc się na nogach.

Wtedy w bocznej bramie dostrzegam znajomą twarz Gabi.

Młodsza siostra Ruby chodzi do dziesiątej klasy, jest z kimś z jedenastej, kogo niby kojarzę, ale nie pamiętam imienia. Dylan? Darcy? Damien?

George również zauważa Gabi i rusza, by zasłonić ją przed Ruby, ponieważ ostatnim razem, gdy ta pierwsza przyszła na imprezę, przypadkowo wdała się w jakąś bitkę i skończyło się podbitym okiem. W rezultacie Ruby zarządziła, że koniec z imprezami, i zagroziła, że jeśli zobaczy na jakiejś siostrę, to zrobi scenę. A tego wolałbym uniknąć, bo wtedy moja dziewczyna będzie w złym humorze, co zepsuje całą niespodziankę. Moim zdaniem Ruby jest nadopiekuńcza. Gabi to świetny dzieciak, ale Ruby nie chce mnie słuchać, gdy chodzi o jej siostrę. Nigdy. Jakaś część mnie myśli, że w taki sposób Ruby rekompensuje sobie brak ojca, zupełnie, jakby potrzebowała jednocześnie być dla Gabi siostrą i rodzicem.

Spinam się.

– Hej, Rubciu. – Staram się ją odciągnąć. – Chodźmy.

Jameson potakuje i puszcza mi oko.

– Dobry pomysł.

Ruby zbywa mnie gestem i ponownie ściera się z Jamesonem.

– Wiesz, jaki jest twój problem?

– Oświeć mnie – odpowiada z uśmiechem.

Spoglądam na Gabi, która próbuje przejść obok George’a. Nawiązujemy kontakt wzrokowy. Pojmuje mój przekaz: _Jeśli Ruby cię tu wyczai, zamknie cię w wieży kościelnej, gdzie spędzisz resztę życia o chlebie, wodzie i tak małej ilości tlenu, że płuca skurczą ci się do rozmiaru suszonych śliwek_.

Przenoszę uwagę na powrót na Ruby, która właśnie informuje Jamesona, że:

– Ty jesteś problemem.

Wycieram czoło i spoglądam na Gabi, ponaglając ją wzrokiem i kiwając zaciśniętą szczęką, żeby się gdzieś ukryła, kucnęła, czmychnęła.

Za każdym razem, gdy okłamuję Ruby, muszę pilnować, żeby mieć miarowy puls i powolne ruchy, w przeciwnym razie wyczuje kłamstwo.

– Właśnie sobie przypomniałem, że musimy iść. Spóźnimy się.

Spogląda na mnie z ukosa, a następnie zerka na swój telefon.

– Mamy godzinę.

Cholera.

Najwyraźniej dostrzegła moją panikę, bo przewraca oczami.

– No dobra.

Prowadzę ją przez drzwi, przez które wszedł Jameson, oddalając nas od Gabi.

Gdy wsiadamy do samochodu, Ruby przewierca mnie wzrokiem.

– Mam nadzieję, że nie próbujesz mnie odciągnąć od…

– Nie. Słowo.

– Nie wierzę ci.

– Wiesz, że kiepski ze mnie kłamca. Pozwolisz mi to zrobić czy nie?

Mruży oczy. Zagryza dolną wargę. Myśli: _TakNieTakNie_. A ja: _Proszę, proszę wybierz tak_.

– Niech będzie – mówi w końcu. – Ale to duża niespodzianka czy taka mniejsza?

– To dobra niespodzianka.

* _Abuelo_ (hiszp.) – dziadek.4

Ruby

Dwadzieścia dwie godziny przed końcem

Najlepsze cechy Harta?

1. Odda ci swoją koszulkę, ostatniego żelka z paczki i pierwszą maskę tlenową w razie katastrofy samolotu.
2. Nigdy nie używa szczotki ani żelu, a jakimś cudem jego włosy i tak wyglądają jak rozwiane wiatrem.
3. Jego niespodzianki bywały okropne, potem się polepszyły, a teraz zawsze warto na nie czekać.

Więc czekam, gdy jedziemy w stronę niespodzianki.

Gdy zbliżamy się do centrum, Hart staje na światłach na długiej ulicy, wzdłuż której rosną palmy, a dachy sklepów, restauracji, siłowni, salonów i galerii są wyłożone czerwonymi dachówkami.

– Okej. Zamknij oczy.

– Idziemy do tej nowej tajskiej knajpy? – pytam, myśląc, że nie byłaby to wcale zła niespodzianka, jako że Hart raczej nie jada nic poza mięsem z ziemniakami i meksykańską kuchnią.

– Rubciu, jest dziesiąta wieczór w piątek.

Chce przez to powiedzieć, że _to miasto zamiera o dziewiątej_.

Ma rację. El Cielo to położone w środkowej Kalifornii senne miasteczko, którego mieszkańcy mają zdecydowanie lewicowe poglądy i nie zgadzają się na wpuszczenie do miasta korporacyjnych sieciówek. Przeważają tu emeryci, beneficjenci funduszy powierniczych (stąd galerie), lekarze, przedsiębiorcy i inni. To również pułapka na turystów, co tłumaczy, dlaczego mamy tu tak dobre restauracje, kawiarnie i jeden z najstarszych hoteli na Zachodnim Wybrzeżu.

– Dobra, tylko sprawdzę coś na telefonie. Mam trzy nieprzeczytane wiadomości, w tym dwie sprzed godziny.

Mama: Wróć przed dwunastą.

Gabi: Mogę pożyczyć twój sweter Love is Love?

Ostatnia od Sereny, sprzed pięciu minut: Koniec imprezy?

Wysyłam mamie kciuk w górę, Gabi w dół. Serenie smutną buźkę i: Sorry, potrzebujesz podwózki? __

Od razu odpisuje.

Nie. A potem: Jameson się schlał.

– Jakieś rewolucyjne newsy? – pyta Hart, zjeżdżając na bok drogi. – Czy możesz już zamknąć oczy?

– Dobra, już dobra. – Odkładam telefon i siedzę teraz z zamkniętymi oczami. Wiatr muska mi twarz.

Hart nuci delikatną melodię, jakiej wcześniej nie słyszałam, i chociaż go nie widzę, wiem, że się szczerzy.

Gdy auto w końcu się zatrzymuje, praktycznie podskakuję na siedzeniu. Wciąż mam zamknięte oczy, więc Hart pomaga mi wysiąść i prowadzi mnie za rękę. Słyszę, jak wciska coś na elektronicznej konsoli i otrzymuje w odpowiedzi sygnał. Następnie prowadzi mnie po drewnianej podłodze, która skrzypi pod naszym ciężarem. Wtedy już dokładnie wiem, gdzie jesteśmy. Powinien zdawać sobie sprawę, że wiem, że jesteśmy na nabrzeżu.

Przychodzimy tu, od kiedy byliśmy dziećmi, i nawet jeśli tego miejsca nie zdradził zapach soli i wiciokrzewu, to na pewno zrobiły to charakterystyczny sygnał i inne znane mi dźwięki: skrzypiąca podłoga czy łódki delikatnie uderzające o molo.

– Mogę już otworzyć? – pytam zniecierpliwiona. Myślę, że może niestety miałam rację, podejrzewając, Hart planował wyciągnąć mnie z imprezy. Postanawiam jednak grać w tę grę chwilę dłużej.

Mijamy jacht Miriam, piętnastometrowy luksusowy statek o trzech pokładach i wystawnych kajutach sypialnych. Wiem to, ponieważ liczyłam kroki, a sama łódź ma charakterystyczny zapach nowej skóry i świeżo polerowanego drewna. Na tej właśnie łodzi razem z Hartem pracujemy przez całe lato: przynosimy turystom drinki, wskazujemy delfiny i inne morskie stworzenia – ogólnie pilnujemy, by goście miło spędzali czas.

Kilka kroków dalej Hart doprowadza mnie do jakiejś zamkniętej przestrzeni. Słyszę zamykane drzwi, a dźwięki przystani cichną. Pstryczek włącznika światła. Hart nachyla się i szepce mi do ucha:

– Jeśli ci się nie spodoba, to kłam.

Jestem w najbardziej mi znanym miejscu na świecie, a mimo to mam motylki w brzuchu.

– Dobra.

– Ale nie będziesz musiała kłamać, bo myślę, że ci się spodoba. Aha, no i są dwie części, to jest pierwsza.

Cofa ręce i moim oczom ukazuje się niewielka łódka na przyczepie. Ma może sześć metrów, kadłub jest podrapany i bardzo potrzebuje farby.

– To nowa Biedronka. – Hart promienieje.

Latem po czwartej klasie zbudowaliśmy razem łódkę w warsztacie samochodowym taty Harta. Hart nawet wymalował na boku nazwę: Biedronka. Powiedziałam mu, że jestem pewna, że biedronki nie potrafią pływać, ale się nie przejął.

Zanim poszliśmy do piątej klasy, Biedronkę zżarło słońce, więc zbudowaliśmy następną, która nie doczekała klasy siódmej. Budowaliśmy łódki, wiedząc, że nie będą wieczne. Nie powstrzymywało nas to, bo frajdę mieliśmy nie z gotowych łódek, a z ich budowania.

Hart dalej się produkuje.

– Miriam chciała ją oddać na złom, ale przekonałem ją, by mi ją sprzedała. Od trzech miesięcy pracuję nad silnikiem i różnymi naprawami. Zostało mi tylko kilka rat i na koniec lata będzie moja. To znaczy nasza. Ta Biedronka nie rozpadnie się jak poprzednie i…

Hart nie kończy, bo rzucam się mu na szyję i wdycham jego zapach: pachnie jak zwykle chlorem, mydłem i taką ilością dobra, że nie chcę go nigdy puszczać.

On w odpowiedzi śmieje się i przyciąga mnie bliżej.

– To znaczy, że ci się podoba?

– Jest idealna. – Szczerze się zachwycam.

Hart nie potrafi utrzymać tajemnicy i już sam fakt, że się nie zdradził, zakrawa niemal na cud. Ale… oszczędzał, płacił? Moje serce wyrywa się z piersi. Chcę mieć w tym swój udział. Dla niego. Dla nas.

Prowadzi mnie na łódkę, bym mogła lepiej jej się przyjrzeć. Wcale nie jest stara i zniszczona. Jest piękna.

– Czemu nie powiedziałeś mi wcześniej?

– Bo lubisz niespodzianki. – Wciąż się uśmiecha, gdy sadza mnie na ławce. Poduszka jest porwana, wyściółka wyłazi na wierzch.

– Super byłoby wypłynąć – mówię.

Hart pociera kark.

– Muszę jeszcze naprawić kilka rzeczy.

Jestem ciekawa, kiedy to zrobi, ale nie chcę na niego naciskać.

Obejmuje mnie ramieniem.

– Jej nie możemy wziąć, ale Miriam pozwoliła wziąć coś ­swojego.

Zanim się spostrzegam, jesteśmy już na pokładzie jednej z małych żaglówek. Najmniejsze mają sześć metrów, największe to pierwszorzędne jachty, jakich zwykle używamy do obsługi wycieczek.

Maszt jest już postawiony, więc wspólnymi siłami sprawnie stawiamy żagle. Dzięki Miriam, która posłała nas na kurs żeglarski w zeszłe lato, robiliśmy to milion razy. To dziewięciometrowe cacko z mahoniu o szerokim pokładzie, pełnym dziobie i komfortowej kajucie jest jednym z moich ulubionych.

Kilka minut później żeglujemy. Przyglądam się odbiciu świat­ła księżyca błyszczącego w czarnej wodzie jak maleńkie diamenty. Żagle falują od wiejącej dziś lekkiej bryzy. Jedyna myśl, jaka towarzyszy mi w tej chwili, to: _Płyńmy dalej i zobaczmy, dokąd zabiorą nas żagle_. Tyle wystarczy, by zaczęła pracować wyobraźnia: Meksyk, Belize, Grecja, Kuba. Nie mogę się doczekać, by ujrzeć, posmakować i chłonąć świat. Odkrywać miejsca kipiące od magii i możliwości.

Gdy jesteśmy na pełnym morzu, Hart zarzuca kotwicę.

Łódź buja się lekko. Siadamy na dziobie. Czarna woda sięga stąd w nieskończoność. Od zimnego powiewu dostaję gęsiej skórki. Hart obejmuje mnie ramieniem.

– Bardzo mi się tu w nocy podoba.

– Zupełnie jakbyśmy byli jedynymi ludźmi na świecie. – Nie odwracam się, bo nie chcę patrzeć na migocące światła El Cielo. Wpatruję się w ciemny bezkresny horyzont. – Obiecaj mi, że popłyniemy gdzieś, kiedy tylko skończymy szkołę. Jeszcze przed college’em.

– Już ci to obiecałem.

Wiem, że Hart wierzy w to, co mówi.

– Chcę to usłyszeć jeszcze raz. Obiecaj, że popłyniemy do Napier. To w Nowej Zelandii. Wiesz, że to najbardziej art deco miasto na świecie?

– Rubciu – odpowiada, wyraźnie rozbawiony – do tej chwili nie wiedziałem, że coś takiego istnieje. Skąd bierzesz te wszystkie miejsca?

– Nie mam pojęcia. Ale znalazłam niedawno taką stronę, która wybiera ci losowy kierunek podróży.

– Brzmi ryzykownie.

– Brzmi super. – Wstaję, rozbieram się do bikini i wskakuję do wody.

– Jesteś świrem! – woła Hart.

Odpowiadam śmiechem.

– Wskakuj. Jest bardzo przyjemnie.

– Nawet nie masz na sobie kamizelki.

Śmieję się i odwracam na plecy, by zamachać nogami. Hart wie, że dobra ze mnie pływaczka i że nie ma opcji, żeby ściągnął mnie z powrotem na pokład, dopóki sama nie zechcę wrócić. Kocham wodę: jej rytm, humory, nieprzewidywalność. Dlatego dołączyłam do drużyny pływackiej, dlatego zdobywam medale. Nie dlatego, że kręci mnie rywalizacja, ale ponieważ uwielbiam pełną wolność, jaką daje mi woda.

Minutę później dochodzę do wniosku, że dość już postresowałam Harta, więc wspinam się po drabince. Hart czeka z ręcznikiem, który owija wokół mnie.

– Byłbym zapomniał. – Idzie do kajuty i chwilę później w głośnikach słychać _Heart of the Night_ Erika Churcha. Melodia country wybrzmiewa cicho i nastrojowo, z rockową nutą. Układam się na dziobie łodzi. Hart niesie opakowanie czekoladowych precli i żelków. Podnosi oba po kolei.

– Zleżałe precle czy na pół zjedzone żelki?

– Zdecydowanie cukier!

Siada obok i stawia paczkę żelków między nami. Następnie sięga do środka.

– To jakiś skandal. Zostały same niebieskie!

– Czemu się tak zachowujesz? – Droczę się, zabieram paczkę i wrzucam żelka do ust.

– Bo wszyscy wiedzą, że niebieskie są najgorsze.

– To nieprawda – odpowiadam, przeżuwając. – Nie wiedziałeś, że sprzedają paczki samych niebieskich? No i kto nie lubi malinowych?

– Jeśli można mieć cytrynowe… – Zerka z ukosa do opakowania. – Nie uważasz, że to trochę pokręcone, że ludzie lubią jeść misie? Czemu nie zrobią innych kształtów, jakichś owoców albo aut, albo…

– Bo wtedy to nie będą gumiżelki.

– Super, więc lepiej jeść misie.

Parskam śmiechem.

– Właśnie. – Opieram się o jego nogi, opieram skroń na umięśnionej piersi.

W odpowiedzi natychmiast oplata mnie rękami, mocno przytula. Czuję bicie jego serca. W tej samej chwili unoszę głowę, a on już się nachyla. Całuje mnie w czoło, w nos, w oczy. W usta. Dość szybko czuję smak tych wszystkich owocowych dobroci, wsuwam mu ręce pod koszulę i głaszczę go po brzuchu.

– Masz bardzo miękką skórę – mówi.

– To zasługa kremu do ciała.

– O nazwie Ruby.

Śmieję się i odwracam, opieram się na kolanach między jego nogami, nasze twarze praktycznie się dotykają. Kładę mu rękę na sercu.

– Biją w tym samym rytmie.

Odgarnia mi z twarzy zbłąkany kosmyk włosów.

– Co z tobą?

– Co masz na myśli?

– Przecież widzę, że coś ci tam chodzi po głowie.

Ma rację. Nie wiem, jak nazwać to złowieszcze przeczucie. Biorę wdech i robię wydech.

– Może popłyniemy już teraz?

– Moglibyśmy po prostu wziąć łódkę – odpowiada z uśmiechem – ale myślę, że Miriam niekoniecznie zachwyciłby ten pomysł. No i nasze rodziny mogłyby się wkurzyć, że się nie pożegnaliśmy i nie skończyliśmy szkoły.

Z nadąsaną miną lekko zderzam się z nim czołem.

– Czemu zawsze musisz być taki do bólu logiczny?

– Bo to ty jesteś marzycielką w tym związku – odpowiada rzeczowo.

Kładę się na plecach, opieram głowę na ręczniku i zlizuję cukier z palców. Hart przysuwa się do mnie i też kładzie się na plecach. Od kiedy byliśmy dziećmi, testujemy, jak daleko możemy od siebie leżeć, by wciąż się dotykać opuszkami palców po rozprostowaniu ramion.

Przez pięć następnych minut bez słowa wpatrujemy się w czarne niebo. Jest to jedna z rzeczy, jakie uwielbiam w Harcie. Nie ma potrzeby przerywać ciszy na siłę. Niedługo muzyka się kończy i słychać jedynie delikatny szum morza i łopotanie żagli.

Leżymy jakieś dwa metry od siebie. Ramiona mamy wyciągnięte, ale dziś nasze palce się nie stykają. Albo może nie staramy się wystarczająco.

Narasta we mnie ciepła, doskonała błogość.

– Naprawdę cię kocham.

Hart nie odpowiada. Odwracam głowę, oczy ma zamknięte.

– Śpisz? – pytam.

Wtedy otwiera oczy, gwałtownie wstaje i zaczyna szybko chodzić. Włącza telefon i coś pisze.

– Co jest? – pytam na granicy paniki, że coś się stało.

– Po prostu wymyśliłem tekst do piosenki, nad którą pracuję. – Przeczesuje niesforną grzywę i wraca do pisania.

Daję mu przestrzeń. Wiem, że przerywanie przypływu weny to przepis na katastrofę. Milczenie się przeciąga i Hart przeczesuje włosy. Nie mogę już dłużej milczeć.

– To ta piosenka, której tekstu nie chcesz mi zdradzić?

– Ano.

– Czemu to taka tajemnica? – Wstaję i zapuszczam żurawia, próbuję zobaczyć, co pisze.

Opuszcza napięte ramiona. Po raz pierwszy spogląda na mnie i wiem, że zapisał to, co przyszło mu przed chwilą do głowy.

– Cóż. Gdybyś tak nie uwielbiała niespodzianek, nie musiałbym mieć tajemnic.

– Ach, nie mówiłam ci? – Owijam się szczelniej ręcznikiem. – Oficjalnie już nie cierpię niespodzianek, więc na sto procent możesz mi przeczytać ten tekst.

Jest podekscytowany. Widywałam go już takim. Oczy mu błyszczą, z ciała emanuje energia.

– Już prawie skończyłem. Poczekaj jeszcze kilka dni. Obiecuję, że będzie warto.

– Jedną linijkę – dopraszam się.

– Jedną i będziesz cierpliwa?

– Jedną linijkę.

Gdy Hart się nachyla, prawy kącik ust podchodzi mu do góry.

– To zawsze była Ruby.

– Przecież tę już znam!

Zamiast odpowiedzi otrzymuję pocałunek. Czuję dotyk jego silnego ciała. Rozpływam się, myśląc, że nie chciałabym być nigdzie indziej. Wtedy z całą mocą uderza mnie wcześniej zasłyszany refren: _Mam nadzieję, że nigdy się nie zmienimy_.

Telefon Harta wibruje. Dzwoni Miriam.

Hart odbiera i chwilę później słyszę, jak zgadza się na coś serią potakiwań. Obserwuję horyzont i zawieszam wzrok na wielkiej, migocącej gwieździe, która właśnie się pojawiła i która zniknie przed wschodem słońca.

– Wszystko okej? – pytam, gdy kończy rozmowę.

– Chce, żebym zastąpił Beau jutro wieczorem. Jakiś specjalny rejs na urodziny kuzynki.

– Ale przecież nie chodzimy do pracy do przyszłego miesiąca, póki nie skończymy szkoły.

– Rubciu! – Twarz mu jaśnieje. Wygląda, jakby coś mi umykało. – Powiedziała, że dostanę podwójną stawkę, co znaczy, że od razu spłacę Biedronkę!

Zamiast być szczęśliwa, czuję silny jak fala ucisk w żołądku. Nic jednak nie mówię, bo nie chcę zepsuć tej idealnej nocy.

Chcę tylko unosić się na wodzie i by ta gwiazda nigdy nie zniknęła.5

Hart

Sto dwadzieścia minut przed końcem

Gdy dzwoni Ruby, jestem w proszku, spóźniam się do pracy i wyrównuję ostatnie zagniecenie na mojej koszulce Morskiej Bryzy.

– Powinieneś powiedzieć, że jesteś chory – oznajmia.

Skaczę na jednej nodze, próbując włożyć but za pomocą jednej ręki, z telefonem w drugiej.

– Ruby, możemy pogadać później? Spóźnię się.

– Sprawdziłam pogodę – kontynuuje. – Ma padać.

Wkładam koszulkę i szykuję się na zawał serca, bo Ruby nigdy nie sprawdza pogody. Nigdy.

– Słuchaj, to świetna okazja – odpowiadam, gdy chwytam klucze i ruszam ku Potworowi. – Wiele razy pracowaliśmy na deszczu.

– Hart. Naprawdę myślę, że powinieneś zostać w domu. Możemy obejrzeć film, zamówić pizzę, obejrzymy jakąś komedię romantyczną albo, lepiej, jakiś horror…

Zatrzymuję się na podjeździe i biorę głęboki wdech.

– Hej, Ruby. Po pierwsze, horror to nie najlepszy argument, a po drugie, wszystko okej. Poszczęściło mi się. Mówiłem już, że Miriam płaci podwójnie i w dodatku mogę zatrzymać sto procent napiwków? – Zwykle dostajemy połowę.

– Wow, musi być zdesperowana.

– Co znaczy, że mogę od razu spłacić i Biedronkę, i jej naprawę, a potem będziemy mogli wypłynąć.

Ruby nie odpowiada. Nie cierpię, kiedy milknie. Sprawdzam na ekranie godzinę, gotowy zakończyć rozmowę, i wtedy słyszę:

– Dobra. Ale… Daj znać, jak zaczniesz i skończysz i… bądź ostrożny.

Śmieję się.

– Zapomniałaś, z kim rozmawiasz? Jestem ostrożny do przesady.

Kiedy wyjeżdżam, zatrzymuje mnie tata. W tym roku kończy sześćdziesiątkę i po raz pierwszy wygląda na swój wiek, mimo że nie wyłysiał i jest w dość dobrej kondycji. Po prostu wydaje się zmęczony, zmarniały. Pewnie dlatego, że ostatnio dużo czasu poświęca firmie, a pracownicy często nie przychodzą, co zmusza go do brania na barki jeszcze większej liczby obowiązków. Gdy tylko mogę, pomagam po szkole, ale to nie wystarcza.

– Hej, spóźnię się – wołam przez okno, próbując się wymigać od długiej i męczącej rozmowy.

Potrafi nawijać w nieskończoność i bez brania oddechu. Jego płuca najwyraźniej nie potrzebują tlenu.

Podbiega i tak. Ma na sobie warsztatowy kombinezon – błękitny i przeraźliwie uplamiony.

– Musisz zobaczyć tego merca z siedemdziesiątego drugiego, co właśnie przyszedł. Piękny. Myślałem, że może razem nad nim przysiądziemy.

– O, brzmi dobrze. Obejrzę, jak wrócę.

Wskazuje kciukiem za siebie, w stronę warsztatu, który, tak się składa, znajduje się pod naszym domem.

– Minuta.

– Sorki, tato. Miriam mi nie daruje, jeśli się spóźnię. Jakaś ważna impreza rodzinna.

Tata wzdycha i klepie dach mustanga.

– _Que te vaya bien_** – mówi.

Dwadzieścia minut później jestem już na pokładzie. Gra radosny jazz, osiem osób krąży tu i tam, stukają kieliszkami, śmieją się i zasłaniają oczy przed ostatnimi promieniami słońca. Kapitan Teddy wyprowadza nas na otwarte morze.

Jest coś jednocześnie wyzwalającego i przerażającego w chwili, gdy łódź wypływa na ocean i zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś już w bezpiecznym porcie. W takich właśnie momentach spoglądam na czerwone dachy, wzgórza rozciągające się ponad miastem i palmy, które uginają się i kołyszą, jakby mówiły _adiós_.

Co najlepsze, ten widok nigdy się nie zmienia. I dzięki temu zawsze czuję się jak w domu.

Charlie, sześcioletni siostrzeniec Miriam, biega wokół wyspy kuchennej razem ze starszą siostrą Anisą. Próbuję wyciągnąć z lodówki tace z przekąskami, ale oni biegają jak opętani.

Miriam przychodzi i odgania ich z miną gniewnej ciotki.

– Włóżcie te cholerne kamizelki – przypomina.

– Ale one drapią – skarży się Charlie.

– Mama mówi, żeby nie przeklinać – dodaje Anisa.

Miriam wzdycha.

– A ja jestem waszą ciocią i chyba mam jakiś cholerny autorytet.

– Co to jest atrytet? – pyta Charlie, podczas gdy siostra go odciąga, mamrocąc coś o morskich wiedźmach.

Miriam sączy łyk z kieliszka wina i odstawia go „z autorytetem”. Jest trzykrotną rozwódką po czterdziestce. Wyróżnia się z tłumu złocistą skórą i czarnymi włosami.

– Świetnie ci idzie, Hart – mówi, nerwowo zapalając papierosa. – Doceniam, że przyszedłeś na ostatnią chwilę. – Wypuszcza wężowatą smugę dymu. – Bosz, widziałeś tę miniówę mojej siostry? Rany boskie, ona przecież skończyła pięćdziesiąt jeden lat!

Nie mam zamiaru wdawać się w rodzinne waśnie, więc odpowiadam tylko:

– Żaden problem. Cieszę się, że mogę pomóc.

Miriam zaciąga się jeszcze dwa razy i odkłada papierosa do umywalki.

– Rodzinna drama. Czemu się w ogóle zgodziłam?

Nie jestem pewien, co odpowiedzieć, więc tylko kiwam głową.

Miriam uśmiecha się słabo, rozgląda po kuchni, jakby zapomniała, po co tu przyszła. Lubię w niej to, że zawsze pomoże, nawet kiedy się wstawi. Tak jak teraz, gdy bierze tacę z mięsiwem. Miriam uparła się, że sama będzie szkolić wszystkich pracowników. Jedno szkolenie było o wykwintnym jedzeniu i wytrawnym winie (wyłącznie białym, jako że czerwone może poplamić drewno i materiał na jachcie), chociaż ja i tak nie kelneruję. To znaczy oficjalnie. Miriam przymyka na to oko, gdy tylko jej to pasuje.

W tym miejscu pojawia się Beau. Ma trzydzieści kilka lat. Jak dla mnie wyraźnie podkochuje się w Miriam. Pracuje dla Morskiej Bryzy od roku, od kiedy przeprowadził się tu z Napy. Dzisiejszego wieczoru jego zatrucie pokarmowe to mój fart.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_

** _Que te vaya bien_ (hiszp.) – Powodzenia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: