Zbawiciel z Hvidovre - ebook
Zbawiciel z Hvidovre - ebook
Groteskowo kąśliwa, niezwykle aktualna powieść ukazująca w satyrycznym świetle społeczeństwo, które już nie potrafi rozwiązywać swoich problemów.
Europa znajduje się w stanie wyjątkowym. Spustoszenie sieją kryzysy gospodarcze, pandemia oraz zmiany klimatyczne, i jakby tego nie było dość, wybucha Wezuwiusz – największa erupcja wulkanu od kilku tysięcy lat. Gigantyczna chmura pyłu spowija kontynent w ciemnościach. Ludzie umierają na ulicach z powodu nowych, coraz bardziej agresywnych wariantów koronawirusa. Dzień Sądu Ostatecznego jest blisko.
W tym krytycznym dla ludzkości momencie niezależnie analizy pokazują, że świat może uratować pewien człowiek – czterdziestoośmioletni niespełniony poeta Allan Thornbum mieszkający w wynajętej suterenie w kopenhaskiej dzielnicy Hvidovre. Utrzymuje się z liczenia samochodów przejeżdżających ulicą Rødovrevej, a w wolnych chwilach analizuje i komentuje wiersze z wypożyczanych w bibliotece książek. Pewnego dnia do jego drzwi puka mierząca dwa metry i pięć centymetrów premierka Bianca Didriksen, zatwardziała socjaldemokratka, i błaga go o pomoc. Wyjaśnia, że eksperci ministerstwa finansów wykazali, iż wszystko wskazuje na to, że Allan może rozwiązać dręczące świat problemy, jeśli napisze wiersz, tylko jeden wiersz. Allan jednak nie ma na to ochoty.
Kaspar Colling Nielsen jest jednym z najbardziej wyjątkowych pisarzy i myślicieli w Danii. Zachowuje bogactwo pomysłów, które czynią go w duńskiej literaturze swego rodzaju samotnikiem – nie mówiąc już o jego poczuciu humoru.„Berlingske”
Colling Nielsen ma bystre oko do naszych czasów i opisuje je bezpretensjonalnym językiem, tworząc groteskową historię. W tej satyrze jest coś w rodzaju bezsilności, która w swej istocie jest pociągająca. „Jyllands-Posten”
Kaspar Colling Nielsen pisze dystopijne science-fiction na swój wyjątkowy sposób – jest tak blisko rzeczywistości, aby czytelnik mógł poczuć jego niepokojący oddech na karku. (…) Autor jest zarówno zgryźliwym humorystą, jak i ważnym futurystą, po raz kolejny stworzył prowokującą do myślenia literacką wizję przyszłości. „Børsen”
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-589-0 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najważniejszy człowiek w historii świata, czterdziestoośmioletni poeta Allan Thornbum, dzielił ze swoim piętnastoletnim kotem Feliksem małe wynajęte mieszkanie w suterenie domu w kopenhaskiej dzielnicy Hvidovre. Właścicielka domu, Ellen Mørk, miała siedemdziesiąt pięć lat i była wdową. Ellen i Allan w zasadzie się nie kontaktowali, z wyjątkiem sytuacji, gdy Allan od czasu do czasu zbyt głośno słuchał w swoim starym odbiorniku pierwszego programu radia. Ellen stukała wtedy w podłogę pogrzebaczem, który najwyraźniej zawsze miała pod ręką, gdy siedząc w swoim fotelu w salonie, oglądała telewizję.
Allan nie miał żony ani dzieci. Tak naprawdę nie miał też stałej pracy, ale jakoś dawał sobie radę, pracując po kilka godzin w każdy wtorek i czwartek przy liczeniu natężenia ruchu, aktualnie na ulicy Rødovrevej, i otrzymywał co roku dziewięć tysięcy koron (przed opodatkowaniem) z tytułu wypożyczeń bibliotecznych siedmiu tomików jego wierszy. Dzięki dotacji mieszkaniowej od gminy za czynsz płacił tylko siedemset koron miesięcznie, a żył niezwykle skromnie. Jedynymi luksusami, na jakie sobie pozwalał, były cztery torebki tytoniu Bali Shag oraz dwa gramy haszyszu, które kupował co miesiąc. Skręcając cienkie papierosy, kruszył haszysz i mieszał go z tytoniem.
W domu Allan nosił głównie rajstopy i luźne swetry, uważał, że tak jest najwygodniej. Miał też parę grubych wełnianych skarpet, które naciągał na rajstopy w szczególnie chłodne dni. Kiedy w rajstopach pojawiały się dziury, cerował je igłą i nitką z małego zestawu do szycia, który wiele lat temu podarowała mu babcia. Z czasem wszystkie jego rajstopy zaczęły więc wyglądać jak gałgankowe dywaniki w przypadkowe wzory w różnych kolorach. Tak było ze wszystkimi ubraniami Allana, ale czyniło je to tylko bardziej osobistymi, tak to widział. Miał też czarny wełniany płaszcz i dwa czarne, szyte na miarę garnitury, które odziedziczył po swoim wuju razem z kilkoma białymi koszulami z grubej bawełny.
Każdy poranek Allana mijał pod znakiem mniej więcej tej samej rutyny. Zaczynało się od tego, że Feliks budził go, ponieważ był głodny. Każdego ranka robił to w ten sam sposób: kładł się obok i udawał, że śpi. W pewnym momencie przeciągał się, wysuwając łapy w kierunku Allana, a kiedy koty się przeciągają, automatycznie wystawiają pazury. Ponieważ zaś Feliks „przypadkiem” zawsze leżał w takiej odległości od Allana, że gdy wyciągał nogi, pazury sięgały jego uda, „nieświadomie” go drapał. W sądzie Feliks mógłby właściwie zasadnie twierdzić, że był tylko nieuważny i dlatego nie powinna go spotkać szczególnie surowa kara. Był to dla Allana dowód, że jego kot miał pojęcie o prawie: o winie, wymierzaniu wyroków, a nawet sprawiedliwości. Co więcej, Feliks musiał wiedzieć, że Allan wie, że on tę wiedzę posiada. Swoją taktyką porannego budzenia Allana kot potwierdzał uniwersalne i podstawowe prawo, o którym wiedziały wszystkie żywe istoty i któremu podlegały nawet najwyższe ludzkie autorytety. Być może wszystkie formalne systemy prawne stworzone przez człowieka, a nawet nasze wyobrażenia sprawiedliwości, można wywieść od tego podstawowego prawa, które musiało powstać wraz z pierwszymi organizmami na Ziemi i ewoluować aż po dzisiejszą obfitość i różnorodność. Dlatego Allan nie złościł się, kiedy Feliks go budził. W końcu nie było w tym nic osobistego, działało tylko prawo.
Gdy Feliks kończył pierwszy posiłek, Allan otwierał okienko, które znajdowało się nad kuchennym stołem, tuż pod sufitem, żeby kocur mógł wyskoczyć do ogrodu. Potem nastawiał kawę i podczas gdy ekspres parskał i warczał, skręcał trzy papierosy z dodatkiem niewielkiej ilości haszyszu, starannie układał je na stole jeden przy drugim, po czym brał prysznic. Następnie wkładał garnitur, pił kawę, wypalał skręta, pozostałe dwa chował do sakiewki na tytoń i wychodził na spacer.
Pokonywał co najmniej dziesięć kilometrów dziennie, a często więcej. Chodził i obserwował miasto, zwłaszcza przyrodę. Nigdy nie patrzył na ludzi, nie interesowali go. Jego uwagi nie przyciągała też architektura domów. Zamiast tego lubił obserwować miejskie gołębie nerwowo podrywające się w powietrze pośród butów, psów i samochodów lub chaotycznie latające całymi stadami nad ziemią.
Allan dotarł do Valby, pokonawszy spacerem trasę o długości pięciu czy sześciu kilometrów, i usiadł na ławce na Toftegårds Plads, żeby dać trochę odpocząć nogom i zapalić jednego ze skrętów, które zabrał z domu. Z ławki mógł obserwować duże stado gołębi kulących się na dachu po drugiej stronie placu. Na południu ponad budynkami górowała Góra Kopenhaska. Ośnieżony szczyt odcinał gęste szare poranne chmury.
Obok ławki wylądował gołąb, potem drugi, i zaczęły chodzić dokoła Allana, obserwując go. Może myślały, że jego papieros to coś jadalnego? Podreptały trochę w jedną stronę, potem w drugą; jeden przez chwilę podziobał w ziemi, ale oba cały czas obserwowały Allana i zbliżały się niczym okrążające swoją ofiarę rekiny, aż ten odważniejszy, a może bardziej głodny, znalazł się tuż przy jego stopach. Allan machnął w jego stronę nogą, gołębie podskoczyły i odfrunęły na kilka metrów, ale wkrótce przezwyciężyły strach i ponownie zakradły się bliżej. Wtedy wstał, krzycząc i wymachując rękami, co sprawiło, że wzbiły się w powietrze i odleciały.
Allan nienawidził gołębi, a właściwie nie tyle ich nienawidził, ile bał się ich z jakiegoś powodu, którego sam do końca nie rozumiał. Coś go niepokoiło w ich zawsze pełnym paniki i desperacji trzepocie skrzydeł. Kiedy tłoczyły się nad resztkami kiełbasy przy wozie z hot dogami, wyglądało to tak, jakby chciały pożreć cokolwiek, jakiegoś trupa albo siebie nawzajem. Pod bezładną chmarą nastroszonych gołębich skrzydeł i żarłocznych ciał, które przeciskały się w ciżbie, żeby schwycić kawałek mięsa, Allan od czasu do czasu dostrzegał na wpół zjedzone zwłoki.
Żeby uciszyć strach, dużo czytał o gołębiach, dlatego też siedząc na ławce, od czasu do czasu się im przyglądał. Pomogło mu to zarówno poznać ich naturę, jak i uczynić z nich obiekt zainteresowania naukowego. To doprawdy fascynujące stworzenia. Jedną z ich najciekawszych cech jest niezawodna zdolność znajdowania drogi do domu. Gołębia można uwolnić tysiące kilometrów od jego karmnika, w okolicach, w których nigdy wcześniej nie był i których nie zna, a mimo to natychmiast zawróci. Czasem najpierw krótko krąży w powietrzu, by znaleźć drogę, a potem leci do miejsca, z którego pochodzi. Nikt do końca nie wie, jak to robią. Niektórzy badacze sądzą, że ptaki odnajdują drogę, bo rozpoznają krajobraz, albo że podążają za rzekami i innymi widocznymi punktami orientacyjnymi na ziemi, ale to przecież nie wyjaśnia, w jaki sposób orientują się w miejscach, w których nigdy wcześniej nie były i których nigdy nie oglądały. Inni uważają, że wykorzystują przy tym zmysł węchu. Oczywiście nie czują zapachu karmnika znajdującego się tysiące kilometrów dalej, ale badacze są zdania, że dzięki węchowi orientują się w kierunkach świata i tym samym wiedzą, w jakim kierunku powinny lecieć, żeby wrócić do domu. Jeszcze inni uważają, że gołębie potrafią wyczuć pole elektromagnetyczne kuli ziemskiej i dlatego są stale świadome tego, gdzie się znajdują. Badacze ci wykryli pewne specyficzne białko w ich dziobach i inne w oczach – oba stanowiły naturalny gołębi system GPS.
Ptaki, które odstraszył Allan, poleciały na dach, gdzie siedziała większa grupa gołębi. Jeden z nich zaczął czyścić pióra, potem zaczął to robić również jego sąsiad, a wkrótce w ich ślady poszły wszystkie. Patrząc na to, Allan sam poczuł lekkie swędzenie na szyi. Od czasu do czasu stado siedziało zupełnie nieruchomo, ale przeważnie ptaki na chwilę wzbijały się w powietrze, trochę się między sobą pokręciły, po czym zamieniały się miejscami na dachu. Być może samce walczyły, by usiąść obok samic, a może niektóre miejsca były po prostu bardziej pożądane z powodów, które niełatwo było przeniknąć, nawet jeśli się obserwowało i gruntownie analizowało zachowania tych ptaków całymi dniami, tygodniami i miesiącami. Allan stworzył teorię, że być może bardziej niż o samo miejsce chodzi o to, kto na nim siedzi.
Czasami stado gołębi wzbijało się w powietrze nagle, jednym zbiorowym ruchem, ale często zaczynało się od tego, że podrywał się jeden lub dwa, co dawało impuls innym, jakby nagle poczuły potrzebę latania. Jeśli poderwało się jeszcze kilka, pragnienie u tych pierwszych stawało się zbyt trudne do przezwyciężenia i wkrótce wzlatywały wszystkie, ostatnie niemal w panice, żeby nie zostać w tyle. Który prowadził, który go zmieniał i dlaczego wybierały latanie w tę czy inną stronę, nie sposób było pojąć. Czasami poderwanie się stada w górę powodował jakiś dźwięk, ale przeważnie gołębie wzlatywały po prostu po to, by szybować po niebie, kreśląc tajemnicze wzory, do czasu, gdy któryś postanowił ponownie gdzieś wylądować. Zrozumienie, co jest źródłem niespokojnego zachowania tych ptaków, było trudne, jeśli nie niemożliwe. Gdy ponownie wylądowały, walka o najlepsze miejsca rozpoczynała się od nowa.
Motyw podrywającego się do lotu stada gołębi często wykorzystywany jest w filmach jako sygnał, że wydarzy się coś niebezpiecznego i gwałtownego, i występuje on nie tylko w tradycji zachodniej, jest znakiem międzynarodowym. Allan widział kiedyś indyjski film z lat pięćdziesiątych zatytułowany Świat Apu w reżyserii Satyajita Raya. Żona głównego bohatera leży chora, i kiedy widz ogląda tysiące gołębi wzlatujących ze starego, zniszczonego budynku, od razu wie, że umarła. Gołębie zwiastują śmierć, która nadeszła dopiero, gdy zapanowała cisza i wszyscy opuścili pokój – one jednak zniknęły jako pierwsze. Śmierć to nie majestat, który się zjawia w obecności wielu ludzi, gdy rozbrzmiewają fanfary; wprost przeciwnie.
Gołębie niezwykle dobrze wyczuwają zagrożenie, mają szczególną wrażliwość, którą zapewne rozwijały przez miliony lat jako ptaki łowne. W ich poczuciu śmierć zapewne zawsze jest blisko, a może to nawet coś więcej niż bliskość: śmierć musiała te ptaki ukształtować i rozwinąć do istot, jakimi są teraz. A jeśli stworzyła je i ukształtowała boska moc, to śmierć stanowi zasadę ich przemiany.
Mimo że gołębie świetnie wyczuwają zagrożenie, należą do najczęściej widywanych w mieście martwych zwierząt. U gołębia przejechanego na ulicy pióra jednego skrzydła są często skierowane w górę, jakby chciał pokazać światu, że nie żyje. Trupa rozjeżdżają kolejne samochody, aż wreszcie jest całkiem płaski i ledwo da się go odróżnić od asfaltu jezdni. To typowe dla gołębi, że umierają tak gwałtownie i dobitnie. Może w środowiskach pełnych niebezpieczeństw czują się jak w domu? Może to dlatego mieszkają w miastach, które zagrażają ich życiu? Należałoby urządzić wystawę, pokazać te płaskie zwłoki, pomyślał Allan, oprawić je i powiesić w galerii.
Jako dziecko widział kiedyś martwego gołębia leżącego przy budynku. Była zima, ptak najwyraźniej znalazł schronienie i trochę ciepła, kładąc się pod ścianą domu. Allan zobaczył go ułożonego na boku, z nogami sterczącymi do góry, i ukląkł przy nim. Patrzył na jego piękne upierzenie, dotknął miękkiego brzucha i małych, szarych, zamkniętych powiek, i nagle, kiedy go głaskał, gołąb usiadł, a potem zdezorientowany zaczął chodzić w kółko, aż wreszcie wzbił się w powietrze… i uderzył w drzewo, szybko jednak się pozbierał i odleciał. Allan sądził, że był martwy, ale tak właśnie jest z gołębiami: w ich przypadku granica między byciem żywym a martwym wydaje się minimalna.
W chmurach pojawiła się dziura i nad Górą Kopenhaską zaświecił promień słońca, tak że można było zobaczyć wiosenne lasy, które wkrótce miały się zazielenić, i przecinające krajobraz drogi, cienkie jak nitki. Allana na krótką chwilę oślepiło odbicie słońca w bocznym lusterku jadącego w dół samochodu. Z tak dużej odległości zdawało się, że auto jedzie bardzo wolno. Allan spojrzał na wyludniony plac. Wiatr porwał plastikowy worek i ciągnął go kilka metrów w powietrzu, po czym folia powoli opadła na ziemię. Ale podmuch znów wprawił go w ruch i worek poszybował dalej, leciał kilka centymetrów nad płytkami nawierzchni, groźny jak rozwścieczony byk z opuszczoną głową, a potem znowu się uniósł, elegancko i spokojnie, jak gdyby czas nagle zwolnił, i wreszcie zaczął się obracać niczym tancerz baletowy wykonujący piruet. Przez krótką chwilę zdawało się, że ten martwy przedmiot miał wolę lub że wzory ruchów dyktował mu Bóg.
Jeden z gołębi sfrunął z dachu, usiadł na ławce obok Allana i zaczął go obserwować. Allan odpędził go i postanowił ruszyć dalej. Na Vigerslev Allé z naprzeciwka nadchodziła para w średnim wieku. Mężczyzna dziwnie wpatrywał się w Allana, jakby był na niego zły. Allan nie rozumiał, o co chodzi, i wbił wzrok w ziemię. Kilka sekund później mężczyzna zawrócił, podbiegł i stanął przed nim.
– Eee, przepraszam… Proszę się nie obawiać, zachowam dystans, ale czy pan nie jest przypadkiem tym poetą?
Minęło kilka sekund, nim Allan odpowiedział. W pierwszej chwili pomyślał, że facet chce go bić, a nie był przyzwyczajony do napaści agresywnych entuzjastów literatury.
– No… nie wiem, kogo ma pan na myśli. W dzisiejszych czasach jest tylu poetów – odparł skromnie, mając szczerą nadzieję, że okaże się właśnie tym poetą, którego ma na myśli mężczyzna.
– Nie, nie, wiem, kim pan jest. Allan Thorsen!
– Thornbum – poprawił go lekko rozczarowany i spojrzał w kierunku, w którym wkrótce miał kontynuować spacer. Stracił już cierpliwość do tego człowieka.
– Tak, tak, Thornbum, fajne nazwisko. Co pan, u licha, wyprawia?
– O co panu chodzi?
– Wygląda pan jak szmaciarz!
Allan mruknął coś niezrozumiale.
– Żyje pan na ulicy? Jest pan bezdomny?
– Nie! – Allan starał się przybrać pozę ciężko urażonego.
– Z wami, artystami, nigdy nie wiadomo! Pisze pan coś nowego?
– Hmm, zawsze coś się pisze…
– Żyjemy w cholernie nieprzyjemnych czasach – przerwał mu mężczyzna i spojrzał na niego pytająco, jakby oczekiwał odpowiedzi albo komentarza. Wyglądał jak torbacz.
– Święte słowa – przyznał Allan.
– Co mamy robić? – zapytał mężczyzna.
– Z czym?
– Ze wszystkim: z kryzysem klimatycznym, pandemią. To paskudne czasy, ktoś musi coś zrobić. Czy to nie właśnie w trudnych czasach sztuka pokazuje swoją wartość?
– Taaak… No nie wiem. – Allan myślał tylko o tym, by jak najszybciej zakończyć rozmowę.
– To może powinien się pan nad tym zastanowić. – Mężczyzna szturchnął go w miękkie miejsce pomiędzy mięśniem piersiowym a barkiem. – Nie?
– Auu, do diabła! Dobrze, dobrze.
– No to jak, będzie coś nowego?
– Tak, tak, próbuję – skłamał Allan i zaśmiał się nerwowo.
– No, mam nadzieję! Potrzebujemy tego! – Facet patrzył na niego z powagą, jakby przedstawiał żądanie albo wręcz mu groził.
Allan przestał się uśmiechać.
– Jasne – odparł lekko zbity z tropu.
Mężczyzna spojrzał na niego z zaciekawieniem, zdawało się, że chce ocenić, czy oświadczenie było szczere, po czym ponownie rzucił okiem na jego ubrania, skinął głową i pobiegł za swoją towarzyszką, która poszła przodem.
Allan obejrzał się i patrzył za nim. Co on, u diabła, kombinował?
Po kilku minutach marszu pożałował, że nie przygadał temu idiocie. Co go to, do cholery, obchodzi, czy on pisze, czy nie? Kretyn!PRZEDŁUŻENIE CIAŁA POETY
Suterena Allana Thornbuma, najważniejszej osoby wszech czasów na Ziemi, była wyjątkowo oszczędnie umeblowana, wiele lat temu wybrał bowiem egzystencję ascetyczną, przypominającą oczyszczone ze wszelkiego luksusu życie mnicha. To konieczne, jeśli chce się żyć jak poeta, czy, jak sam to sformułował, gdy był młodszy: „jeśli się chce służyć poezji”. Właściwie przestał już pisać wiersze. Nie miał więcej ochoty zawracać sobie głowy tym szajsem. Mimo to chyba wciąż myślał o sobie jako o poecie, z czasem może głównie z powodu swojego stylu życia; choć z drugiej strony nadal sporadycznie coś tam w głowie tworzył, tyle że niczego nie zapisywał. Czasem myślał o krótkich opowiadaniach, rozważaniach i subtelnościach, które można zapisać jako wiersze albo krótkie prozy, co chyba też jest formą tworzenia poezji. Snuł rozważania i rozwijał je, by następnie pozwolić im się ulotnić. Dlaczego miałby je zapisywać? Jakimże innym celom to służyło poza zaspokojeniem dzikiej ambicji, pragnieniem uznania i podziwu? Nie potrzebował tego i nie chciał. No, może zależało mu na uznaniu kilku prawdziwych koneserów. Bo prawda była raczej taka, że dwa ostatnie tomiki jego wierszy miały wyjątkowo złe recenzje wśród krytyków, z których zdaniem najbardziej się liczył. Jeden publikował w „Information”, drugi w „Weekendavisen”. Ich recenzje były nie tylko negatywne, ale wręcz kwestionowały zasadność uznawania Allana za poetę. Gdy wkrótce potem poprosił wydawcę o zaliczkę w wysokości piętnastu tysięcy koron na napisanie kolejnego zbioru wierszy, nawet mu nie odpowiedziano. Następnej nocy śnili mu się obaj recenzenci. Jeden wysoki i chudy, drugi mały i pulchny, w grubych okularach, które upodabniały jego oczy do dwóch kul ziemskich. Z jakiegoś powodu obaj mieli na twarzach maski chroniące przed zakażeniem i badali Allana, który sam nie mógł się poruszyć. Dotykali jego ciała, sprawdzali wszystko. Czuł zapach ziół, którymi były wypchane ich maski, aby izolować od cuchnących zakaźnych oparów.
Po tym, jak ukazały się te recenzje, Allan wpadł w czarną dziurę, z której tak naprawdę nigdy się nie wydobył. Był bowiem poetą, a przynajmniej od szesnastego czy siedemnastego roku życia za takiego się uważał, a teraz doświadczał upokorzeń, gdy zdarzyło mu się mijać na ulicy poetów, których znał z dawnych czasów, i w ich lekceważących spojrzeniach widział źle skrywaną radość. Ale nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że zaczął myśleć, iż recenzenci mogą mieć rację. A jeśli jednak nie jest poetą? Może świat zmienił się tak bardzo, że to, co pisał, stało się nieistotne, a on nie całkiem rozumiał dlaczego? Może nigdy nie był poetą? Może to wszystko było tylko fantazją jego umysłu?
Na kuchenny stół z cichym pogodnym miauknięciem wskoczył Feliks, by następnie dać susa przez okno. Wyskakując, zawsze wydawał ten dźwięk, jak gdyby mówił „do widzenia”. Usiadł w ogrodzie i zaczął lizać genitalia. Na chwilę przestał, bo coś odwróciło jego uwagę, a tymczasem tylne łapy sterczały do góry. Koty cechują się boską sprawnością. Nawet najzwinniejszy pies nie potrafiłby z taką gracją wyskoczyć przez okno znajdujące się około półtora metra nad stołem. Feliks robił to tak lekko, jakby to była bagatela, a potem po prostu zaczynał się myć, jak gdyby skok był największą błahostką w świecie. Allan widział, że myjąc się, Feliks nasłuchuje, bo jego uszy poruszały się jak małe anteny satelitarne, drobiazgowo przeczesując ogród w poszukiwaniu dźwięków; wreszcie skończył poranną toaletę i z godnością się oddalił. Może wróci do domu za kilka godzin, może wieczorem, a może dopiero następnego dnia.
Od czasu do czasu Feliks przynosił do domu mysz, na wpół martwego ptaka lub pisklę i wtedy zawsze kładł ofiarę na łóżku. Pewnego razu przyniósł ledwie żywą mysz. Allan odkrył to, ponieważ kocur spał nieco dziwnie ułożony. Przyjrzawszy się dokładniej, Allan spostrzegł, że Feliks trzyma w pysku mysi ogon, a przed nim leży ranna myszka. W trakcie torturowania biednego stworzenia poczuł się zmęczony i uciął sobie drzemkę. Czasami Allan myślał, że bardziej niż ssaki koty przypominają jaszczurki – małe, pokryte futerkiem jaszczurki.
Allan wprawdzie sam już nie pisał, chętnie jednak komentował wiersze innych poetów. Raz w tygodniu chodził do biblioteki wypożyczyć tomiki poetyckie, które w domu skanował, a potem drukował skany; miał wtedy dużo miejsca na komentarze, ponieważ przy skanowaniu na kartce formatu A4 powstawał szeroki margines. Allan czytał wiersze i opatrywał je komentarzami przez kilka godzin dziennie, a także w nocy. Kiedy skończył z jednym tomikiem, starannie go archiwizował w kartotece zorganizowanej w porządku alfabetycznym i umieszczonej w starej zamykanej na klucz szafce na akta, która stała obok lodówki.
Gdy nadeszła pandemia, biblioteki zamknięto i w oczywisty sposób właśnie na tym polu koronawirus wywarł największy wpływ na życie Allana. Poza tym nie zrobił na nim większego wrażenia, bo niby dlaczego? Gdyby umarł, toby umarł. Może nawet by tak wolał. Rozumiał, że inni z wielkim trudem musieli się przyzwyczajać do nowego życia w większej izolacji, ale on już wcześniej żył w odosobnieniu. Nie widywał nikogo poza Ellen, a podczas pandemii nadal mógł pracować przy liczeniu pojazdów.
Skręcił papierosa i nalał sobie kawy. Położył go obok kubka i zaczął czytać nieskomentowany jeszcze wiersz z kartoteki. Był to starożytny wiersz chińskiego poety Du Fu z czasów dynastii Tang.
PTAK FENIKS
Czy nie widzisz, że góra Heng jest najwyższa
Spośród gór w Hunan?
Na szczycie krzyczy czerwony feniks,
Odwraca się, szuka swojego stada.
Skrzydła zwisają, milknie gardło – nie ma już
Sił, by lecieć.
Żal mu mrowia ptaków w sieci hen w dole –
Nie może się uwolnić nawet mały trznadel.
–––
Feniks jest gotów dzielić się z mrówkami nasionami bambusa
Tylko po to, by zobaczyć, jak z wściekłości krzyczą sowy.
Allan czytał wiele wierszy z czasów dynastii Tang, która rządziła od około VII do X wieku. Była to swego rodzaju złota epoka literatury chińskiej. Powstało w tym okresie wiele niesamowitych wierszy. Aby wykształcić się na poetę, cztery lata studiowano na uniwersytecie. W stolicy Chang’an, dwukrotnie większej od ówczesnego Rzymu, były dwie wielkie biblioteki, miasto już wtedy miało murowaną kanalizację, podczas gdy my w Danii zbudowaliśmy kanalizację tysiąc lat później. Allan często wyobrażał sobie, że siedzi w ogrodzie jednej z tych bibliotek i czyta wiersze. Wiele z nich dotyczyło wojen, cesarza i cesarzowej, konkubin władcy, ale także przyjaźni, miłości i samotności. Z tego okresu zachowało się też sporo wierszy biesiadnych. Ptak feniks reprezentuje kobiecość, męskość natomiast zwykle symbolizuje smok. Może ptak z wiersza to starzejąca się cesarzowa albo zachodzące za górą Heng słońce? A może sam Du Fu przeklina własną starość i śmierć? Gdyby jednak feniks reprezentował słońce, byłoby to spójne z ostatnim zdaniem, noc musi bowiem ustąpić słońcu, a to sprawia, że sowy krzyczą z wściekłości. W wierszu wyrażone są frustracja, ból spowodowany tym, że coś się kończy: życie, epoka, a wraz z nią prawdy, które wszyscy uznają, choć nikt w nie już nie wierzy. „Czy nie widzisz, że góra Heng jest najwyższa?” Czy mrówki, z którymi ptak chce się podzielić nasionami, to oglądani ze szczytu góry Heng ludzie? Możliwe, że feniks reprezentuje zarówno Du Fu, słońce, twórczość poetycką, jak i wiersze poety, które razem z nim umarły i zmartwychwstały wraz z innymi głosami. Nic ich od nich nie różni, tylko idiotyczne standardy, które dane pokolenie przyjmowało, a nowe lekką ręką odrzucały.
Allan wstał, wyjrzał przez okienko na ogród i pociągnął łyk kawy. Miał kiedyś przyjaciela, który o strachu przed śmiercią przez wiele lat okropnie dręczącym Allana – w pewnym sensie zresztą nadal przez niego cierpiał – powiedział, że w rzeczywistości wyraża on pragnienie śmierci. Allan go wtedy nie zrozumiał, i w zasadzie nadal nie rozumiał, nie potrafił jednak tego zdania zapomnieć. Co prawdopodobnie oznaczało, że jego przyjaciel miał rację.
Ciekawe, że przyszło mu to do głowy właśnie teraz. Zapalił papierosa i zaczął czytać wiersz jeszcze raz, zapisywał na marginesie uwagi, a potem je poprawiał. Siedział tak przez kilka godzin, dopóki nie poczuł, że jest zadowolony.
Życie Allana składało się z niewielu elementów: Feliks, Ellen, suterena, szafka na akta, Rødovrevej, licznik, do którego przycisku sięgał za każdym razem, gdy przejeżdżał samochód, rajstopy, dwa garnitury, czarny wełniany płaszcz, wiele lat temu kupiony w sklepie z używanymi rzeczami, drukarka, radio, stary ekspres do kawy – jedyna rzecz, jaką zabrał ze sobą, kiedy zamknęli pismo literackie „Monitor Gminny”, które wiele lat temu wydawał ze swoim przyjacielem Bentem. Tak, to chyba tyle. Wszystko, co posiadał – poza kartoteką – mógłby zmieścić w jednej walizce, może dwóch. Każda z tych rzeczy była dla niego ważna i z nim związana. Nie miał ochoty wprowadzać do swojego życia nowych przedmiotów, w sytuacji wyższej konieczności mógłby co najwyżej zastąpić coś, co już miał. Tak długo żył z tymi wszystkimi rzeczami, że stały się jego częścią. Bez nich nie byłby taki sam, a one nie były już tylko przedmiotami – stanowiły część tego, kim był on, ponieważ się do nich przyzwyczaił, tak jak one przez lata przystosowywały się do niego. Jego rajstop nie dałoby się pomylić z rajstopami innych ludzi.
Wieczorem Allan Thornbum nie mógł spać, za późno wypił zbyt dużo kawy. Pierwszą przyczyną było jednak to, że zostawił otwarte okno, żeby Feliks mógł wejść, a potem zaczął marznąć. Dla rozgrzewki wypił kubek kawy, choć dobrze wiedział, że jest na to za późno. Od dawna myślał, że ze względu na niemal zawsze otwarte okno powinien zaopatrzyć się w koc, ale nigdy tego projektu nie zrealizował i dlatego leżał teraz w łóżku zupełnie rozbudzony i myślał o czymś, co kiedyś przeczytał na temat małej rybki – nazywa się chyba podnawka – która przysysa się do rekinów, płaszczek, wielorybów i innych większych ryb i żywi się tym, z czego oczyści skórę żywiciela, czyli drobnymi skorupiakami i pasożytami również żyjącymi z dużych ryb. Gdy podnawka znajdzie gospodarza, może przy nim spędzić całe życie. Allan pomyślał, że może w podobny sposób został w swoim czasie stworzony człowiek, że nasze organy pierwotnie były niezależnymi morskimi żyjątkami, które w pewnym momencie przyłączyły się do większego organizmu i przez miliony lat powoli przyrastały do gospodarza, a wraz z upływem czasu stawały się coraz bardziej anonimowe. Najpierw znikły płetwy i ogon, bo po co one, skoro ma się stałe podwody? Potem oczy, bo po co wzrok, jeśli sam nie decydujesz, gdzie się przemieszczasz? Potem częścią żywiciela stały się usta, i tak do czasu, gdy sterczący dodatek zaczęła pokrywać tkanka i skóra żywiciela, a po kolejnych milionach lat został wchłonięty przez jego ciało, by ostatecznie skończyć jako anonimowy organ wewnętrzny. Allan wyobraził sobie organelle pływające w pierwotnym morzu, zanim połączyły się w jeden organizm, który pewnego dnia zaczął chodzić po lądzie i stał się człowiekiem.
Na kuchennym stole z konstatującym stan spraw cichym miauknięciem wylądował Feliks. Zeskoczył na podłogę, umościł się w łóżku Allana i natychmiast zapadł w sen. Allan wstał i zamknął okno. Potem znów się położył, ale nie mógł zasnąć. Kot zasypiał w kilka sekund. W jednej chwili był rozbudzony i pełen energii, a w następnej odpływał w głęboki sen, lub odwrotnie. Teraz obrócił się na plecy i położył łapę na pyszczku. Allan wstał i zapalił papierosa. Pomyślał o przyjacielu sprzed wielu lat, który umarł na raka płuc, a właściwie nie z tego powodu, bo przed rakiem go uratowano, ale to leczenie odebrało mu życie. W Rigshospitalet usunęli mu jedno płuco, nie wszczepiając nowego. Zmarł kilka lat później, ponieważ w miejsce, w którym wcześniej było płuco, poprzesuwały się inne organy. A więc narządy mogą się jeszcze troszkę przemieszczać i szukać innych, lepszych przestrzeni do życia, niczym powolne ślepe zwierzęta, nie zwracając uwagi na system, którego są częścią; oznaczałoby to, że zwierzęta-organy nadal posiadają odrobinę wolnej woli.
Czym był człowiek, zanim organelle się połączyły? Co było pierwsze? Serce? Mózg? Żołądek i jelita? Płuca? Jak wyglądał, zanim przyłączyły się do niego pierwsze organelle?
Allan miał ochotę uwolnić swoje organy, rozciąć brzuch, żeby światło mogło rozjaśnić ciemność, a organelle wyskoczyć na zewnątrz. Życie z tymi wszystkimi zwierzętami w ciele zdawało się zbyt skomplikowane, a poza tym cóż to za gówniane życie dla nich?NAJWAŻNIEJSZY CZŁOWIEK ŚWIATA ZASTANAWIA SIĘ, DLACZEGO DIAMENTY SĄ PRZEKLĘTE
Następnego dnia Feliks obudził Allana już o czwartej, wyjątkowo wcześnie. Allan wstał i napełnił jego miskę mokrą karmą. Kot zjadł posiłek i położył się spać, Allan natomiast był całkowicie rozbudzony. Próbował zasnąć, ale skończyło się na tym, że leżał tylko i przez dwie godziny przewracał się z boku na bok, aż wreszcie się poddał. Zrobił sobie kawę i wrócił do wiersza o feniksie. Przez kilka godzin go komentował, a potem ruszył na długi spacer na Górę Kopenhaską. Wybrał wąską ścieżkę, która wyglądała jak wydeptana przez zwierzęta, zaczynała się z tyłu zarośli za przystankiem autobusowym przy stacji Friheden, czyli Wolność, i kończyła na wysokości dwóch tysięcy metrów, gdzie otwierała się szeroka perspektywa, ponieważ tak wysoko nie rosły już drzewa. Trzeba było znać tę dróżkę, żeby ją znaleźć, przeważnie była więc przyjemnie wolna od ludzi.
Woda z wczesnowiosennych roztopów zaczęła spływać wzdłuż wyżłobionych w betonowym fundamencie góry rowków biegnących do wąskiej fosy, skąd była odprowadzana do rzeki Ellebjergfloden, która wpływała do zatoki Køge Bugt. To z tego miejsca każdej jesieni wracały na tarło łososie, które w swoim czasie wykluły się w położonych wysoko na górze jeziorach. Teren wokół Góry Kopenhaskiej był miejscem ekskluzywnym i drogim. Przy stacji Friheden znajdowały się drogie butiki z modnymi ubraniami i kilka luksusowych sklepów z zegarkami i biżuterią. Allan zatrzymał się przy jednym z nich i zaczął się przyglądać kosztownym złotym pierścionkom wysadzanym diamentami i drogocennymi kamieniami, które lśniły na wystawie i czekały na kupców. Wyglądały tak spokojnie, leżąc równiutko w szeregu. Wewnątrz sklepu do okna wystawowego podeszła kobieta i wzięła kilka z nich, rzucając Allanowi krótkie lekceważące spojrzenie. Stanęła potem za ladą i pokazywała pierścionki młodemu mężczyźnie, który stał odwrócony plecami do wystawy. Na pewno facet zamierza się oświadczyć swojej dziewczynie. Allan podniósł kołnierz, przeszedł przez ulicę i za przystankiem autobusowym przebił się przez zarośla.
Idąc pod górę wąską stromą ścieżką, myślał o pierścionkach w oknie wystawowym i o długiej drodze, jaką złoto i diamenty przebyły do Hvidovre zapewne z kopalń w Afryce. Oba są wykuwane, wydobywane ze skał za pomocą ładunków wybuchowych, pozyskuje się je ze skorupy ziemskiej w najgorszych warunkach, jakie można sobie wyobrazić. Do śmiertelnie niebezpiecznych, klaustrofobicznych szybów kopalnianych często spuszczane są dzieci, wykorzystuje się je do poszukiwania diamentów. Rzadkie klejnoty i metale były przyczyną tysięcy wojen, ludobójstw i inwazji na przestrzeni całej historii.
Surowe diamenty po wydobyciu czyści się i szlifuje. Złoto jest przetapiane. Jedno i drugie sprzedaje się projektantom, którzy nadają kamieniom i metalowi formę, szlifują i polerują je aż do uzyskania błyszczących drobiazgów, które sprzedawane są za ogromne sumy w drogich sklepach, gdzie mężczyźni lub kobiety, jeśli ich na to stać, mogą kupić jeden z nich i podarować komuś, kogo bardzo lubią, a może nawet kochają.
Allan wyobraził sobie, że mężczyzna odwrócony do niego plecami kupuje pierścionek. Pani w sklepie jest przesadnie miła, schlebia mu, jak to ekspedienci i ekspedientki, kiedy sprzedają coś drogiego. Sama na pewno zarabia niewiele i żyje skromnie, ale w sklepie jest na równej stopie z bogatym klientem. Allan wyobraził sobie, że mężczyzna to nie żaden bogacz, tylko zwyczajny zakochany facet, który odkładał na ten pierścionek, bo kocha kobietę, a ona odwzajemnia jego miłość. Pragną przeżyć razem całe życie, uszczęśliwia ich sama myśl o dzieleniu codzienności, aż się zestarzeją. Nie mogą uwierzyć, że się spotkali, że znaleźli miłość. Czują się jak najszczęśliwsza para na świecie. Ale po jakimś czasie i tak wszystko zaczyna się psuć. Z różnych powodów związek się rozpada i wkrótce zostaje tylko pierścionek, który mężczyzna kiedyś kupił za całą miesięczną pensję na potwierdzenie ich miłości. Lecz pierścionek z dużym brylantem zatopionym w lśniącym złocie nie stracił na wartości – stanowi wartość sam w sobie, niezależnie od ich związku, niezależnie od nich. Teraz, gdy już nie potwierdza ich miłości, tylko przeciwnie, ból, kłamstwa, niewierność, małostkowość i nienawiść między nimi… Nie, nawet gorzej: teraz, gdy reprezentuje prawdę o tym, że miłość po jakimś czasie zawsze tak się kończy, jest przeklęty. Jest dla nich przeklętym rekwizytem, a zresztą nie tylko dla nich – klątwa obejmuje wszystkie historie miłosne i wszystkie inne takie rekwizyty na całym świecie, zawsze. I ta klątwa jest jedynym, co pozostało z ich związku.
Złoto, z którego wykonano pierścionek, powstało przed miliardami lat, w młodości wszechświata, diament był kiedyś węglem, który przez miliony, a może miliardy lat podlegał ciśnieniu Ziemi dwieście kilometrów pod jej powierzchnią. Ten złoty pierścionek z diamentem nie rozpadnie się dlatego, że rozpadł się związek dwojga ludzi – on przeszedł coś gorszego i będzie istniał zawsze, a jego wartości nie sposób ignorować. Nawet gdyby zakopać go w ziemi, ktoś prędzej czy później go znajdzie. On mówi w każdym języku, jakim kiedykolwiek mówiono. Tak właśnie jest z tego rodzaju rzeczami, ze złotem, srebrem i drogocennymi kamieniami – na koniec to one wygrywają. Kiedy mają być wyburzane domy, najpierw ogołaca się je z miedzi i tym podobnych materiałów, to samo dotyczy złota wykorzystywanego w komputerach albo tego, które mamy w zębach i które będzie wszystkim, co po nas zostanie, gdy pewnego dnia spłoniemy: złoto ukryte w naszych ciałach będzie błyszczeć w popiele i obracać się wewnątrz pieca jak małe słońce w Układzie Słonecznym.
Allan zszedł ze ścieżki do punktu widokowego, z którego mógł zobaczyć morze. Nie tylko cieśninę Køge Bugt, lecz także Øresund. Dostrzegał nawet, jako zaledwie kropkę na wodzie, kąpielisko Helgoland na Amager Strand. Jako dziecko często jeździł tam z matką. Przebywali zawsze w części dla pań, gdzie wszystkie kobiety były nagie. Choć prawdopodobnie miał nie więcej niż pięć czy sześć lat, już wtedy doświadczał tego jako przekroczenia granicy. Wielkie ciała zdawały się coś do niego szeptać, jakieś sekrety, których nie chciał poznać i z którymi nie wiedział, co robić. Nagie ciała kobiet były ogromne, a on tak mały, że dostrzegał nawet najmniejsze szczegóły na ich skórze, skomplikowane i niekończące się jak powieści historyczne: krople potu, włosy łonowe i włosy w różnych innych miejscach, tysiące znamion w najróżniejszych kolorach, blizny po operacjach, u pewnej kobiety brak jednej piersi. Ich pośladki były wielkie jak pokoje.
Allan usiadł na ławce z widokiem na miasto. Z opakowania po tytoniu Bali Shag wyjął skręta i zapalił. Na ziemi przed nim wylądowały trzy gołębie. Jeden, beznogi, kuśtykał jak pirat. Allan machnął nogą, na co ptaki zatrzepotały skrzydłami i trochę się odsunęły.
Był senny. Miał wrażenie, jakby jeszcze nie całkiem się rozbudził. Poczuł, że powieki zaczęły mu ciążyć.
Nie potrafił ocenić, jak długo spał, ale gdy się ocknął, zebrało się przy nim całe stadko gołębi, dziesięć, może więcej. Chodziły wokół niego i wokół siebie nawzajem i gruchały. Niektóre nawet ocierały się pieszczotliwie o jego nogi. Wydawały się bardziej agresywne niż zwykle – były w nieprzyjemny sposób podekscytowane. Któryś próbował wylądować mu na głowie i nagle Allan ku swemu przerażeniu odkrył, że są wszędzie: na jego barkach, udach, ramionach i na ławce – dosłownie wszędzie. Wstał z krzykiem, wymachując ramionami i nogami.
– Do jasnej cholery! – zawołał.
Zaczął otrzepywać marynarkę i spodnie pokryte gołębim łajnem i piórami, a prawdopodobnie także roztoczami i innym robactwem. Gorączkowo przeczesywał palcami włosy. Rozejrzał się. Na szczęście nigdzie nie było ludzi.
Wstrząśnięty, opuścił punkt widokowy. Pragnął jak najszybciej wrócić do domu, zrzucić z siebie zaatakowane przez roztocza ubrania i wziąć porządną kąpiel. Kilka ptaków ruszyło za nim. Co się, do cholery, dzieje z tymi pieprzonymi gołębiami?
– Spierdalać! – wrzasnął, wymachując rękami.
Niemal zbiegał z góry i kilka razy się poślizgnął, aż wreszcie wylądował na przystanku autobusowym koło stacji Friheden. Podniósł kołnierz i pognał do domu.
Gdy tam dotarł, wziął długą, gorącą kąpiel i dokładnie umył włosy. Spłukując szampon, na dnie kabiny prysznicowej zauważył dwa małe czerwone robaki. Były cienkie jak nitki i wiły się, zapewne w śmiertelnych konwulsjach. Allan nieomal zwymiotował. Ponownie umył włosy i jeszcze raz sprawdził, czy nie ma gdzieś więcej tego ohydnego gołębiego robactwa. Kiedy wszedł do pokoju, zobaczył, że Feliks obwąchuje jego porzucone na podłodze spodnie. Kot spojrzał na niego zaskoczony, z powagą, jakby dopiero teraz zrozumiał, kim Allan jest naprawdę.