- W empik go
Zbiór opowiadań - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
4 lipca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Zbiór opowiadań - ebook
Książka zawiera zbiór prozy o różnej tematyce. Od wspomnień z końca drugiej wojny, obserwacji z lat PRL-u po kompilację przeżyć, przemyśleń i abstrakcyjnych metafor z ostatnich lat.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8245-749-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Antosia poznałem około roku 1980, kiedy to w drodze zawiłych, niekoniecznie szczęśliwych, kombinacji powstało w Słupsku Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Geodezyjne z istniejącego dopiero od 5 lat Zakładu Terenowego w Słupsku, części Przedsiębiorstwa Geodezyjno Kartograficznego w Koszalinie i prawie tyleż lat liczącego Wojewódzkiego Biura Geodezji i Terenów Rolnych, rówieśników świętej pamięci Województwa Słupskiego i była to najciekawsza z poznanych do dziś postaci.
Trafiliśmy do tej firmy z dwóch różnych przedsiębiorstw i nawet blisko współpracowaliśmy. Antoś był specjalistą do spraw kontroli jakości w prowadzonym przeze mnie dziale głównego specjalisty do spraw jakości, technologii i kosztorysowania robót.
Sam mieszkałem wtedy w Słupsku od lat pięciu ( z czego 2 na uchodźstwie z Dromexem w Libii ) i w tej dziedzinie byłem szczeniakiem w stosunku do Antka.
Antoś był zaś weteranem nie do pobicia i mało było osób, które w tym terenie dłużej „skoczybruzdowały”.
Od czasu poznania się z Antkiem, mimo wielu cech ciekawych i ważnych jakie niewątpliwie wyróżniały go w tym niebanalnym, geodezyjnym towarzystwie, zapamiętałem trzy, które czyniły z niego postać szczególnie interesującą.
Nieskończoną ilość razy przestawał palić, zastępując, na ten trudny czas, palenie własnych papierosów cudzesami.
Był dozgonnym zwolennikiem tworzenia prywatnych archiwów z tego co nazywamy zasobem geodezyjno — kartograficznym, nawet wtedy gdy pracował w Powiatowym Ośrodku Geodezyjno Kartograficznym. Był on z zasady już zobowiązany przepisami prawa do gromadzenia tychże i przestrzegania obowiązku przekazywania tam wszystkiego, co się jako geodeta tworzyło.
Miał nieprzeciętną pamięć zawodową, która tym się między innymi wyróżniała, że idąc w teren z Antosiem zbędne były opisy topograficzne osnowy i współrzędne punktów granicznych, które kiedyś sam zakładał, lub z których ongiś, kiedykolwiek korzystał. Po prostu podchodził do miejsca, które miał w wyobraźni, kopał nogą i szukany punkt sam się ukazywał.
Kiedyś pracowaliśmy w okresie niespodziewanie zlodowaciałym przy ul. Grottgera w Słupsku, w rejonie byłej fabryki butów Alki. Z nieba mżyło. Grunt był zamarznięty. Szukamy punktu osnowy przy pomocy jakiegoś nieudanego opisu topograficznego i się wnerwiamy. Antoś stwierdza autorytatywnie, że punkt winien być tu, gdzie właśnie kopie nogą. Tuż koło kałuży, na lodzie. Robi krok do tyłu i leży w wodzie. Wściekły klnie i otrząsa z siebie błoto, a tymczasem to o co się potknął, okazuje się być poszukiwanym poligonem.
Strasznie się obydwaj obśmialiśmy.
Antoś taki był i to była jego kolejna cecha. Poczucie humoru i umiejętność dworowania z samego siebie.
Dworował z siebie, mimo że był jedynym znanym mi geodetą szlachciurem i z tej przyczyny mógł mieć powody do niejakiego samouwielbienia. Wprawdzie ze szlachty zagrodowej był, ale zawsze.
Antoni Osmólski z Osmoli. To brzmi dumnie.
Z Osmoli na Podlasiu.
Ludzie tam rodzą się dobrzy, serdeczni i niezłośliwi. Taki mają charakter na ogół i na ogół są powszechnie lubiani.
Cały Antoś. Był lubiany przez kolegów po fachu, współpracowników i szefów. Ponadto znany i lubiany był wszędzie, tam, gdzie jego geodezyjna noga postała. W okolicznych wsiach, gdy tam się pojawialiśmy, z własną robotą, prywatnie, czy na kontroli robót kolegów, wszędzie witano go jak przyjaciela. Wylewnie, zawsze po imieniu i zawsze z poczęstunkiem. Kawą, domowym obiadem, nalewką. Widać, że ceniono go za fachowość, serdeczność i sposób odnoszenia się do otaczających ludzi.
Z takim zdarzeniem zetknęliśmy się we wsi koło Główczyc, gdzie dla jednej z gospodyń robiliśmy podział pod domek dla córki. Gospodyni witała Antosia jak starego znajomego. Opowiedziała historię rodziny i wszystkie troski codzienne. Potem zaprosiła na domowy obiad. Była to zupa z gęsi z ziemniakami, zupełnie mi nieznana i pyszny deser z domowych owoców.
Przed obiadem zdarzyło się małe qui pro quo. Gospodyni zawoła Antosia na obiad z synem, za którego ja, w jej ocenie, uchodziłem, przy faktycznej zaledwie czteroletniej różnicy wieku. I tu Antoni bardzo się na gospodynię i na mnie obraził.
U niego rzadkość. Był uczulony na punkcie swojego nieco starego wyglądu.
Życie Antka nie rozpieszczało.
Jeszcze jako dziecko spotkał się z działaniem sowietów po ich wkroczeniu na Białostocczyznę.
Przeżył przechodzenie tych ziem z rąk sowieckich do niemieckich i znowu do sowieckich. Radośnie na pewno tych chwil nie wspominał, a mimo to nam przekazał te przeżycia w takiej oto anegdocie.
Sowieci chcąc uświadomić dzieci w poczuciu materializmu, zorganizowali w szkole taką oto dydaktyczną imprezę.
W holu szkoły, w suficie wycięli dziurę w formie koła. Dzieciom, zebranym, kazali deklamować w języku rosyjskim „Boh daj poroh” po czym w otworze pokazywała się dłoń w formie figi.
Następnie uczniowie na wydane polecenie deklamowali „sowiet daj konfiet” a z otworu leciały cukierki.
Przekaz niezwykle prosty i jasny. Nie wiadomo tylko czy propagandowo skuteczny.
Po skończeniu technikum, z nakazu pracy, Antoni jako młody chłopiec znalazł się w Koszalinie. Tu życie nie było, jak to ówcześnie na ziemiach zachodnich, ani łatwe, ani przyjemne, ani uporządkowane.
Po tych doświadczeniach był niezwykle zahartowany i pewnie dlatego zdołał przetrwać w niezwykłej kondycji takie przeciwności losu jak ciężka choroba żony i tragiczna śmierć syna.
Należałoby tu jeszcze wspomnieć o jego hobby, które stanowiły brydż, grzybobranie i skłonność do biesiadowania, o których trzeba przynajmniej napomknąć, choćby z racji towarzyszących im anegdotycznych zdarzeń.
Brydżystą był z powołania. W czasie jego aktywności zawodowej nie było chyba turnieju geodetów, w którym nie brałby udziału. Chyba, że przeszkodziła jego skłonność do biesiadowania, kontynuowana w czasie podróży na miejsce turnieju, kończąca się czasami wyjściem z pociągu na niewłaściwej stacji lub niedyspozycją.
Zbieranie grzybów uwielbiał, a żeby je realizować skutecznie namawiał na współudział kolegów posiadających samochody. Sam bywałem uczestnikiem wspólnego grzybobrania. Antoś ze znawstwem wybierał miejsca takie, gdzie właśnie rosły prawdziwki, a to rydze, zielonki lub podpieńki. Zawsze jakieś nietuzinkowe gatunki i zawsze był królem grzybobrania. Moje sukcesy mimo dobrego, dla Antosia miejsca były raczej umiarkowane.
Najczęściej jeździł jednak ze swoim przyjacielem z Ustki. Równie jak on zapalonym grzybiarzem, posiadaczem zdezelowanej warszawy. Był on nieco starszy, ( już emeryt) i skłonny był do nadmiernego spożywania napojów wyskokowych. Bywało, że jazda z nim, na grzyby, odbywała się w stanie nieco po spożyciu. Dawało to w leśnym, mało rozpoznawalnym środowisku zdarzenia anegdotyczne. W którąś sobotę pojechali obaj w znane w okolicy miejsce grzybowe i odważnie wjechali w jakieś leśne przecinki.
Wysiedli i nie zastanawiając się nad miejscem postoju czy sposobem powrotu, weszli w las. Grzybów było mnóstwo, więc zaaferowani spędzili kilka godzin na zbieraniu. Zgubili kontakt ze sobą, a tym bardziej z samochodem. Gdy zaczęło zmierzchać, nawoływaniem znaleźli drogę do siebie, ale określić swojego miejsca w stosunku do miejsca gdzie zostawili samochód nie byli w stanie.
Poszukiwania nie dały rezultatu i już prawie w ciemnościach spotkali grzybiarza, który o samochodzie nic nie wiedział, ale wskazał drogę do szosy.
Doszli zdenerwowani do szosy i rezygnując z dalszego szukania złapali jakiś jadący w kierunku Słupska samochód i autostopem wrócili, bez samochodu, do domów.
W niedzielę, angażując kolejnego kolegę z samochodem pojechali w miejsce, które wydawało im się najbardziej prawdopodobnym parkingiem ich zguby. W trójkę szukali kilka godzin i gdyby nie przypadkowy grzybiarz, z otwartą głową i lepszą orientacją przestrzenną, wróciliby znowu bez, dość drogiej i cennej jak na owe czasy, zguby.
Ten jednak szczęśliwie spotkał, opisany przez poszukiwaczy samochód i na dodatek zapamiętał do niego drogę. Widząc zaś w oczach poszukiwaczy brak zrozumienia dla prezentowanego opisu drogi, sam zaproponował, że ich tam zaprowadzi. Miejsce parkowania okazało się oddalone o kilka kilometrów od miejsca poszukiwań. Znaleziona zguba nie dość, że nie była zamknięta, to drzwi miała otwarte, a kluczyk tkwił w stacyjce.
Szczęśliwie zakończone grzybobranie stało się na wiele lat chętnie powtarzaną opowieścią.
Trzecie hobby Antosia to raczej pieśń dawnych czasów, kiedy na roboty jeździło się pociągami, a zmęczenie po pracy odreagowywano w knajpkach słupskich. Znaliśmy je tylko z jego barwnych opowiadań, w których występowały nieistniejące już a kiedyś popularne restauracje, takie jak „Piotruś” czy „Metro”. Wspomnienia te pełne były nieistniejących już smaków i koleżeńskiej atmosfery. W domyśle była też pochwała tych, na ogół mizernych, czasów ze względu na ówczesną pozycję społeczną i finansową geodety.
O swoje zdrowie Antoś nie dbał. Był zdrów — w swoim mniemaniu — jak ryba. Pierwszy raz poszedł do lekarza, by stwierdzić, że jest już za późno na podjęcie leczenia.
Nie zrujnowało mu życia ani palenie papierosów ani skłonność do trunków wyskokowych, ani troski życia codziennego. Do „rzucenia palenia” na zawsze zmusił go podstępny skorupiak. Obiecano mu wprawdzie doświadczalne leczenie nowoczesną metodą, ale stwierdzony stan, który nie gwarantował prowadzącym sukcesu wykluczył go z programu. Zabrano mu szansę dla dobra uczonych.
I tak zrobił nam Antoś niefart, po raz ostatni, rzucając palenie w niefortunnej chwili.
Lasy pełne grzybów, a on już tam nie pojedzie i o cudzesa też już nie poprosi.
Straciliśmy przyjaciela, kolegę, wspaniałego człowieka i cenionego fachowca. Członka stowarzyszenia, któremu poświęcił wiele chwil swojego życia, skarbnikując w Zarządzie Koła w Słupsku i zasiadając w różnych gremiach Zarządu Oddziału.
Straciliśmy pogodnego optymistę, którym pozostał do ostatnich chwil swojego z nami bytowania.
Słupsk 2015Wiewiórka-okienne przewidzenie
Kiedyś na ścianie domu u cioci
w zieleni krzewów wina
coś szukając łakoci,
ujrzałem, do okien się wspina.
Nagle zamarłem z wrażenia
to było dziwne zwierzę.
Duże, brązowe, niby z kamienia.
Dotąd oczom nie wierzę.
Taka duża wiewióra, ogon do samej głowy.
Stoi na tylnych łapach, oczy ma jak u sowy.
Trzyma orzech laskowy, ale wielkości kokosa.
To go przykłada do buzi, to obwąchując, do nosa.
Czy to niedźwiedzia skóra,
czy jednak wielka wiewióra.
Czy to jest przewidzenie?
Czy prawdziwe zdarzenie?
Ja sześciolatek mały,
stałem w oknie struchlały.
A to nie jest zmyślenie, dziecięce zwidy ino.
Fantazja w samotności, takie prywatne kino.
POSŁOWIE
Przed bardzo wielu laty takie miałem „widzenie” i marzyłem by je opisać.
Zamierzałem opowiedzieć to zdarzenie bardzo dawno temu, gdy mój wnuk, dziś liczący sobie lat dwadzieścia jeden, słuchał jeszcze bajek.
Pewnie, ponieważ miała to być dla niego przeznaczona bajka, zaczynałaby się jakoś tak jak większość bajek od słów:
Za górami, za lasami, w ciemnym lesie zdarzyło się coś dziwnego jak wieść gminna niesie…
Nie opisałem. Wnuk bajek już nie słucha, Ja mam lat prawie osiemdziesiąt a od tego zdarzenia minęło lat jakieś siedemdziesiąt. Jest ono prawdziwe, choć w swej treści bliższe dziecięcych wyobrażeń, aniżeli prawdy przyrodniczej, z której się wywodzi.
Nie wydarzyło się za górami za lasami, a w spokojnej śląskiej wiosce, raczej wśród kopalnianych szybów niż gór i lasów.
Miałem lat około dziesięciu. W domu byłem sam. Ojciec nie wrócił jeszcze z pracy, a mama z siostrą wyszły z domu w jakiejś sprawie, której nie zapamiętałem.
Z zakazem wychodzenia z domu poszukiwałem zajęcia do zabijania nudy.
Ponieważ w poleceniach mamy nie było nic o oknach, a widok z kuchennego okna był interesujący, stwierdziłem, że można w nim spędzić ciekawie jakiś czas.
Otworzyłem okno, na parapecie położyłem poduszkę, a pod nogami, przy ścianie krzesło, na którym można było klęczeć i półleżąc na poduszce, obserwować okolicę pachnącą letnimi zapachami przedwieczerza.
I tak to się zbajdurzyło.
Słupsk, styczeń2017Rok 1910.
W rodzinie Marii i Jana rodzi się piąte z kolei dziecko. Franciszek. Jak głosi historia rodzinna, rodzi się w Chorzowie, skąd pochodzi Jan. Dlaczego? Czy cała piątka tam się urodziła? Czy powodem było miejsce pracy Jana, o którą wtedy nie było łatwo? Czy może brakło w Ornontowicach domu do zamieszkania? Domu, którego jeszcze nie wybudowali? Tam pewnie mieszkali w „familokach”, które często kopalnie budowały dla robotników.
Są już na tym świecie Anna, Jorg, Józef i Truda. Anna, najstarsza, urodziła się w roku 1902. Ma już lat osiem. Truda, najmłodsza z czwórki, w roku 1907 i ma lat trzy. Nowo narodzony to Francek.
Czas spokoju, ale przedsmak gwałtownych zmian na tym skrawku ziemi. Jan ma lat 32 i jeszcze osiem lat życia przed sobą. Pracuje w jakiejś chorzowskiej kopalni. Maria lat 31. Rodzi dzieci. Już piąte. Wychowuje je i ciężko haruje, by te gęby wychować i wyżywić.
Kiedy się pobierali, on miał jakieś 24 lata, ona 23. Maria mieszkała wtedy w rodzinnym gospodarstwie tuż obok domu, który potem sobie wybudowali. Wybudowali własnymi rękami. Ściany z mieszaniny żużlu, gliny i wapna ubijanego wewnątrz szalunku z desek. Najtaniej jak się dało. Na polu, co stanowiło część tego gospodarstwa. Maria dostała go od rodziców jako wiano. Pole obejmowało powierzchnię trzech morgów. Prawie połowę stanowiły łąka i zabudowania, a reszta, do głównej drogi Ornontowic, grunty orne. Był to pewnie rok 1902. On był mieszczuchem. Pochodził z Królewskiej Huty, a po śmierci ojca, gdy matka wyszła ponownie za mąż, zamieszkał z nią w gospodarstwie ojczyma, w Krywałdzie. Była to wieś położona bliżej Ornontowic niż Królewska Huta. W ówczesnych warunkach dawało to możliwość poznania się tych dwojga i założenia rodziny. Zwyczajny los, lub zbieg okoliczności.
A może było inaczej? Maria urodzona w w rodzinie tradycyjnie wielodzietnej została wysłana na służbę do Chorzowa, by wspomóc rodziców w biedzie. Może Jan był synem gospodarzy, u których służyła?
Do I wojny urodzi jeszcze troje dzieci. Ale już z całą pewnością w Ornontowicach, w nowym domu. Agnieszkę w roku 1912, potem Augusta i najmłodszą Martę w 1914. W roku wybuchu wojny. Po jej zakończeniu zostaje z tą ósemką sama. Bez Jana, który po szczęśliwym powrocie z wojny, w 1918 roku, w tymże roku ginie w wypadku na kopalni. Stoi na drabinie wysoko pod stropem filara, gdy ze stropu wypada, poluzowany wybuchem strzelania, skamieniały fragment pnia karbońskiego drzewa. Uderza go w głowę. Z rozbitą czaszką ginie na miejscu.
Tymczasem życie Marii toczy się jeszcze spokojnie, w rytmie historii śląskiej wsi. Do pierwszej wojny światowej jeszcze lat cztery.
Polska, jeśli istnieje wtedy w świadomości Górnoślązaków, to pewnie jako mgliste wyobrażenie. Nie ma Polski na mapie Europy. Ornontowice z otoczeniem to Oberschlesien, Kreis Pless, w pruskim władaniu. Od lat siedmiuset poza Polską. Najpierw książęta piastowscy. Potem na zmianę: Królowie czescy, cesarze Austrii, Austro — Węgier, królowie Prus i cesarze niemieccy. Ostatnim był król Prus i cesarz II Rzeszy Niemieckiej Wilhelm II Hohenzollern. Zwany na Śląsku Wilusiem. Trochę z sympatii, z powodu upodobania zamku książąt Hochberg von Pless, jak zwano ówcześnie książąt Pszczyńskich, a trochę dla ośmieszenia jego abdykacji w roku 1918 i ucieczki do Holandii. Była ona uznawana przez podwładnych, również Ślązaków, za dezercję z pola bitwy wojny światowej, której według wielu znawców tematu, Wilhelm był głównym sprawcą. Ślązacy śpiewali też o nim ośmieszającą piosenkę.
Wiluś w Holandyji
Śledziami handluje
Widzis ty pieronie
Jak ci to pasuje!
Wiluś był tym cesarzem, który kształtował życie Górnoślązaków w okresie całego życia Jana i połowy życia Marii.
W roku 1914, jak wielu Ornontowian i wielu innych Ślązaków, Wiluś wcieli Jana do swojego wojska i powoła do oddania życia za nie swój heimat. Urzędnicy nie patrzą na wiek ( ma już 36 lat), na jego pracę na kopalni, ani na rodzinę, którą ma do wyżywienia.
Takie zwolnienia nie są dla Ślązaków. Świetnie nadają się na mięso armatnie. Zginęło w tej wojnie 69 mieszkańców Ornontowic. Ich nazwiska wyryto na brązowej tablicy zajmującej ścianę w przedsionku kościoła. Ku przestrodze potomnych? Ku chwale walczących za Wilusia? Nie wiadomo.
Maria już wtedy zostaje sama z czeredą ośmiorga dzieci, z których najmłodsze nie ma jeszcze roku i zaczyna raczkować a najstarsze lat około dziewięciu. Trzeba je wyżywić, ubrać, najstarsze wysłać do szkoły i przy tym opiekować się najmłodszymi.
Pewnie dostaje jakiś żołd. Ale samotne wychowanie dzieci ciężko ją doświadcza. Staje się twardą, a przy tym bardzo religijną Ślązaczką. Ciężary życia, jakie na nią spadają powodują, że wygląda znacznie starzej niż wynikałoby to z jej wieku. Postarzają ją jeszcze bardziej stroje, jakie nosi. Do końca życia ubiera się w tradycyjne wtedy, śląskie stroje, zwane chłopskimi. Długa ciemna spódnica, bluza z bufiastymi rękawami, zapinana pod szyję, na głowie szal lub pled w dni zimniejsze. Wszystko jednakowo ciemno bure. Widać to wszystko na zachowanej fotografii z 1914 roku. Na zdjęciu Maria już bez Jana, być może z matką i ósemką dzieci.
Przy tym jak wiele mieszkanek okolicy jest zabobonna. Mimo religijności wierzy w różne gusła, jak rzucanie uroku na ludzi i zwierzęta. Sama z powodu swojej zadziorności i nieustępliwości ukształtowanej przez los doświadcza posądzenia o rzucanie uroku, powodującego utratę mleka u krów sąsiadów, które przekraczały graniczny strumyk i zjadały trawę na jej łące.
Zaciętość rzekomo pokrzywdzonych była taka, że mogło dojść do samosądu. Maria mogła stracić życie. Tylko determinacji w walce o byt swojej rodziny zawdzięcza, że do tego nie doszło. Nawet ksiądz w kościele ostro interweniował.
Trafiliśmy do tej firmy z dwóch różnych przedsiębiorstw i nawet blisko współpracowaliśmy. Antoś był specjalistą do spraw kontroli jakości w prowadzonym przeze mnie dziale głównego specjalisty do spraw jakości, technologii i kosztorysowania robót.
Sam mieszkałem wtedy w Słupsku od lat pięciu ( z czego 2 na uchodźstwie z Dromexem w Libii ) i w tej dziedzinie byłem szczeniakiem w stosunku do Antka.
Antoś był zaś weteranem nie do pobicia i mało było osób, które w tym terenie dłużej „skoczybruzdowały”.
Od czasu poznania się z Antkiem, mimo wielu cech ciekawych i ważnych jakie niewątpliwie wyróżniały go w tym niebanalnym, geodezyjnym towarzystwie, zapamiętałem trzy, które czyniły z niego postać szczególnie interesującą.
Nieskończoną ilość razy przestawał palić, zastępując, na ten trudny czas, palenie własnych papierosów cudzesami.
Był dozgonnym zwolennikiem tworzenia prywatnych archiwów z tego co nazywamy zasobem geodezyjno — kartograficznym, nawet wtedy gdy pracował w Powiatowym Ośrodku Geodezyjno Kartograficznym. Był on z zasady już zobowiązany przepisami prawa do gromadzenia tychże i przestrzegania obowiązku przekazywania tam wszystkiego, co się jako geodeta tworzyło.
Miał nieprzeciętną pamięć zawodową, która tym się między innymi wyróżniała, że idąc w teren z Antosiem zbędne były opisy topograficzne osnowy i współrzędne punktów granicznych, które kiedyś sam zakładał, lub z których ongiś, kiedykolwiek korzystał. Po prostu podchodził do miejsca, które miał w wyobraźni, kopał nogą i szukany punkt sam się ukazywał.
Kiedyś pracowaliśmy w okresie niespodziewanie zlodowaciałym przy ul. Grottgera w Słupsku, w rejonie byłej fabryki butów Alki. Z nieba mżyło. Grunt był zamarznięty. Szukamy punktu osnowy przy pomocy jakiegoś nieudanego opisu topograficznego i się wnerwiamy. Antoś stwierdza autorytatywnie, że punkt winien być tu, gdzie właśnie kopie nogą. Tuż koło kałuży, na lodzie. Robi krok do tyłu i leży w wodzie. Wściekły klnie i otrząsa z siebie błoto, a tymczasem to o co się potknął, okazuje się być poszukiwanym poligonem.
Strasznie się obydwaj obśmialiśmy.
Antoś taki był i to była jego kolejna cecha. Poczucie humoru i umiejętność dworowania z samego siebie.
Dworował z siebie, mimo że był jedynym znanym mi geodetą szlachciurem i z tej przyczyny mógł mieć powody do niejakiego samouwielbienia. Wprawdzie ze szlachty zagrodowej był, ale zawsze.
Antoni Osmólski z Osmoli. To brzmi dumnie.
Z Osmoli na Podlasiu.
Ludzie tam rodzą się dobrzy, serdeczni i niezłośliwi. Taki mają charakter na ogół i na ogół są powszechnie lubiani.
Cały Antoś. Był lubiany przez kolegów po fachu, współpracowników i szefów. Ponadto znany i lubiany był wszędzie, tam, gdzie jego geodezyjna noga postała. W okolicznych wsiach, gdy tam się pojawialiśmy, z własną robotą, prywatnie, czy na kontroli robót kolegów, wszędzie witano go jak przyjaciela. Wylewnie, zawsze po imieniu i zawsze z poczęstunkiem. Kawą, domowym obiadem, nalewką. Widać, że ceniono go za fachowość, serdeczność i sposób odnoszenia się do otaczających ludzi.
Z takim zdarzeniem zetknęliśmy się we wsi koło Główczyc, gdzie dla jednej z gospodyń robiliśmy podział pod domek dla córki. Gospodyni witała Antosia jak starego znajomego. Opowiedziała historię rodziny i wszystkie troski codzienne. Potem zaprosiła na domowy obiad. Była to zupa z gęsi z ziemniakami, zupełnie mi nieznana i pyszny deser z domowych owoców.
Przed obiadem zdarzyło się małe qui pro quo. Gospodyni zawoła Antosia na obiad z synem, za którego ja, w jej ocenie, uchodziłem, przy faktycznej zaledwie czteroletniej różnicy wieku. I tu Antoni bardzo się na gospodynię i na mnie obraził.
U niego rzadkość. Był uczulony na punkcie swojego nieco starego wyglądu.
Życie Antka nie rozpieszczało.
Jeszcze jako dziecko spotkał się z działaniem sowietów po ich wkroczeniu na Białostocczyznę.
Przeżył przechodzenie tych ziem z rąk sowieckich do niemieckich i znowu do sowieckich. Radośnie na pewno tych chwil nie wspominał, a mimo to nam przekazał te przeżycia w takiej oto anegdocie.
Sowieci chcąc uświadomić dzieci w poczuciu materializmu, zorganizowali w szkole taką oto dydaktyczną imprezę.
W holu szkoły, w suficie wycięli dziurę w formie koła. Dzieciom, zebranym, kazali deklamować w języku rosyjskim „Boh daj poroh” po czym w otworze pokazywała się dłoń w formie figi.
Następnie uczniowie na wydane polecenie deklamowali „sowiet daj konfiet” a z otworu leciały cukierki.
Przekaz niezwykle prosty i jasny. Nie wiadomo tylko czy propagandowo skuteczny.
Po skończeniu technikum, z nakazu pracy, Antoni jako młody chłopiec znalazł się w Koszalinie. Tu życie nie było, jak to ówcześnie na ziemiach zachodnich, ani łatwe, ani przyjemne, ani uporządkowane.
Po tych doświadczeniach był niezwykle zahartowany i pewnie dlatego zdołał przetrwać w niezwykłej kondycji takie przeciwności losu jak ciężka choroba żony i tragiczna śmierć syna.
Należałoby tu jeszcze wspomnieć o jego hobby, które stanowiły brydż, grzybobranie i skłonność do biesiadowania, o których trzeba przynajmniej napomknąć, choćby z racji towarzyszących im anegdotycznych zdarzeń.
Brydżystą był z powołania. W czasie jego aktywności zawodowej nie było chyba turnieju geodetów, w którym nie brałby udziału. Chyba, że przeszkodziła jego skłonność do biesiadowania, kontynuowana w czasie podróży na miejsce turnieju, kończąca się czasami wyjściem z pociągu na niewłaściwej stacji lub niedyspozycją.
Zbieranie grzybów uwielbiał, a żeby je realizować skutecznie namawiał na współudział kolegów posiadających samochody. Sam bywałem uczestnikiem wspólnego grzybobrania. Antoś ze znawstwem wybierał miejsca takie, gdzie właśnie rosły prawdziwki, a to rydze, zielonki lub podpieńki. Zawsze jakieś nietuzinkowe gatunki i zawsze był królem grzybobrania. Moje sukcesy mimo dobrego, dla Antosia miejsca były raczej umiarkowane.
Najczęściej jeździł jednak ze swoim przyjacielem z Ustki. Równie jak on zapalonym grzybiarzem, posiadaczem zdezelowanej warszawy. Był on nieco starszy, ( już emeryt) i skłonny był do nadmiernego spożywania napojów wyskokowych. Bywało, że jazda z nim, na grzyby, odbywała się w stanie nieco po spożyciu. Dawało to w leśnym, mało rozpoznawalnym środowisku zdarzenia anegdotyczne. W którąś sobotę pojechali obaj w znane w okolicy miejsce grzybowe i odważnie wjechali w jakieś leśne przecinki.
Wysiedli i nie zastanawiając się nad miejscem postoju czy sposobem powrotu, weszli w las. Grzybów było mnóstwo, więc zaaferowani spędzili kilka godzin na zbieraniu. Zgubili kontakt ze sobą, a tym bardziej z samochodem. Gdy zaczęło zmierzchać, nawoływaniem znaleźli drogę do siebie, ale określić swojego miejsca w stosunku do miejsca gdzie zostawili samochód nie byli w stanie.
Poszukiwania nie dały rezultatu i już prawie w ciemnościach spotkali grzybiarza, który o samochodzie nic nie wiedział, ale wskazał drogę do szosy.
Doszli zdenerwowani do szosy i rezygnując z dalszego szukania złapali jakiś jadący w kierunku Słupska samochód i autostopem wrócili, bez samochodu, do domów.
W niedzielę, angażując kolejnego kolegę z samochodem pojechali w miejsce, które wydawało im się najbardziej prawdopodobnym parkingiem ich zguby. W trójkę szukali kilka godzin i gdyby nie przypadkowy grzybiarz, z otwartą głową i lepszą orientacją przestrzenną, wróciliby znowu bez, dość drogiej i cennej jak na owe czasy, zguby.
Ten jednak szczęśliwie spotkał, opisany przez poszukiwaczy samochód i na dodatek zapamiętał do niego drogę. Widząc zaś w oczach poszukiwaczy brak zrozumienia dla prezentowanego opisu drogi, sam zaproponował, że ich tam zaprowadzi. Miejsce parkowania okazało się oddalone o kilka kilometrów od miejsca poszukiwań. Znaleziona zguba nie dość, że nie była zamknięta, to drzwi miała otwarte, a kluczyk tkwił w stacyjce.
Szczęśliwie zakończone grzybobranie stało się na wiele lat chętnie powtarzaną opowieścią.
Trzecie hobby Antosia to raczej pieśń dawnych czasów, kiedy na roboty jeździło się pociągami, a zmęczenie po pracy odreagowywano w knajpkach słupskich. Znaliśmy je tylko z jego barwnych opowiadań, w których występowały nieistniejące już a kiedyś popularne restauracje, takie jak „Piotruś” czy „Metro”. Wspomnienia te pełne były nieistniejących już smaków i koleżeńskiej atmosfery. W domyśle była też pochwała tych, na ogół mizernych, czasów ze względu na ówczesną pozycję społeczną i finansową geodety.
O swoje zdrowie Antoś nie dbał. Był zdrów — w swoim mniemaniu — jak ryba. Pierwszy raz poszedł do lekarza, by stwierdzić, że jest już za późno na podjęcie leczenia.
Nie zrujnowało mu życia ani palenie papierosów ani skłonność do trunków wyskokowych, ani troski życia codziennego. Do „rzucenia palenia” na zawsze zmusił go podstępny skorupiak. Obiecano mu wprawdzie doświadczalne leczenie nowoczesną metodą, ale stwierdzony stan, który nie gwarantował prowadzącym sukcesu wykluczył go z programu. Zabrano mu szansę dla dobra uczonych.
I tak zrobił nam Antoś niefart, po raz ostatni, rzucając palenie w niefortunnej chwili.
Lasy pełne grzybów, a on już tam nie pojedzie i o cudzesa też już nie poprosi.
Straciliśmy przyjaciela, kolegę, wspaniałego człowieka i cenionego fachowca. Członka stowarzyszenia, któremu poświęcił wiele chwil swojego życia, skarbnikując w Zarządzie Koła w Słupsku i zasiadając w różnych gremiach Zarządu Oddziału.
Straciliśmy pogodnego optymistę, którym pozostał do ostatnich chwil swojego z nami bytowania.
Słupsk 2015Wiewiórka-okienne przewidzenie
Kiedyś na ścianie domu u cioci
w zieleni krzewów wina
coś szukając łakoci,
ujrzałem, do okien się wspina.
Nagle zamarłem z wrażenia
to było dziwne zwierzę.
Duże, brązowe, niby z kamienia.
Dotąd oczom nie wierzę.
Taka duża wiewióra, ogon do samej głowy.
Stoi na tylnych łapach, oczy ma jak u sowy.
Trzyma orzech laskowy, ale wielkości kokosa.
To go przykłada do buzi, to obwąchując, do nosa.
Czy to niedźwiedzia skóra,
czy jednak wielka wiewióra.
Czy to jest przewidzenie?
Czy prawdziwe zdarzenie?
Ja sześciolatek mały,
stałem w oknie struchlały.
A to nie jest zmyślenie, dziecięce zwidy ino.
Fantazja w samotności, takie prywatne kino.
POSŁOWIE
Przed bardzo wielu laty takie miałem „widzenie” i marzyłem by je opisać.
Zamierzałem opowiedzieć to zdarzenie bardzo dawno temu, gdy mój wnuk, dziś liczący sobie lat dwadzieścia jeden, słuchał jeszcze bajek.
Pewnie, ponieważ miała to być dla niego przeznaczona bajka, zaczynałaby się jakoś tak jak większość bajek od słów:
Za górami, za lasami, w ciemnym lesie zdarzyło się coś dziwnego jak wieść gminna niesie…
Nie opisałem. Wnuk bajek już nie słucha, Ja mam lat prawie osiemdziesiąt a od tego zdarzenia minęło lat jakieś siedemdziesiąt. Jest ono prawdziwe, choć w swej treści bliższe dziecięcych wyobrażeń, aniżeli prawdy przyrodniczej, z której się wywodzi.
Nie wydarzyło się za górami za lasami, a w spokojnej śląskiej wiosce, raczej wśród kopalnianych szybów niż gór i lasów.
Miałem lat około dziesięciu. W domu byłem sam. Ojciec nie wrócił jeszcze z pracy, a mama z siostrą wyszły z domu w jakiejś sprawie, której nie zapamiętałem.
Z zakazem wychodzenia z domu poszukiwałem zajęcia do zabijania nudy.
Ponieważ w poleceniach mamy nie było nic o oknach, a widok z kuchennego okna był interesujący, stwierdziłem, że można w nim spędzić ciekawie jakiś czas.
Otworzyłem okno, na parapecie położyłem poduszkę, a pod nogami, przy ścianie krzesło, na którym można było klęczeć i półleżąc na poduszce, obserwować okolicę pachnącą letnimi zapachami przedwieczerza.
I tak to się zbajdurzyło.
Słupsk, styczeń2017Rok 1910.
W rodzinie Marii i Jana rodzi się piąte z kolei dziecko. Franciszek. Jak głosi historia rodzinna, rodzi się w Chorzowie, skąd pochodzi Jan. Dlaczego? Czy cała piątka tam się urodziła? Czy powodem było miejsce pracy Jana, o którą wtedy nie było łatwo? Czy może brakło w Ornontowicach domu do zamieszkania? Domu, którego jeszcze nie wybudowali? Tam pewnie mieszkali w „familokach”, które często kopalnie budowały dla robotników.
Są już na tym świecie Anna, Jorg, Józef i Truda. Anna, najstarsza, urodziła się w roku 1902. Ma już lat osiem. Truda, najmłodsza z czwórki, w roku 1907 i ma lat trzy. Nowo narodzony to Francek.
Czas spokoju, ale przedsmak gwałtownych zmian na tym skrawku ziemi. Jan ma lat 32 i jeszcze osiem lat życia przed sobą. Pracuje w jakiejś chorzowskiej kopalni. Maria lat 31. Rodzi dzieci. Już piąte. Wychowuje je i ciężko haruje, by te gęby wychować i wyżywić.
Kiedy się pobierali, on miał jakieś 24 lata, ona 23. Maria mieszkała wtedy w rodzinnym gospodarstwie tuż obok domu, który potem sobie wybudowali. Wybudowali własnymi rękami. Ściany z mieszaniny żużlu, gliny i wapna ubijanego wewnątrz szalunku z desek. Najtaniej jak się dało. Na polu, co stanowiło część tego gospodarstwa. Maria dostała go od rodziców jako wiano. Pole obejmowało powierzchnię trzech morgów. Prawie połowę stanowiły łąka i zabudowania, a reszta, do głównej drogi Ornontowic, grunty orne. Był to pewnie rok 1902. On był mieszczuchem. Pochodził z Królewskiej Huty, a po śmierci ojca, gdy matka wyszła ponownie za mąż, zamieszkał z nią w gospodarstwie ojczyma, w Krywałdzie. Była to wieś położona bliżej Ornontowic niż Królewska Huta. W ówczesnych warunkach dawało to możliwość poznania się tych dwojga i założenia rodziny. Zwyczajny los, lub zbieg okoliczności.
A może było inaczej? Maria urodzona w w rodzinie tradycyjnie wielodzietnej została wysłana na służbę do Chorzowa, by wspomóc rodziców w biedzie. Może Jan był synem gospodarzy, u których służyła?
Do I wojny urodzi jeszcze troje dzieci. Ale już z całą pewnością w Ornontowicach, w nowym domu. Agnieszkę w roku 1912, potem Augusta i najmłodszą Martę w 1914. W roku wybuchu wojny. Po jej zakończeniu zostaje z tą ósemką sama. Bez Jana, który po szczęśliwym powrocie z wojny, w 1918 roku, w tymże roku ginie w wypadku na kopalni. Stoi na drabinie wysoko pod stropem filara, gdy ze stropu wypada, poluzowany wybuchem strzelania, skamieniały fragment pnia karbońskiego drzewa. Uderza go w głowę. Z rozbitą czaszką ginie na miejscu.
Tymczasem życie Marii toczy się jeszcze spokojnie, w rytmie historii śląskiej wsi. Do pierwszej wojny światowej jeszcze lat cztery.
Polska, jeśli istnieje wtedy w świadomości Górnoślązaków, to pewnie jako mgliste wyobrażenie. Nie ma Polski na mapie Europy. Ornontowice z otoczeniem to Oberschlesien, Kreis Pless, w pruskim władaniu. Od lat siedmiuset poza Polską. Najpierw książęta piastowscy. Potem na zmianę: Królowie czescy, cesarze Austrii, Austro — Węgier, królowie Prus i cesarze niemieccy. Ostatnim był król Prus i cesarz II Rzeszy Niemieckiej Wilhelm II Hohenzollern. Zwany na Śląsku Wilusiem. Trochę z sympatii, z powodu upodobania zamku książąt Hochberg von Pless, jak zwano ówcześnie książąt Pszczyńskich, a trochę dla ośmieszenia jego abdykacji w roku 1918 i ucieczki do Holandii. Była ona uznawana przez podwładnych, również Ślązaków, za dezercję z pola bitwy wojny światowej, której według wielu znawców tematu, Wilhelm był głównym sprawcą. Ślązacy śpiewali też o nim ośmieszającą piosenkę.
Wiluś w Holandyji
Śledziami handluje
Widzis ty pieronie
Jak ci to pasuje!
Wiluś był tym cesarzem, który kształtował życie Górnoślązaków w okresie całego życia Jana i połowy życia Marii.
W roku 1914, jak wielu Ornontowian i wielu innych Ślązaków, Wiluś wcieli Jana do swojego wojska i powoła do oddania życia za nie swój heimat. Urzędnicy nie patrzą na wiek ( ma już 36 lat), na jego pracę na kopalni, ani na rodzinę, którą ma do wyżywienia.
Takie zwolnienia nie są dla Ślązaków. Świetnie nadają się na mięso armatnie. Zginęło w tej wojnie 69 mieszkańców Ornontowic. Ich nazwiska wyryto na brązowej tablicy zajmującej ścianę w przedsionku kościoła. Ku przestrodze potomnych? Ku chwale walczących za Wilusia? Nie wiadomo.
Maria już wtedy zostaje sama z czeredą ośmiorga dzieci, z których najmłodsze nie ma jeszcze roku i zaczyna raczkować a najstarsze lat około dziewięciu. Trzeba je wyżywić, ubrać, najstarsze wysłać do szkoły i przy tym opiekować się najmłodszymi.
Pewnie dostaje jakiś żołd. Ale samotne wychowanie dzieci ciężko ją doświadcza. Staje się twardą, a przy tym bardzo religijną Ślązaczką. Ciężary życia, jakie na nią spadają powodują, że wygląda znacznie starzej niż wynikałoby to z jej wieku. Postarzają ją jeszcze bardziej stroje, jakie nosi. Do końca życia ubiera się w tradycyjne wtedy, śląskie stroje, zwane chłopskimi. Długa ciemna spódnica, bluza z bufiastymi rękawami, zapinana pod szyję, na głowie szal lub pled w dni zimniejsze. Wszystko jednakowo ciemno bure. Widać to wszystko na zachowanej fotografii z 1914 roku. Na zdjęciu Maria już bez Jana, być może z matką i ósemką dzieci.
Przy tym jak wiele mieszkanek okolicy jest zabobonna. Mimo religijności wierzy w różne gusła, jak rzucanie uroku na ludzi i zwierzęta. Sama z powodu swojej zadziorności i nieustępliwości ukształtowanej przez los doświadcza posądzenia o rzucanie uroku, powodującego utratę mleka u krów sąsiadów, które przekraczały graniczny strumyk i zjadały trawę na jej łące.
Zaciętość rzekomo pokrzywdzonych była taka, że mogło dojść do samosądu. Maria mogła stracić życie. Tylko determinacji w walce o byt swojej rodziny zawdzięcza, że do tego nie doszło. Nawet ksiądz w kościele ostro interweniował.
więcej..