- promocja
Zbłąkany syn - ebook
Zbłąkany syn - ebook
To miał być koniec opowieści.
Simon Snow zrobił wszystko, co powinien. Pokonał złoczyńcę. Wygrał wojnę. A nawet się zakochał… W tym miejscu powinien nastąpić happy end, prawda? Coś w stylu „I żyli długo i szczęśliwie…”.
Dlaczego więc Simon Snow popadł w apatię i nie może zejść z kanapy? Zdaniem najlepszego przyjaciela potrzebuje zmiany. Nowych bodźców, które sprawią, że ujrzy siebie w innym świetle i odzyska chęć do życia.
Przyjaciele ze szkoły dla czarodziejów wpadają na genialny pomysł: wyjazd do Ameryki jest tym, czego potrzeba Simonowi. Przy okazji odwiedzą starą znajomą.
Zabytkowym kabrioletem jeżdżą po zachodnich stanach w poszukiwaniu przygód. Oczywiście dopadają ich też kłopoty – smoki, wampiry, śmiercionośne indywidua… Stawiają im czoła, ale w pewnym momencie się gubią. Gubią się tak bardzo, że zaczynają się zastanawiać, czy kiedykolwiek w ogóle wiedzieli, dokąd zmierzają…
(Kontynuacja Nie poddawaj się)
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-4761-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Simon Snow zrobił, co musiał.
Zrobił to, co wszyscy przewidywali, że zrobi. Odnalazł łotra – a właściwie dwóch – i skończył z nimi.
Nie sądził, że to przeżyje. I nie przeżył.
Kiedyś Baz powiedział mu, że wszystko jest opowieścią, a on jest bohaterem. Tańczyli wtedy. Dotykali się. Baz patrzył na Simona, jakby odtąd wszystko było dla nich możliwe; jakby miłość musiała przyjść.
Wszystko rzeczywiście było opowieścią, a Simon był jej bohaterem. Uratował sytuację. W tym miejscu opowieści się kończą. Ich bohaterowie spoglądają w przyszłość, by „żyć długo i szczęśliwie”.
Oto co następuje, kiedy zostajesz po opadnięciu kurtyny. Kiedy twój czas minął. Kiedy zrobiłeś to, co było ci przeznaczone.
W teatrze gasną światła, na pustych stronicach nie ma już słów.
Wszystko jest opowieścią i historia Simona Snowa dobiegła końca.1
BAZ
Simon Snow leży na kanapie.
Ostatnio Simon Snow prawie zawsze leży na kanapie. Z czerwonymi skrzydłami wetkniętymi pod plecy jak poduszka i puszką taniego cydru w dłoni.
Kiedyś tak trzymał miecz. Jakby był przyrośnięty do jego dłoni.
W Londynie nareszcie jest lato. Uczyłem się cały dzień. Do egzaminów w przyszłym tygodniu. Bunce i ja siedzimy zakopani w książkach. Oboje udajemy, że Snow też uczy się do egzaminów. Założę się, że od tygodni nie był na uniwerku. Nie wstaje z kanapy, póki nie musi pójść do sklepiku na rogu po chipsy i cydr. Obwiązuje ogon wokół pasa i chowa skrzydła pod ohydnym jasnobrązowym płaszczem przeciwdeszczowym. Wygląda jak Quasimodo. Albo ekshibicjonista. Jak troje dzieciaków schowanych pod trenczem, udających jednego onanistę.
Ostatni raz widziałem Snowa bez skrzydeł i ogona, kiedy Bunce wróciła z wykładu. Bez zastanowienia rzuciła w jego stronę zaklęcie, a on się wściekł. „Do jasnej cholery, Penny, sam ci powiem, kiedy będę potrzebował twojej magii!”
Jej magii.
Mojej magii.
Nie tak dawno cała magia była jego.
Przecież to on był Wybrańcem. Wyjątkowym. Najmagiczniejszym.
Bunce i ja nigdy nie zostawiamy go samego. Studiujemy. Chodzimy na zajęcia. (Tym się teraz zajmujemy. Tym się staliśmy). Ale jedno z nas zawsze przy nim jest. Robimy herbatę, której Snow nie wypije, częstujemy warzywami, których nie zje, zadajemy pytania, na które nie odpowiada…
Myślę, że nie może znieść naszego widoku. Mojego widoku.
Może powinienem zrozumieć tę aluzję…
Simon Snow nigdy nie znosił mojego widoku. Poza kilkoma drobnymi słodko-gorzkimi wyjątkami. W pewnym sensie mina, jaką robi, gdy wchodzę do pokoju (jakby właśnie nawiedziło go jakieś upiorne wspomnienie), jest jedyną rzeczą, która wydaje się nadal znajoma.
Kochałem go w najgorszych chwilach. Kochałem go beznadziejnie…
Czy można mieć mniej nadziei?
– Chyba pójdę po curry – mówię. – Przynieść ci coś?
Nie odwraca wzroku od telewizora.
Próbuję znowu.
– Chcesz coś, Snow?
Miesiąc temu podszedłbym do kanapy i dotknąłbym jego ramienia. Trzy miesiące temu pocałowałbym go w policzek. We wrześniu, kiedy wprowadził się z Bunce do tego mieszkania, musiałbym oderwać wargi od jego warg, by zadać mu pytanie, a on nie pozwoliłby mi dokończyć.
Teraz kręci głową bez słowa.3
PENELOPE
Tak, przyznaję, że sprawy nie szły najlepiej. I osobą, która powinna to zauważyć, byłam ja.
Simon? On niczego nie widzi! Jest zaskoczony, gdy nadchodzą wtorki!
Baz? Przez cały rok skupiał uwagę wyłącznie na Simonie. Baz widzi tylko to, co mu serce podpowiada.
To powinnam być ja.
Wtedy jednak nie posiadałam się ze szczęścia, że przetrwałam to wszystko. Szarobur został pokonany, Mag się ujawnił, większość z nas przeżyła i może o tym rozmawiać… Simon wyszedł z tego w jednym kawałku. Wprawdzie z nadprogramowymi częściami ciała, ale cały i zdrowy. Z widokami na przyszłość!
Simon Snow, któremu nie zagraża już niebezpieczeństwo, to spełnienie moich najbardziej żarliwych modlitw.
Chciałam się tym cieszyć.
Chciałam dostać mieszkanie i pójść na uniwersytet. W końcu pobyć normalną nastolatką, zanim nastoletnie lata miną bezpowrotnie. Nie zdecydowałam się na żaden radykalny krok. Nie śmignęłam do Kalifornii i nie porzuciłam swojej magicznej różdżki. Chciałam się wreszcie zrelaksować.
Nauczyłam się, że relaks to najbardziej podstępna monotonia.
W zeszłym roku przeprowadziliśmy się do Londynu i zaczęliśmy studia na uniwerku, zupełnie jakby nasz świat nie zatrząsł się w posadach i nie stanął na głowie. Jakby życie Simona nie zostało wywrócone do góry nogami.
Zabił Maga. Tego, którego traktował jak ojca. To był wypadek, ale mimo wszystko Mag nie żył.
Mag zabił Ebb, która była dla Simona kimś w rodzaju zdziwaczałej ciotki. Kochała go. Traktowała Simona jak jedną ze swoich małych kózek.
Wiedziałam, że Simon cierpi, myślałam jednak, że zwycięstwo mu to wynagrodzi. Myślałam, że zwycięstwo wystarczy. Że ulga zapełni pustkę.
Baz chyba wierzył, że zrobi to miłość…
To naprawdę cud, że w końcu się zeszli. (Kochankowie urodzeni pod nieszczęśliwą gwiazdą. Z lędźwi dwóch wrogów zrodziło się życie pary kochanków, przez gwiazdy przeklętych^(). I tyle).
Uznanie, że to koniec, było jednak błędem. Końca nie ma. Złe rzeczy się dzieją, potem mijają, ale sieją w ludziach zamęt.
Wiem doskonale, że wyjazd na wakacje nie naprawi wszystkiego w magiczny sposób. (Gdyby był jakiś sposób magicznej naprawy tej sytuacji, przysięgam na Stevie Nicks, że do tej pory już bym go znalazła). Ale zmiana otoczenia może wyjść nam wszystkim na dobre.
Może dobrze Simonowi zrobi spojrzenie na siebie w nowym kontekście. W Ameryce nie czekają na niego złe wspomnienia. Miłe też nie, ale cokolwiek skłoni go do zejścia z kanapy, będzie zwycięstwem.4
AGATHA
Nigdy nie oddzwoniłam do Penelope.
Kto w ogóle dzwoni do ludzi? Kto zostawia wiadomości głosowe?
Jest ktoś taki. Penelope Bunce.
Powiedziałam jej, żeby napisała do mnie esemesa jak normalny człowiek. (Wysłałam esemesa, żeby jej to powiedzieć).
Odpowiedziała: Ale ty nie odpisujesz na moje wiadomości!
Tak, ale je czytam, Penny. Kiedy zostawiasz wiadomość głosową, ciarki chodzą mi po plecach.
W takim razie oświeć mnie, co zrobić, żebyś mi odpowiedziała, Agatho.
Na tego esemesa już nie odpisałam.
Nic, co powiem, jej nie zadowoli.
Poza tym zostawiłam ten świat za sobą! Z Penelope włącznie!
Nie można opuścić Świata Magów i pozostawać w kontakcie z Penelope Bunce. Ona jest najmagiczniejszym magiem z nich wszystkich. Żyje i oddycha magią. Nie można nawet zjeść grzanki bez magicznej ingerencji Penelope w stopienie masła.
Kiedyś wyłączyłam telefon, żeby od niej odpocząć, a mimo to zasygnalizował nadejście jej esemesa.
Napisałam: Skończ z magicznymi wiadomościami!
Odpisała: Agatho, przyjeżdżasz do domu na Boże Narodzenie?
Nie odpowiedziałam. I nie pojechałam do domu.
Myślę, że rodzice poczuli ulgę.
Świat Magów pogrążył się w chaosie, gdy Simon zabił Maga. (Albo kiedy zrobiła to Penelope. Albo Baz. Nadal nie wiem, jak to było).
Sama omal wtedy nie zginęłam. I to nie pierwszy raz. Myślę, że moi rodzice czują się częściowo odpowiedzialni (powinni poczuwać się do odpowiedzialności) za to, że zaprosili Simona „Wybrańca” Snowa do naszego życia.
Czy moje życie wyglądałoby inaczej, gdybym nie dorastała z Simonem jak z bratem? Gdybym nie stała się jego dziewczyną na pokaz?
Pewnie i tak skończyłabym w Watford, ucząc się magicznych sztuczek. Ale nie pozostawałabym w strefie zero rok za rokiem.
Kiedy wracasz do domu? – pisze Penelope.
Kusi mnie, żeby odpowiedzieć: Nie wracam. A tak w ogóle, co ci do tego?
Nigdy nie byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Zawsze byłam zbyt wytworna dla Penny – zbyt płytkiej, zbyt lekkomyślnej. Teraz chce mojej obecności w swoim życiu, ponieważ zawsze w nim byłam, a ona trzyma się przeszłości równie rozpaczliwie, jak ja próbuję od niej uciec.
Byłam tam, zanim wszystko się rozpadło.
Ale mój powrót do domu niczego nie naprawi.
– Nie wierzę, że to pijesz – mówi Ginger.
Siadłyśmy, by zjeść lunch, a ja zamówiłam jedyną czarną herbatę w menu.
– Sama w to nie wierzę – mówię. – Earl grey z wanilią i miętą. Mój ojciec byłby zbulwersowany.
– Stymulanty – mówi Ginger i potrząsa głową.
Dodałam do herbaty odtłuszczone mleko. Tutaj pełnotłustego nie podają.
– I jeszcze nabiał – jęczy Ginger.
Ona pije tylko sok z buraka. Sok wygląda jak krew, cuchnie, a czasem, jak teraz, zostawia nad jej górną wargą jasnoczerwony ślad przypominający wąsy.
– Wyglądasz jak wampir – mówię, chociaż w niczym nie przypomina jedynego wampira, jakiego spotkałam. Ginger ma kręcone brązowe włosy i piegowatą brązową skórę. Jej mama jest pół Tajką, pół Brazylijką, a tata pochodzi z Barbadosu. Ginger ma najbardziej błyszczące oczy i najbardziej różowe policzki, jakie w życiu widziałam. Może to efekt soku z buraków.
– Czuję się pobudzona – odpowiada Ginger, rozczapierzając palce.
– Jak pobudzona?
– W osiemdziesięciu procentach. Co najmniej. A ty?
– Utrzymuję się na poziomie piętnastu procent – odpowiadam. Kelnerka stawia na stoliku miseczkę z quinoą dla Ginger, a dla mnie talerzyk z tostem z awokado.
– Agatho, zawsze mówisz: piętnaście procent. Wdrażamy ten program od trzech miesięcy. Do tej pory powinnaś mieć przynajmniej szesnaście procent pobudzenia.
Nie czuję różnicy.
– Może niektórzy rodzą się bierni.
Ginger cmoka z niezadowoleniem.
– Nie mów tak! Nigdy nie zaprzyjaźniłabym się z kimś biernym.
Uśmiecham się do niej. Prawdę powiedziawszy, w chwili spotkania obie czułyśmy się raczej bierne. Myślę, że dlatego się zaprzyjaźniłyśmy. Poruszałyśmy się po tej samej scenie, dryfowałyśmy na jej obrzeżach. Na przyjęciach lądowałam z nią w kuchni, a na pokazach fajerwerków na plaży siadałam tam, gdzie było ciemno.
San Diego było dla mnie lepsze niż Szkoła Czarodziejów w Watford. Nie tęsknię za różdżką. Nie tęsknię za wojną. Nie tęsknię za codziennym udawaniem, że zależy mi na byciu dobrym magiem.
Jednak nigdy nie będę stąd.
Nie jestem jak moi koledzy i koleżanki ze studiów. Albo moi sąsiedzi. Albo ludzie, których spotykam na przyjęciach. Zawsze miałam Normalnych przyjaciół, ale nigdy nie przywiązywałam wagi do szczegółów, decydujących o normalności ludzi.
Dopiero po przyjeździe tutaj uświadomiłam sobie, że nie umiem wiązać butów. Nigdy się tego nie uczyłam! Używałam zaklęcia robiącego to za mnie. Czego teraz nie mogę robić, ponieważ różdżkę zostawiłam w domu.
Nie przeszkadza mi to – po prostu raz zawiązanych sznurowadeł nie rozwiązuję albo noszę sandały – ale jest mnóstwo takich rzeczy. Muszę uważać na to, co mówię głośno. Do nieznajomych. Do przyjaciół. Bardzo łatwo chlapnąć coś dziwacznego albo głupawego. (Na szczęście uchodzi mi to na sucho jako rodowitej Brytyjce).
Ginger nie przejmuje się, kiedy dziwnie gadam. Może dlatego, że ona sama ciągle mówi coś dziwnego. Fascynuje się neurologicznym sprzężeniem zwrotnym, stawianiem baniek, emocjonalną akupresurą. Wierzy i praktykuje zdecydowanie ponad kalifornijską miarę.
– Nie bardzo tu pasuję – powiedziała mi pewnego wieczoru. Siedziałyśmy na piasku z palcami stóp otulonymi morską pianą. Znowu na obrzeżach przyjęcia. Ginger miała na sobie brzoskwiniowy bezrękawnik. Trzymała w ręce czerwony plastikowy kubek. – Ale nigdzie indziej nie będę lepiej pasować.
Zupełnie jakby przejrzała mnie na wylot i wyraziła to w moim imieniu. Mogłam ją pocałować. (Czasem nadal żałuję, że tego chciałam). (Poznałabym odpowiedź na pytanie o siebie. Wtedy mogłabym powiedzieć: O, właśnie taka jestem. Dlatego byłam taka zdezorientowana).
– Ja też – powiedziałam.
Następnym razem Ginger i ja opuściłyśmy imprezę i poszłyśmy na tacos.
A jeszcze później darowałyśmy sobie imprezę w ogóle i od razu poszłyśmy na tacos.
Nadal czułyśmy się dziwne i zagubione, ale razem było nam raźniej.
Dobrze zagubić się z przyjaciółką.
Telefon Ginger daje sygnał, co mi przypomina, że ona nie jest już zagubiona.
Odczytuje esemesa i uśmiecha się szeroko. To oznacza wiadomość od Josha. Zaczyna mu odpisywać. Ja jem grzankę z awokado.
Mój telefon wibruje. Wyjmuję go z torby, spoglądam na wyświetlacz i jęczę. Penny w końcu znalazła sposób, by zmusić mnie do odpowiedzi.
Agatho! Przyjeżdżamy do ciebie! Na wakacje!
Co?! – odpisuję. – Kiedy? – A potem dodaję to, od czego powinnam zacząć: – NIE!
Za 2 tygodnie! – odpowiada Penny. – TAK!
Penelope, nie. Nie będzie mnie w domu. – To prawda. Jedziemy z Ginger na Burning
Lad Festival.
Kłamiesz – pisze Penny.
– Ahhh – mówi Ginger, co przechodzi w: – Ahhh-gatho!
Odrywam wzrok od telefonu. Ginger potrząsa swoim, jakby trzymała w ręce szczęśliwy los na loterię.
– Co?
– Josh załatwił nam odosobnienie z NowNext!
– Ginger, nieee…
– Powiedział, że pokryje koszty pokoju i całej reszty.
Josh ma trzydzieści dwa lata. Wymyślił coś, co pozwala używać telefonu jako termometru. Albo był członkiem zespołu, który to wymyślił. Nieważne. On zawsze coś funduje. Pokój, obiad, koncert. Ginger nie może się do tego przyzwyczaić.
– Ginger, przecież wtedy jedziemy na Burning Lad!
– Pojedziemy w przyszłym roku. Pustynia nie ucieknie. Ciągle tam będzie.
– A Josh nie?
Ginger marszczy czoło.
– Wiesz, że to ekskluzywne wydarzenie.
Mieszam herbatę.
– Niezupełnie…
– Tylko wybrani uczestnicy mogą przywieźć gości. Właściwie tylko jednego gościa. Ubłagałam Josha, żeby ciebie też wprowadził.
– Ginger…
– Agatho… – Ginger milknie, by zagryźć dolną wargę i unieść nos, jakby szykowała się do wygłoszenia jakiejś ważnej deklaracji. – Myślę, że wejdę na wyższy poziom. Na tym spotkaniu. Naprawdę zależy mi, żeby tam być.
Na Crowleya, to oczywiste. Wejść na wyższy poziom. Josh i jego kumple mają obsesję na punkcie „wchodzenia na wyższy poziom” i „maksymalizacji potencjału”. Jeśli zaproponujecie brunch, oni zawołają: „Lepiej zmieńmy świat!”.
„Zdobądźmy ten szczyt! Zdobądźmy VIP-owskie miejsca na koncert U2!”
NowNext to ich klub towarzyski. Coś jak Strażnicy Wagi dla zamożnych. Organizują spotkania i po kolei deklarują, jacy są „zaktywowani”. Byłam na kilku takich spotkaniach z Ginger. Nuda. (Chociaż przekąski pycha). Na końcu każdego spotkania pełnoprawni członkowie idą do innego pokoju, gdzie ściskają sobie dłonie albo licho wie co.
Ginger ciągle nie dowierza, że tak jej się poszczęściło z Joshem. Odniósł sukces, jest ambitny, pasuje do niej.
(„Mój ostatni chłopak był baristą, Agatho!” „Też jesteś baristką, Ginger. Tak się poznaliście”).
Ginger nie wie, co Josh w niej widzi. Obawiam się, że w niej nic nie widzi. Że widzi tylko to, co widać. Że Ginger jest młoda. I piękna. Że wygląda dobrze u jego boku.
Ale co ja tam wiem? Może akurat pasują do siebie. Chyba lubią rozmawiać o fitoskładnikach. I takich rzeczach jak opukiwanie meridianów. Poza tym Ginger wygląda w tych dniach na zaktywowaną w osiemdziesięciu procentach.
Nie sądzę, żebym ja kiedykolwiek weszła na wyższy poziom.
Ale jeśli Ginger tego chce, to mogę z nią iść. Jest najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miałam. I będzie moją przyjaciółką, nawet jeśli mój poziom aktywacji wyniesie tylko piętnaście procent (i mniej niż piętnaście procent magii). Wzdycham.
– Dobrze. Pójdę.
Ginger piszczy z radości.
– Super! Będzie świetnie!
Moja komórka znowu wibruje. Spoglądam na wyświetlacz. Namolna Penelope.
Zadzwonię do ciebie. Omówimy szczegóły.
Nie odpowiadam. Wsuwam telefon do torby.5
BAZ
Spotykamy się na lotnisku. Snow już czeka. W pierwszej chwili go nie poznaję. A raczej poznaję go z innych czasów. Ma na sobie dżinsy i starą bluzę Agathy z logo drużyny lacrosse z Watford. (Muszę niby przypadkiem zostawić u niego w mieszkaniu jedną z moich futbolowych koszulek; Snow nosi wszystko, co znajduje na podłodze). Bluza jest zsunięta na plecy z powodu jego skrzydeł, ale tam nic nie ma. Naprawdę nic. Inne zaklęcia tylko pozwalają na ich ukrycie, chociaż ciągle można zobaczyć połysk lub cień. Dzisiaj nie ma absolutnie nic. Wyciągam rękę, by dotknąć przestrzeni między łopatkami, ale Snow obraca się w moją stronę.
– Cześć – mówi, zobaczywszy mnie. Nerwowym gestem bawi się kosmykiem włosów.
Nie zdążyłem cofnąć ręki, więc klepię go po ramieniu.
– Cześć.
– Penny nas odprawia, czy co tam trzeba zrobić. Nie miałem paszportu. – Przysuwa się do mnie i zniża głos do szeptu: – Ukradła komuś paszport i go zaczarowała.
Tak jakby Bunce już nie była w tarapatach. Wszyscy wiemy, że przy kupnie biletów lotniczych posłużyła się magią. To jedyna zasada Świata Magów, jakiej się trzymamy: żadnych magicznych fałszerstw. W światowej ekonomii zapanowałby chaos, gdybyśmy używali magii dla pieniędzy. Każdy czasem nagina zasady, ale matka Bunce jest członkinią Kowenu.
– Mam nadzieję, że ona wie, że jej matka z radością odda ją w ręce autorytetów.
Snow się niepokoi.
– Myślisz, że nas złapią? Cały ten wyjazd jest głupi.
– Nie. – Ciągle trzymam rękę na jego ramieniu, więc ściskam je mocniej. – Nie. Wszystko będzie dobrze. Jeśli ktoś spojrzy podejrzliwie, odwrócę jego uwagę przemianą w wampira.
Snow nie próbuje odsunąć się ode mnie. Może dlatego, że wyrwany ze strefy komfortu traci pole do praktykowania najgorszych nawyków. Bunce mogła mieć dobry pomysł z tą zmianą otoczenia…
– A skoro o tym mowa – mówi Simon – to przetrzymasz lot?
– Pytasz, czy poczuję żądzę krwi gdzieś nad Atlantykiem?
Wzrusza ramionami.
– Nic mi nie będzie, Snow. To tylko osiem godzin. Jakoś wytrzymuję dzień za dniem bez masakrowania ludzi. Dla ścisłości, wytrzymuję od piętnastu lat. Ani jednej ofiary wampirycznych działań.
– A co będzie, kiedy dotrzemy na miejsce?
– Spokojnie. Słyszałem, że Ameryka zmaga się z plagą szczurów. I innych zwierząt. Niedźwiedzi grizzly, rasowych psów wystawowych.
Uśmiecha się na tę uwagę, mnie zaś tak cieszy ten widok, że obejmuję go ramieniem i mam ochotę przytulić. W kolejce niedaleko nas stoi kobieta, która okazuje swoje niezadowolenie miną mówiącą: darujcie sobie te gejowskie demonstracje, ale mam to gdzieś. Miłe chwile z Simonem zdarzają się ostatnio zbyt rzadko.
Simon się przejmuje. Dostrzega kobietę, pochyla się i zaczyna grzebać w torbie. Tej samej, którą nosił w Watford. Kiedy się podnosi, odsuwa się ode mnie.
Klepie się po udzie, nerwowo sprawdzając ogon.
Ciągle nie wiem, dlaczego Snow zafundował sobie ogon…
Skrzydła… To rozumiem. Były potrzebne. Musiał jakoś uciec. Ale ogon? Jest długi, czerwony i cienki, z końcówką przypominającą karciane piki. Czy ma z niego jakąkolwiek korzyść, nie wiem. Nie zauważyłem, żeby go używał.
Bunce uważa, że w tamtej chwili Simon tak naprawdę stawał się smokiem, a nie tylko pragnął skrzydeł.
Co nie wyjaśnia, dlaczego ponad rok później nadal je ma. Snow zrezygnował z magii – całej magii – by pokonać Podstępnego Szarobura. Nie używa magii, by utrzymać smocze części swojego ciała, a większość zaklęć przestałaby do teraz działać.
– Ale to nie było zaklęcie – powiedziała Bunce ostatnio, gdy o tym rozmawialiśmy. – On sam dokonał tej transformacji.
Simon nadal dotyka uda, wygładzając tylną część dżinsów. Próbuję go uspokoić.
– Nikt tego nie widzi – mówię.
– Denerwuję się. Nigdy przedtem nie latałem.
Wybucham śmiechem. (Przecież ma skrzydła).
– Samolotem – dodaje.
– Będzie dobrze. A jeśli nie, jeśli silnik zgaśnie, uratujesz mnie? Wylecisz ze mną przez najbliższe wyjście awaryjne?
Simonowi rzednie mina.
– Zdarzają się takie rzeczy? Silniki gasną?
Trącam go barkiem.
– Obiecaj, że uratujesz najpierw mnie, nawet jeśli na pokładzie będą kobiety i dzieci.
– Jeśli silniki zgasną – odpowiada – to lepiej, żebyście z Penny je naprawili. Ćwiczyliście zaklęcia?
– Nie znam żadnego zaklęcia ratującego samolot, a ty, Bunce?
Bunce podchodzi do nas z kartami pokładowymi.
– Zaklęcie ratujące samolot? – powtarza.
– Na wypadek awarii silników.
– Simon mnie uratuje – odpowiada Penny.
– Już się z nim umówiłem, że ratuje mnie.
– Ratuję kobiety i dzieci! – deklaruje Simon.
– Przecież ty w zasadzie nie masz skrzydeł – mówię.6
SIMON
Właściwie spodziewałem się, że zatrzymają mnie, kiedy będę przechodził przez skaner. „Proszę pana, musimy obszukać pański ogon”. Ale wszystko idzie dobrze, tak jak mówili Baz i Penny. Nie zdziwiłbym się, gdyby Penny unieruchomiła urządzenie. Zaraz po przejściu kontroli bezpieczeństwa kupuje mi paczkę żelków i colę. (Jestem spłukany; ona i Baz płacą za cały wyjazd).
Nigdy wcześniej nie byłem na lotnisku. Przez godzinę poruszam ramionami. Wydają się za lekkie. Naprawdę nie mam niczego z tyłu. Opieram się o ściany, by to sprawdzić. Idę do męskiej toalety i uniósłszy podkoszulek, oglądam plecy w lustrze. Nie widzę nic prócz piegów.
Kiedy wychodzę, Baz i Penny stoją w kolejce do samolotu. Penelope macha, żebym się pośpieszył. Wciskam się za nią, nie trącając nikogo skrzydłami. Myślę, co mógłbym robić bez nich. Wsiąść do metra. Obejrzeć film w kinie. Stanąć obok kogoś przy pisuarze bez przewrócenia go na ziemię.
Ze skrzydłami nigdy nie zmieściłbym się w samolocie. Nie mógłbym przecisnąć się w przejściu bez potrącania siedzących już pasażerów.
Baz jęczy, kiedy docieramy do naszych foteli. Są w środku rzędu, w ogonie samolotu.
– Niech mnie wąż ściśnie, Bunce. Nie mogłaś szarpnąć się na pierwszą klasę, kiedy kradłaś nasze bilety?
– Staramy się nie zwracać na siebie uwagi – mówi.
– Potrafię nie zwracać na siebie uwagi w pierwszej klasie.
Ciągnę go, żeby usiadł. Między mną a kobietą po drugiej stronie jest ciasno. (Kobieta ma na szyi krzyżyk. Dobrze się składa. Baza nie będzie kusiło, żeby ją ukąsić).
Miło jest usiąść i przywrzeć plecami do oparcia fotela. Kręgosłup mi strzela. Dobrze siedzieć tak blisko Baza. A kobieta z krzyżykiem nie może się na nas złościć, ponieważ musimy siedzieć bardzo blisko. Klasa ekonomiczna niechcący czyni z nas gejów.
Co wcale nie znaczy, że kobieta rzeczywiście się na nas zezłości. Nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś wpędzi was w poczucie winy za to, kim jesteście. Kiedy ostatni raz trzymaliśmy się z Bazem za ręce w miejscu publicznym, dziewczyna z kolczykiem w nosie poczuła się urażona tym widokiem. Skoro nawet ludzie z kolczykiem w nosie mają ciasne horyzonty, to kto nam pozostał?
Baz twierdził, że dziewczyna wcale nie patrzyła na nas dziwnie. Po prostu taki miała wyraz twarzy. „Ona emanuje smutkiem. Wsadziła sobie kolczyk do przegrody nosowej, żeby odwrócić od tego uwagę”. Baz powtarza, że nie mogę z góry zakładać, że każdy, kto krzywo na mnie spogląda, robi tak, bo jestem z chłopakiem. „Niektórzy po prostu cię nie lubią, Simonie. Ja przez lata cię nie lubiłem”.
To było… wiele miesięcy temu. Dziewczyna z kolczykiem w nosie. My trzymający się za ręce. Padał wtedy śnieg.
Myślę teraz o wzięciu Baza za rękę. Wyciągam dłoń, ale on sięga po czasopismo i zaczyna je wertować.
Osiem godzin w powietrzu. Penny mówi, że możemy oglądać filmy; że bez przerwy będą nam przynosić coś do jedzenia, a po paru minutach zapomnimy, że lecimy nad oceanem, i że będzie po prostu nudno.
Lecimy do Chicago, żeby Penny mogła spotkać się z Micah. Ma nadzieję, że Micah wybierze się w podróż z nami. „Mówi, że musi pracować. Ale może zmieni zdanie”.
Baz dotyka kolanami siedzenia przed nim. (O jego wzroście decyduje długość nóg. Tułowie mamy takie same. Ja jestem nawet odrobinę wyższy). Pasażer siedzący przed nim opuszcza oparcie. Baz wydaje z siebie stłumiony okrzyk.
– Mógłbyś wyczarować sobie więcej miejsca – mówię.
– Nie mogę. Oszczędzam swoją magię. – Kieruje kolana w moją stronę. – Na wypadek, gdybym musiał, „unosząc się jak motyl”^(), ratować cały samolot.7
PENELOPE
Chodziłam z Micah, kiedy przyjechał do Watford z Ameryki na wymianę w czwartym roku nauki.
Ameryka nie ma swoich szkół dla czarodziejów. Większość krajów nie ma takich szkół. Czasem rodziny zza granicy przysyłają swoje dzieci do Watford na rok w ramach wymiany kulturalnej. „I ponieważ nikt nie oferuje podstaw magii, my to robimy”, mawia mama. Nikt. (Teraz jest dyrektorką Watford i nie posiada się z dumy). Amerykańskie dzieci chodzą do normalnych szkół, a magii uczą się w domu. „Wyobraź sobie naukę tylko zaklęć znanych twoim rodzicom. Żadnego doskonalenia dykcji, żadnego innego języka, żadnych oracji”.
Micah ma doskonałą dykcję. Jest dwujęzyczny, więc może rzucać zaklęcia po hiszpańsku. (To działa tylko na obszarze hiszpańskojęzycznym, ale zasięg hiszpańskiego sukcesywnie się powiększa).
Wszyscy w Watford uważali Micah za mojego wymyślonego chłopaka, ale dla nas to było prawdziwe. Pisaliśmy do siebie listy i maile. Rozmawialiśmy przez Skype’a. Potem przez FaceTime’a. Czasem nawet rozmawialiśmy przez telefon.
Przez trzy lata nie spotkaliśmy się osobiście. Dwa lata temu spędziłam wakacje z rodziną Micah w Chicago i nasza relacja, wcześniej prawdziwa, stała się jeszcze bardziej prawdziwa.
Po skończeniu szkoły pojechałabym do niego w odwiedziny. Miałam szczere chęci, żeby to zrobić. Ale po zniknięciu Szarobura i śmierci Maga wszyscy byliśmy w szoku. (Nie wróciłam nawet do Watford na ostatni semestr. Panna Possibelf przyjechała do Londynu, żeby mnie przeegzaminować). Simon był zdruzgotany. Nie mogłam prysnąć do Chicago i zostawić go samego. Był bardziej samotny niż kiedykolwiek.
Tak czy siak, Micah przyjął to spokojnie. Zgodził się z argumentem, że w tej sytuacji najlepiej będzie, jeśli zostanę w Londynie. Zgodnie z planem miałam przyjechać do niego, kiedy sytuacja się poprawi. Zgodziliśmy się co do tego.
Nie mieliśmy planu na wypadek, gdyby sytuacja się pogorszyła.