Zbój - ebook
Zbój - ebook
W połowie lat dwudziestych Robert Walser, jeden z wielkich samotników literatury minionego stulecia, doświadczył niemocy twórczej, którą w liście nazwał „zmęczeniem ręki”. Spróbował wtedy odmiany – przy użyciu ołówka zapełniał miniaturowym pismem skrawki papieru (bilety, rachunki), które, nazwane mikrogramami, zostały po śmierci Walsera odszyfrowane. Najdłuższym z tych utworów jest powieść Zbój, której pierwszy polski przekład to nie lada literacka uczta.
Nie znać już tutaj „zmęczenia ręki”. „Pióro woli raczej powiedzieć coś niestosownego, niż choćby przez chwilę odpoczywać” (jak powiada narrator Zbója). Gdzieś między jego „ja” i rozpychającym się „on” bohatera powstaje hybryda opowieści miłosnej, farsy i tragedii, urągająca regułom sztuki powieściowej, pełna dygresji, złożona z setek małych historii. „W pisaniu musi być jakaś impulsywność”: tego się trzyma narrator, temu był wierny Robert Walser.
Niepowtarzalność tej prozy, jedność w jej nieposkładaniu, ostrość, z jaką prześwietla człowieka, sprawiają, że chciałoby się Zbója zestawiać z wielkimi osiągnięciami prozy dwudziestego wieku. Może jednak lepiej powiedzieć, że hipnotyzuje w Zbóju to, co z niczym nieporównywalne.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-082-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nonszalancja, tumiwisizm pieszych na ulicy irytują automobilistów. Szybko dodam jeszcze i to: jest pewien przedstawiciel, który mnie nie słucha. Co tam, niech sobie trwa w uporze. Najwielkoduszniej o nim zapomnę. Tymczasem pewien miernota osiągnął sukces u Edith. W każdym razie nosi jeden z tych twarzowych kapeluszy, które wszystkim nosicielom nadają wygląd na czasie. Sam jestem miernotą i cieszę się z tego, ale zbój na ławce w lesie nie był miernotą, inaczej nie mógłby mruczeć pod nosem: „Kiedyś hasałem po ulicach jasnego miasta jako drobny urzędnik i patriota fantasta. Jeśli pamięć mnie nie myli, nabyłem na polecenie mej pani klosz do lampy czy co to tam było. Opiekowałem się wtedy pewnym starcem i opowiadałem młodej dziewczynie, czym byłem, zanim znalazłem się w jej pobliżu. Teraz utknąłem w bezczynności, a odpowiedzialność za ten stan rzeczy dla uproszczenia zrzucam na zagranicę. Za granicą w zamian za obietnicę, że dowiodę talentu, dostawałem miesięczną pensję^(). A potem zamiast robić w kulturze, w dziedzinie ducha itd. uganiałem się za rozrywkami. Pewnego dnia mój protektor zwrócił mi uwagę na niestosowność, jego zdaniem drzemiącą w tym, że nadal wspiera mnie finansowo. Na ten komunikat ze zdumienia prawie oniemiałem. Siadłem przy swoim zgrabnym biureczku, tj. na sofie. Moja gospodyni znalazła mnie we łzach. «Nie martw się – rzekła. – Jeśli co wieczór uradujesz mnie piękną prelekcją, będziesz u mnie w kuchni dostawał za darmo najsoczystsze kotlety. Nie wszyscy są z natury powołani do tego, by przynosić pożytek. Ty jesteś wyjątkiem». Te słowa stworzyły mi możliwość dalszej egzystencji, bez konieczności robienia czegokolwiek. Potem kolej przywiozła mnie tutaj, gdzie poraziła mnie twarz Edith. Ból z jej powodu przypomina belkę nośną, na której huśtają się radości”. Tak to rozmawiał sam ze sobą pod dachem listowia, po czym w kilku susach dopadł biednego pijaka, który akurat chował w zanadrzu flaszkę wódki. „Stój, ty tam – zakrzyknął – gadaj mi zaraz, co to za sekret ukrywasz przed otoczeniem”. Tamten stał nieruchomo jak słup, nie bez uśmiechu. Spoglądali wzajem na siebie, po czym biedak, potrząsając głową, ruszył dalej, nie szczędząc wszelkiego rodzaju cichych frazesów na temat ducha epoki. Zbój starannie zebrał wszystkie te komentarze. Nastała noc, a nasz znawca okolic Pontarlier^() powędrował do domu, dokąd zaszedł bardzo śpiący. Co się tyczy miasta Pontarlier, to poznał je ze znanej książki. Jest tam między innymi twierdza, gdzie jakiś czas spędzili przyjemnie pewien poeta oraz pewien czarnoskóry generał. Zanim nasz czytający dużo i często po francusku bohater ułożył się w gniazdku albo łóżku, wyrzekł: „Dawno już powinienem jej oddać tę bransoletkę”. Kogo miał na myśli? Dziwne słowa wypowiedziane do samego siebie i zapewne jeszcze do nich wrócimy. Buty czyścił sobie zawsze własnoręcznie, o jedenastej przed południem. O wpół do dwunastej zbiegał po schodach. Na obiad zwykle było spaghetti, ach tak, i zawsze chętnie je spożywał. Jakże się niekiedy dziwił, że spaghetti nieodmiennie mu smakuje. Wczoraj uciąłem sobie pręt. Proszę sobie wyobrazić: oto autor przechadza się po letniej okolicy, zaopatruje się w pręt, uważa, że świetnie się z nim prezentuje, zjada bułkę z szynką, a pochłaniając ową bułkę z szynką, uznaje, że kelnerka, która cudowną smukłością przypomina pręt, jest odpowiednią osobą, by zwrócić się do niej z pytaniem: „Panienko, nie uderzyłaby mnie pani tym prętem po ręce?”. Ta, zakłopotana, cofa się przed petentem. O coś podobnego nigdy dotąd jej nie proszono. Zaszedłem do miasta i trąciłem swoim kijkiem pewnego studenta. Wielu studentów siedziało w kawiarni wokół stałego stolika. Potrącony popatrzył na mnie, jakby patrzył na coś nigdy przedtem niewidzianego, a wszyscy inni studenci też tak na mnie popatrzyli. Wyglądało na to, że nagle wielu, wielu rzeczy jeszcze nie pojmują. Co ja gadam, w każdym razie dla przyzwoitości wszyscy udawali bardzo zdumionych, a teraz mój bohater albo ten, który nim będzie, naciąga kołdrę po nos i myśli o czymś. Miał zwyczaj zawsze o czymś myśleć, niejako roić, choć nic od nikogo w zamian nie dostawał. Od stryja, który spędził życie w Batawii^(), otrzymał sumę ilu franków? Nie wiemy dokładnie. W niewiedzy jest zawsze coś bardzo finezyjnego. Czasem nasz Petrukio zamiast zwykłego, tj. porządnego, obiadu jadał tylko kawałek sernika, do czego kazał podawać sobie kawę. Nie mógłbym wam tego wszystkiego opowiadać, gdyby nie wspomógł go stryj z Batawii. On skutkiem tej pomocy wiódł dalej swą osobliwą egzystencję, ja skutkiem tej niecodziennej, acz znowu codziennej egzystencji układam tutaj roztropną książkę, z której nie można się absolutnie niczego nauczyć. Są mianowicie ludzie, którzy w książkach poszukują podpór dla życia. Ku memu bezmiernemu ubolewaniu nie piszę więc dla tego rodzaju wielce szanownych ludzi. Szkoda? O tak. Tymczasem, o najbardziej oschły, najsolidniejszy, najdzielniejszy, najbardziej mieszczański, najmilszy, najcichszy ze wszystkich poszukiwaczy przygód, śpij dobrze. To ci głupiec, zadowala się mansardą, zamiast wołać donośnie: „Dawać mi tu wspaniały apartament, który macie obowiązek trzymać do mojej dyspozycji”. Po prostu nie rozumie się na takich sprawach.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------