Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zborowscy. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zborowscy. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 311 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czar­na noc w któ­rej zbrod­nia szu­ka osło­ny, nie poj­rzą­ła ani jed­nym okiem, wszyst­kie jej błysz­czą­ce źre­ni­ce za­su­nę­ły chmu­ry; je­że­li jesz­cze w du­szy tak czar­no jak na nie­bie, to bia­da do­brej, albo sła­bej isto­cie, kie­dy się do niej chy­try czło­wiek zbli­ży. Sa­mu­el od­je­chaw­szy z miej­sca wal­ki, uczuł że zno­wu ot­chłań otwar­ła się w jego ser­cu, gdzie krę­tom II. 1

ciły, wi­ro­wa­ły cię­żar­ne roz­pa­cza i gnie­wem my­śli. Przy­padł on jak bły­ska­wi­ca ze swo­ją stra­żą do kom­na­ty w zam­ku Zbo­row­skim, ude­rzył nogą w drzwi, pę­kły sku­bie: nie dłu­go tam za­grzał i po­biegł do Pie­kar. Na ten zgiełk, rże­nie koni, wy­bie­gła w prze­stra­chu, z roz­wia­nym wło­sem pięk­na Ka­ta­rzy­na, wy­cią­gnę­ła bia­łe rącz­ki chcąc nie­mi ob­jąć ko­chan­ka, lecz ode­pchnął ją od sie­bie, rzu­cił sic w krze­sło, jak tur dłu­gą uciecz­ką przed my­śli­we­mi znę­ka­ny i ka­zał zbie­rać się mło­dej wdo­wie do po­dró­ży. Ze drże­niem sta­ła przed Sa­mu­elem ko­chan­ka, nie­bie­skie oczy utkwi­ła z nie­do­wie­rza­niem w Zbo­row­skie­go, któ­ry dzi­ko po­glą­dał na swo­ich to­wa­rzy­szy za­ję­tych wy­chy­la­niem kie­li­chów i on chciał­by za­lać wi­nem pa­mięć świe­żo speł­nio­ne­go czy­nu. Roz­ją­trzo­ny na sie­bie, na cały świat, nie poj­rzał na­wet na lu­bież­ne łono Kasi, na ten po­nęt­ny nie­ład pięk­nej ko­bie­ty, kie­dy w roz­tar­gnie­niu sród nocy, w lek­kim stro­ju po­ja­wia się ła­ko­mym oczom ko­chan­ka. Bu­rza na­mięt­no­ści szu­mia­ła w du­szy Sa­mu­ela; roz­pa­czy wzro­kiem po­glą­dał na tłum wdzię­ków, wszyst­ko mu było obo­jęt­ne, co daw­niej bu­dzi­ło w nim za­pa­ły. Po­wtó­rzył jesz­cze roz­kaz spiesz­ne­go od­jaz­du, a Ka­ta­rzy­na z bo­le­ścią w ser­cu, zło­żyw­szy po­ca­łu­nek na pięk­ne czo­ło wy­wo­łan­ca, w mil­cze­niu za­bie­ra­ła sie opu­ścić wła­sny dwo­rek bez szem­ra­nia i nie wie­dząc, ja­kie zno­wu za­mia­ry lub sza­lo­ne my­śli, roz­wia­ły na­dzie­ję po­je­nia się spo­ko­jem uko­cha­ne­go Sa­mu­ela. Bo tez jak wiatr ste­po­wy był umysł Zbo­row­skie­go: to niósł spie­kłe żą­dze Afry­ki, to zię­bił lo­do­wa­tym po­wie­wem Kam­czat­ki, zna­ła Ka­ta­rzy­na te hu­ra­ga­ny roz­dmu­cha­ne nie­szczę­ściem, lecz sza­no­wa­ła nie­szczę­ście: zu­peł­nem po­świę­ce­niem jak dla bra­ta chcia­ła za­peł­nić prze­paść w ser­cu jego po­wsta­łą, z utra­ty ro­dzi­ny, do­sto­jeństw; sil­ną opie­ką, przy­wią­za­niem, na­gro­dzić cią­żą­ce na nim prze­kleń­stwo. Taką była pięk­na wdo­wa, i któż­by nie zna­lazł z nią raju na zie­mi, gdy­by Sa­mu­el uj­miał ce­nić skarb po­sia­da­ny, lub gdy­by go nie pcha­ła w prze­paść ręka nie­na­wist­ne­go mu losu.

W kwan­drans cze­ka­ły juz przed bra­mą dwor­ku osio­dła­ne ko­nie, Sa­mu­el wy­pro­wa­dził Ka­ta­rzy­nę, ośmiu zbroj­nych od stóp do głów chło­pów ze Stryn­zą do­sia­dło tek­ze koni, oto­czy­li swe­go pana trzy­ma­ją­ce­go cu­gle ru­ma­ka Kasi i ga­lo­pem pu­ści­li sie dro­gą do Zbo­ro­wa. Nad wie­czo­rem po­ka­za­ły się wie­że zam­ku Zbo­row­skie­go; w od­da­le­niu za­trzy­mał sie or­szak, Sa­mu­el roz­ka­zał Stryn­zy czu­wać nad swo­ją ko­chan­ką, a sam sko­ro zmrok za­padł, udał się do głów­nej bra­my i trzech­krot­nem ude­rze­niem we­zwał o spusz­cze­nie mo­stu. Jak­że się ura­do­wał sta­ry rząd­ca, sko­ro uj­rzał swe­go wy­cho­wan­ka, juz miał na ję­zy­ku ja­kieś po­rów­na­nie z?°zy­na­ją­ce się jak zwy­kle od słów: „było to anno do­mi­ni” kie­dy Sa­mu­el su­ro­wem ski­nie­niem ka­zał mil­czeć i na­tych­miast pro­wa­dzić się do bra­ta Krzysz­to­fa, któ­ry jesz­cze w zam­ku przy mat­ce po­zo­stał.

Kil­ka go­dzin chłod­nej nocy ubie­gło, Sa­mu­el nie wra­cał; sa­mot­ność sród dra­bów ze zbó­je-ckie­mi poj­rze­nia­mi, ocze­ki­wa­nie na ko­chan­ka, stra­chem i nie­pew­no­ścią przej­mo­wa­ły Ka­ta­rzy­nę; zło­żyw­szy ręce po ci­chu mo­dli­ła się o ry­chły po­wrót Zbo­row­skie­go, kie­dy jej bro­da­ci to­wa­rzy­sze roz­mo­wą czas skra­ca­li.

– Le­piej było po­zo­stać w Kra­ko­wie, nil cza­to­wać jak zło­dzie­je przed zam­ka­mi moż­nych, albo wlec się na Ukra­inę mię­dzy Za­po­roż­ców, któ­rzy sami nie mają co łu­pić i go­nią wiatr po ste­pie–ode­zwał się je­den z Mo­raw­ców.

– Toć ra­dzi­łem panu, przy­się­ga­jąc aa sa­me­go sza­ta­na, że niech mi tyl­ko po­zwo­li a roz­pę­dzę nie­tyl­ko or­szak Tę­czyń­skie­go, straż sta­ro­ściń­ską, ale żyw­cem do­sta­wię Sa­mu­elo­wi Wo­je­wo­dę – od­parł Stryn­ża, pró­bu­jąc kin-dzia­ła o krze­mień.

– Zdro­waś Ma­rya, mó­wi­ła Ka­ta­rzy­na mo­dląc sie cią­gle za sie­bie i Sa­mu­ela.

– Niech pio­run trza­śnie,– wrza­snął inny z jej or­sza­ku – dja­bli wi­dzie­li żeby ustę­po­wać przed kil­ku nie­zda­ra­mi; pierw­szy raz ucho­dzi­łem z bój­ki nie do­ka­zaw­szy swe­go.

– Je­zus Ś. Ma­rya módl się za nami – cią­gnę­ła Ka­ta­rzy­na.

– Albo tez do kroć­sto­ty­się­cy czar­tów, co się przy­śni­ło panu Rot­mi­strzo­wi ucho­dzić, kie­dy już do­ści­głem pa­ła­szem Wo­je­wo­dę i mia­łem go już w ła­pie – rzekł Stryn­ża.

– Ba, ja miał­bym go wcze­śniej od was, a z nim i obie­ca­ne zło­to przez Ro­ber­ta, gdy­by nie ten prze­klę­ty Ry­cerz z zie­lo­ną prze­pa­ską, któ­ry tak tęgo bro­nił Tę­czyń­skie­go – rzekł inny.

– Obe­rwał tez i on za swo­je, twój kin-dział krwi jego po­kosz­to­wał – do­dał dru­gi wą­sal.

– Niech mnie czart łba na­krę­ci na ste­pach ukra­iń­skich, je­że­li do­zwo­lę wy­drzeć so­bie wo­rek zło­ta, kie­dy dru­gi raz wpad­ną mi do gar­ści – wo­łał Stryn­ża – cho­ciaż po­wia­da­ją ze on jest krew­nia­kiem na­sze­go pana.

– I od­puść nam na­sze winy jak my od­pusz­cza­my – do­ma­wia­ła gło­śno mo­dli­twy Ka­ta­rzy­na, dzwo­niąc zę­ba­mi z bo­jaź­ni i od zim­na.

– Pono pan Sa­mu­el ma na pień­ku ze sta­ro­stą Za­moj­skim, bar­dzo sie od­gra­żał za szó­stym kie­li­chem–mó­wił da­lej wódz dra­bów.

– Sta­re to grze­chy, spra­wie­my za nie Sta­ro­ście łaź­nię – ode­zwa­ło się kil­ku.

– Mój kin­dział daw­no pysk su­szy, do­brze żeby się na­pił krwi sta­ro­ściń­skiej–mruk­nął drab do­tąd mil­czą­cy.

Nad­je­chał wresz­cie Sa­mu­el, któ­ry po­ta­jem­nie wi­dział sie ze swo­im bra­tem Krzysz­to­fem, dla do­nie­sie­nia o za­szłem spo­tka­niu z Tę­czyń­skim i po­ra­dy, co wy­pa­da­ło da­lej czy­nić: bo je­chać mię­dzy ko­za­ków wca­le nie spie­szy­ło się Sa­mu­elo­wi. Ode­bra­ne wie­ści ze sej­mi­ków i sej­mu To­ruń­skie­go wca­le nie były na rękę Zbo­row­skie­mu, obaj bra­cia za­wie­dli się na szlach­cie, któ­ra jak cho­rą­giew­ka na da­chu, to tej to owej stro­nie słu­ży­ła. Mar­sza­łek też Ję­drzej, zo­sta­ją­cy przy boku Ste­fa­na, do­no­sił o co­raz wiek­szem za­ufa­niu Kró­la w Za­moj­skim, a usu­wa­niu się od Zbo­row­skich, prze­to Krzysz­tof ra­dził Sa­mu­elo­wi, aby za­miast na Ukra­inę, udał sie do swe­go zam­ku Kru­py, gdzie jako bli­żej, oba mo­gli so­bie dać ła­twiej­szą po­moc i wia­do­mość o ob­ro­cie spraw kra­jo­wych. Woj­na z Gdańsz­cza­na­mi wca­le im była do sma­ku, ła­twiej bo­wiem mo­gli wi­chrzyć w kra­ju póki, proź­bą lub groź­bą nie­do­pną swo­je­go, to jest: po­twier­dze­nia kon­fe­de­ra­cyi war­szaw­skiej, znie­sie­nia wy­ro­ku ze Sa­mu­ela, a na­de­wszyst­ko po­ni­że­nia Za­moj­skie­go i ro­dzi­ny Tę­czyń­skich, naj­wię­cej te­raz na Kró­la wpły­wu ma­ją­cych.

Z prze­kleń­stwem prze­to na ustach wró­cił Sa­mu­el do Ka­ta­rzy­ny, któ­ra mu opo­wie­dzia­ła roz­mo­wę dra­bów i ich na Za­moj­skie­go od­gróż­ki. – Nie słu­chaj po­dob­nych ga­węd, to­bie Ka­siu za­glą­dać w ta­kie spra­wy nie na­le­ży, – od­po­wie­dział cierp­ko Zbo­row­ski: a gdy mu pięk­na wdo­wa prze­kła­da­ła nie­bacz­ność zo­sta­wia­nia jej pod opie­ką i w to­wa­rzy­stwie ta­kich lu­dzi, Sa­mu­el od­parł obo­jęt­nie. – Nie raz mię­dzy nimi źyć mu­sisz, je­śli praw­dzi­wie ko­chasz wy­gnań­ca Zbo­row­skie­go.

Spo­mnie­nie na nie­szczę­ście, ode­zwa do jej ser­ca, nig­dy nie była próż­ną; Ka­ta­rzy­na ob­ję­ła go za szy­ję i go­rą­cy ca­łu­nek na li­cach krew­ne­go zło­ży­ła. Ach jak­że mi­łość ko­bie­ty czy jako ko­chan­ka, czy jako bra­ta, bez szem­ra­nia zno­si cier­pie­nia, kie­dy się w jej imię ode­zwą. Tru­dy kon­nej i noc­nej jaz­dy, nie­wy­wczas, da­le­ka po­dróż ni­czem była dla Ka­ta­rzy­ny, ona tyl­ko chcia­ła wiecz­nie czu­wać nad swo­im Sa­mu­elem. Na dany znak, cały or­szak ru­szył do zam­ku Kru­py sil­nie zbu­do­wa­ne­go, gdzie wy­gna­niec Zbo­row­ski, spo­koj­nie mogł ocze­ki­wać ukoń­cze­nia swej spra­wy, i z dum­nem czo­łem sta­wić opór nie­przy­ja­cio­łom. Aby zaś tego mogł pew­niej do­piąć, z dro­gi za­raz roz­pi­sał li­sty do szlach­ty przy­ja­zne ro­dzi­nie Zbo­row­skich, za­pra­sza­jąc ją do przy­jaz­du na za­mek kru­piań­ski, a Stryn­zie zle­cił wer­bo­wa­nie dra­bów pod jego cho­rą­gwie, dla osa­dze­nia do­sta­tecz­ną siłą swo­jej re­zy­den­cyi Ła­two to tom ii. 2

było wy­ko­nać na­miest­ni­ko­wi Sa­mu­ela z dwóch po­wo­dów. Na­przód nie­szczę­sne wów­czas urzą­dze­nie kra­ju, wy­sta­wio­ne­go od stro­ny wschod­niej na wszel­kie na­pa­dy Ta­ta­rów, Ko­za­ków i Tur­ków bez żad­nej obro­ny; gdyż kwar­cia­ne cho­rą­gwie były i szczu­płe i czę­sto nie­płat­ne, wpro­wa­dzi­ło zwy­czaj po­trze­bą i cza­sem uświę­co­ny, utrzy­my­wa­nia siły zbroj­nej na obro­nę zam­ków, dwo­rów, szcze­gól­niej na Po­do­lu i Ukra­inie le­żą­cych. Zwol­na ten zwy­czaj przej­mo­wa­no w Ko­ro­nie od Li­twy, moż­ni pa­no­wie świec­cy a na­wet i du­chow­ni, trzy­ma­li całe puł­ki żoł­nie­rzy już nie dla obro­ny kra­ju, lecz dla pa­ra­dy, albo za­go­dze­nia zwad oso­bi­stych, bez pra­wa, wła­snym tyl­ko orę­żem. W cza­sie woj­ny, ta­kie roty zbroj­nych by­wa­ły wiel­ką po­mo­cą Het­ma­no­wi w szyb­kim ze­bra­niu woj­ska, czę­sto nim nad­cią­gnę­ły kwar­cia­ne cho­rą­gwie, już o wła­snych si­łach pa­no­wie zwo­jo­wa­li nie­przy­ja­cie­la; lecz w po­ko­ju, sta­wa­ły się nie­bez­piecz­ne dla we­wnętrz­ne­go po­rząd­ku, po­wa­gi praw i Kró­la, zwłasz­cza w epo­kach opła­ka­nych elek­cyj. Nie miał tak­że Stryn­źa trud­no­ści ze­bra­nia rot zbroj­nych z uci­śnio­ne­go chłop­stwa: wie­śniak któ­ry był wła­sno­ścią pana, przy­wią­za­ny do roli, kie­dy zo­stał uci­skiem do roz­pa­czy przy­wie­dzio­ny, nig­dzie nie­zna­la­zł­szy wspar­cia, wo­lał przy­jąć służ­bę w ku­pach ło­trow­skich, za­prze­dać ży­cie, niż dłu­żej zno­sić ucie­mię­że­nia gra­nic nie ma­ją­ce.

W kil­ka ty­go­dni Stryn­ża, jego po­moc­ni­cy i przy­ja­cie­le Sa­mu­ela, przy­wie­dli kupy chłop­stwa, któ­re chęt­nie uczy­ło się wy­wi­ja­nia bro­nią, dla spró­bo­wa­nia jej na kar­kach cie­mię­żą­cej ją szlach­ty. Ar­ma­tą i zbroj­ne­mi ro­ta­mi oto­czo­no za­mek kru­pian­ski sztu­ką i na­tu­rą już umoc­nio­ny, gdzie wy­gna­niec Zbo­row­ski, albo to­nął w dłu­giem du­ma­niu, albo zu­chwa­le naj-gra­wał się sród bie­siad z wy­ro­ku i po­gró­żek nie­przy­ja­ciół.

Lecz jak­że trud­no uto­pić tro­ski w wi­nie, za­głu­szyć za­wsze wo­ła­ją­cy głos su­mie­nia? Czę­sto w zgieł­ku pi­ja­nej ga­wie­dzi, sród brzę­ku kie­li­chów, we­so­łych pio­snek, na ło­nie roz­ko­szy wy­ry­wa sie z głę­bi pier­si wes­tchnie­nie, pa­mięć ubie­głych dni w nie­win­no­ści: wąż zgry­zo­ty drę­czy sko­ła­ta­ne ser­ce, wten­czas nie­wol­nik wy­stęp­ku roz­trą­cił­by kie­li­chy z trun­kiem, wy­pę­dził bie­siad­ni­ków, roz­sy­pał nie­uży­tecz­ne zło­to, za któ­re nie może na­być spo­koj­no­ści, wy­darł z ob­ję­cia ko­chan­ki i za­grze­bał się w gru­zach pa­ła­cu.

Tak Sa­mu­el w obron­nym zam­ku na­je­żo­nym spi­ża­mi i bro­nią na­jem­ni­ków, sród sza­lo­nej ucie­chy mimo obec­no­ści Ka­ta­rzy­ny, nie czuł się spo­koj­nym. Nie­po­ko­iło go ścią­ga­nie cho­rą­gwi pan­cer­nych i hu­sar­skich Oso­lin­skie­go sta­ro­sty, Ka­za­now­skie­go, Go­stom­skie­go i Ada­ma Ba­liń­skie­go do Za­mo­ścia, gdzie znaj­do­wał się Pod­kanc­le­rzy: są­dził on że to w celu na­pa­du na za­mek kru­piań­ski, cho­ciaż rze­czy­wi­ście, woj­ska te ścią­ga­ły się na po­trze­bę gdań­ską, ocze­ku­jąc roz­ka­zów het­ma­na Jana Zbo­row­skie­go. Kil­ka razy pod­bu­rzo­ny od szlach­ty nie­przy­ja­znej Za­moj­skie­mu, któ­ra za­law­szy trun­kiem czu­pry­ny nie zna­ła żad­ne­go wę­dzi­dła, chciał Sa­mu­el zbroj­ną ręką na­paść na roty Pod­kanc­le­rza i za­mek jego w Za­mo­ściu z zie­mią zrów­nać, lecz Ka­ta­rzy­na to piesz­czo­ta­mi, to łza­mi pięk­nej ko­bie­ty, tym cza­ro­dziej­skim wę­złem, co tak sil­nie krę­pu­je na­wet roz­wią­złe­go wi­no­waj­cę, sta­ra­ła się za­wsze wstrzy­my­wać za­pę­dy wy­gnań­ca, roz­pro­szyć wid­ma, drę­czą­ce dzień i noc jego wy­obraź­nią.

Cza­sa­mi z koła piesz­czot, roz­ko­szy, wy­ry­wał się Sa­mu­el; sród nocy biegł zbu­dzić swo­je roty, prze­glą­dał stra­że, klął nie­bo i zie­mię; z pło­mie­ni­stem li­cem błą­kał sie po wa­łach, sprzecz­ne wy­da­wał i co­fał roz­ka­zy, do­pó­ki znę­ka­ny tru­dem i wal­ką we­wnętrz­ną, nie upadł bez zmy­słów, lub w czar­ne i dłu­gie nie wpadł du­ma­nia. Wte­dy Ka­ta­rzy­na ze zło­żo­ne­mi rącz­ka­mi, czu­wa­ła nad nim jak anioł opie­kuń­czy: bo nie­do­ści­gła Opatrz­ność obok naj­ja­do­wit­szych tru­cizn, umie­ści­ła ro­ślin­ki nie­win­ne i uśmie­rza­ją­ce bóle.

Za na­sta­niem wio­sny, cho­rą­gwie pan­cer­ne mia­ły wy­cią­gnąć z Za­mo­ścia do Tcze­wa pod

2*

wo­dzą kasz­te­la­na Gnieź­nień­skie­go; już Pod­kanc­le­rzy udał się do Kró­la, kie­dy Krzysz­tof Zbo­row­ski przy­je­chał do zam­ku Kru­piań­skie-go. Dłu­go dwaj bra­cia zo­sta­wa­li sam na sam; roz­mo­wa ich była z po­cząt­ku ci­cha, co­raz gło­śniej­sza, aż na­resz­cie gło­sy ich brzmia­ły jak da­le­ki grom zwia­stu­ją­cy bu­rzę. Na­wet Woj­ta­szek, naj­ulu­bień­szy po­ko­jo­wiec i lut­ni­sta Sa­mu­ela, nie śmiał się zbli­żyć do drzwi kom­na­ty, gdzie się znaj­do­wa­li dwaj bra­cia: po­dob­no i on stra­cił ła­skę pana, bo te­raz lut­nia jego umil­kła, a wy­gna­niec i sród krą­żą­cych kie­li­chów nie wy­zy­wał go do pie­śni. Jed­na tyl­ko Ka­sia sto­ją­ca na pal­cach, za­trzy­mu­jąc od­dech w so­bie, za­glą­da­jąc przez szcze­li­nę, nad­słu­chi­wa­ła roz­mo­wy bra­ci, bo czu­wa­ła nad dro­gim Sa­mu­elem.

– Nie ma już dla mnie ka­wał­ka zie­mi, gdzie­bym mogł spę­dzić resz­tę ży­wo­ta spo­koj­nie, wszę­dzie za­wiść mnie ści­ga, a ten co mi wi­nien ko­ro­nę, nie do­zwa­la mi we wła­snym za­kąt­ku żyć po sta­re­mu. Mam­że za­wsze błą­kać się bez celu? – rzekł z go­ry­czą Sa­mu­el do bra­ta.

– Wszak­że ra­dzi­łem ci, że­byś po­rzu­cił Ste­fa­na nie­wdzięcz­ne­go, któ­ry Tę­czyń­skim i Za­moj­skim rzu­ca gar­ścią do­sto­jeń­stwa, sta­ro­stwa bo­ga­te, a o to­bie za­po­mi­na; ra­dzi­łem, abyś udał się ze­mną do Ce­sa­rza nie­miec­kie­go, któ­re­mu jesz­cze mo­że­my wy­jed­nać pol­ską ko­ro­nę, tak nie­wdzięcz­nie ofia­ro­wa­ną Ba­to­re­mu. Są­dzisz, że opór Gdańsz­czan w uzna­niu Ste­fa­na jest bez ko­ze­ry?

– Ma­myż wła­sną krew prze­le­wać?…. brat Jan i Piotr du­szą i cia­łem przy­lgnę­li do Ba­to­re­go.

– Ła­two ich od­cią­gnie­my za przy­czy­ną Ję­drze­ja mar­szał­ka, któ­ry już po­znał się na chy­trym Sied­mio­gro­dza­nie i tyl­ko do cza­su nosi ma­ska­rę.

– X mat­ka? moja ko­cha­na mat­ka, moje dzie­ci? -– od­parł Sa­mu­el z wes­tchnie­niem, za­sło­niw­szy twarz rę­ko­ma, dla ukry­cia wzru­sze­nia.

– Mat­ka cię ko­cha, dzie­ci weź­miesz z sobą; wszak­że wró­cisz pręd­ko i w bla­sku, bo Ce­sarz nie oka­że się tak nie­wdzięcz­nym jak Ste­fan.

– Czy­taj to pi­smo mat­ki i po­wiedz, czy moge uczy­nić jak ra­dzisz – rzekł Sa­mu­el rzu­ciw­szy mu list kasz­te­la­no­wej. Krzysz­tof prze­biegł oczy­ma pi­smo, stu­lił ra­mio­na­mi i rzekł:

– Ot zwy­czaj­nie, ko­bie­ta.

– "Nie, nie, to prze­ma­wia mat­ka i oby­wa­tel­ka kra­ju – od­po­wie­dział Sa­mu­el.

– A więc ukry­waj się w zam­ku jak zbie­gły chłop, aż przyj­dzie Za­moj­ski z sie­pa­cza­mi wy­rwać cię z rą­czek ko­chan­ki i od­dać twą gło­wę pod to­pór – po­wie­dział z urą­ga­niem Krzysz­tof. Sa­mu­el zaś jak­by od żmii uką­szo­ny, ze­rwał sie i krzyk­nął, aż Ka­ta­rzy­na za­drza­ła.

– Nig­dy! pier­wej za­mek Kru­pian­ski za­mie­ni się w gru­zy; a je­śli zgi­nę, to z orę­żem w ręku; niech drzą wten­czas Ba­to­ry, Za­moj­ski i Tę­czyń­scy.

– Do­brze, nie trze­ba ich cze­kać jak łotr w ja­ski­ni ukry­ty, lecz w otwar­tem polu–od* rzekł zim­no Krzysz­tof – wszy­scy dys­sy­den­ci i mal­kon­ten­ci z po­mo­cą wa­lecz­nych wojsk Ce­sa­rza, po­tra­fią wy­pę­dzić przy­by­sza sied­mio­grodz­kie­go i na tro­nie Ja­gie­lo­nów osa­dzić god­niej­sze­go.

– Nie, nie ze­zwo­lę nig­dy na Niem­ca.

– Jak chcesz Sa­mu­elu: nie bę­dzie Nie­miec, to znaj­dzie się wie­lu ksią­żąt rodu sła­wiań­skie-go, żyją jesz­cze Pia­sto­wie; lep­szy swój niż Ste­fan. Po­sła­łem Kra­soc­kie­go z li­sta­mi do Ce­sa­rza, do­no­sząc mu, że jesz­cze Ba­to­ry nie zu­peł­nie wdział ko­ro­nę; od­wo­łam go, po­my­śli­my o in­nych, byle sie po­zbyć Ste­fa­na i jego za­usz­ni­ków, a na­szych nie­przy­ja­ciół.

– Niech dja­bli po­rwą Krę­pe­go, za­czy­nam mieć w po­dej­rze­niu tę be­stye i Ro­ber­ta, co cią­gnie wodę na dwa koła.

– Wy­pę­dzie­my Je­zu­itów sko­ro bę­dzie czas po temu, te­raz tyl­ko nie siedź­my z za­ło­żo­ne­mi rę­ko­ma – do­dał Krzysz­tof i za­czął przy tłu­mio­nym gło­sem opo­wia­dać Sa­mu­elo­wi, z któ­re­go tyl­ko ury­wa­ne sło­wa.- „sejm war­szaw­ski, Mar­sza­łek, woj­na, Za­moj­ski”, do­la­ty­wa­ły cie­ka­we­go słu­chu Ka­ta­rzy­ny.

Wy­gna­niec po­trząsł gło­wą jak­by ma­chi­nal­nie po­ta­ki­wał i po­dał rękę bra­tu; po­czem wy­pi­to kie­lich po­że­gna­nia, na­stą­pi­ło wza­jem­ne sie uści­śnie­nie, na­resz­cie Sa­mu­el od­pro­wa­dził Krzysz­to­fa ku bra­mie zam­ku.

Ka­ta­rzy­na chcia­ła sko­czyć na­prze­ciw wra­ca­ją­ce­go do kom­na­ty Sa­mu­ela, lecz po­dwo­je były za­ry­glo­wa­ne; cze­ka­ła więc aż na nią za­wo­ła, bo nie­szczę­śli­wy wy­gna­niec nig­dy dłu­go nie mogł po­zo­stać sa­mot­nie ze swe­mi my­śla­mi. Ka­ta­rzy­na, ów anioł opie­kuń­czy wprzer­wach drę­czą­cej nu­do­ty i roz­pa­czy, za­peł­nia­ła swą radą, piesz­czo­ta­mi, brat­nią mi­ło­scia, te bez­d­nią, pa­nu­ją­cą w jego ser­cu po owym dniu, w któ­rym nie­szczę­sny cios po­ło­żył ko­niec ży­ciu Wa­pow­skie­go. Tym­cza­sem pan zam­ku Kru­piań­skie­go rzu­cił się w wiel­kie krze­sło, i wziąw­szy list mat­ki, za­czął czy­tać go na głos; z że­la­znych pier­si wy­dzie­ra­ły się kie­dy nie­kie­dy wes­tchnie­nia. Ka­ta­rzy­na słu­cha­ła ze łza­mi na­stę­pu­ją­cej ode­zwy mat­ki do syna:

– Po Bogu i mężu w gro­bie spo­czy­wa­ją­cym naj­droż­szy Sa­mu­elu! dla cze­góż wy­rwa­łeś się z ob­jęć mat­ki, któ­ra za­po­mniaw­szy obo­wiąz­ków oby­wa­tel­ki tej prze­zac­nej ko­ro­ny, wi­dzia­ła tyl­ko w to­bie naj­mil­sze­go syna, a wy­gnań­ca bez czci, przy­ci­snę­ła do ma­cie­rzy­stych pier­si. Nie do­brzeż ci było przy sta­rej mat­ce w zam­ku nad­dzia­dów? mó­gł­żeś sie wy­drzeć piesz­czo­tom twych dzia­tek, kie­dy nie­win­ne rą­czę­ta wy­cią­ga­ły do cie­bie? A toć krom mnie, co już tyl­ko moge za­no­sić go­rą­ce mo­dły do mat­ki Bo­skiej Czę­sto­chow­skiej, dla upro­sze­nia szczę­ścia dla cie­bie; mia­łeś jesz­cze te anioł­ki, o któ­rych się ocie­ra­jąc, ser­ce twe mo­gło użyć po­ko­ju. Uje­cha­łeś ze Zbo­ro­wa, aby na nowo za­krwa­wić pier­si ro­dzi­ciel­ki; smęt­ne i prze­ra­ża­ją­ce ode­bra­li­śmy wia­do­mo­ści; wy­rze­ka­jąc się wia­ry przod­ków nie prze­sta­łeś by chrze­ści­ja­ni­nem; aza­liż nie po­mnisz na co­dzien­ne mo­dły: „i od­puść nam na­sze winy, jako i my od­pusz­cza­my na­szym wi­no­waj­com.” A ty jesz­cze nie­oczysz­czo­ny z jed­ne­go bło­ta, w dru­gą wpa­dłeś ka­łu­żę, pod­no­sząc miecz na czci­god­ne­go se­na­to­ra pana Tę­czyń­skie­go wo­je­wo­dę. Wiel­ki Boże! gdy­by był on dał gar­dło z twej oka­zyi, to już dwie du­sze miał­byś na su­mie­niu, dwa śmier­tel­ne grze­chy, a omal i nie trze­cią mło­dzień­ca, któ­ry pono jest na­szej pa-ran­te­lii. Ja tu ze swej stro­ny co­dzień za­no­szę mo­dły do Wszech­moc­ne­go, i na twą in­ten­cyą, zro­bi­łam ślub iść pie­cho­tą do Czę­sto­cho­wy, aby tyl­ko upro­sić bło­go­sła­wień­stwo i na­wró­ce­nie twe­go ser­ca. Na rany Boga za­kli­nam cię, jako tez na tę odro­bi­nę czu­ło­ści jaka mu­sia­ła w to­bie zo­stać, nie opusz­czaj zgrzy­bia­łej mat­ki, nie za­tru­waj ostat­ków dni jej ży­wo­ta, nie hańb jej si­wych wło­sów, bo łzy ro­dzi­ciel­skie po­bi­ja­ją trze­cie po­ko­le­nie. Jan wy­pro­si u Kró­la prze­ba­cze­nie dla cie­bie, sta­raj Sie tyl­ko szla­chet­nym czy­nem za­słu­żyć rze­czy po­spo­li­tej; wróć do Zbo­ro­wa za­mknąć po­wie­ki mat­ce, wy­cho­wać sy­nów na oby­wa­te­li, o co twe dziat­ki na klęcz­kach cię bła­ga­ją. W imię ojca, syna i du­cha świę­te­go. Dan w zam­ku Zbo­row­skim roku pań­skie­go po nar. Chry­stu­sa 1577 (pod­pis) i pie­częć Anny kasz­te­la­no­wej Kra­kow­skiej.

Po od­czy­ta­niu tego pi­sma Sa­mu­el uca­ło­wał go ze czcią re­li­gij­ną, a łzy rzę­si­ste zro­si­ły mu ob­li­cze. Jak­że­by rad rzu­cić się w tej chwi­li do nóg ko­cha­nej mat­ki, przy­siądz jej śle­pe po­słu­szeń­stwo i za­nie­chać zu­chwa­łych za­mia­rów ob­ra­że­nia Mo­nar­chy, bra­ci. Prze­ba­czył­by na­wet swym nie­przy­ja­cio­łom; taka to jest wła­dza wy­ssa­na z mle­kiem ma­cie­rzy­stem, taka moc pa­nu­ją­cych w kra­ju oby­cza­jów. Ka­ta­rzy­na za­pu­ka­ła aby sie Sa­mu­elo­wi rzu­cić na szy­ję, uca­ło­wać usta, chcą­ce zło­żyć hołd swej mat­ce – Wi­dząc łzy jego, z ra­do­ści ser­ce jej biło gwał­tow­nie, bo te łzy były ozna­ką ulgi su­mie­nia i na­dzie­ją zmia­ny w po­stę­po­wa­niu wy­gnań­ca.

tom II. *. 3

Ale czło­wiek na­mięt­ny, mimo su­ro­wych oby­cza­jów wie­ku i du­cha pa­nu­ją­ce­go, mimo przy­kła­dow*, "aw­sze jest czło­wie­kiem; czy to za cza­sów Ne­ro­na czy w 19tym wie­ku, za lada po­wie­wem zmie­nia­ją­cym po­stać my­śli i uczu­ci. Za­le­d­wo bo­wiem wbie­gła po­wier­ni­ca Sa­mu­ela, już nie było śla­dów łez; lica przy­bra­ły daw­ny wy­raz, gniew po­cho­dzą­cy ze wsty­du chwi­lo­wej sła­bo­ści, tro­no­wał na daw­nem miej­scu; był to ten sam zu­chwa­ły i dum­ny Sa­mue), co skró­cił ży­wot Wa­dow­skie­go i go­dził na ży­cie Tę­czyń­sl­de­go. Przy­jął wpraw­dzie w swe ob­ję­cia Iuba za­wsze Ka­się, lecz mil­czą­cy i po­nu­ry du­mał, a ona piesz­czo­ta­mi sta­ra­ła się prze­rwać czar­na my­śli, za­su­wa­ją­ce czo­ło Zbo­row­skie­go.

Kie­dy się to dzia­ło na zam­ku Kru­piań­skim, w Kra­ko­wie in­ny­by się ob­raz cie­ka­we­mu przed­sta­wił. Po wy­pad­ku, któ­ry o mało Tę­czyń­skie­go ży­cia a Zyg­mun­ta ra­zem i ho­no­ru nie po­zba­wił; brat Jó­zef uwia­do­mio­ny o nie­bez­pie­czeń­stwie Ry­ce­rza przez Mysz­kow­skie­go bi­sku­pa, po­spie­szył do Kra­ko­wa, przy­nieść po­moc ra­nio­ne­mu mło­dzień­co­wi. W owym wie­ku, gdzie go­ścin­ność li­czo­no mię­dzy cno­ty, gdzie uszczu­pla­no ma­jąt­ki na bu­do­wę świą­ty­ni klasz­to­rów, w wie­ku gdzie li­tość chrzę­ści* jań­ska jesz­cze nie była wy­ru­go­wa­na z serc prze­my­sło­we'm sa­mo­lub­stwem, w wie­ku mó­wie tyle szczo­drym dla ludz­kość:, mało znaj­do­wa­ło się za­kła­dów do­bro­czyn­nych, gdzie­by cier­pią­cy zy­skał przy­tu­łek. Ran­ni czy to w bi­twach lub po­je­dyn­ku, szu­ka­li po­mo­cy w wła­snych do­mach; tam są­siad był le­ka­rzen, a każ­da ko­bie­ta ap­te­kar­ką. Kto nit miał ro­dzi­ny, ten mu­siał w że­bra­czym szpi­ta­lu cier­pieć lub szu­kać li­to­ści u ja­kie­go brac­twa czy tez za­ko­nu; cza­sa­mi bo­ga­te klasz­to­ry da­wa­ły schro­nie­nie i po­moc le­kar­ską, ale te tyl­ko cza­sa­mi.

Brat Jó­zef zna­lazł Zyg­mun­ta bar­dzo cier­pią­ce­go z od­nie­sio­nej rany, a jesz­cze bar­dziej, że wstrzą­śnie­nia umy­słu z po­wo­du nik­czem­ne­go oskr­że­nią przez Kra­soc­kie­go i Ro­ber­ta, że go­dził wraz z oj­cem Sa­mu­elem na ży­cie wo­je­wo­dy i uwie­dze­nie jego cór­ki. Nie miał on ni­ko­go w Kra­ko­wie, kto­by dał z tro­skli­wo­ścią opie­kę ra­nio­ne­mu Ry­ce­rzo­wi; od­wiózł go prze­to na Zwie­rzy­niec do jed­ne­go dom­ku w bli­sko­ści klasz­to­ru Nor­ber­ta­nek, i tam czu­wa­jąc nad nim, miał wiel­ką po­moc z sza­now­nej ksie­ni po­mie­nio­ne­go klasz­to­ru. Nie wa­ha­ła się po­boż­na za­kon­ni­ca mimo swe­go stop­nia i sta­nu, nieść oso­bi­ście le­kar­stwa scho­rza­łe­mu Zyg­mun­to­wi. Gwał­tow­na go­rącz­ka w pierw­szych dniach po­wa­li­ła go o łóż­ko; bez­wład­ny, nie wie­dział co sie z nim dzie­je; nie mogł wi­dzieć, że bia­łe rącz­ki za­kon­ni­cy ze zręcz­no­ścią le­ka­rza a tro­skli­wo­ścią mat­ki, przy­kła­da­ły na jego ranę uzdra­wia­ją­ce zio­ła i pla­stry. No­ca­mi czu­wał brat Jó­zef, cały zaś dzień dwie za­kon­ni­ce krzą­ta­ło się w iz­deb­ce Zyg­mun­ta, naj­czę­ściej sama ksie­ni udzie­la­ła rad le­kar­skich, za­trud­nia­ła się przy­rzą­dza­niem na­po­ju dla cho­re­go, przy­kła­da­niem pla­strów.

Już ty­dzień upły­nął, nie­bez­pie­czeń­stwo nie prze­mi­nę­ło, go­rącz­ka drę­czy­ła Ry­ce­rza, w kto-, rej to ma­rzył o wal­kach, ka­zał przy­rzą­dzać zbro­je, sio­dłać ru­ma­ki na po­trze­bę gdań­ską: to zno­wu przy­się­gał Iza­bel­li na świę­tość wia­ry, na wiecz­ną swą mi­łość, że nie go­dził na ży­cie jej ojca, że wła­sne­mi pier­sia­mi chciał za­sło­nić go od cio­sów. Bied­ny mło­dzie­niec na­próż­no się uspra­wie­dli­wiał,bo Iza­bel­la czu­wa­ją­ca zno­wu nad swo­im oj­cem, nie mo­gła sły­szeć jego przy­siąg, a i bez tych była sil­nie prze­ko­na­na o nie­win­no­ści ko­chan­ka.

Tak prze­mi­jał dru­gi ty­dzień: rana Zyg­mun­ta za­czę­ła się za­my­kać, go­rącz­ka do­tąd bun­tu­ją­ca się prze­ciw usi­ło­wa­niom Ksie­ni, usta­wa­ła po­wo­li. Słoń­ce po­su­wa­jąc swe koło ku gó­rze Bro­ni­sła­wy, już dłu­gie i ja­skra­we po­sy­ła­ło pro­mie­nie w okien­ko iz­deb­ki cho­re­go Ry­ce­rza, ry­ba­cy wra­ca­li od pra­cy z sie­cia­mi: za­kon­nik sam czu­wał przy łożu Zyg­mun­ta, to mo­dląc sie na bre­wia­rzu, to zwra­ca­jąc uwa­gę na każ­dy ruch snu uży­wa­ją­ce­go; w tem za­skrzy­pia­ły drzwi, i we­szło dwie za­kon­ni­ce, a za nimi trze­cia ko­bie­ta. Za­sło­nio­ne lica dłu­gim kfe­fem za­ta­iło jej po­stać. Cy­sters ski­nął na przy­by­łe, aże­by spo­czę­ły, za­kwe­fio­na oso­ba zbli­ży­ła sie do łóż­ka Zyg­mun­ta, i jak­by chcia­ła zba­dać jego od­dech od­sło­ni­ła pięk­ne dzie­wi­cze lica, a na­chy­liw­szy się nad twarz mło­dzień­ca, dłu­go się w nią wpa­try­wa­ła. Zda­wa­ło sic na­wet Cy­ster­so­wi, że ukrad­kiem zło­ży­ła po­ca­łu­nek na czo­le śpią­ce­go Ry­ce­rza; lek­ki uśmiech za­kon­ni­ka, nie uszedł uwa­gi Iza­bel­li, bo nią to była owa dzie­wi­ca, po­licz­ki jej okrył ślicz­ny ru­mie­niec wsty­du; ach! jak­że wten­czas była po­dob­na do anio­ła, któ­ry po srebr­nym pro­mie­niu księ­ży­ca spu­ścił się z gór­nych kra­in, aby wlać po­kój i szczę­ście w du­szę śpią­cej nie­win­no­ści i za­sło­nić swem skrzy­dłem od czy­cha­ją­cej zdra­dy.

W tej chwi­li wy­mó­wio­ne imię Iza­bel­li przez bu­dzą­ce­go się mło­dzień­ca za­trzę­sło człon­ka­mi Iza­bel­li, za­drża­ła ko­chan­ka i chcia­ła ucho­dzić, za­trzy­mał ją brat Jó­zef i rzekł:

– Je­że­li przy­cho­dzisz wie­dzio­na po­ku­są cie­ka­wo­ści świa­to­wej, to odejdź; je­że­li zaś mi­łość chrze­ściań­stwa spro­wa­dzi­ła cię do łóża cier­pią­ce­go, zo­stań; to­wa­rzy­stwo na­sze bę­dzie do­sta­tecz­ną dla was rę­koj­mią.

Iza­bel­la z chę­cią była po­słusz­ną i po­zo­sta­ła; tym­cza­sem Zyg­munt kil­ka razy prze­cie­rał oczy nie da­jąc im wia­ry, bo uj­rzaw­szy przy so­bie po­stać Iza­bel­li, zda­wa­ło się upo­jo­ne­mu ra­do­ścią ko­chan­ko­wi, że ułu­da snu trzy­ma go jesz­cze w lu­bych ob­ję­ciach. Lecz ująw­szy rękę dzie­wi­cy i wy­ci­snąw­szy go­rą­ce po­ca­ło­wa­nie, prze­ko­nał się o rze­czy­wi­sto­ści: te­raz ra­dość jego nie mia­ła gra­nic, do­pie­ro roz­kaz Ksie­ni i Cy­ster­sa uspo­ko­iły go co­kol­wiek. Po ty­siąc razy po­wta­rzał on przy­się­gę, że pój­dzie na boje i ztam­tąd, albo po­wró­ci god­ny mi­ło­ści i ręki Iza­bel­li, lub nig­dy nie po­wró­ci.

Cy­sters i za­kon­ni­ca sie­dząc po­grą­że­ni w du­ma­niu, nie­kie­dy po­glą­da­li na dwo­je mło­dych lu­dzi, co w ci­chej roz­mo­wie cały raj mi­ło­ści, prze­la­li w swe nie­win­ne du­sze. Ob­ra­zy ich peł­ne pro­sto­ty i szcze­ro­ści, nie były od­bla­skiem kłam­li­wych uczuć, któ­re wy­gła­ska­ny epi­ku­re­izm na­zwał dow­cip­nie cy­wi­li­za­cyą, ani ra­chu­by uczczo­nej ty­tu­łem prze­my­słu. Jesz­cze wten­czas mło­de i żywą mi­ło­ścią na­tchnio­ne ser­ca, nie zna­ły w zbli­że­niu się dwóch istot do sie­bie, w roz­mo­wie dusz, któ­re miał świę­ty wę­zeł w ob­li­czu Boga po­łą­czyć, dzi­siej­szej sub­tel­no­ści w uda­wa­niu, wie­le mó­wią­cej a nic nie wy­ra­ża­ją­cej, przy­się­ga­ją­cej bez do­trzy­ma­nia wia­ry; jesz­cze nie­umia­no zło­tym cyr­klem mie­rzyć wdzię­ki, mi­ło­ści; z ogniem na ustach, a lo­dem w ser­cu ra­cho­wać ile mnie ta mi­łość kosz­to­wać bę­dzie, jak dro­go sprze­dam swą oso­bę dzie­wi­cy, któ­rej nie ko­cham, ale z któ­rą chcę sie po­łą­czyć dla wi­do­ków.

Mię­dzy mło­dzie­żą obo­jej płci pa­no­wa­ła swo­bo­da w roz­mo­wie, za­sa­dy mo­ral­no­ści wpa­ja­ne od ko­leb­ki, re­li­gia bez prze­sa­dy, była sil­niej­szym ha­mul­cem, niż dzi­siej­szy ko­deks ety­kie­ty, po­zor­nie prze­strze­ga­ny.

Kie­dy przy­szło rą­bać się z nie­przy­ja­cie­lem, to się mło­dzie­niec wręcz rą­bał, ko­chać, to się tego nie wsty­dził; tak zwa­na ogła­da to­wa­rzy­ska, rów­nie wten­czas jak dzi­siaj ce­nio­na, za­sa­dza­ła się nie na pięk­nej suk­ni, lecz na uczci­wej otwar­to­ści.

Dłu­go jesz­cze roz­ma­wia­li­by ko­chan­ko­wie, gdy­by ich z tego cza­ro­dziej­skie­go koła nie wy­rwa­ła Ksie­ni, któ­ra do­tąd tak­że roz­pa­mię­ty­wa­jąc swą mło­dość, bo i ona mia­ła swo­je wspo­mnie­nia, po­wstaw­szy, dała znak do odej­ścia. Roz­stał się Zyg­munt z swą lubą Iza­bel­lą, żeź­wiej­szy na umy­śle i cie­le; bo wi­dok dzie­wi­cy, jej wy­ra­zy, sta­nę­ły za cu­dow­ne bal­sa­my, a po­krze­pio­ny na­dzie­ją, wska­za­ną miał dro­gę ry­ce­rza i ko­chan­ka, po któ­rej śmia­ło pu­ścić się za­mie­rzył.

II.

li

Na ta­ra­sie gó­ru­ją­cym nad wa­ła­mi i mu­ra­mi zam­ku Kru­piań­skie­go, sie­dział na ka­mien­nej ła­wie z za­ło­żo­ne­mi rę­ka­mi, ze zwie­szo­ną gło­wą wy­gna­niec; obok Ka­ta­rzy­na spla­ta­ła wia­nek z pier­wiosn­ków, nu­cąc piosn­kę przy to­wa­rzy­sze­niu lut­ni Woj­tasz­ka. Zda­wa­ło sie, że z wio­sen­ną porą na­sta­ły dni po­god­niej­sze dla Sa­mu­ela, du­sza jego nie była tyle cier­pią­ca, ła­god­ny tyl­ko smu­tek, za­cie­niał cza­sa­mi za­my­ślo­ne czo­ło ko­chan­ka pięk­nej wdo­wy – Szlach­ta gosz­czą­ca na zam­ku w po­rze zi­mo­wej uje­cha­ła do do­mów, to do roli, to do obo­zu, po­zo­stał tyl­ko w zam­ku Pa­proc­ki. Nikt nie od­wie­dził sa­mot­ni wy­gnań­ca, chy­ba żyd włó­czę­ga z to­wa­ra­mi lub olej­karz; ale też i nikt nie roz­draż­nił zbo­la­łe­go ser­ca. Zbo­row­ski pro­sił Ka­ta­rzy­ny, aby prze­sta­ła piosn­ki mi­ło­snej, a ra­czej za­śpie­wa­ła pieśń żoł­nier­ską, bo­jo­wą; bo kie­dy jego spół­bra­cia wal­czą z nie­przy­ja­ciół­mi, a on rzu­cił oręż na po­żar­cie rdzy, niech przy­najm­niej pa­mięć daw­nych czy­nów, chło­dzi wrzą­cą chęć do boju.

Po­słusz­na naj­mniej­sze­mu ski­nie­niu, zga­du­ją­ca chę­ci Sa­mu­ela, za­śpie­wa­ła Ka­ta­rzy­na pieśń o Tar­now­skim, kie­dy wra­ca z pod Obe­r­ty­nu. Sa­mu­el da­wał takt ręką ude­rza­jąc w ka­ra­be­lę, smu­tek ustę­po­wa­ła czo­ła, oczy ża­rzy­ły się ogniem, po­krę­cał wasa. Jak­że pięk­nym wten­czas był w oczach Ka­ta­rzy­ny! mło­dzień­cza ży­wość i od­wa­ga, cho­ża po­sta­wa, wró­ci­ły ob­raz Zbo­row­skie­go, kie­dy go pierw­szy raz uj­rza­ła na go­ni­twach w Kra­ko­wie i od­tąd na wie­ki od­da­ła mu ser­ce. Obo­je w tej chwi­li byli szczę­śli­wi, i Woj­ta­szek przy­gry­wa­jąc na lut­ni, są­czył łzy ra­do­ści ze szczę­ścia tych, do któ­rych był śle­po przy­wią­za­ny. W tem tu­man za­ku­rzył na dro­dze wio­dą­cej do zam­ku, stra­że dały ha­sło, Zbo­row­ski chwy­cił za ka­ra­bel­lę i wpo­ił wzrok w po­su­wa­ją­cą się ku­rza­wę, z któ­rej wy­nu­rzy­ło się trzech jezd­ców. Wnet byli tak bli­sko, że Sa­mu­el mogł po­znać mar­so­wą twarz Okszy­ca i dwo­rzan z nim przy­by­wa­ją­cych; ka­zał więc czem­prę­dzej spu­ścić most zwo­dzo­ny i sam wy­szedł na­prze­ciw star­ca, do któ­re­go jak do ojca czuł przy­wią­za­nie.

A kie­dy już wje­cha­no w bra­mę, lica sta­rusz­ka na­brzmia­ły ra­do­ścią; to po­pra­wiał ro­ga­tej czap­ki, to po­krę­cał strzę­pia­te­go wąsa i z lek­ko­ścią mło­dzi­ka choć już 8my dzie­sią­tek go­nił, ze­sko­czył z ru­ma­ka dla rzu­ce­nia się na szy­ję wy­cho­wan­ko­wi. Obaj dłu­go nie mo­gli się ode­rwać od sie­bie; łzy ich po­mie­sza­ły ra dość; na­resz­cie sta­ry ocie­ra­jąc siwy wąs i po­pra­wia­jąc wy­lo­tów, jak­by się chciał dla przy­kła­du upa­mię­tać, wziął Sa­mu­ela pod rękę i niby mło­dzień­ca, z duma po­pro­wa­dził do kom­nat zam­ko­wych, za nimi po­szli dwo­rza­nie. Była to praw­dzi­wa uro­czy­stość dla sa­mot­ni­ka; po temu tez co naj­lep­sze po­tra­wy, co naj­lep­sze wina ka­zał za­sta­wić, a ład­ne rącz­ki Kasi, na­le­wa­ły pu­cha­ry dla go­ści.

Sko­ro juz za­sie­dli ławy koło sto­łu, i Okszyc na­pie­ścił się ze swym Sa­mu­el­kiem, tak go za­wsze sta­ry na­zy­wał, za­py­tał ten­że Mar­szał­ka.

– Za­pew­ne ma­cie ja­kie pi­sma ze Zbo­ro­wa, co tam sły­chać, pani mat­ka, moje dziat­ki czy zdro­wi, czy ode­bra­li moje li­sty.

– Nie mam li­stów Sa­mu­el­ku kie­dy tu sam je­stem, Bogu chwa­ła pani Kra­kow­ska zdro­wa, tyl­ko na oczy co­raz bar­dziej fa­lu­je; są i do­bre no­wi­ny, od niej i od dzia­tek.

– Mów­że mój Okszy­cu, jeno po­wiedz co to za wasz­mo­ście – rzekł Sa­mu­el ska­zu­jąc na dwo­rzan i sta­wia­jąc im pu­cha­ry.

tom II 4

– To pan Smo­li­kow­ski Kot­ficz, ten dru­gi Szre­nia­wi­ta, mo­ści­wy pa­nie obaj dwo­rza­nie pana kasz­te­la­na Gnieź­nień­skie­go i z jego cho­rą­gwi, wra­ca­ją oni pod Gdańsk, wię­cej przy­wieść raj­ta­rów do obo­zu Kró­la Je­go­mo­ści. I oni mają wie­le pięk­nych no­win do roz­po­wie­dze­nia, aż mi ser­ce z ra­do­ści ska­ka­ło, jak mi pra­wił Kot­ficz co tam ry­cer­stwo na­sze do­ka­zu­je z Niem­ca­mi.

– Pij­cież pa­no­wie bra­cia, a ty sta­ry mów mi o Zbo­ro­wie – za­gad­nął Sa­mu­el.

– Już to gła­dziej na ser­cu, kie­dy się ma pra­wić co do­bre­go, nie tak jak anno do­mi­ni….
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: