Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zbrodnia i kara - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
18,77

Zbrodnia i kara - ebook

Zbrodnia i kara jest powieścią rosyjskiego pisarza Fiodora Dostojewskiego z 1866 roku należącą do ścisłego kanonu arcydzieł literatury światowej. Opowiada o zbrodni popełnionej przez studenta Rodiona Raskolnikowa, który dla pieniędzy morduje starą lichwiarkę i jej siostrę, a także o wpływie tej zbrodni na uczucia, psychikę i moralność przestępcy. Raskolnikow uważa się za jednostkę wybitną i wyjątkową, za buntownika przeciwko niesprawiedliwościom tego świata. Borykając się z trudnościami bytowymi, bohater przypisuje sobie prawo do przestępstwa, uznając, że szlachetny cel, jakim jest wsparcie genialnej jednostki, uświęca krzywdy wyrządzone zwykłym ludziom, których nazywa „wszami”. Kiedy jednak Raskolnikow popełnia zbrodnię, odzywają się w nim dręczące myśli i emocje, prowadzące do postępujących jeden po drugim upadków psychicznych. Nie jest to jeszcze głos sumienia, raczej strach przed nieuchronną karą. Sumienie Raskolnikowa zostało tak głęboko spętane kłamstwem, że przestępca nadal wierzy w swoją ideologię i nie dopuszcza do siebie myśli o grzechu. Odrodzenie moralne dopóty nie nastąpi, dopóki jego czyn nie zostanie zdemaskowany przez policję, a on sam nie przyzna się do winy i nie zostanie skazany na zesłanie. Dopiero wieloletnia katorga, połączona z pełną poświęcenia miłością Soni, skruszą kamienne serce Raskolnikowa. Uświadomią mu, że sprzeniewierzył swoje ideały i skłonią go do szczerej pokuty, otwierając tym samym drogę do odnowy duchowej i odrodzenia. Zbrodnia i kara miała ogromny wpływ na rozwój literatury, psychologii i filozofii. Była przedmiotem licznych komentarzy, interpretacji, analiz, a także inscenizacji teatralnych i filmowych.

Lektura dla szkół średnich

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7791-984-2
Rozmiar pliku: 934 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

W początku lipca pod wieczór niezwykle upalnego dnia pewien młodzieniec wyszedł na ulicę ze swej izdebki, którą podnajmował od lokatorów przy uliczce S-ej, i powoli, jakby niezdecydowany, skierował się ku mostowi K-mu.

Na schodach szczęśliwie uniknął spotkania ze swoją gospodynią. Jego izdebka mieściła się tuż pod dachem wysokiej, pięciopiętrowej kamienicy i bardziej przypominała szafę niż mieszkanie. Gospodyni zaś, od której wynajmował tę izdebkę, wraz z obiadem i obsługą, zajmowała mieszkanie oddzielne, o piętro niżej; i za każdym razem, gdy wychodził na ulicę, koniecznie musiał przejść mimo jej kuchni, prawie zawsze na oścież otwartej na schody. I za każdym razem, przechodząc mimo, młodzieniec doznawał jakiegoś chorobliwego uczucia lęku, które go napełniało wstydem i wywoływało grymas. Już dużo był winien gospodyni i obawiał się ją spotkać.

Nie znaczy to, by był tak tchórzliwy i zahukany, wręcz przeciwnie, lecz od pewnego czasu był w stanie jakiegoś rozdrażnienia i napięcia podobnego do hipochondrii. Tak dalece pogrążył się w sobie, tak stronił od ludzi, że w ogóle lękał się wszelkiego spotkania, nie tylko z gospodynią. Gnębiło go ubóstwo; ale nawet te trudne warunki ostatnio przestały mu ciążyć. Swymi bieżącymi sprawami zupełnie przestał, zupełnie nie chciał się zajmować. Właściwie, wcale gospodyni się nie bał, choćby ta nie wiadomo co przeciw niemu knuła. Lecz zatrzymywać się na schodach, wysłuchiwać paplaniny o tych wszystkich powszednich błahostkach, które go nic a nic nie obchodziły, wysłuchiwać wszystkich tych nagabywań o komorne, pogróżek, skarg, a przy tym wykręcać się, wykłamywać, przepraszać – nie, już lepiej prześliznąć się schodami jak kot i zwiać tak, by nikt nie widział.

Zresztą tym razem obawa spotkania z wierzycielką zdumiała nawet i jego, gdy wyszedł na ulicę.

„Chcę się porwać na taką rzecz, a zarazem boję się takich głupstw! – pomyślał z dziwnym uśmiechem. – Hm… tak… Wszystko jest w ręku człowieka, a on pozwala zdmuchnąć sobie wszystko sprzed nosa, jedynie i wyłącznie z tchórzostwa… to pewna… Ciekawe, czego ludzie najbardziej się boją? Nowego kroku, nowego własnego słowa obawiają się nade wszystko… Zresztą za wiele ględzę. Dlatego też nic nie robię, że ględzę. A może i przeciwnie: dlatego ględzę, że nic nie robię. To przez ten ostatni miesiąc nauczyłem się ględzić, całymi dniami wylegując się w swoim kącie i rozmyślając… o niebieskich migdałach. Na przykład, po co teraz idę? Czyż jestem zdolny do tego? Czyż to jest poważne? Wcale nie poważne. Ot, dla dodania sobie fantazji bawię się myślami! Tak, bodaj że tylko się bawię!”

Na ulicy skwar był okropny, a przy tym zaduch, ścisk, co krok wapno, rusztowania, cegły, kurz i ten szczególny letni smród, tak dobrze znany każdemu petersburżaninowi, którego nie stać na letnisko – to wszystko naraz niemile wstrząsnęło nerwami młodzieńca, już i tak rozstrojonymi. Nieznośny zaś fetor bijący z szynków, bardzo licznych w tej dzielnicy, oraz pijacy co chwila spotykani, mimo że to był dzień powszedni, jeszcze wzmacniali wstrętną i smutną barwę obrazu. Po delikatnej twarzy młodzieńca przemknął wyraz najgłębszej odrazy. Trzeba dodać, że był niepospolicie przystojny, o pięknych ciemnych oczach, ciemny blondyn, wzrostu więcej niż średniego, smukły i zgrabny. Lecz niebawem wpadł jakby w głęboką zadumę albo nawet raczej w jakąś nieprzytomność i dalej szedł już ani dostrzegając, ani chcąc dostrzec otoczenia. Z rzadka tylko mruczał coś do siebie, powodowany nałogiem monologowania, do którego przyznał się sobie przed chwilą. Obecnie zaś sam zdawał sobie sprawę, że od czasu do czasu myśli mu się mącą i że jest bardzo osłabiony: już drugi dzień prawie nic nie miał w ustach.

Odziany był tak licho, że niejeden, nawet otrzaskany z biedą, w dzień krępowałby się wyjść na ulicę w takich łachmanach. Skądinąd, dzielnica była tego rodzaju, że niełatwo byłoby zaskoczyć tu kogokolwiek swym strojem. Bliskość placu Siennego, obfitość lokali wiadomego autoramentu, ludność przeważnie rękodzielnicza i rzemieślnicza, stłoczona w tych śródmiejskich petersburskich ulicach i zaułkach – niekiedy urozmaicały ogólną panoramę takimi typami, że naprawdę trudno się było zdziwić na widok takiej czy owakiej figury. Ale w duszy młodzieńca nagromadziło się tyle zaciekłej pogardy, że mimo swą drażliwość, czasem bardzo jeszcze młodocianą, najmniej się wstydził swych łachmanów właśnie na ulicy. Inna sprawa, gdy trafiał na znajomych albo na dawnych kolegów, z którymi w ogóle nie lubił się spotykać… A jednak gdy jakiś pijak, którego nie wiadomo po co i dokąd wieziono ulicą w ogromnym wozie, zaprzężonym w ogromnego wałacha, nagle zawołał do niego w przejeździe: „Hej, ty, niemiecki kapeluszniku!”, i zaryczał na całe gardło, wskazując na niego ręką – młodzieniec zatrzymał się znienacka i kurczowo schwycił się za kapelusz. Był to kapelusz wysoki, okrągły, zimmermanowski, ale znoszony do szczętu, wyrudziały, w dziurach i plamach, bez ronda, szkaradnie zgnieciony z jednego boku. Lecz młodzieńca ogarnął nie wstyd, tylko zupełnie inne uczucie, przypominające raczej przestrach.

– A co, czy nie wiedziałem! – mamrotał spłoszony – właśnie tak myślałem! To już najgorsze! Przecie jakieś takie głupstwo, jakiś najzwyklejszy drobiazg może pokrzyżować cały zamiar! Tak, ten kapelusz zanadto rzuca się w oczy… Jest śmieszny, i dlatego rzuca się w oczy… Przy takich łachmanach jak moje muszę koniecznie mieć kaszkiet, choćby jakiś stary naleśnik, a nie to czupiradło. Nikt takich nie nosi, gotowi o milę zauważyć, zapamiętać… Grunt, że potem sobie przypomną, no i masz poszlakę. Tu trzeba możliwie najmniej rzucać się w oczy… Drobiazgi, drobiazgi są najważniejsze!… Bo to te drobiazgi gubią zawsze i wszędzie…

Drogę miał niedaleką; wiedział nawet, ile kroków od bramy swego domu: dokładnie siedemset trzydzieści. Porachował je kiedyś, gdy się zanadto rozmarzył. Podówczas sam jeszcze nie wierzył tym swoim marzeniom i tylko podjudzał się ich potwornym, ale i kuszącym zuchwalstwem. Teraz zaś, po upływie miesiąca, już zaczynał patrzeć na to inaczej i wbrew wszystkim przekornym monologom o własnej bezsile i niezdecydowaniu jakoś mimo woli przywykł już poczytywać „potworne” marzenie za realny plan, chociaż w dalszym ciągu nie wierzył sobie. Ot i teraz szedł dokonać p r ó b y swego planu i z każdym krokiem wzruszenie jego rosło coraz gwałtowniej.

Z zamierającym sercem, z nerwowym drżeniem podszedł do olbrzymiej kamienicy, z jednej strony wychodzącej na kanał, z drugiej zaś na ulicę W-ą. Dom ten składał się z samych małych mieszkanek, a najmowali je różni rękodzielnicy, krawcy, ślusarze, kucharki, jacyś tam Niemcy, własnym przemysłem żyjące panny, drobni urzędnicy i tak dalej. Wchodzący i wychodzący przesmykiwali się raz po raz pod obydwiema bramami i na obydwu podwórkach. Pracowali tutaj trzej czy czterej stróże. Młodzieniec bardzo był rad, że nie spotkał żadnego z nich, i niepostrzeżenie przemknął się zaraz z bramy na prawo, na schody. Schody były ciemne i ciasne, „kuchenne”, ale on to wszystko już przedtem wiedział i zbadał, i całe to otoczenie dogadzało mu: w takich mrokach nawet ciekawskie spojrzenie nie było niebezpieczne. „Jeżeli tak się boję teraz, to cóż by to było, gdyby rzeczywiście doszło do t e g o?…” – pomyślał mimo woli, idąc na czwarte piętro. Tutaj zatarasowali mu drogę wysłużeni żołnierze-tragarze, wynoszący meble z jednego z mieszkań. Już wiedział, że mieszkanie to zajmuje pewien familijny Niemiec, urzędnik z rodziną. „Więc Niemiec się teraz wyprowadza; więc na czwartym piętrze, na tych schodach i na tym podeście pozostanie przez jakiś czas tylko jedno zajęte mieszkanie – staruchy… To dobrze… na wszelki wypadek…” – pomyślał znowu i zadzwonił do drzwi staruszki. Dzwonek dźwięknął wątle, jakby był z blachy, a nie z miedzi. Wszystkie mieszkania w takich domach miewają takie dzwonki. Już nie pamiętał tego osobliwego dźwięczenia, więc teraz mu jakby coś przypominało, coś jasno ukazało… Drgnął cały: widać zanadto osłabły mu nerwy tym razem. Po chwili drzwi się uchyliły nieznacznie; przez malutką szparkę lokatorka oglądała przybysza z widoczną nieufnością, tak że można było dostrzec tylko jej błyszczące w ciemności oczka. Lecz zobaczywszy na podeście dużo ludzi, nabrała otuchy i otworzyła zupełnie. Młodzieniec przestąpił próg ciemnej sionki, przedzielonej przepierzeniem, za którym mieściła się maleńka kuchnia. Stara stała przed nim w milczeniu i patrzała na niego pytająco. Była to drobniutka, sucha starowinka, w wieku jakich sześćdziesięciu lat, z ostrymi, złymi oczkami, z malutkim, spiczastym nosem, bez chustki na głowie. Płowe, ledwie siwizną przyprószone włosy były tłusto nasmarowane olejem. Cienka i długa szyja, podobna do kurzej nogi, była omotana jakimiś flanelowymi gałgankami, a z ramion, mimo upału, zwisała zniszczona i pożółkła salopka na futrze.Staruszka raz po raz kaszlała i postękiwała. Widocznie młodzieniec spojrzał na nią jakoś osobliwie, bo i w jej oczach mignęła naraz uprzednia nieufność.

– Raskolnikow, student. Byłem już u pani przed miesiącem – pośpieszył mruknąć młody człowiek z półukłonem, przypomniawszy sobie, że należy być grzeczniejszym.

– Pamiętam, mój dobrodzieju, bardzo dobrze pamiętam, żeś już był – dobitnie rzekła staruszka, wciąż nie spuszczając pytających oczu z jego twarzy.

– Więc właśnie… I znowu w takiej sprawie… – ciągnął Raskolnikow, trochę zmieszany i zdziwiony nieufnością starej.

„A może ona zawsze jest taka, tylko zeszłym razem nie zauważyłem” – pomyślał z nieprzyjemnym uczuciem.

Stara milczała jakby w zamyśleniu, potem usunęła się i wskazawszy drzwi do pokoju, rzekła puszczając gościa naprzód:

– Proszę wejść, dobrodzieju.

Nieduży pokój, do którego wszedł młodzieniec, pokój z żółtą tapetą, z geranium i muślinowymi firaneczkami na oknach, był w tej chwili jaskrawo oświetlony zachodzącym słońcem. „Więc i wtedy także będzie świeciło słońce!…” – mimochodem błysnęło w umyśle Raskolnikowa. Szybkim spojrzeniem obrzucił wszystko w pokoju, ażeby w miarę możności zbadać i zapamiętać rozkład. Lecz w pokoju nie było nic szczególnego. Na umeblowanie, bardzo stare, brzozowe, składała się kanapa z olbrzymim, giętym drewnianym oparciem, owalny stół przed kanapą, między oknami gotowalnia ze zwierciadełkiem, krzesła pod ścianami i dwa czy trzy groszowe obrazki w żółtych ramkach, przedstawiające niemieckie panienki z ptaszkami w ręku – oto i wszystko. W kącie przed niewielkim świętym obrazem paliła się lampka oliwna. Wszystko było nader schludne: meble i podłogi wyszorowane do połysku, wszystko lśniło. „To robota Lizawiety – pomyślał młodzieniec. – Ani pyłku nie znalazłbyś w całym mieszkaniu. Tylko u złych i starych wdów bywa tak czysto” – ciągnął w duchu Raskolnikow i ciekawie zerknął na perkalikową zasłonę przed drzwiami do drugiej malutkiej izdebki, gdzie stało łóżko starej i komoda, a dokąd jeszcze nigdy nie zaglądał. Całe mieszkanie składało się z tych dwu pokoi.

– O co chodzi? – surowo rzekła stara wchodząc i znowu stając przed nim tak, żeby mu patrzeć prosto w twarz.

– Przyniosłem zastaw, proszę! – I wydobył z kieszeni stary, płaski srebrny zegarek. Na kopercie wyryty był globus. Łańcuszek był stalowy.

– Ale przecież już minął termin poprzedniego zastawu. Przedwczoraj upłynął miesiąc.

– Zapłacę pani procenty za jeszcze jeden miesiąc; proszę mieć trochę cierpliwości.

– A, mój dobrodzieju, to zależy od mojej dobrej woli, czy mieć cierpliwość, czy też zaraz sprzedać tę twoją rzecz.

– Za zegarek dużo dostanę, Alono Iwanowno?

– Et, przynosisz byle co, nic to pewnie niewarte. Za pierścionek dałam ci zeszłym razem dwa papierki, a u jubilera można i nowy taki dostać za półtora rubla.

– Niech pani da ze cztery ruble; wykupię na pewno, to zegarek ojcowski. Wkrótce dostanę pieniądze.

– Półtora rubelka i procent z góry, jeżeli pan chce.

– Półtora rubla! – zawołał młodzieniec.

– Jak się panu podoba. – I starucha podała mu zegarek z powrotem. Młody człowiek wziął go i tak się rozzłościł, że już miał odejść; lecz natychmiast się pomiarkował na myśl, że już więcej nie ma dokąd pójść i że zresztą przybył tutaj jeszcze w jednej sprawie.

– Niech pani daje! – rzekł grubiańsko.

Stara sięgnęła do kieszeni po klucze i poszła do drugiego pokoju za zasłonę. Młodzieniec, zostawszy sam pośrodku pokoju, ciekawie nasłuchiwał i kombinował. Usłyszał, jak stara otwiera komodę. „To zapewne górna szuflada – medytował. – A więc klucze nosi w prawej kieszeni… Wszystkie w jednym pęku, na stalowym kółeczku… Jeden z kluczy jest ze trzy razy większy od reszty, ma karbowane piórko; jest oczywiście nie od komody… To znaczy, że jest jeszcze jakaś szkatułka czy skrzynka… To ciekawe. Skrzynki zawsze miewają takie klucze… Swoją drogą, jakie to wszystko podłe…”

Stara wróciła.

– Oto masz, mój dobrodzieju. Licząc po dziesiątce miesięcznie od rubla, za półtora rubla należy mi się piętnaście kopiejek, za miesiąc z góry. A za poprzednie dwa ruble jeszcze mi się należy, wedle tegoż rachunku, z góry dwadzieścia kopiejek. Czyli razem trzydzieści pięć. Więc teraz dostaniesz za zegarek ogółem rubla i piętnaście kopiejek. Oto są.

– Jak to! Więc teraz tylko rubel piętnaście?

– Ano tak.

Młodzieniec nie wdawał się w spory i wziął pieniądze. Patrzał na starą i nie śpieszył się z odejściem, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć czy zrobić, tylko sam nie wiedział, co mianowicie…

– Możliwe, Alono Iwanowno, że w najbliższych dniach przyniosę jeszcze jedną rzecz… srebrną… ładną… papierośnicę… jak tylko zwróci mi ją przyjaciel…

Zmieszał się i umilkł.

– Ha, to wtedy pomówimy o tym, dobrodzieju.

– Żegnam panią… A pani wciąż sama siedzi w domu? Siostry nie ma? – zapytał możliwie najswobodniej, wychodząc do sionki.

– A co ci do niej, mój dobrodzieju?

– Ależ nic, oczywiście. Tak sobie zapytałem. A pani zaraz… Do widzenia, Alono Iwanowno!

Raskolnikow wyszedł, na dobre stropiony. Uczucie to wciąż się potęgowało. Na schodach kilkakrotnie nawet przystawał, jakby czymś znienacka zaskoczony. A w końcu, już na ulicy, wykrzyknął:

– O Boże! Jakie to wszystko obmierzłe! I czyż naprawdę, czy naprawdę ja… Nie, to nonsens, to niedorzeczność! – dorzucił stanowczo. – I czy rzeczywiście coś tak okropnego mogło mi przyjść do głowy? Tak czy owak, do jakiej podłości zdolne jest moje serce! Bo to przede wszystkim podłe, paskudne, wstrętne, wstrętne!… A ja, przez cały miesiąc…

Ale nie mógł wyrazić ani słowami, ani okrzykami swego wzburzenia. Bezgraniczna odraza, która zaczynała gnębić i trapić jego serce już wtedy, gdy dopiero szedł do staruchy, wzmogła się teraz do takich rozmiarów i nabrała takiej wyrazistości, że nie wiedział, gdzie się podziać od tej udręki. Szedł chodnikiem jak pijany, nie widząc przechodniów i potrącając ich, a opamiętał się dopiero na następnej ulicy. Rozejrzawszy się, spostrzegł, że stoi koło szynkowni, do której zstępowało się z chodnika po schodkach w dół, do sutereny. Z drzwi wychodziło właśnie dwóch pijaków; podtrzymując się wzajemnie i wymyślając sobie, gramolili się na ulicę. Niewiele myśląc Raskolnikow od razu zszedł na dół. Dotychczas nigdy jeszcze nie wstępował do szynkowni, ale teraz kręciło mu się w głowie, a na dobitkę nękało go palące pragnienie. Zachciało mu się wypić zimnego piwa, tym bardziej że swoje nagłe osłabienie przypisywał głodowi. Usiadł w ciemnym i brudnym kącie, za lepkim stolikiem, kazał sobie podać piwa i łapczywie wychylił pierwszą szklankę. Od razu poczuł ulgę, a myśli się przejaśniły. „Wszystko to są głupstwa – rzekł sobie z otuchą – i wcale nie było powodu tak się przejmować! Po prostu osłabienie fizyczne! Wystarczy szklanka piwa, kawałek sucharka – i oto w jednej chwili umysł się wzmacnia, myśl staje się jasna, zamiary nabierają tężyzny! Tfu, jakież to wszystko marne!…”

Ale mimo to pogardliwe splunięcie patrzał już wesoło, jak gdyby nagle wyzwolony od jakiegoś okropnego brzemienia, i przyjaźnie mierzył okiem obecnych. Jednak i w tej chwili mgliście przeczuwał, że całe to optymistyczne nastawienie również jest chorobliwe.

W szynkowni o tej porze pozostawało niewiele gości. Oprócz tych dwóch pijaków, z którymi się zetknął na schodkach, tuż za nimi wytoczyła się jeszcze cała gromada, jakieś pięć osób, z dziewczyną i z harmonią. Po ich wyjściu zrobiło się cicho i przestronno. Pozostali: jeden podchmielony, ale nie zanadto, siedzący nad piwem, z wyglądu mieszczanin, oraz jego towarzysz, otyły, siwobrody drągal w kożuszku, mocno zawiany; ten drzemał na ławce i z rzadka, nagle, jak gdyby zbudzony ze snu, zaczynał strzelać z palców rozstawiwszy ręce i podrzucać górną częścią tułowia nie wstając z ławki, przy czym nucił jakieś banialuki, usiłując przypomnieć sobie wiersze w rodzaju:

Cały rok pieściłem żonę,

Ca-ły rok pieś-ci-łem żo-nę…

Albo raptem, znowu się przecknąwszy:

Raz na miasto się wybrałem,

Dawną miłą swą spotkałem…

Ale nikt nie podzielał jego rozanielenia; milkliwy jego towarzysz patrzył na wszystkie te wybuchy nawet wrogo i nieufnie. Był tu jeszcze jeden człowiek, wyglądający na emeryta. Siedział na uboczu, przed swoją flaszką, z rzadka łykał jeden haust i rozglądał się dookoła. On także wydawał się czymś wzburzony.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: